rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Siostry Bernard Minier
Ocena 7,1
Recenzja Francuski kryminał z literaturą w tle

Bernard Minier to francuski pisarz, o którym powinno być głośno. Bohater jego kryminalnych powieści, Martin Servaz – policjant z komendy w Tuluzie, może śmiało rywalizować z najpopularniejszymi książkowymi policjantami, takimi jak chociażby Harry Hole czy Kurt Wallander....

Avatar
uncafeconlibros Czytaj więcej
Okładka książki Władza absolutna Remigiusz Mróz
Ocena 7,5
Recenzja Spisek, chaos i ambicje w sejmowych kuluarach

Kraj pogrążony w chaosie. Głowa państwa i jej konstytucyjni następcy zginęli w zamachu przed Pałacem Prezydenckim. Skompromitowany premier nie ma silnej pozycji w parlamencie, a dotychczasowy lider opozycji po wypadku samochodowym wciąż nie odzyskał sił. Kto stał za zamachem i jakie...

Avatar
uncafeconlibros Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Pozycja obowiązkowa dla każdej świeżo upieczonej mamy. O rodzicielstwie bez lukru, patosu, za to z troską o duet matka-dziecko. Must read!

Pozycja obowiązkowa dla każdej świeżo upieczonej mamy. O rodzicielstwie bez lukru, patosu, za to z troską o duet matka-dziecko. Must read!

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Uwielbiam historie nieoczywiste. Takie, które wymykają się utartym schematom, wodzą czytelnika z nos i bawią się konwencją. Niewątpliwie z tym wszystkim mamy do czynienia w książce J.P.Delaneya „W żywe oczy”.

Po sukcesie znakomicie przyjętej „Lokatorki” autor serwuje na wznowienie powieści, którą debiutował, a która pierwotnie nie wzbudziła oczekiwanego zainteresowania. I choć lekturę samej „Lokatorki” wciąż mam przed sobą, wiem już, że autor trafi do grona moich ulubieńców. „W żywe oczy” to bowiem doskonała rozrywka, od której dosłownie nie mogłam się oderwać.

Główna bohaterka, Clair, jest aktorką, która z uwagi na problemy z wizą zatrudnienie znajduje jedynie w kancelarii prawnej. Jej zadaniem jest uwodzenie mężczyzn na zlecenie ich żon. Ten test wierności nie zawsze jednak toczy się tak, jak powinien i kiedy jedna z klientek ginie, dziewczyna nagle znajduje się w kręgu podejrzanych.

Dokładnie w tym miejscu rozpoczyna się gra autora w kotka i myszkę z czytelnikami. Delaney wodził mnie za nos, jak nikt dotychczas, a ilości zwrotów akcji mógłby mu pozazdrościć nawet Remigiusz Mróz. I choć momentami akcja stawała się już naciągnięta do granic możliwości, a ja gubiłam się już całkowicie, w tym, kto tak naprawdę jest podejrzanym, to nie zmieniło to niczego w efekcie „wow”, jaki książka we mnie wzbudziła.

„W żywe oczy” to z pewnością jedna z ciekawszych jesiennych premier, którą z czystym sumieniem gorąco Wam polecam.

Uwielbiam historie nieoczywiste. Takie, które wymykają się utartym schematom, wodzą czytelnika z nos i bawią się konwencją. Niewątpliwie z tym wszystkim mamy do czynienia w książce J.P.Delaneya „W żywe oczy”.

Po sukcesie znakomicie przyjętej „Lokatorki” autor serwuje na wznowienie powieści, którą debiutował, a która pierwotnie nie wzbudziła oczekiwanego zainteresowania. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Starość się Panu Bogu nie udała. Te słowa, powtarzane często przez moją babcię, stanowią idealny wstęp do recenzji „Czerwonego notesu” – książki Sofii Lundberg, która ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B. Ta nostalgiczna opowieść, która idealnie wpisuje się w klimat jesiennych wieczorów, z pewnością skłoni czytelników do refleksji.

Doris – obecnie zniedołężniała staruszka, która ledwo stoi na nogach, wspomina czas swojej świetności. Rodzinny dom, pierwszą pracę czy wyjazd do Paryża i Nowego Jorku. Imiona i nazwiska kolejnych niezwykłych osób, które stanęły na jej drodze, zapisuje w czerwonym notesie, który jeszcze w dzieciństwie otrzymała w prezencie od ojca. Niemal wszystkie nazwiska zostały już z niego wykreślone i oznaczone dopiskiem „zmarł”, a i sama Doris ma coraz mniej czasu. Jedyną osobą, którą interesuje los staruszki, jest Jenny, jej cioteczna wnuczka, która jednak mieszka na drugim końcu świata. Czy Doris zdoła jeszcze opowiedzieć dziewczynie swoją historię, którą tak długo ukrywała przed światem?

„Człowiek styka się w życiu z tyloma imionami. Pomyślałaś o tym, Jenny? Wszystkie te imiona przychodzą i odchodzą. Niektóre rozrywają nam serce i wywołują łzy. Zostają naszymi kochankami albo wrogami.”

Akcja „Czerwonego notesu” biegnie dwutorowo. Czasy współczesne, opisane w narracji trzecioosobowej, przeplatają się ze wspomnieniami Doris, które opisuje w swoim pamiętniku. I choć ta pierwsza część sprowadza się wyłącznie do kilku dni, losy Doris obejmują niemal całe stulecie – od młodości w Szwecji, poprzez dwudziestolecie międzywojenne w Paryżu czy podróż do Stanów. Ukazują one nie tylko losy konkretnej bohaterki, ale i doskonale obrazują dziejową zawieruchę, jaką był XX wiek.

„Czerwony notes” wpisuje się w lubiany przeze mnie rodzaj powieści obyczajowo-historycznej, która, choć lekka w formie, zawiera w sobie coś więcej, niż tylko miłosną opowieść. Jeśli więc i Wy lubicie tego typu literaturę, powieść ta Was nie rozczaruje.

Starość się Panu Bogu nie udała. Te słowa, powtarzane często przez moją babcię, stanowią idealny wstęp do recenzji „Czerwonego notesu” – książki Sofii Lundberg, która ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B. Ta nostalgiczna opowieść, która idealnie wpisuje się w klimat jesiennych wieczorów, z pewnością skłoni czytelników do refleksji.

Doris – obecnie zniedołężniała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Jak trywialnie i płasko brzmią relacje sprowadzone do faktów i opatrzone etykietą. I jak łatwo na tej podstawie ocenić drugiego człowieka, wydać na niego wyrok.”

Gdybym opisała tutaj szczegółowo zarys fabuły najnowszej powieści Magdaleny Knedler, podejrzewam, że zdecydowana większość z Was byłaby oburzona. Pewnie nie mielibyście ochoty czytać historii Niny, z miejsca ją osądzając i wyzywając od najgorszych. Niczym się z resztą w tym zakresie od Was nie różnię, sama w pierwszym odruchu tak właśnie chciałam postąpić. A jednak kiedy ją poznałam, okazało się, że pod pewnymi względami ze wszystkich bohaterek, jakie dotychczas pojawiły się w książkach wrocławskiej autorki, to właśnie Nina jest mi najbliższa. „Tylko oddech” jest bowiem całkowicie pozbawiony cytowanej trywialności czy płaskości i wymyka się jakimkolwiek etykietom czy utartym schematom.

Od dwóch lat Ninę i jej męża niewiele już łączy. Zamiast jak małżonkowie, żyją niczym lokatorzy, którzy chwilami działają sobie na nerwy, jednak przez większość czasu pozostają na siebie zupełnie obojętni. Choć widmo rozwodu krąży nad nimi już od dawna, to jednak dusząca tajemnica i tragedia sprzed dwóch lat nie pozwala na kategoryczne przecięcie relacji. Wypadek, w którym zginął Szymon, szwagier Niny i mąż Izy, to bowiem tylko skutek wydarzeń, które rozegrały się wcześniej. Teraz bohaterka postanawia skonfrontować się z siostrą, w tym celu wyruszając w podróż do mazurskiej wsi, w której mieszka ich matka, by następnie na Helu odkryć sekrety zmarłego mężczyzny i być może uzyskać odkupienie win.

„Tylko oddech” to niezwykle kameralna powieść obyczajowa, rodzinny dramat ubrany w słowa zamknięty w niespełna trzystustronicowej książce. Wydarzenia rozgrywają się w ciągu kilku dni, w wąskim gronie bohaterów i dusznej atmosferze rodzinnego spotkania. Każdy z czytelników inaczej odbierze tę historię, przepuszczając ją przez filtr własnej wrażliwości i rodzinnych relacji. Nie jest to z pewnością lekka lektura, którą przeczytacie w wolnej chwili i nie poświęcicie nawet minutę na refleksję nad nią. Wręcz przeciwnie. Relacje Niny z mężem, siostrą czy szwagrem będziecie „męczyć” w głowie długo po odłożeniu książki na półkę. I nie będzie w tym wszystkim miejsca na czarno-białe wnioskowanie o winie i karze, wybaczenie czy odpuszczenie win. Mam wrażenie, że nie o to autorce chodziło. Jak wskazała w dedykacji i posłowiu sama autorka to opowieść o i dla nieidealnych rodzin i niedoskonałych kobiet, a naszym zadaniem jest wyłącznie próba ich (nas?) zrozumienia.

Magdalena Knedler trafia do mnie z każdą opisaną przez siebie historią. Mam wrażenie, że nawet instrukcja obsługi mopa jej autorstwa potrafiłaby trafić na listę moich ukochanych książek. Nie mam pojęcia, dlaczego jej twórczość wciąż jeszcze nie jest tak rozpoznawalna, jak dzieła innych rodzimych autorek. Moim celem nie jest krytyka polskich pisarek powieści obyczajowych, których twórczość uwielbiam i namiętnie czytuję, a po prostu wskazanie, że Knedler wybija się ponad przeciętność i tworzy książki, dla których trudno znaleźć konkurencję. Dopracowane językowo i stylistycznie, przemyślane fabularnie, czarujące słowem i grające na emocjach, ale wciąż przystępne dla przeciętnego czytelnika, który po dzieła noblistów raczej nie sięga. I choć wciąż twierdzę, że miejscem autorki są półki z literaturą piękną, a nie popularną czy kobiecą, to jednak trudno mi wyobrazić sobie, że jakakolwiek fanka literatury obyczajowej mogłaby twórczością autorki się rozczarować.

Fenomenem jest dla mnie również wszechstronność Magdaleny Knedler, dotychczas bowiem każda z opisanych przez nią historii była zupełnie inna od poprzednich, pozbawiona jakiejkolwiek wtórności. I chociaż „Tylko oddech” pozornie opowiada o tematach przez literaturę kobiecą wyeksploatowanych do granic możliwości, to jednak jest zupełnie niepowtarzalny i wyjątkowy. Na zbliżające się melancholijne jesienne wieczory to powieść wręcz wymarzona. Obowiązkowa pozycja na półce każdej kobiety.

„Jak trywialnie i płasko brzmią relacje sprowadzone do faktów i opatrzone etykietą. I jak łatwo na tej podstawie ocenić drugiego człowieka, wydać na niego wyrok.”

Gdybym opisała tutaj szczegółowo zarys fabuły najnowszej powieści Magdaleny Knedler, podejrzewam, że zdecydowana większość z Was byłaby oburzona. Pewnie nie mielibyście ochoty czytać historii Niny, z miejsca ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po znakomitej „Powtórce” Marcel Woźniak powrócił z „Mgnieniem” i udowodnił, że zasługuje na miejsce w ścisłej czołówce polskich „kryminalistów”.

Pomiędzy kolejnymi tomami nie ma żadnego przeskoku czasowego. Detektywa Brodzkiego spotykamy ponownie dokładnie w tym samym miejscu, w którym go zostawiliśmy – zrozpaczonego po zaginięciu córki i tragicznej śmierci ojca. Trup młodego policjanta Żółtki ledwo co został odcięty z toruńskiego mostu, a miasto wciąż jeszcze nie otrząsnęło się z kolejno targających nim tragedii. Nie ma więc miejsca na powolne budowanie napięcia, podgrzewanie emocji czy wdrażanie się w fabułę. Czytelnik od razu dostaje to, czego spodziewać mógł się po lekturze „Powtórki” – znakomity i pełen zwrotów akcji kryminał, napisany mistrzowskim językiem i z niezwykłym wyczuciem gatunku oraz doskonałym warsztatem literackim pisarza.

Marcel Woźniak nie tylko opowiada kryminalną historię, tak plastyczną, że z powodzeniem mogłaby bez niemal żadnych przeróbek trafić na wielkie ekrany, ale też daje czytelnikom poczucie, że choć wciąż poruszają się w gatunku literatury popularnej, to jednak sięgają po coś bardziej wysublimowanego, z inteligentnym poczuciem humoru i wyrazistym bohaterem. Jak dla mnie autor zasługuje na miano jednego z najzdolniejszych młodych polskich pisarzy, wybijając się na tle kolegów po fachu trudną do zdefiniowania „innością” i najwyższą jakością tworzonych historii. Rzadko kiedy, aż tak wczuwam się w fabułę powieści, jak w przypadku „Mgnienia”, o którym czułam potrzebę rozmawiania z każdym, kto tylko pojawił się w pobliżu w trakcie mojej lektury. Dotychczas tylko raz popłakałam się podczas lektury thrillera, które z założenia nie należą do dzieł wzruszających, i to tylko z uwagi na to, że krzywda stała się psu. Woźniakowi udało się jednak sprawić, że w upalne, letnie popołudnie, leżąc w ogrodzie,, miałam ciarki na skórze i łzy w oczach. Jeśli nie to świadczy o kunszcie pisarza, to widać zupełnie nie znam się na literaturze. „Mgnienie” to bez wątpienia najlepszy z przeczytanych przeze mnie w tym roku kryminałów, a pamiętajcie, że czytałam m.in. doskonałego „Macbetha” samego Jo Nesbo. Czuję jednak, że ta pozycja jest zagrożona – w moich rękach znalazł się już bowiem finał trylogii o detektywie Leonie Brodzkim i znając autora, będzie jeszcze lepiej niż dotychczas.

Po znakomitej „Powtórce” Marcel Woźniak powrócił z „Mgnieniem” i udowodnił, że zasługuje na miejsce w ścisłej czołówce polskich „kryminalistów”.

Pomiędzy kolejnymi tomami nie ma żadnego przeskoku czasowego. Detektywa Brodzkiego spotykamy ponownie dokładnie w tym samym miejscu, w którym go zostawiliśmy – zrozpaczonego po zaginięciu córki i tragicznej śmierci ojca. Trup...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od zawsze lubiłam historię. Nie bez powodu pisałam z niej maturę, a obok polskiego i angielskiego był to mój ulubiony szkolny przedmiot. Podczas nauki odkryłam, że ważniejsza od historii narodów i wielkich przełomów jest historia jednostki. To jak pamiętne zdarzenia wpłynęły na życie konkretnej dziewczyny czy chłopca, jak potoczyły się losy ich rodziny i co w obliczu zawieruchy dziejów stało się z ich marzeniami.

Historię, która odpowiada na właśnie tak zadane pytania, w swojej najnowszej książce opowiada Magdalena Majcher. „W cieniu tamtych dni” to opowieść o losach Emilii i Krzysztofa, którzy w czasie powstania warszawskiego walczyli o wolną Polskę. I o ile losy tego zrywu znają chyba wszyscy Polacy, to historie poszczególnych powstańców wciąż pozostają dla nas zagadką. Żyjemy w czasach, w których wciąż wysłuchać możemy ich świadectwa i poznać bieg wydarzeń ich oczami, zazwyczaj jednak skupiamy się na tym, co działo się podczas samych walk. Tymczasem mam wrażenie, że równie ważne jest to, co działo się w tymi tysiącami młodych ludzi już po opadnięciu bitewnego kurzu. Kiedy stolica powoli podnosiła się z gruzów, powstańcy, którzy przetrwali, również musieli na nowo budować swoje życie. W całkiem innej, choć również nieprzyjaznej rzeczywistości. Zamiast wdzięczności i szacunku, częściej spotykały ich szykany nowej, komunistycznej władzy, czy nieprzychylne głosy cywilów, którzy obwiniali ich o zrujnowanie Warszawy.

Autorka zgrabnie połączyła teraźniejszość z przeszłością. Powstańczą historię Emilii poznajemy dzięki jej 20-letniemu wnukowi, który opiekując się schorowaną babcią, na strychu rodzinnego domu odnajduje pudełko zawierające kilkadziesiąt niewysłanych listów do tajemniczego Krzysztofa. Odpowiedź na pytanie, kim był mężczyzna i dlaczego przesyłki nigdy nie zostały doręczone, pozwoli mu nie tylko na lepsze poznanie ukochanej babki, ale również zrozumienie zagmatwanych rodzinnych relacji.

Magdalena Majcher stworzyła powieść, która porusza serca i wciąga do świata warszawskich okopów i mroków kanałów. Jednocześnie autorce udało się uniknąć zbędnego patosu i nadmiernej gloryfikacji powstańców, ukazując ich takimi, jakimi byli naprawdę – jako młodych ludzi, którym przyszło żyć w trudnych czasach. Którzy, pomimo bombardowań i powszechnych łapanek, chcieli kochać, śmiać się i bawić. Po prostu żyć. Dziś niezwykle popularny stał się młodzieżowy slogan YOLO (you only live once – żyjesz tylko raz), który usprawiedliwiać ma w mniemaniu co niektórych niemal każdy wybryk. Tak naprawdę jednak to właśnie do tamtych czasów pasował on idealnie. Konieczność łapania każdej chwili szczęścia i spokoju sprawiała, że wśród powstańców tak wiele było gorących romansów i głębokich przyjaźni. Wiedzieli oni, że jutra może nie być, a dzisiejszy ukochany, jutro może być kolejną mogiłą do opłakania.

Książkowa Emilia, choć wykreowana przez autorkę, zdaje się jednak postacią niezwykle rzeczywistą i wiarygodną. W jej historii brak jest cukierkowej miłości czy nadludzkiego heroizmu. Wręcz przeciwnie, los nie oszczędza głównej bohaterki, a jej wybory – choć może mało romantyczne, są jednocześnie całkowicie zrozumiałe i w pełni uzasadnione okolicznościami. Magdalena Majcher nie bała się również pokazać, iż często trauma wojny dotyka nie tylko tych, którzy ją przetrwali, ale również kolejnych pokoleń. Ciekawym wątkiem w powieści jest bowiem relacja Emilii z córką, która przekłada się następnie na wychowanie Mikołaja. I choć akurat postać wnuka głównej bohaterki wydaje mi się zbyt wyidealizowana, to z pewnością ukazuje wzorzec zachowania młodych ludzi w stosunku do dawnych bohaterów, o jakim obecnie możemy chyba wyłącznie pomarzyć.

„W cieniu tamtych dni” to powieść, którą z całą pewnością mogę polecić każdemu. Starsi czytelnicy być może odnajdą w niej echo własnej przeszłości, a młodzi otrzymają lekcję historii, która nauczy ich szacunku nie tylko do powstańców, ale również własnych dziadków. Nie zapominajmy bowiem, że nie tylko Warszawa miała swoich bohaterów i kto wie, jakie historie możemy odnaleźć na własnych zakurzonych strychach.

Od zawsze lubiłam historię. Nie bez powodu pisałam z niej maturę, a obok polskiego i angielskiego był to mój ulubiony szkolny przedmiot. Podczas nauki odkryłam, że ważniejsza od historii narodów i wielkich przełomów jest historia jednostki. To jak pamiętne zdarzenia wpłynęły na życie konkretnej dziewczyny czy chłopca, jak potoczyły się losy ich rodziny i co w obliczu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

O najnowszej książce Remigiusza Mroza głośno było już na długo przed datą jej premiery. Tym razem nie była to jednak zasługa świetnej akcji marketingowej, z jakich słynie wydawnictwo Czwarta Strona, a efekt pewnego listu, który wywołał niemałą aferę w rodzimym środowisku literackim. Książka, która miała być niespodzianką dla czytelników autora i nie pojawiała się w wydawniczych zapowiedziach aż do ostatniej niemal chwili, została de facto skrytykowana jeszcze przed tym, nim trafiła w ręce pierwszych przedpremierowych recenzentów i to tylko z uwagi na fakt, iż zdaniem niektórych, autor pisze zbyt szybko i zbyt pobieżnie. I choć później okazało się, że co prawda tytuł powieści się sprawdził, jednak fabuła daleka jest od tej wspomnianej w rzeczonym liście, a niesmak (;)) pozostał.

Nie da się ukryć, że Remigiusz Mróz pisze dużo i szybko, a kolejne jego książki pojawiają się w księgarniach z oszałamiającą wręcz częstotliwością. Ale czy ktoś do ich lektury zostaje zmuszony? I co najważniejsze, czy ktokolwiek może mówić innym, jaka literatura warta jest lektury? Tak jak nie każdy będzie słuchać Bacha, tak mało kto po ciężkim dniu w pracy będzie miał ochotę na opasłe tomiszcza literatury uznawanej przez co niektórych za ambitną. Jak to mówią „nie to ładne co ładne, a co się komu podoba”. I o tym musimy pamiętać.

Wracając jednak do tego, co dziś najważniejsze, czyli do „Hashtagu”, przyznać muszę, że książkę trudno mi ocenić jednoznacznie. Z całą pewnością przyniosła ona pewien powiew świeżości w dorobek autora, który (w mojej ocenie!) napisał w końcu pojedynczą historię, która broni się jako całość. O ile bowiem kolejne tomy poszczególnych serii autorstwa Remigiusza Mroza zazwyczaj mi się podobały, tak książki wydawane solo pozostawiały we mnie spory niedosyt. Tym razem również nie jestem całkowicie usatysfakcjonowana i chociażby zakończenie wzbudza we mnie spore rozczarowanie (choć z pewnością spodoba się fanom pisarza – jest bowiem skonstruowane w sposób typowy dla autora), to jednak książka podoba mi się zdecydowanie bardziej od „Czarnej Madonny” czy „Nieodnalezionej”. Dlaczego? Przede wszystkim dzięki głównej bohaterce, która jest kobietą całkowicie nieatrakcyjną, pozbawioną charyzmy i znerwicowaną, a jednak nie wzbudza w czytelnikach współczucia. Dzięki temu jest zupełnie inna od typowych literackich bohaterów, których śmiało podzielić można na niedoścignione wzory i wzbudzające empatię ofiary losu. Tesa jest zupełnie inna, a dzięki temu zdecydowanie bardziej podobna do każdego z nas. Przynajmniej dopóki w jej niezwykle uporządkowanym życiu nie pojawia się tajemnicza przesyłka, a ona sama niespodziewanie wciągnięta zostaje w niezwykłą grę z tajemniczym Architektem.

W „Hashtagu” narracja prowadzona jest dwutorowo i dwuosobowo. Tesa w teraźniejszość stara się odkryć zagadkę tajemniczego hashtagu #absyda, który pojawia się na twitterze dawno zaginionych osób, a Strachu – wykładowca akademicki, mentor i ważna postać w życiu głównej bohaterki, opowiada historię początków ich znajomości. I choć początkowo oba wątki płyną raczej niespiesznie i nie kolidują ze sobą, szybko okazuje się, że ktoś kłamie. To właśnie ten moment staje się przełomowy w fabule, a akcja nabiera przyspieszenia i kolejne rozdziały czytają się już niemal same.

I choć książka z pewnością spodoba się wiernym fanom autora, to i jego krytycy będą mieli o czym się rozpisywać. Ja sama, całkiem zadowolona z lektury, czekam z niecierpliwością na kolejną część serii „W kręgach władzy” i z rozrzewnieniem wspominam znakomite zakończenie przygód Wiktora Forsta. A autor? Mam nadzieję, że będzie dalej robił swoje, i to w takim tempie, jakie sam uzna za stosowne.

O najnowszej książce Remigiusza Mroza głośno było już na długo przed datą jej premiery. Tym razem nie była to jednak zasługa świetnej akcji marketingowej, z jakich słynie wydawnictwo Czwarta Strona, a efekt pewnego listu, który wywołał niemałą aferę w rodzimym środowisku literackim. Książka, która miała być niespodzianką dla czytelników autora i nie pojawiała się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Szymon Solański i wiernie trwający u jego boku kundelek Gucio powrócili w czwartym już tomie „Kryminałów pod psem” autorstwa Marty Matyszczak. „Zło czai się na szczycie” to kolejna odsłona przygód detektywistycznego duetu, który tym razem odwiedził malownicze górskie Zdrojowice, do którego bohaterowie zaproszeni zostali na ślub przyjaciółki. Kiedy jednak w trakcie weselnej zabawy w pobliżu znalezione zostały świeżo zacementowane zwłoki, łatwo możemy się domyślić, że sielska atmosfera kurortu ulegnie całkowitej zmianie.

Autorka kolejny już raz dała popis mistrzowskiego połączenia klasyki kryminału i doskonałej komedii. Jak we wcześniejszych częściach, tak i teraz, akcja rozgrywa się w kameralnym otoczeniu, nawiązując do doskonale znanej fanom gatunku „zagadki zamkniętego pokoju”. Mocno ograniczona liczba podejrzanych i dość czytelne motywy poszczególnych bohaterów nie pozbawiają jednak czytelników przyjemności rozwiązywania kryminalnej zagadki, której bynajmniej nie można uznać za oczywistą. Z każdym kolejnym tomem serii widać, jak rozwija się warsztat pisarski autorki, a wraz z nim doskonaleniu ulega warstwa fabularna powieści, które nie tracą jednak nic ze swojej świeżości i co tu dużo mówić – swojskości.

„Zło czai się na szczycie” pokazuje nieco ironiczne i pełne dystansu spojrzenie Marty Matyszczak na otaczającą ją rzeczywistość, jaki i stworzonych przez nią bohaterów. Tym razem jednak, poza typowymi już (acz wciąż równie śmiesznymi!) wpadkami Róży czy docinkami Gucia, poznamy również przeszłość Szymona, w tym szczegóły tragicznego zdarzenia, w którym stracił żonę. Ciąg dalszy nastąpił również w relacjach miłosnych głównych bohaterów, choć przyznać trzeba, że autorka nie zapewnia im nawet chwili spokoju.

Wielokrotnie już polecałam już całą serię „Kryminałów pod psem”, a i tym razem zrobię to z przekonaniem, że to książki niemal dla każdego. Zarówno bowiem fani kryminału, jak i czytelnicy szukający rozrywki, lekturą kolejnych przygód Gucia będą zachwyceni, a doskonały humor jej towarzyszący jest więcej niż pewny. Tych bohaterów po prostu nie da się nie lubić! Dodatkowo każdy kolejny tom jest lepszy od poprzedniego, a seria – nawet czytana ciągiem, nie powoduje znużenia.

Szymon Solański i wiernie trwający u jego boku kundelek Gucio powrócili w czwartym już tomie „Kryminałów pod psem” autorstwa Marty Matyszczak. „Zło czai się na szczycie” to kolejna odsłona przygód detektywistycznego duetu, który tym razem odwiedził malownicze górskie Zdrojowice, do którego bohaterowie zaproszeni zostali na ślub przyjaciółki. Kiedy jednak w trakcie weselnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Autorka, która w „Zanim się pojawiłeś” doprowadziła do łez tysiące czytelników na całym świecie, a dzięki filmowej adaptacji zyskała międzynarodową sławę, powróciła z trzecią częścią przygód Lou Clark, ekscentrycznej Angielki, którą pokochały czytelniczki. W „Kiedy odszedłeś” mieliśmy szansę obserwować wychodzenie bohaterki z żałoby i powolne oswajanie rzeczywistości bez Willa, a obecnie Jojo Moyes opisuje, jak dziewczyna w końcu wdraża w życie rady ukochanego i rusza na podbój Nowego Jorku.

Lou, po licznych perypetiach i słabszych chwilach, postanowiła w końcu przestać się bać życia. Wzięła do serca słowa Willa, które ten skierował do niej w ostatnim liście i za namową Sama, z którym właśnie się związała, postanowiła wyjechać do Nowego Jorku. Jej praca miała w założeniu przypominać nieco tę, którą wykonywała w rezydencji Traynorów, jednak tym razem jej podopieczną miała zostać zdrowa, a jedynie nieco smutna i zagubiona żona milionera. Po przylocie do Stanów okazało się, że jej zadanie nie będzie wcale takie proste, a dziewczyna znajdzie się w samym środku rodzinnych waśni i intryg. Czy życie w mieście, które nigdy nie śpi, spełni oczekiwania Louisy? Czy jej związek z Samem ma szansę przetrwać mimo dzielącego ich oceanu? I wreszcie, czy pojawienie się na jej drodze mężczyzny do złudzenia przypominającego Willa to wyłącznie przypadek, czy może przeznaczenie? Odpowiedź na te pytania poznacie czytając „Moje serce w dwóch światach”.

Jak być może pamiętacie „Kiedy odszedłeś” podobało mi się bardziej niż „Zanim się pojawiłeś”, uważam bowiem, że książka była bardziej dojrzała i mniej melodramatyczna. Nie da się ukryć, że historia miłości Willa i Lou była wzruszająca, jednak proces żałoby, który pokazano w kolejnej części, wydawał mi się o wiele bardziej wiarygodny i – co najistotniejsze – wywoływał we mnie więcej emocji. W najnowszej części przygód Louisy, dziewczyna w końcu otrzepuje się z tragedii i dojrzewa do walki o swoje marzenia. W końcu dociera do niej, że nie musi opiekować się całym światem i spełniać oczekiwań innych i to jej zdanie i uczucia powinny determinować jej działanie. Proces budowania poczucia własnej wartości i oswajania indywidualizmu został przez autorkę pokazany w wiarygodny i przede wszystkim interesujący sposób. I choć sama fabuła nie jest niczym nowym, a bieg wydarzeń zdaje się oczywisty niemal od początku, to jednak lektura „Mojego serca w dwóch światach” sprawia przyjemność, a Jojo Moyes wciąż pozostaje w gronie moich ulubionych zagranicznych powieściopisarek. Pozostaje tylko żałować, że polski wydawca nie zdecydował się na wierniejsze odwzorowanie tytułu (w oryginale książka to „Still me”), który lepiej korespondowałby zarówno z treścią książki, jak i tytułami pozostałych części serii.

Autorka, która w „Zanim się pojawiłeś” doprowadziła do łez tysiące czytelników na całym świecie, a dzięki filmowej adaptacji zyskała międzynarodową sławę, powróciła z trzecią częścią przygód Lou Clark, ekscentrycznej Angielki, którą pokochały czytelniczki. W „Kiedy odszedłeś” mieliśmy szansę obserwować wychodzenie bohaterki z żałoby i powolne oswajanie rzeczywistości bez...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Biuro M Alek Rogoziński, Magdalena Witkiewicz
Ocena 6,8
Biuro M Alek Rogoziński, Ma...

Na półkach: , , ,

Duetu Magdalena Witkiewicz i Alek Rogoziński nie trzeba nikomu przedstawiać. Specjalistka od szczęśliwych zakończeń i książę komedii kryminalnej trafiają na listy bestsellerów wraz z każdą kolejną premierą, ale to książki pisane przez nich wspólnie dosłownie elektryzują fanów. Po doskonale przyjętym Pudełku z marzeniami, dzięki któremu poznaliśmy tajniki funkcjonowania pewnej restauracji, tym razem trafimy do Biura M, w którym mieszkańcy Miasteczka i okolic mają szansę odnaleźć prawdziwą miłość.

Basia nie ma szczęścia do mężczyzn. Nie dość, że trafia na samych niewiernych Michałów, to jeszcze każdy z nich prędzej czy później zostawiał ją dla upiornej Elwirki, która już od przedszkola była istnym utrapieniem. Kiedy w jej życiu pojawia się kocur, dziewczyna postanawia zmienić swoje życie i wyjeżdża do Miasteczka w poszukiwaniu odrobiny spokoju i pracy. I choć obiecuje sobie, że od wszystkich samców trzymać się będzie z daleka (kot na szczęście jest kastratem!) trafia do biura matrymonialnego, w którym jej zadaniem będzie łączenie ludzi w pary. Towarzyszyć jej w tym będzie Jacek, którego kariera zawodowa dotychczas była dość burzliwa, a skierowanie go do Biura M stanowi przejaw rozpaczy pośredniczki pracy. Mężczyzna nie przepuszcza żadnej okazji do flirtu i podrywu, przyjmowanie atrakcyjnych klientek może więc dla niego stanowić niemałą gratkę…

"Biuro M" to ciepła i lekka komedia romantyczna, która doskonale sprawdzi się jako wakacyjna lektura. Nie zabraknie w niej i poszukiwania miłości, z której słynie Magdalena Witkiewicz i kryminalnych smaczków, które z całą pewnością są zasługą Alka Rogozińskiego. Doskonale wymierzone proporcje obu gatunków, doprawione świetnym poczuciem humoru obojga autorów, sprawiają, że książkę czyta się z nieustannym uśmiechem na ustach, a kolejne strony przewracają się niemal same. Co więcej, na kartach książki znaleźć możemy bohaterów znanych z innych powieści autorów, a ich wyszukiwanie to prawdziwa frajda. Jeśli więc jeszcze wahacie się nad wyborem lektury na zbliżający się weekend, to koniecznie postawcie właśnie na "Biuro M" - dobra zabawa podczas czytania gwarantowana.

Duetu Magdalena Witkiewicz i Alek Rogoziński nie trzeba nikomu przedstawiać. Specjalistka od szczęśliwych zakończeń i książę komedii kryminalnej trafiają na listy bestsellerów wraz z każdą kolejną premierą, ale to książki pisane przez nich wspólnie dosłownie elektryzują fanów. Po doskonale przyjętym Pudełku z marzeniami, dzięki któremu poznaliśmy tajniki funkcjonowania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kiedy otrzymałam propozycję objęcia patronatem medialnym najnowszej powieści Izabeli M. Krasińskiej i przeczytałam zarys jej fabuły, wiedziałam już, że „W obłokach marzeń” to książka, która stanie mi się bliska i z dumą będę spoglądać na swoje logo wydrukowane na jej okładce. Porusza ona bowiem niezwykle bolesną i wciąż tak samo aktualną tematykę przemocy domowej, której doświadczają setki tysięcy polskich kobiet i dzieci. I choć o problemie mówi się już głośno, a społecznego przyzwolenia (mam nadzieję) już nie ma, to wciąż za mało angażujemy się pomoc potrzebującym i przymykamy oczy na wiele niebezpiecznych sytuacji. Tak jak mój pierwszy patronat – „Pozorność” Natalii Nowak-Lewandowskiej skupiała się na przeżyciach ofiary przemocy, tak „W obłokach marzeń” ukazuje ten problem z zewnątrz, pozwalając zaobserwować skrajnie różne postawy bohaterów.

Marta i Piotr, po burzliwych początkach związku opisanych w „Pod skrzydłami miłości” i kryzysie, jaki dotknął ich w „Za głosem serca” zasłużyli na odrobinę spokoju. Budowa domu za miastem i przeprowadzka w spokojniejszą okolicę miała zapewnić im chwilę wytchnienia i oderwać od problemów. Młode, sympatyczne małżeństwo za płotem zdawało się stanowić idealny materiał na sąsiadów i modelową wręcz rodzinę. Dlaczego więc Piotr od razu uprzedził się do sąsiada? Czy to zazdrość, o jaką podejrzewa go Marta, czy może faktycznie zachowanie mężczyzny jest podejrzane?

Izabela M. Krasińska w swojej debiutanckiej serii stworzyła historię, w której wystawia bohaterów na wiele ciężkich prób. Nie boi się ona poruszać trudnych i często niewygodnych tematów, które przedstawia w przystępny sposób, nie wykraczając poza kanony gatunku. I choć ładne, acz nieco przesłodzone okładki książek zdają się sugerować cukierkowy romans, to nie powinniśmy dać się zwieść pozorom – historia Marty i Piotra wielokrotnie złapie czytelników za serca i wzruszy do łez. Stopniowe dojrzewanie głównej bohaterki, która z rozpuszczonej kokietki zamienia się w kochającą żonę i matkę oraz ciągła walka Piotra z przeciwnościami losu sprawią, że od książek trudno będzie się oderwać. Zaskakująco dojrzałe spojrzenie autorki na małżeństwo i problemy, jakie go dotykają, pozwalają przypuszczać, że z każdą kolejną książką możemy spodziewać się jeszcze lepszych historii, a nazwisko Krasińska wpiszę się w czołówkę polskich autorek powieści obyczajowych.

Kiedy otrzymałam propozycję objęcia patronatem medialnym najnowszej powieści Izabeli M. Krasińskiej i przeczytałam zarys jej fabuły, wiedziałam już, że „W obłokach marzeń” to książka, która stanie mi się bliska i z dumą będę spoglądać na swoje logo wydrukowane na jej okładce. Porusza ona bowiem niezwykle bolesną i wciąż tak samo aktualną tematykę przemocy domowej, której...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pisanie kryminałów nie jest łatwą pracą. Kiedy kolejny raz musisz obmyślić krwawą intrygę, stworzyć wiarygodny motyw zbrodni i sprytnie schować mordercę w gąszczu innych podejrzanych, nagle odkrywasz, że wszystko już było i nie masz cienia szans na oryginalność. Nie wiem, czy takie literackie bolączki trapią Alka Rogozińskiego, ale z pewnością dzielnie walczy z nimi jego literacka bohaterka Róża Krull, której najnowsze przygody poznać możemy w książce „Kto zabił Kopciuszka?”.

Róża kolejny już raz stoi w obliczu swojego największego koszmaru – deadline’u i nie ma nawet pomysłu na najnowszą powieść, co dopiero mówić o jej treści. Kiedy kolejne wykręty u wydawcy okazują się bezskuteczne, pisarka postanawia przeprowadzić naradę z zaprzyjaźnioną autorką horrorów Miłką Wężowską. W ramach luźnej pogawędki snują one plan uśmiercenia Kopciuszka na balu i rozważają, kto mógłby zamordować poczciwe i piękne dziewczę. Żadna z nich nawet nie podejrzewa, że scenariusz ich książki okaże się wkrótce aż nazbyt realistyczny…

Alek Rogoziński idzie jak burza! Ledwo wybrzmiały echa jego świątecznej opowieści napisanej wspólnie z zaprzyjaźnioną Magdaleną Witkiewicz, już swoją premierę ma trzecia część przygód Róży. Po świetnych „Do trzech razy śmierć” i „Lustereczko, powiedz przecie” oczekiwania wobec książki miałam spore i liczyłam na solidną dawkę śmiechu. Nie zawiodłam się zupełnie! Książkę pochłonęłam w jedno majówkowe popołudnie, kilkukrotnie śmiejąc się przy tym na głos i wzbudzając pełne politowania spojrzenia mojego zaczytanego w kryminale ojca. Było jak zwykle u Alka lekko, zabawnie i ironicznie, czyli dokładnie tak jak lubię. I choć samo kryminalne śledztwo i naszkicowanie intrygi wydaje się nieco niedopracowane, to jednak jest to dla mnie wyłącznie marginalne spostrzeżenie amatorki kryminałów, a nie prawdziwa krytyka.

Plejada przyjaciół głównej bohaterki, z niezastąpionym Pepe, panią Cecylią i Betty oraz Mario, który tym razem stał się głównym podejrzanym i trafił nawet do policyjnego aresztu, sprawiają, że cała seria przygód roztargnionej autorki kryminałów nie traci nic ze swojej świeżości i wciąż bawi czytelników do łez. Ja aktualnie zaraziłam nią moją mamę, która z wypiekami na ustach pochłania kolejne rozdziały i utwierdzona jej opinią, mogę śmiało polecić je Wam jako idealną lekturę do zapakowania w walizkę podczas nadchodzących wakacyjnych wyjazdów. W górach czy na plaży – z Różą z całą pewnością nie będziecie się nudzić!

Pisanie kryminałów nie jest łatwą pracą. Kiedy kolejny raz musisz obmyślić krwawą intrygę, stworzyć wiarygodny motyw zbrodni i sprytnie schować mordercę w gąszczu innych podejrzanych, nagle odkrywasz, że wszystko już było i nie masz cienia szans na oryginalność. Nie wiem, czy takie literackie bolączki trapią Alka Rogozińskiego, ale z pewnością dzielnie walczy z nimi jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kiedy sięgałam po najnowszą książkę Magdaleny Knedler, nie sądziłam, że jakakolwiek opowiedziana przez nią historia może zagrozić pozycji „Historii Adeli” w moim prywatnym czytelniczym rankingu. Tym bardziej że „Twarz Grety di Biase” opowiadać miała o sztuce, a w szczególności malarstwie i fascynacji bohatera kobietą ukazaną na obrazach. Wydawało mi się, że jako kompletnemu laikowi w tej dziedzinie, taka historia nie będzie się podobać i kto wie, może poczuję przesyt i zmęczenie? Nic bardziej mylnego! Autorka po raz kolejny zaczarowała mnie swoją opowieścią, erudycją i pięknem języka. Sprawiła również, że pobiłam życiowy rekord w użyciu zakładek indeksujących w jednej książce – cała jest ona bowiem jednym wielkim cytatem! I co tu dużo mówić… Pokochałam Gretę tak jak kilka miesięcy temu Adelę.

Adam prowadzi małą galerię sztuki na wrocławskim rynku. Nic spektakularnego, ot spełnienie marzeń z młodych lat i sposób zarabiania na życie. Jak to zwykle w życiu bywa, fundusze nie pozwalają mu na całkowite oddanie się pasji i oprócz dzieł naprawdę wyjątkowych, na ścianach Chiary często pojawiają się o wiele chętniej kupowane pospolite ładne obrazki. Bohater cierpi również na nerwicę, która zdecydowanie utrudnia mu kontakty z otoczeniem i każe trzymać się sztywno ustalonej rutyny. Do Adama udało się dotychczas zbliżyć wyłącznie Zygmuntowi – malarzowi, który kiedyś sprzedał mu swoje obrazy i Anicie, którą raz w miesiącu odwiedza w poszukiwaniu odrobiny cielesnej bliskości. Kiedy jednak w galerii pojawiają się portrety autorstwa tajemniczej włoskiej malarki, mężczyzna nie potrafi przestać myśleć o uwiecznionej na obrazach kobiecie i rozpoczyna korespondencję, która całkowicie zmieni jego życie…

W „Twarzy Grety di Biase” nie ma postaci przypadkowych. Każdy z nakreślonych przez autorkę bohaterów, nawet ten pojawiający się wyłącznie w jednej scenie, ma swoją ściśle określoną rolę w życiu Adama i w jakiś sposób na niego wpływa, pozwalając mu lepiej rozumieć otaczający go świat i dojrzeć. Od genialnej postaci Zygmunta, po staruszka spotkanego w jednej z włoski trattorii – wszyscy oni są doskonale dopracowani i każdy z nich zasługuje na swoją własną historię.
W swojej najnowszej powieści Magdalena Knedler kolejny już raz snuje historię o wielkiej, nietypowej miłości. I to nie tylko tej łączącej Adama i Gretę, czy może raczej jego wyobrażenie o niej, ale o miłości do sztuki, świata i siebie samego, gdzie jak to zwykle bywa, ta ostatnia okazuje się najtrudniejsza. Adam od wielu lat walczy z demonami swojej głowie i dopiero fascynacja obrazami Grety pozwala mu wyruszyć w nieznane i choć raz spróbować pognać za marzeniami.

Jak już wspomniałam powyżej, książka pełna jest pięknych, życiowych cytatów i trudno było wybrać mi dla Was jeden, który najlepiej ukazałby piękno opisanej historii. Po długich namysłach zdecydowałam się jednak na fragment listu Grety do Adama, który wspaniale ukazuje strach, który paraliżuje bohatera i nie pozwala mu na normalne życie. Ten sam, który – choć w niewątpliwie mniejszym stopniu – ogarnia chwilami nas samych:

„Może prawdą jest, że sprawy i problemy, które ukrywamy przed światem i o których boimy się mówić, są jak stopniowo pompowany balon. Nie można spuścić z niego powietrza ani go przebić. Albo też nam się tak wydaje. A przecież co się stanie, kiedy balon pęknie? Czy wyjdziemy z tego krótkiego, urwanego „bum” bardziej skrzywdzeni i nieszczęśliwsi? Czy umrzemy? Czy to ważne? A może chodzi o sam strach przed ogłuszającym dźwiękiem? Przed tym, że później absolutnie nic się nie zmieni i świat będzie istniał w identycznym kształcie?”

„Twarz Grety di Biase” to nie powieść obyczajowa, jak sugeruje napis na okładce i przyporządkowanie w księgarnianym katalogu. To literatura piękna w najlepszym wydaniu. Niezwykła, nieoczywista i niezwykle świeża historia, która powinna znaleźć się w biblioteczce każdego książkoholika. I choć żałuję, że tym razem wydawca nie postawił na prostotę i klasyczne piękno okładki, jak miało to miejsce w „Historii Adeli”, to nie dajcie się zwieść – to nie jest kolejna cukierkowa opowieść z dziewczyną na okładce. To powieść absolutnie genialna.

Kiedy sięgałam po najnowszą książkę Magdaleny Knedler, nie sądziłam, że jakakolwiek opowiedziana przez nią historia może zagrozić pozycji „Historii Adeli” w moim prywatnym czytelniczym rankingu. Tym bardziej że „Twarz Grety di Biase” opowiadać miała o sztuce, a w szczególności malarstwie i fascynacji bohatera kobietą ukazaną na obrazach. Wydawało mi się, że jako kompletnemu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam opis najnowszej dylogii Agnieszki Lingas-Łoniewskiej, zastanawiałam się czy w moim wieku taka historia – o nastolatkach i do nastolatków skierowana, ma w ogóle szansę się obronić. Ponieważ jednak regularnie wymieniam się co ciekawszymi tytułami young adult z moją nastoletnią siostrą, postanowiłam, że dam im szansę. I co się okazało? „Kiedy zniknę” i „Kiedy wrócę” tylko pozornie skierowane są do młodszej części czytelniczek autorki. Poruszana w nich tematyka jest bowiem uniwersalna, a rollercoaster uczuć, tajemnic sprzed lat i opisanych wydarzeń sprawia, że w fabułę wciągniemy się niezależnie od liczby wynikającej z naszej metryki.

Rokietnica Górna to małe miasteczko, w którym wszyscy się znają. Wyjątkowo spolaryzowane pod względem społecznym, dzieli swoich mieszkańców na lepszych i gorszych. Podziały nakreślone przed dorosłych siłą rzeczy znajdują swoje odzwierciedlenie również w lokalnym liceum, w którym hierarchia społeczna rodziców przekłada się na popularność ich pociech. Jak to jednak zwykle bywa uczucia i wzajemny pociąg mają się nijak do popularności i stanu portfela, co potwierdzają swoim zachowaniem bohaterowie dylogii.

Mateusz, Leon i Kosma to trójka przyjaciół, którzy od najmłodszych lat mogą na siebie liczyć. Kiedy Kosma zakochuje się w siostrze Matusza, a Leon potajemnie spotyka się z Weroniką – córką lokalnego potentata, a jednocześnie siostrą ich największego rywala, ich przyjaźń może zostać wystawiona na poważną próbę. Szybko jednak okazuje się, że wysoką cenę przyjdzie im zapłacić nie tylko za własne uczucia, ale i grzechy rodziców, których tajemnica sprzed lat w końcu ujrzała światło dzienne i całkowicie zmieniła życie ich dzieci.

Agnieszka Lingas – Łoniewska stworzyła bohaterów, których pokochają jej czytelniczki i historię, od której nie sposób się oderwać. Choć wydanie dwóch części serii jednego dnia wydawało mi się nieco dziwnym zabiegiem, tak teraz już wiem, że wynika ono nie tylko z potrzeb marketingowych wydawcy, ale i troski o zdrowie psychiczne czytelników. Nie odkładajcie więc zakupu drugiego tomu na później, zakończenie „Kiedy zniknę” sprawia bowiem, że zostajemy wmurowani w fotel i wyłącznie natychmiastowe rozpoczęcie „Kiedy wrócę” może nas zadowolić.

Jeśli więc myślicie, że czas licealnych miłosnych dramatów jest już dawno za Wami, to jesteście w błędzie. Agnieszka Lingas-Łoniewska kolejny raz udowodniła, że nadany jej tytuł dilerki emocji jest w pełni zasłużony. Duet „Kiedy zniknę” i „Kiedy wrócę” to książkowy must have tej wiosny, który sprawi, że zamiast majówkowego grilla będziecie myśleć tylko o kolejnych rozdziałach książek. A co najlepsze, książkowe melodie tworzone przez Mateusza powstały naprawdę i w przerwie od lektury możecie ich posłuchać w wykonaniu zespołu All the wrong ways, do czego gorąco Was zachęcam.

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam opis najnowszej dylogii Agnieszki Lingas-Łoniewskiej, zastanawiałam się czy w moim wieku taka historia – o nastolatkach i do nastolatków skierowana, ma w ogóle szansę się obronić. Ponieważ jednak regularnie wymieniam się co ciekawszymi tytułami young adult z moją nastoletnią siostrą, postanowiłam, że dam im szansę. I co się okazało? „Kiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam opis najnowszej dylogii Agnieszki Lingas-Łoniewskiej, zastanawiałam się czy w moim wieku taka historia – o nastolatkach i do nastolatków skierowana, ma w ogóle szansę się obronić. Ponieważ jednak regularnie wymieniam się co ciekawszymi tytułami young adult z moją nastoletnią siostrą, postanowiłam, że dam im szansę. I co się okazało? „Kiedy zniknę” i „Kiedy wrócę” tylko pozornie skierowane są do młodszej części czytelniczek autorki. Poruszana w nich tematyka jest bowiem uniwersalna, a rollercoaster uczuć, tajemnic sprzed lat i opisanych wydarzeń sprawia, że w fabułę wciągniemy się niezależnie od liczby wynikającej z naszej metryki.

Rokietnica Górna to małe miasteczko, w którym wszyscy się znają. Wyjątkowo spolaryzowane pod względem społecznym, dzieli swoich mieszkańców na lepszych i gorszych. Podziały nakreślone przed dorosłych siłą rzeczy znajdują swoje odzwierciedlenie również w lokalnym liceum, w którym hierarchia społeczna rodziców przekłada się na popularność ich pociech. Jak to jednak zwykle bywa uczucia i wzajemny pociąg mają się nijak do popularności i stanu portfela, co potwierdzają swoim zachowaniem bohaterowie dylogii.

Mateusz, Leon i Kosma to trójka przyjaciół, którzy od najmłodszych lat mogą na siebie liczyć. Kiedy Kosma zakochuje się w siostrze Matusza, a Leon potajemnie spotyka się z Weroniką – córką lokalnego potentata, a jednocześnie siostrą ich największego rywala, ich przyjaźń może zostać wystawiona na poważną próbę. Szybko jednak okazuje się, że wysoką cenę przyjdzie im zapłacić nie tylko za własne uczucia, ale i grzechy rodziców, których tajemnica sprzed lat w końcu ujrzała światło dzienne i całkowicie zmieniła życie ich dzieci.

Agnieszka Lingas – Łoniewska stworzyła bohaterów, których pokochają jej czytelniczki i historię, od której nie sposób się oderwać. Choć wydanie dwóch części serii jednego dnia wydawało mi się nieco dziwnym zabiegiem, tak teraz już wiem, że wynika ono nie tylko z potrzeb marketingowych wydawcy, ale i troski o zdrowie psychiczne czytelników. Nie odkładajcie więc zakupu drugiego tomu na później, zakończenie „Kiedy zniknę” sprawia bowiem, że zostajemy wmurowani w fotel i wyłącznie natychmiastowe rozpoczęcie „Kiedy wrócę” może nas zadowolić.

Jeśli więc myślicie, że czas licealnych miłosnych dramatów jest już dawno za Wami, to jesteście w błędzie. Agnieszka Lingas-Łoniewska kolejny raz udowodniła, że nadany jej tytuł dilerki emocji jest w pełni zasłużony. Duet „Kiedy zniknę” i „Kiedy wrócę” to książkowy must have tej wiosny, który sprawi, że zamiast majówkowego grilla będziecie myśleć tylko o kolejnych rozdziałach książek. A co najlepsze, książkowe melodie tworzone przez Mateusza powstały naprawdę i w przerwie od lektury możecie ich posłuchać w wykonaniu zespołu All the wrong ways, do czego gorąco Was zachęcam.

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam opis najnowszej dylogii Agnieszki Lingas-Łoniewskiej, zastanawiałam się czy w moim wieku taka historia – o nastolatkach i do nastolatków skierowana, ma w ogóle szansę się obronić. Ponieważ jednak regularnie wymieniam się co ciekawszymi tytułami young adult z moją nastoletnią siostrą, postanowiłam, że dam im szansę. I co się okazało? „Kiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Schemat miłosnej historii jest wszystkim doskonale znany. Piękna dziewczyna poznaje zupełnym przypadkiem mężczyznę swoich snów, który szczęśliwie okazuje się wolny i zainteresowany. Para zakochuje się w sobie od pierwszego wejrzenia, a po drodze do pełni szczęścia przechodzi przez drobne trudności, ot takie, aby zapełnić obowiązkowe 300 stron książki, ale nie na tyle poważne, żeby zagrażały wiecznemu szczęściu bohaterów. W ostatniej scenie on się jej oświadcza, a w epilogu ona – koniecznie w ciąży lub z dzieckiem w ramionach, wspomina kilka lat szczęśliwego małżeństwa. Oklepane do bólu, ale wciąż sprawia, że serca czytelniczek drżą ze wzruszenia, a kolejne identyczne niemal tytuły sprzedają się jak świeże bułeczki.

Natasza Socha również napisała historię o miłości. Takiej, która zapiera dech w piersiach i sprawia, że wokół fruwają motylki. Jest to jednak opowieść, która wymyka się wszelkim schematom i łamie stereotypy. Ona, 42-letnia Koralia, nie jest ani tak piękna, ani przede wszystkim młoda. Najlepsze lata ma już za sobą, co więcej spędziła je w niezbyt udanym małżeństwie, które skoczyło się romansem męża i jej złamanym sercem. W trudnych chwilach pomagała jej najlepsza przyjaciółka, idolka z dziecięcych lat i niedościgniony wzór wszelkich cnót. Mało tego! Kobieta, która niemal dosłownie uratowała jej życie, przepłaszając groźnego napastnika. On, Tytus, to odnoszący sukcesy weterynarz, specjalista od fizjoterapii zwierząt, przystojny niczym z billboardu. I zakochany w kobiecie, która mogłaby zostać jego matką. Więcej! Kobiecie, która jest najlepszą przyjaciółką jego matki, a do tego jego dawną nianią, która dosłownie zmieniała mu pieluchy.

Uczucie zakazane, niestereotypowe i mimo wielkiej miłości – niezbyt fotogeniczne. Bo czy ładna może być para, która oszukuje najbliższą im osobę? Potajemnie oddaje się rozkoszom, następnie jedząc obiad przy rodzinnym stole? Troje na huśtawce nie tylko przełamuje barierę wieku, ale i łamie pewne taboo związane z wzajemnymi powiązaniami postaci. Problemem nie jest bowiem tylko różnica wieku bohaterów, ale i zmiana ról społecznych, które były im przypisane. Opiekunka i nauczycielka życia, niemal druga matka, nagle staje się kochanką, a chłopak, którego jeszcze kilka lat temu traktowało się jak syna – obiektem pożądliwych myśli.

Natasza Socha w swojej najnowszej książce pokazuje, że to uczucie wcale nie jest tak złe, jak w pierwszej chwili może się wydawać. Że czasami koleje losu sprawiają, że nasze życie przewraca się do góry nogami i pozornie nic już w nim nie jest normalne. Trzeba jednak zawsze pamiętać, że normalność, to pojęcie względne, które niemal dla każdego oznacza co innego. Nie będę ukrywać, że początkowo czułam się lekko zniesmaczona, bo o ile wiedziałam, że książka dotyczyć ma romansu z dużo młodszym mężczyzną i to zupełnie mi nie przeszkadzało, tak nie spodziewałam się, że będzie to ktoś tak bliski bohaterce. Z biegiem lektury moje początkowe obiekcje rozproszyły się, a ja delektowałam się ciętym językiem Koralii, który powoli staje się elementem charakterystycznym dla autorki. Nieco złośliwe poczucie humoru, nietypowa konstrukcja książki i forma swoistego pamiętnika głównej bohaterki bardzo przypadły mi do gustu i finalnie Troje na huśtawce uważam, za lekturę obowiązkową dla fanek nieco ambitniejszej literatury obyczajowej.

Schemat miłosnej historii jest wszystkim doskonale znany. Piękna dziewczyna poznaje zupełnym przypadkiem mężczyznę swoich snów, który szczęśliwie okazuje się wolny i zainteresowany. Para zakochuje się w sobie od pierwszego wejrzenia, a po drodze do pełni szczęścia przechodzi przez drobne trudności, ot takie, aby zapełnić obowiązkowe 300 stron książki, ale nie na tyle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Bohaterowie „Rozdroży” powrócili. Sabina Waszut, autorka związana ze Śląskiem i o śląskiej historii pisząca, powołała do życia bohaterów doskonale ukazujących narodowościową problematykę regionu, która w czasie II wojny światowej odcisnęła wyraźne piętno na losach mieszkańców. „W obcym domu" to kontynuacja ich losów i wnikliwe spojrzenie na powojenną rzeczywistość.

Sophie i Władek Zalescy przeżyli wojenną zawieruchę i odnaleźli się w powojennej Polsce. Szybko jednak okazało się, że i te czasy nie będą dla nich łaskawe. Sophie, choć sama jest żoną Polaka, zmierzyć musi się z nienawiścią do Niemców. Jej rodzina pozbawiona zostaje majątku, a młodzi małżonkowie walczyć będą z ogromną biedą i poniżeniami. Kiedy w małej, zagrzybionej izbie na peryferiach miasta na świat przychodzi córka pary, Władek postanawia walczyć z systemem. Praca w drukarni pozwala mu na drukowanie nielegalnych książek i ulotek, co nie podoba się jego żonie, która pragnie wyłącznie bezpieczeństwa najbliższych. Pomiędzy małżonkami stają również choroby najbliższych i duchy przeszłości, których wpływ na codzienność bohaterów okazuje się większy, niż początkowo mogło się wydawać…

Tak jak w „Rozdrożach” poruszony został problem tożsamości narodowej mieszkańców Śląska, tak w „W obcym domu” autorka skupiła się już bardziej na wojennych reperkusjach wobec mieszkańców regionu. Wiadomym jest, że dla Polaków to Niemcy odpowiedzialni byli za całe wojenne zło, a oceniając całą nację, nie myślano o tym, że Niemka, której po wojnie odmówiono sprzedaży bochenka chleba, to wciąż ta sama kobieta, która od lat była sąsiadką i nie raz wyciągnęła w potrzebie pomocną dłoń. Sabina Waszut opisuje, jak mieszkające na Śląsku od lat rodziny za cenę wolności i pozostania w domu, musieli wyprzeć się swojej tożsamości, języka czy nawet zniszczyć bezcenne rodzinne pamiątki. Powojenne rozliczenia, sprowadzone do losów prostej i niezamożnej rodziny, pokazuje bezmiar okrucieństwa, który nie zakończył się wraz z podpisaniem pokojowych traktatów.

Autorka utrzymała wysoki poziom serii i nie rozczarowała mnie jej kontynuacją, a muszę podkreślić, że oczekiwania miałam naprawdę wysokie. Z niecierpliwością wyczekuję na chwile spędzone nad lekturą „Zielonego byfyja” i mam nadzieję, że los (czy może raczej pisarka) okazał się dla bohaterów łaskawy i w końcu odnajdą oni odrobinę spokoju i bezpieczeństwa.

Bohaterowie „Rozdroży” powrócili. Sabina Waszut, autorka związana ze Śląskiem i o śląskiej historii pisząca, powołała do życia bohaterów doskonale ukazujących narodowościową problematykę regionu, która w czasie II wojny światowej odcisnęła wyraźne piętno na losach mieszkańców. „W obcym domu" to kontynuacja ich losów i wnikliwe spojrzenie na powojenną rzeczywistość.

Sophie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kto zna mnie lepiej, ten wie, że od zawsze moją quilty pleasure są romanse. W młodości były to typowe harlequiny podkradane z półki ciotki i wypożyczane w bibliotece romanse historyczne (szczególnie lubowałam się w tych z akcją na Dzikim Zachodzie!), a teraz idealnym dla mnie gatunkiem okazało się new adult. Kiedy w pracy mam gorszy okres, jestem przemęczona, zestresowana czy po prostu łapię doła, seryjnie zaczytuję się w książkach tego typu. Faza trwa zazwyczaj 3-4 dni, w trakcie których jestem w stanie „połknąć” kilka książek i znowu wracam do swojej literackiej normy.

Jednocześnie recenzje tego typu książek praktycznie nigdy nie pojawiają się na blogu, no bo umówmy się – to nie jest rodzaj literatury, w którym fabuła drastycznie się różni, a warstwa językowa wzbudza zachwyt. Cóż więc można o nich napisać? Ano, że są doskonałą rozrywką i wzbudzają emocje. I choć uważam, że czytanie wyłącznie new adult raczej nie poszerzy niczyich horyzontów, doskonale rozumiem sięganie po ten gatunek okazjonalnie i w charakterze czysto rozrywkowym. Osiągniemy tym dokładnie ten sam stan, który wywołuje maraton serialu komediowego czy kolejna polska komedia romantyczna. A że po tygodniu z fabuły niewiele będziemy już pamiętać? Nie szkodzi.

Jedną z ostatnich książek new adult, jaką miałam okazję przeczytać, było wydane nakładem Edipresse Książki „Moje miejsce na ziemi” J. Daniels. Historia ta, rozpoczynająca cykl „Alabama Summer”, towarzyszyła mi przez jeden wieczór i spełniła swoją funkcję idealnie – odprężyła mnie, pozwoliła zapomnieć o problemach i nie absorbowała mnie dłużej, niż było to konieczne.

Mia, która na co dzień zajmuje się chorą matką, za namową najbliższych wyjeżdża na wakacje do swojej najlepszej przyjaciółki. Małe miasteczko w Alabamie, w którym ma spędzić kilka letnich tygodni, to także miejsce, w którym się wychowała i za którym po kilku latach wciąż tęskni. Tessa jest zupełnie inna niż nasza bohaterka – wyzwolona, doświadczona seksualnie i pewna siebie. Mia postanawia, że przed pojawieniem się w jej domu, załatwi jeszcze jedną ważną rzecz – straci dziewictwo. I faktycznie, wieczór w barze kończy niesamowitym seksem z przystojnym nieznajomym. Jakież jest jej zdziwienie, kiedy rankiem spotyka go w domu Tessy…

Nie, opisana historia nawet przez chwilę nie jest wiarygodna. Podobnie jak inne bajki, które od dzieciństwa czytali nam rodzice. Tym razem księżniczka i książę nie spotykają się na balu, a kobiet zamiast pantofelka na pierwszej randce traci majtki, ale hej! Przecież dokładnie tego można się było spodziewać po książce new adult. Owszem, są autorki, które swoim historiom dodają więcej emocji i sprawiają, że nie są tak przewidywalne, ale nie oszukujmy się – to wyjątki. Na fali popularności gatunku kolejne serie mnożą się jak grzyby po deszczu i niestety, nie każda trzyma poziom. „Moje miejsce na ziemi” uplasowałabym gdzieś w połowie stawki. Zęby nie bolały mnie w czasie lektury (a są książki, przy których nimi zgrzytałam!), ale też nie było wielkiego zachwytu. Ot, historia na jeden wieczór, w myśl zasady przeczytać, rozerwać się, zapomnieć.

Jedyne zaskoczenie przeżyłam kiedy okazało się, że bohaterka nie jest nastolatką. Nie wiem dlaczego po pierwszych rozdziałach myślałam, że to jeszcze uczennica, w każdym razie zdziwiłam się, kiedy okazało się, że Mia i Ben to dorośli ludzie ze sporym bagażem życiowych doświadczeń.

Czy książkę polecam? I tak, i nie. Mnie spodobała się na tyle, że jeśli w moje ręce wpadnie kolejna część cyklu, to chętnie ją przeczytam. Bardzo spodobała się również mojej nastoletniej siostrze. Jeśli więc szukacie książkowego „odmóżdżacza”, który nie zaabsorbuje Was za bardzo i zapewni lekką rozrywkę, to „Moje miejsce na ziemi” Wam się spodoba. Jeśli jednak w książkach new adult szukacie mimo wszystko nieszablonowej fabuły i czegoś więcej niż opisy seksu, to polecam książki autorek takich jak Mia Sheridan czy Brittainy C. Cherry. J.Daniels niestety Wam tego nie zapewni.

Kto zna mnie lepiej, ten wie, że od zawsze moją quilty pleasure są romanse. W młodości były to typowe harlequiny podkradane z półki ciotki i wypożyczane w bibliotece romanse historyczne (szczególnie lubowałam się w tych z akcją na Dzikim Zachodzie!), a teraz idealnym dla mnie gatunkiem okazało się new adult. Kiedy w pracy mam gorszy okres, jestem przemęczona, zestresowana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kiedy Sabina Waszut, autorka znana mi z doskonale ze Śląskich Targów Książki, w ramach których uczestniczyła w organizowanym przez ŚBK-ów panelu dyskusyjnym i doceniona przeze mnie po lekturze „Baru na Starym Osiedlu”, akcja którego dzieje się w moim rodzinnym mieście, zaproponowała mi zrecenzowanie swoje trylogii, nie zastanawiałam się długo. Co prawa przy moich recenzenckich zaległościach dodatkowe trzy książki wydawały się strzałem w kolano, ale sagi rodzinne zawsze były moją słabością, a akcja tej dzieje się dodatkowo na Śląsku.

„Rozdroża”, bo tak zatytułowana jest pierwsza część serii, to opowieść o Sophie Trauter, Niemce mieszkającej wraz z rodziną w śląskim mieście, oraz Władku Zaleskim – synu powstańca, który wraz z matką najmuje mieszkanie u Trauterów. Początkowe przyjazne relacje tych młodych ludzi szybko zamieniają się w gorące uczucie i pomimo początkowej niechęci rodzin, Zosia i Władek pobierają się wiosną 1939 roku. Wypowiedziane podczas uroczystości słowa księdza, okazują się proroctwem na najbliższe lata, którego prędkiej realizacji nikt się nie spodziewał:

„Nie puszczajcie swoich dłoni, nawet jeśli zawierucha tych niepewnych czasów porwie każde z was w inną stronę. Zapamiętajcie to, co czujecie teraz. Bo właśnie pamięć pozwoli Wam przetrwać”

Wybuch wojny rozdziela młodych małżonków, którzy nie zdążyli się nacieszyć rodzinnym szczęściem. Wcielony do wojska Władek trafia na front, a Zosia – dzięki niemieckiemu obywatelstwu, kończy kursy zawodowe i dostaje dobrą pracę w urzędzie miejskim w Pszczynie. O tym, jak potoczą się ich dalsze wojenne losy, musicie przekonać się sami, ja wspomnę tylko, że nie zabraknie w nich niespodziewanych zwrotów akcji, a zawierucha historii nie zawsze będzie dla bohaterów łaskawa.

„Rozdroża” to książka niezwykle dla mnie ważna, pokazująca śląską historię w sposób prosty i przystępny, a jednak dokładny. Tutaj, w moim miejscu na ziemi, wojna i jej bohaterowie nie byli tak oczywiści, jak w pozostałych polskich rejonach. Nie sposób zapomnieć, iż to właśnie na Śląsku od lat współegzystowali Polacy i Niemcy, a część z nich nigdy nie poczuwała się do żadnej z nacji – byli po prostu Ślązakami. Kiedy wybuchła wojna w ludzkiej pamięci wciąż jeszcze były śląskie plebiscyty i krwawo tłumione powstania, a niesnaski między sąsiadami nie zdążyły przygasnąć. Historia tego rejonu jest bardzo trudna, czasami nawet w rodzinach dochodziło do podziałów – bracia mojego dziadka, na skutek zakrętów losu, walczyli we wrogich armiach – jeden po stronie polskiej, a potem rosyjskiej, drugi w Wermachcie. Pięknie podsumowują to słowa ojca Zosi, mądrego niemieckiego rzemieślnika, który tak zwrócił się do swojego zięcia:

„Chłopcze, ja wiem jedno. Wojna jest straszna. A umieranie boli bez względu na to, czy jesteś Ślązakiem, Polakiem czy Niemcem”

Sabina Waszut stworzyła opowieść, która porusza ważne i trudne tematy, ale nie przygnębia. „Rozdroża” pochłonęłam w jedno niedzielne popołudnie i wieczór, i tylko konieczność wczesnej pobudki w poniedziałkowy poranek zmusiła mnie, żeby z rozpoczęciem „W obcym domu” poczekać do kolejnego dnia. To wspaniała historia, która porusza serca i uczy, że nieważne kto trzyma broń i do kogo strzela – każda śmierć jest tragedią, a czarno-białe są wyłącznie stare filmy. Mam wrażenie, że szczególnie w dzisiejszych czasach powinniśmy o tym pamiętać.

Kiedy Sabina Waszut, autorka znana mi z doskonale ze Śląskich Targów Książki, w ramach których uczestniczyła w organizowanym przez ŚBK-ów panelu dyskusyjnym i doceniona przeze mnie po lekturze „Baru na Starym Osiedlu”, akcja którego dzieje się w moim rodzinnym mieście, zaproponowała mi zrecenzowanie swoje trylogii, nie zastanawiałam się długo. Co prawa przy moich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Marta Matyszczak i jej seria „Kryminał pod psem” powraca! Gucio, detektyw Solański i Róża tym razem odwiedzą malowniczy Barlinek, w którym poprowadzą kryminalne śledztwo, od którego powodzenia zależał będzie los jednego z nich. Okazuje się bowiem, że główną podejrzaną w sprawie tajemniczej śmierci naukowca jest właśnie Róża, która nad pobliskim jeziorem odbywa właśnie turnus odchudzający. W tym miejscu przyznać muszę, że jeszcze nigdy ta bohaterka nie wydawała mi się tak bliska! Kiedy trening zajada ona kolejnym przysmakiem z lokalnej cukierni, mam wrażenie, że czytam o sobie i moich sportowych perypetiach.

Jak zwykle u autorki, tak i tym razem jest lekko i zabawnie już od pierwszych stron. Marta Matyszczak nie straciła nic ze świeżości, z którą zadebiutowała w „Tajemniczej śmierci Marianny Biel” i którą udało jej się utrzymać w „Zbrodni nad urwiskiem”. Cudownie nieporadny Gucio kolejny raz miesza się w sprawę prowadzoną przez swojego opiekuna i kilkukrotnie krzyżuje mu plany, również te uczuciowe, które zupełnie niespodziewanie pojawiają się w głowie detektywa. Pozytywna energia bije z każdego rozdziału, a wybuchy śmiechu towarzyszyły mi po niemal każdej scenie, której bohaterem był rozkoszny psiak.

Tym bardziej zaskoczona byłam, kiedy w odmętach internetu natrafiłam na opinię, iż książkowi bohaterowie są niemili, antypatyczni i brzydcy, cała książka nieśmieszna, a sam Gucio ma być nieprzyjazny wobec innych zwierzaków. Początkowo przecierałam oczy ze zdziwienia i zastanawiałam się, czy aby na pewno czytaliśmy tę samą książkę. Prawdą jest, że gusta literackie są różne i jak mówi stare ludowe porzekadło „nie to ładne, co ładne, a co się komu podoba”, ale żeby aż tak? Po głębszej analizie przyznaję jednak, że faktycznie ani Róża, ani Szymon nie są specjalnie piękni i młodzi, a Gucio (przepraszam kochany!) nie otrzymałby angażu w żadnej psiej reklamie. Wszyscy oni są za to ludzcy, normalni – i jak dla mnie – ironicznie zabawni. Róża to kawał baby, która za grubą skórą kryje kompleksy i potrzebę bliskości i kto jak kto, ale ja rozumiem ją doskonale. Podobnie jak chwilami mało lotnego Solańskiego i jego styranego życiem, momentami złośliwego schroniskowego psiaka.

I chociaż po opisach autorki nikt raczej nie odwiedzi mojego rodzinnego Chorzowa, to wiecie co? Ja jestem nimi zachwycona. Bo pod całym tym krytycznym spojrzeniem kryje się doskonale wyczuwalny sentyment autorki do miasta. Kto kiedykolwiek mieszkał na Śląsku, ten doskonale tę trudną miłość rozumie, podobnie jak to, że ładne familoki, to tylko na Nikiszu, bo te chorzowskie do podziwiania zdecydowanie się nie nadają.

Mam ogromny sentyment do tej serii, uwielbiam niecodzienne okładki i darzę sympatią przemiłą autorkę. Jednak nawet gdyby tak nie było, to i tak z czystym sumieniem polecałabym te książki każdemu. To świetne połączenie klasyki kryminału i doskonałego humoru, z ciekawymi i pełnokrwistymi bohaterami oraz niesamowitym psim narratorem, którego pokochacie. Jeżeli „Kryminałów pod psem” jeszcze nie znacie, to musicie szybko nadrobić braki, a jeśli czytaliście wcześniejsze części, to co tu jeszcze robicie? Pędźcie zamawiać „Strzały nad jeziorem”, w końcu ich premiera już jutro!

Marta Matyszczak i jej seria „Kryminał pod psem” powraca! Gucio, detektyw Solański i Róża tym razem odwiedzą malowniczy Barlinek, w którym poprowadzą kryminalne śledztwo, od którego powodzenia zależał będzie los jednego z nich. Okazuje się bowiem, że główną podejrzaną w sprawie tajemniczej śmierci naukowca jest właśnie Róża, która nad pobliskim jeziorem odbywa właśnie...

więcej Pokaż mimo to