Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Izrael zajmuje czołowe miejsce na liście moich najbardziej upragnionych destynacji wakacyjnych, a moją fascynację tym egzotycznym, wielokulturowym miejscem tylko pogłębił rewelacyjny serial „Shtisel” rodem z Netflixa. Oczywiste było, że nie przejdę obojętnie również obok reportażu Eli Sidi – filolożki polskiej, dziennikarki, graficzki i blogerce, a przy okazji – a może przede wszystkim? – długoletniej mieszkance Izraela, na wywiad z którą natknęłam się przypadkiem. Tych, którzy – podobnie jak ja – pragną poznać realia życia, jakie panują w tym bliskowschodnim kraju, a podczas wizyty w nim doświadczyć czegoś więcej niż typowo relaksacyjna turystyka, serdecznie zachęcam – przed wyjazdem nie zapomnijcie sięgnąć po „Izrael oswojony”, a zapewne z zainteresowaniem przeczytacie go od deski do deski.
Już na początku swojej książki Sidi zapewnia czytelnika, aby nie liczył na lekturę pozycji naukowej, gdyż to jej jednostkowe (choć poparta licznymi statystykami i przypisami) oraz subiektywne spojrzenie na to państwo. Ale autorka najwyraźniej nie doceniła swojej solidnej pracy w zakresie opracowania literatury przedmiotu – „Izrael oswojony” to bowiem reportaż, który przyrównać można do naprawdę rzetelnego kompendium wiedzy o tym kraju. To, co go odróżnia od typowo suchych, encyklopedycznych prac historyczno-turystycznych, to narracyjna werwa, z jaką Sidi prezentuje czytelnikom całą swoją rozległą wiedzę o geograficznych, religijnych i socjologicznych aspektach tego miejsca.
Zawiedzeni poczuć mogą się ci, którzy oczekiwać od tej książki będą osobistej opowieści autorki. Na próżno doszukiwać się w „Izraelu oswojonym” zbyt wielu detalicznych, autobiograficznych wątków; najwyraźniej Sidi uznała swoją postać za wyłącznie punkt wyjścia do przybliżenia nam jak największej ilości szczegółów dotyczących swojej drugiej ojczyzny, ani przez chwilę nie zapominając, że to Izrael – nie ona, ma być jej głównym bohaterem. Przyznając, że i ja poczułam się nieco rozczarowana faktem, iż autorka dosyć wąsko uchyla drzwi do swojej prywatności, od razu się usprawiedliwię – spowodowane jest to dużą dozą sympatii, jaką zapałałam i do samej autorki, i do jej żydowsko-polskiej rodziny.
„Izrael oswojony” to pozycja, która nie wzbrania się przed podjęciem wielu trudnych tematów. Sidi zajmująco przedstawia nam złożoność życia w kraju, który przypomina wielokulturowy tygiel. Obrazując warunki życia w państwie niezwykle zróżnicowanym pod względem religii, tradycji i zwyczajów, pozostaje stoicko tolerancyjna i obiektywna, nie narzucając czytelnikowi swoich poglądów. Nie unikając trudnego spoglądania wstecz, w przeszłość, autorka poświęca sporo uwagi licznym falom emigracji, jakie dotarły do Izraela. Jej reportaż jest o tyle ciekawszy, że w swojej przenikliwości dotarła do ludzi reprezentujących różne wyznania, państwa i poziomy życia. Oddając im głos w książce, uzmysławia nam skalę zróżnicowania ludności żydowskiej (przytłaczająca większość mieszkańców tego kraju to bowiem Żydzi), którzy z dumą reprezentują jedną narodową flagę.
Na wyróżnienie zasługuje również język, którym w swoim reportażu posługuje się autorka. Mnie najbardziej urzekły te fragmenty, w których Sidi pozwala sobie na nieco nostalgiczne strumienie świadomości, dumając nad własnym wewnętrznym rozdarciem pomiędzy dwa kraje i zagubieniem swojej słowiańskiej duszy – w Polsce tęskniącej za Izraelem, w Izraelu marzącej o Polsce. O ile jasne jest, że „Izrael oswojony” to pozycja obowiązkowa dla każdego, komu ten niejednoznaczny, młody kraj śni się po nocach, warto nadmienić, że powinna przypaść do gustu także każdemu, kto ma personalne doświadczenia z życiem poza ojczyzną – uderza bowiem w czułą, emigrancką nutę.

Izrael zajmuje czołowe miejsce na liście moich najbardziej upragnionych destynacji wakacyjnych, a moją fascynację tym egzotycznym, wielokulturowym miejscem tylko pogłębił rewelacyjny serial „Shtisel” rodem z Netflixa. Oczywiste było, że nie przejdę obojętnie również obok reportażu Eli Sidi – filolożki polskiej, dziennikarki, graficzki i blogerce, a przy okazji – a może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ze względu na wrodzoną germanofobię literaturę niemiecką traktuję nieco po macoszemu. Istnieją jednak pozycje napisane jakby z myślą o mnie – książki, wobec których nie jestem w stanie przejść obojętnie, i odnośnie do których narodowość ich autora nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Doskonałym przykładem na to jest „Przestępstwo” Ferdinanda von Schiracha, uznanego niemieckiego adwokata, który swoje zawodowe doświadczenia postanowił przekuć w cykl opowiadań, traktujących o prawdziwych zbrodniach i uświadamiających nam, że z winą to trochę jak z miłością – niejedno ma imię. Świeżo po lekturze muszę przyznać, że czasem warto nagiąć swoje ksenofobiczne zasady, bo dobra literatura nie powinna musieć legitymować się paszportem.
Lakoniczny, minimalistyczny styl, jakim charakteryzuje się von Schirach, tym razem zupełnie nie przeszkadza w odbiorze dzieła, ba!, staje się poniekąd magnesem, który nie pozwala nam się oderwać od jego opowiadań. Często krytykuję utwory napisane językiem suchym, zabarwionym specjalistyczną manierą, ale w „Przestępstwie” proporcje literackie doskonale zharmonizowane są typowo adwokackim sposobem przedstawiania nam opowieści. Nie orientuję się, jak w dużej mierze książka ta oparta jest na wydarzeniach autentycznych lub jak dalekiej uległa beletryzacji, ale nie ma to większego znaczenia, gdyż opowiadaniom von Schiracha – po prostu – bezgranicznie się wierzy.
W stworzeniu książki – a także w całej prawniczej karierze – autorowi przyświecało motto, które niejednokrotnie słyszał od wuja: „rzeczy na ogół nie są proste, a wina to sprawa śliska”. Widać to doskonale w każdym z jego utworów i jeśli w świadomym lub podświadomym wymiarze von Schrirach intencjonalnie chciał zwrócić uwagę czytelnika na niedoskonałość wyłącznie instytucjonalnego funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości, to muszę przyznać, że jego zamiar został osiągnięty. Z „Przestępstwa” niezbicie wynika pewna życiowa mądrość: jeśli świat nie jest w stanie istnieć bez instytucji sądu, to pamiętać należy, że człowieka jest w stanie osądzić tylko drugi człowiek – nigdy sam kodeks.
Miłośnikom true crime, amatorom procesów sądowych oraz przebiegu czynności wykonywanych przez policję powieść spodoba się na pewno. Krótkie, lapidarne opowiadania poruszają naprawdę interesujące przypadki kryminalne i niejednokrotnie prowokują do refleksji, analizy lub zadumy. Von Schirach udowadnia, iż w obliczu udręki przypominającej piekło za życia nawet najporządniejszy człowiek jest w stanie posunąć się do moralnego ekstremum; że ocenianie kogoś po pozorach to zawsze postawa naganna; że granice pomiędzy ofiarą a przestępcą to niejednokrotnie kwestia umowna lub płynna.
Oczywiście – jak to zwykle bywa z utworami traktującymi o poważnych, ostatecznych sprawach, lektura „Przestępstwa” także należy do trudnych i nieco przygnębiających. Obecny w niej lejtmotyw jabłka sprowokuje czytelnika do zagwozdki intelektualnej, do której nie znajdziemy jednak klucza. Lektura pozostawi w nas z pewnością ogrom smutku, a nawet złości – niezgody na to, co na każdym kroku uświadamia nam von Schirach: że wina to sprawa śliska, a w jej ocenę zawsze wpisane jest ryzyko poślizgu lub potknięcia.

Ze względu na wrodzoną germanofobię literaturę niemiecką traktuję nieco po macoszemu. Istnieją jednak pozycje napisane jakby z myślą o mnie – książki, wobec których nie jestem w stanie przejść obojętnie, i odnośnie do których narodowość ich autora nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Doskonałym przykładem na to jest „Przestępstwo” Ferdinanda von Schiracha, uznanego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mało kto wzniósł się tak wysoko, aby następnie równie spektakularnie upaść. Wszyscy kojarzymy nazwisko Lance’a Armstronga – jeśli nie jako kolarza, którego błyskotliwe wyniki zapisały się w historii turnieju Tour de France (wygranym przez niego rekordowe siedem razy!) lub społecznika, dzięki swojej fundacji Livestrong podnoszącego ogólną świadomość na temat chorób nowotworowych, to jako człowieka, którego twarz mogłaby uosabiać rzeczownik „oszustwo” w każdym słowniku świata. W swojej biograficznej książce „Wyścig kłamstw. Upadek Lance’a Armstronga” jej autorka – Juliet Macur – drobiazgowo ujawnia bezwzględność poczynań kolarza, których rozmach i bezczelność w swoim czasie wstrząsnęły nie tylko sportowym światem.
Choć nie uważam się za specjalistkę w tej dziedzinie, przeczytałam w swoim życiu dość znaczną liczbę książek biograficznych i to, co uderza mnie w tej pozycji, to nieukrywana antypatia, wręcz niechęć, jaką jej autorka wykazuje w stosunku do jej bohatera. Macur – na co dzień redaktorka  kolumny sportowej „New York Timesa”, bazując na swej długoletniej, choć stricte zawodowej, znajomości z Armstrongiem, pozostaje wobec niego bezlitosna. By nie być w swej awersji gołosłowną, wylicza przykłady zachowań kolarza, które nie pozostawiają w czytelniku wątpliwości – Lance to nie tylko nieuczciwy sportowiec, ale i najzwyczajniej w świecie mało sympatyczny człowiek.
Nie posądzając Macur o zbytni obiektywizm, dość szybko połykamy rzucony przez nią haczyk i dajemy się porwać opowiadanej przez nią historii, której koniec wszyscy przecież znamy. Autorka posiada ten rzadki dar interesującego snucia opowieści, od której trudno się oderwać, mimo iż co chwilę rzuca naszej pamięci wyzwanie, wzbogacając wiodący wątek o kolejne nazwiska i fakty. Ten sposób przedstawiania znanej wszystkim historii uświadamia nam, jaki ogrom pracy został włożony w powstanie tej książki i pozwala nam sądzić, iż jej lektura pozwoli nam wyrobić sobie na wiadomy temat rzetelną i wszechstronną opinię.
Nie będąc fanką kolarstwa, a z nazwiskiem Armstronga stykając się tylko pobieżnie, czułam, iż Macur wyciąga do mnie przysłowiową rękę i zapewnia, że nie muszę się własnej ignorancji obawiać, gdyż ona wszystko od podstaw mi wytłumaczy. I tak rzeczywiście się dzieje; choć trudno posądzać kogokolwiek o umiejętność zsyntezowania dziejów całej dyscypliny na 400 stronach, autorka umiejętnie przedstawia cały dziejowy kontekst, dotyczący zarówno kolarstwa, jak i samego Armstronga. Bardzo szybko zaczynamy rozumieć powody jej antypatii do bohatera swojej książki, jak i pobudki, które skłoniły ją do poświęcenia czasu i energii na pisanie o kimś, kogo tak bardzo nie lubi. Trochę przebrzmiałe ze względu na upływ czasu świństwa Lance’a uderzają w nas z podwójną siłą.
Jeśli ktoś nie jest fanem tej sportowej dyscypliny, nie musi się tej książki obawiać. Bardziej niż o kolarstwie jest to bowiem opowieść o wielkim ego i żądzy wygrywania, które potrafią uśpić każdy moralny kompas. Cyniczny i butny obraz Lance’a Armstronga, jaki wyłania się z tej książki, wywołuje w nas niedowierzanie nie większe niż całościowy wizerunek jego sportowej dyscypliny – skalanej na zawsze systemowością dopingu, zhańbionej wyłudzeniami i oszustwem. Książka Macur pozwala nam pamiętać o czymś, co – w ramach przestrogi – zapomniane być nigdy nie powinno.

Mało kto wzniósł się tak wysoko, aby następnie równie spektakularnie upaść. Wszyscy kojarzymy nazwisko Lance’a Armstronga – jeśli nie jako kolarza, którego błyskotliwe wyniki zapisały się w historii turnieju Tour de France (wygranym przez niego rekordowe siedem razy!) lub społecznika, dzięki swojej fundacji Livestrong podnoszącego ogólną świadomość na temat chorób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nieczęsto, ale zdarza się, że sięgając po książkę, kieruje mną nie wewnętrzne przekonanie, iż moje czytelnicze życie zubożeje, jeśli nie przeczytam owej pozycji, ale wszechobecny zachwyt nad nią tego odsetka ludzkości, który w codziennej gonitwie nie zatracił jeszcze umiejętności czytania. Tak właśnie miała się sprawa z „Amerykańskim brudem” – powieścią Jeanine Cummins, którą polecali mi nieomal wszyscy, z których literackim gustem się liczę – od nałogowo czytającej szesnastoletniej kuzynki począwszy, a na samym Stephenie Kingu skończywszy. Powstrzymać nie zdołały mnie nawet entuzjastyczne blurby, wieszczące istne „arcydzieło”; a jest to słowo, na które z różnych powodów zwykłam reagować alergicznie.
Smaczku tej literackiej przygodzie dodaje fakt, iż dzieło Cummins nazywane bywa czasem „współczesnymi <<Gronami gniewu>>”, a ja jestem gorliwą wyznawczynią tezy, iż jest to jedna z najbardziej wartościowych książek, jakie kiedykolwiek pojawiły się na świecie.  Poprzeczka oczekiwań została więc zawieszona wysoko, a obawa, czy aby nie za wysoko, nazywana też wrodzonym sceptycyzmem, utknęła mi gdzieś z tyłu głowy. Ale cóż tam, kto nie ryzykuje, nie pije szampana, tyle autorytetów w dziedzinie literatury nie mogło się wszak pomylić!
„Amerykański brud” to powieść drogi – i w tym kontekście analogia do dzieła Steinbecka wydaje się jak najbardziej zasadna. Kolejnym nazwiskiem, które mimowolnie nasuwa się mi na myśl, jest – o dziwo – Hitchcock, reżyser, którego filmowe dzieła zwykły rozpoczynać się metaforycznym trzęsieniem ziemi, natychmiastowo wprowadzającym widza w stan emocjonalnego napięcia i nie pozwalającym mu ani na chwilę oderwać oka od ekranu. Pierwszy rozdział powieści Cummins doskonale wpisuje się w tę konwencję – czytelnik poznaje główną bohaterkę utworu w niezwykle dramatycznym momencie jej życia. Oto Lydia – szczęśliwa właścicielka księgarni w Acapulco, mama Luki, żona Sebastiana – puszcza mimo uszu porady matki i opuszcza na chwilę przyjęcie swojej siostrzenicy, aby towarzyszyć synowi w toalecie. Ten prozaiczny fakt ratuje im życie, bowiem sielankowe popołudnie przerwane zostaje przez brutalny atak kartelu narkotykowego, który bestialsko morduje szesnastu członków rodziny kobiety.
To dramatyczne wydarzenie prowokuje Lydię do iście drastycznego posunięcia – ucieczki z rodzinnego Meksyku i udania się w żmudną, nielegalną podróż do Stanów Zjednoczonych. Kobieta nie ma złudzeń, iż jest to jedyny sposób ocalenia siebie – a przede wszystkim syna – przed okrutną omertą ze strony Javiera, przywódcy sprawującej w mieście władzę grupy przestępczej. Ów człowiek– w prywatnym życiu bliski przyjaciel Lydii – gotów jest na wszystko, aby pomścić dziennikarską, demaskatorską działalność Sebastiana...
Dalsza część powieści to kronika trudnej, obfitującej w przygody i dramaty, podróży Lydii i Luki do USA. Niestety, autorce nie do końca udało się zrealizować konwencję Hitchcocka i w pewnym momencie czytelnik może odnieść wrażenie, iż napięcie w powieści – mimo umiejętnie stosowanych przez nią cliffhangerów – nieco opada. Razić mogą też niektóre rozwiązania fabularne, które trącą przesadną naiwnością i wtórnością (np. mało realistyczny wątek uczucia pomiędzy Lydią i Javierem – utrzymany w tonie typowej meksykańskiej telenoweli). Mnie, jako czytelniczce, nie przypadły do gustu liczne wtrącenia z języka hiszpańskiego, które wytrącały mnie z rytmu powieści.
Książka Cummins to z pewnością książka wartościowa, poruszająca niewdzięczny, ale wciąż aktualny temat ludzkich, przymusowych migracji. Wiele mówi nam o realiach życia we współczesnym Meksyku i może okazać się pomocna w rozbijaniu w drobny mak krzywdzącego stereotypu emigranta – niewykształconego, leniwego człowieka, który dla wygody porzuca dotychczasowe życie i rusza w pogoń za nowym, łatwym życiem. Czy jest jednak literackim arcydziełem, na miarę przywoływanych już „Gron gniewu”? Dyplomatycznie zgodzę się, że może za nie uchodzić – zwykle jednak dla ludzi, którzy nie mieli jeszcze okazji zetknąć się z twórczością Steinbecka. 

Nieczęsto, ale zdarza się, że sięgając po książkę, kieruje mną nie wewnętrzne przekonanie, iż moje czytelnicze życie zubożeje, jeśli nie przeczytam owej pozycji, ale wszechobecny zachwyt nad nią tego odsetka ludzkości, który w codziennej gonitwie nie zatracił jeszcze umiejętności czytania. Tak właśnie miała się sprawa z „Amerykańskim brudem” – powieścią Jeanine Cummins,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Polskie Archiwum X Piotr Litka, Bogdan Michalec, Mariusz Nowak
Ocena 7,0
Polskie Archiw... Piotr Litka, Bogdan...

Na półkach: ,

Gdy zbrodni nie wieńczy zasłużona kara, zawsze potęguje to tragizm tego wydarzenia – kładzie się cieniem na życiu bliskich ofiary, a nieboszczykowi nie przynosi nawet tej symbolicznej, pozagrabowej sprawiedliwości. Wiedzą o tym doskonale krakowscy policjanci – Bogdan Michalec i Mariusz Nowak, wchodzący w skład pierwszej w Polsce jednostki zajmującej się po latach niewyjaśnionymi sprawami kryminalnymi. „Polskie Archiwum X” (powstałe we współpracy z Piotrem Litką) to zapis ich działalności zawodowej, a jednocześnie kronika najbardziej zatrważających zbrodni, jakie w swoim czasie wstrząsnęły Małopolską.
Książka spodobać się powinna miłośnikom true crime – policjanci spełniają okładkową obietnicę i rzeczywiście ujawniają swoim czytelnikom kulisy najsłynniejszych małopolskich zbrodni, jednocześnie czuwając, aby nieroztropnie nie zdradzić zbyt dużo. Syn skazany za morderstwo matki oraz dwóch braci, tajemnicze zaginięcie radcy prawnego, zbrodnicza działalność złowrogiego „Hakowego” – większość z nas kojarzy te sprawy z medialnych nagłówków lub telewizji, a lektura tej pozycji umożliwia nam dogłębnie prześledzić czynności policyjne, jakie zostały wykonane, aby możliwe było ukaranie ich sprawców. Nie od razu jednak, lecz dopiero po latach.
Niezmiernie doceniając niebezpieczną i skomplikowaną pracę, jaką wykonują policjanci z jednostki potocznie nazywanej „Archiwum X”, muszę jednak przyznać, że książka pozostawiła we mnie pewien niedosyt. Wyobraźnia pozwala mi wierzyć, że ujawnianie mrocznych tajemnic, jakie spowijają polską „ciemną liczbę zabójstw”, to zajęcie fascynujące, do którego wykonywania potrzebna jest żarliwość i pasja. Nie znajduję ich jednak w opowieściach Michalca czy Nowaka. Rozpieszczona przez true crime’owe podcasterki, które o zbrodniach opowiadają z żarem i swadą, nieco rozczarowałam się formą, w jakiej przedstawione zostały (intrygujące przecież) zbrodnie, o których mowa w książce. Może to kwestia zawodowego profesjonalizmu i ogromnej ilości raportów, analiz policyjnych, jakie w swojej karierze przygotować musieli policjanci – ale faktem jest, że rzeczowość i dystans, jakie emanują z poszczególnych rozdziałów, nie potrafiły wzbudzić we mnie empatii ani żywego zainteresowania.
Trzeba jednak oddać tej pozycji, że skutecznie walczy z polskim stereotypem policjanta – nieudacznika, przedstawiając czytelnikom obraz zaangażowanych funkcjonariuszy, z oddaniem i precyzją rozwiązujących skomplikowane zagadki kryminalne. Jest to też książka całkiem ładnie wydana – z drukiem stylizowanym na policyjny maszynopis, fotografiami i przedrukami artykułów traktujących o zbrodniach sprzed lat. Trudno jednak oprzeć się przypuszczeniu, że bardziej niż dla umiarkowanych miłośników prawdziwych zbrodni jest to jednak pozycja wyłącznie dla koneserów tego gatunku, którym nie będzie przeszkadzać jej sucha, charakterystyczna chyba dla żargonu policyjnego, forma.

Gdy zbrodni nie wieńczy zasłużona kara, zawsze potęguje to tragizm tego wydarzenia – kładzie się cieniem na życiu bliskich ofiary, a nieboszczykowi nie przynosi nawet tej symbolicznej, pozagrabowej sprawiedliwości. Wiedzą o tym doskonale krakowscy policjanci – Bogdan Michalec i Mariusz Nowak, wchodzący w skład pierwszej w Polsce jednostki zajmującej się po latach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Stylowo wydana powieść debiutującej Allie Reynolds stanowi ten rodzaj kryminału, po który sięgam z największą przyjemnością, a mianowicie – tzw. zagadkę zamkniętego pokoju. Stworzony  przez Poego, spopularyzowany przez Johna Dicksona Carra, ten podgatunek powieści detektywistycznej zakłada maksymalną statyczność przestrzeni i ograniczoną ilość bohaterów, a ponad dynamiczny rozwój akcji, rozlew krwi i mnogość wątków stawia intelektualną zagwozdkę nad pozornie niewytłumaczalnym zabójstwem popełnionym w hermetycznych okolicznościach. „Rozgrywka” rzeczywiście zdaje się posiadać wszystkie te gatunkowe cechy, tym większe więc było moje rozczarowanie, gdy nie udało się jej mnie zachwycić.
Fabuła w powieści poprowadzona jest dwutorowo – mamy więc okazję śledzić wydarzenia rozgrywane współcześnie, które przeplatają wspomnienia wydarzeń sprzed dziesięciu lat, kiedy to w życiu grupy przyjaciół doszło do niewytłumaczalnej tragedii – tajemniczego zaginięcia. Na wielkie uznanie zasługuje miejsce, w którym autorka zdecydowała się umieścić fabułę swojej powieści – opuszczone, zimowe schronisko w Alpach to lokalizacja prawie że filmowa, plastycznie oddziałująca na wyobraźnię czytelnika. Allie Reynolds to była snowboardzistka, a jej pasję i znajomość tematu możemy docenić ze względu na środowisko kolegów po fachu, w którym rozgrywa się fabuła „Rozgrywki”.
Narratorką powieści jest Milla – niegdyś aspirująca brytyjska amatorka zimowej jazdy na  desce, dziś – nieco niespełniona trzydziestolatka, która decyduje się przyjąć tajemniczą propozycję sms-ową od Curtisa – przyjaciela i obiektu swoich westchnień sprzed lat, i dołączyć do dawno niewidzianych znajomych podczas weekendu w alpejskim schronisku poza sezonem. Niestety, już na miejscu okazuje się, że nic nie pozostało z poufałości, jaka łączyła przyjaciół w przeszłości. Nad ich bliskością niczym chmury gradowe zawisły bowiem sekrety sprzed lat – zarówno te osobiste, miłosne, jak  i te dotyczące niewyjaśnionego po dziś zaginięcia Saskii, siostry Curtisa i rywalki Milli na stoku, oraz tragicznego wypadku ich francuskiej koleżanki, Odette. Gęsta atmosfera krzepnie jeszcze bardziej, gdy dawni przyjaciele uświadamiają sobie, że nie są w malowniczym Le Rocher sami, a komuś, kto przywiódł ich w to odludne miejsce, bardzo zależy, aby ujawnić wszystkie mroczne tajemnice sprzed lat...
Choć nie sposób odmówić Reynolds pomysłowości i tworzenia atmosfery czytelniczego napięcia, koncept prowadzenia narracji na dwóch płaszczyznach czasowych może przywieść czytelnikowi na myśl skojarzenie młodzieżowego slashera. Sama opowieść – może ze względu na krótkie rozdziały – wydaje się tworzona bardziej na modłę scenariusza filmowego, aniżeli wielowątkowego utworu literackiego. Może brak jeszcze Reynolds pisarskiego doświadczenia – ktoś złośliwy stwierdziłby nawet, że wciąż pozostaje bardziej snowboardzistką niż autorką – by stworzyć spójną i satysfakcjonującą, trzymającą w ciągłym napięciu powieść kryminalną, bo choć jej suspens może zaskakiwać, trudno oprzeć się wrażeniu, że „Rozgrywce” bliżej do młodzieżowego serialu rodem z Netflixa, aniżeli do powieściowej klasyki tego gatunku. 

Stylowo wydana powieść debiutującej Allie Reynolds stanowi ten rodzaj kryminału, po który sięgam z największą przyjemnością, a mianowicie – tzw. zagadkę zamkniętego pokoju. Stworzony  przez Poego, spopularyzowany przez Johna Dicksona Carra, ten podgatunek powieści detektywistycznej zakłada maksymalną statyczność przestrzeni i ograniczoną ilość bohaterów, a ponad dynamiczny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Patolog sądowy to jeden z tych zawodów, których codzienności nie jestem w stanie objąć wyobraźnią. Na samą myśl, że istnieją ludzie, których praca polega na codziennym obcowaniu ze śmiercią, bliskim kontakcie z ludzkimi zwłokami, żmudnych zabiegach chirurgicznych na ciałach, z których wyparowały już resztki życia, przechodzą mnie dreszcze. „Niewyjaśnione okoliczności” to autobiograficzna opowieść dra Richarda Shepherda, brytyjskiego medyka sądowego, który – co okazało się dla mnie nieco zaskakujące – udowadnia, iż tym, co dominuje w jego zawodowych działaniach, jest przysięga Hipokratesa. Dotychczas błędnie zakładając, że patolodzy to ci spośród lekarzy, którzy w niczym swoim „pacjentom” nie są już w stanie pomóc, byłam zmuszona zweryfikować swoje niesprawiedliwe poglądy pod wpływem inspirującej opowieści jednego z przedstawicieli tej grupy zawodowej.
Dr Shepherd uważa, iż ludzkie zwłoki potrafią mówić. Swoją zaskakującą tezę udowadnia licznymi przypadkami śmierci, których przyczyna została błędnie wskazana, a które – dzięki rzetelnej autopsji medyków – zostały wyjaśnione, niosąc pozagrobową sprawiedliwość ofierze i przynosząc ukojenie jej bliskim. Tak pojmowana przez dra Shepherda praca nosi znamiona posługi, której nie sposób nie docenić, zapoznając się z przywołanymi przez autora przypadkami, na jakie natknął się podczas swojej długiej pracy zawodowej.
Niektóre spośród z nich to sprawy z pierwszych stron gazet, o których słyszała większość z nas; inne – to historie anonimowych ludzi, które z różnych względów odcisnęły jednak piętno na jego medycznej drodze. Wszystkie angażują czytelnika i udowadniają, jak istotna i ważna, choć momentami niewdzięczna, jest jego praca.
To, co zaskoczyło mnie w „Niewyjaśnionych okolicznościach”, to mnogość wątków pozamedycznych, autobiograficznych, jakie zdecydował się odsłonić przed czytelnikami ich autor. Dr Shepherd szczerze i bez ogródek opowiada o swoim życiu – począwszy od trudnego dzieciństwa, poprzez opis nieudanego małżeństwa, aż po druzgocącą diagnozę PTSD, której nabawił się, przez wiele bezgranicznie oddając się swojej wymagającej mentalnie i fizycznie pracy. Ostatecznie czytelnik dowiaduje się, iż owa książka stanowi dla niego wartość terapeutyczną – ma mu pomóc w przezwyciężeniu osobistych demonów i zawodowej traumy. Jej wartość rozrywkowa, którą zainteresowany kryminalistyką czytelnik oceni zapewne wysoko, jest więc w tym przypadku jedynie wartością dodatkową.
„Niewyjaśnione okoliczności” to z pewnością nie pozycja, która przypadnie do gustu każdemu. Aby w pełni docenić jej walory naukowe, trzeba charakteryzować się specyficznymi zainteresowaniami i w dużej mierze uznawać za oswojony temat śmierci, wciąż stanowiący w wielu środowiskach temat tabu. Jest to także porywająca opowieść pasjonata – człowieka bezgranicznie oddanego swojej pracy, którą pomimo wielu lat doświadczenia zawodowego wciąż uznaje za źródło inspiracji. A takich ludzi – nomen omen – wciąż jak na lekarstwo.

Patolog sądowy to jeden z tych zawodów, których codzienności nie jestem w stanie objąć wyobraźnią. Na samą myśl, że istnieją ludzie, których praca polega na codziennym obcowaniu ze śmiercią, bliskim kontakcie z ludzkimi zwłokami, żmudnych zabiegach chirurgicznych na ciałach, z których wyparowały już resztki życia, przechodzą mnie dreszcze. „Niewyjaśnione okoliczności” to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pisane mi było rozczarowanie. Sięgając po debiutancką powieść Sally Rooney – „Rozmowy z przyjaciółmi”, wciąż zauroczona byłam „Normalnymi ludźmi”, powieścią, która wniknęła we mnie głęboko i chyba już na zawsze we mnie pozostanie. Niemożliwe było, sięgając znów po tę autorkę, pozbyć się oczekiwań, choć teraz, już po lekturze, trudno mi sprecyzować, czego mogły one dotyczyć. Czy naprawdę spodziewałam się kalki z przeżyć Marianne i Connella, popłuczyn, po których pozostałoby we mnie poczucie, że skądś przecież znam tę historię...? Zamiast tego Rooney oferuje nam opowieść o zupełnie innych postaciach – w niczym nieprzypominających tamtych bohaterów, ale równie pogubionych w napierającej na nich znienacka dorosłości.
Narratorką – a tym samym centralnym punktem naszego zainteresowania – w „Rozmowach z przyjaciółmi” jest 21-letnia Frances; bohaterka, chciałoby się rzec, bardzo „rooneyowska”: studentka z aspiracjami literackimi, której lata nastoletnie minęły na alienacji i rówieśniczym odrzuceniu. Samotność Frances przerwał związek z Bobbi – licealną outsiderką. Dziś dziewczyny nie są już razem, ale wciąż łączy je bliska przyjaźń i codzienna, literacka współpraca – razem występują na poetyckich slamach. To dzięki Bobbi Frances poznaje Melissę – uznaną, publikowaną już dziennikarkę, a za jej pośrednictwem Nicka – jej męża, aktora. Te znajomości zaowocują skomplikowanym i niejednoznacznym czworokątem miłosnym...
Czy „Rozmowy z ludźmi” stanowią więc kolejną powieść o małżeńsko-przyjacielskiej zdradzie, jakich przecież wiele? Przede wszystkim – tutaj można dopatrywać się kontynuacji wątków poruszonych w „Normalnych ludziach”, a właściwie, biorąc pod uwagę kolejność wydania powieści, ich prolog – to opowieść o tym, jak niedoskonała jest umiejętność komunikacji współczesnych, młodych ludzi. Książka ujawnia nam różnorodność międzyludzkich relacji, a także sygnalizuje, jak trudną, nieraz niewykonalną, sztukę stanowi dzisiaj stworzenie związku, który byłby równie satysfakcjonujący dla obu zaangażowanych stron.
„Rozmowy z przyjaciółmi” (tytuł wydaje się nieco ironiczny, jako że rozmów w książce jest mało, pomimo całkiem sporej ilości dialogów, a „przyjaciele” to określenie nieco na wyrost, do którego bohaterowie Rooney zdają się nie zawsze dorastać) dosadnie ujawniają niedojrzałość i mentalne pogubienie, z jakimi borykają się nie tylko młodzi, dwudziestoletni ludzie, ale również ci nieco starsi – trzydziestoletni, na pierwszy rzut oka bardziej przecież ustabilizowani.
O ile nie sposób odmówić Rooney przenikliwości w charakterystyce swoich bohaterów, to, co rzuca się przede wszystkim w oczy, to bezwzględna szczerość, jaką operuje. Postaci z „Rozmów z przyjaciółmi”...po prostu trudno polubić, bowiem ich zachowania i motywacje przypominają nam o tych spośród naszych cech charakteru, do których nie przyznajemy się zbyt chętnie i które – w ramach możliwości – staramy się zachować wyłącznie dla samych siebie. Ich ujawnienie przywodzi nam na myśl słabość, której zwykliśmy się wstydzić; pod tym więc względem Frances, Nick, Melissa, czasem nawet Bobbi, wydają nam się ludzcy w ten niewygodny, trochę ekshibicjonistyczny sposób.
Prawda, która wybrzmiewa z powieści Rooney, prawda o moim pokoleniu i prawda trochę o mnie samej, to tym razem prawda trudna i rozczarowująca. Choć konfrontowanie się z nią nie miało tym razem tego ekstatycznego wymiaru, który posiadają „Normalni ludzie”, zdecydowanie wciąż zaliczam się do tej połowy świata, która potrzebuje Sally Rooney.

Pisane mi było rozczarowanie. Sięgając po debiutancką powieść Sally Rooney – „Rozmowy z przyjaciółmi”, wciąż zauroczona byłam „Normalnymi ludźmi”, powieścią, która wniknęła we mnie głęboko i chyba już na zawsze we mnie pozostanie. Niemożliwe było, sięgając znów po tę autorkę, pozbyć się oczekiwań, choć teraz, już po lekturze, trudno mi sprecyzować, czego mogły one dotyczyć....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zwykłam obruszać się, gdy ktoś zarzucał Patowi Conroyowi – nawiasem mówiąc, jednemu z moich ulubionych pisarzy – że w gruncie rzeczy, pomijając różnice fabularne, jest autorem tylko jednej książki, a każda następna stanowi powielanie przez niego pomysłów, wariacje na jeden jedyny temat, któremu poświęcił całą swoją twórczość. Dziś, po namyśle, uważam, że coś w tym jest; że nad książkami Conroya rzeczywiście unosi się pewna charakterystyczna aura, której nie sposób pomylić z nikim innym, a jego powieści zdominowała tęsknota za dzieciństwem i młodością, do których jego narratorzy mają niepowtarzalny, unikatowy stosunek – pełną ambiwalencji mieszaninę nostalgii i bólu. Lecz to, co zwykłam uważać za wytykanie mu słabości, dziś oceniam jako siłę Conroya, odróżniającą go od innych pisarzy i działającą na mnie zgoła magnetycznie.
„Na południe od Broad” to – oczywiście – opowieść o amerykańskim Południu, i – rzecz jasna – powieść, w której jeden z naczelnych wątków stanowi dorastanie – na tyle szczęśliwe, by wciąż je wspominać, a zarazem na tyle traumatyczne, by stanowić piętno na dorosłości.  Przede wszystkim jednak jest to historia pięknej, skomplikowanej i trwającej nieomal całe życie przyjaźni gromadki ludzi, którzy nie mogliby różnić się od siebie bardziej – a mimo to potrafią wznieść się ponad to, co ich dzieli, by stworzyć wartościową, niepozbawioną przygód i dramatów relację.
Co charakterystyczne dla prozy Conroya, znów oferuje nam on narratora, którego nie sposób nie lubić i któremu po prostu nie da się nie kibicować. Leopold Bloom, zwany nieco złośliwie „Ropuchem”, to postać sympatyczna zarówno w wieku nastoletnim, jak i już w dorosłości; cynik o gołębim sercu, którego osobowość stanowi spoiwo całego przyjacielskiego grona. Na uwagę, jak zwykle, zasługują zabawne, błyskotliwe dialogi – tak błyskotliwe, że czytelnikowi przychodzi wręcz do głowy, że niemożliwe byłoby odwzorowywanie ich w rzeczywistości.
Niestety, „Na południe od Broad” – późniejsza powieść z dorobku nieodżałowanego Pata Conroya, pozbawiona jest tej lekkości charakterystycznej dla „Księcia przypływów” czy „Wielkiego Santiniego”. Mnogość wątków, które zdecydował się w niej poruszyć autor, odrobinę przytłacza: mamy tu i AIDS, i pedofilię w Kościele katolickim, i wątek kryminalny, i zakonny; i morderstwo, i miłość. Od całości trudno się oderwać, ale po zakończeniu lektury solidnego gabarytu trudno uciec od poczucia pewnego przeładowania, przesytu.
Mój ukochany pisarz pozostaje również niekwestionowanym mistrzem plastycznych i angażujących opisów przyrody. Cała jego miłość do małej ojczyzny – Charlestonu, znajduje odzwierciedlenie w sposobie, w jaki Conroy charakteryzuje swoje ukochane miasto. Eliza Orzeszkowa przewróci się pewnie w grobie, gdy napiszę, że to właśnie on – jak nikt inny – udowodnił mi, iż owe opisy stanowią ważny komponent każdego literackiego utworu, którego nie trzeba rozważnie omijać – ale którym można się delektować.

Zwykłam obruszać się, gdy ktoś zarzucał Patowi Conroyowi – nawiasem mówiąc, jednemu z moich ulubionych pisarzy – że w gruncie rzeczy, pomijając różnice fabularne, jest autorem tylko jednej książki, a każda następna stanowi powielanie przez niego pomysłów, wariacje na jeden jedyny temat, któremu poświęcił całą swoją twórczość. Dziś, po namyśle, uważam, że coś w tym jest; że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O takich ludziach zwykło się mawiać, że są „w czepku urodzeni”. Wychodzą cało z opresji, obronną ręką unikają kłopotów, dopisuje im szczęście w sytuacjach pozornie beznadziejnych, jak przysłowiowe koty – zawsze spadają na cztery łapy. Czasem jednak czepek, w którym przyszli na świat, zaczyna ich uwierać. Powieść Ann Napolitano –„Drogi Edwardzie”, to historia chłopca, którego spotkał łut szczęścia rzędu tych, co to nie zdarzają się zbyt często – udało mu się ujść z życiem z katastrofy lotniczej. Ale zamiast opowieści o życiowym szczęściarzu, który zaczyna powątpiewać we własną śmiertelność, jest to przede wszystkim powieść o cierpieniu, jakie spada na Edwarda wraz z utratą całej rodziny, zapis długoletniego wychodzenia z traumy i próby znalezienia odpowiedzi na pytania, których nastolatek nie potrafi sobie wytłumaczyć – „dlaczego, w jakim celu to właśnie mnie udało się przetrwać?”.
Fabułę swojej powieści Napolitano poprowadziła dwutorowo – rozdziały poświęcone żmudnym zmaganiom chłopca przeplatane są zapisem wydarzeń na pokładzie samolotu tuż przed katastrofą. Ten ciekawy zabieg sprawia, że czytelnik bardziej angażuje się w istotę tej tragedii, utożsamia się z jej ofiarami i zdaje sobie sprawę, że w obliczu nadciągającej śmierci wszyscy – bez względu na płeć, rasę i wiek – jesteśmy tak samo bezradni i zaskoczeni. Zdumieni, że nie uda nam się już zrealizować planów, o których myśleliśmy, spełnić marzeń, o których fantazjowaliśmy, ugotować obiadu, na który produkty już kupiliśmy.
„Drogi Edwardzie” nie jest powieścią lekką i przyjemną. Dużo w niej refleksji i nostalgii nad stratami, jakie ponosimy w życiu, i nad tym, jak skomplikowany i bolesny potrafi być proces budowania swojego życia od nowa. W ostatecznym rozrachunku okazuje się jednak krzepiącą, pełną nadziei opowieścią o tym, w co wszyscy chcemy wierzyć – że prawdziwa miłość i przyjaźń potrafią zdziałać cuda i ukoić ból, który wydawał się nie do przezwyciężenia.

O takich ludziach zwykło się mawiać, że są „w czepku urodzeni”. Wychodzą cało z opresji, obronną ręką unikają kłopotów, dopisuje im szczęście w sytuacjach pozornie beznadziejnych, jak przysłowiowe koty – zawsze spadają na cztery łapy. Czasem jednak czepek, w którym przyszli na świat, zaczyna ich uwierać. Powieść Ann Napolitano –„Drogi Edwardzie”, to historia chłopca,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wygrać życie Kamil Durczok, Piotr Mucharski
Ocena 6,7
Wygrać życie Kamil Durczok, Piot...

Na półkach: ,

Patrzę na książkę, wywiad rzekę Piotra Mucharskiego z Kamilem Durczokiem, i myślę sobie, że trudno dziś, po latach, znając ponury epilog życiowy cenionego dziennikarza, znaleźć mi będzie na mojej bibliotecznej półce bardziej ironiczny tytuł. Z okładki „Wygrać życie” spoziera na nas twarz, którą wszyscy w swoim czasie kojarzyliśmy – jeśli nie z rzetelnych, profesjonalnych informacji, która przedstawiała nam każdego wieczoru, to z mniej chlubnego, ale bardzo popularnego filmiku, który przed laty był hitem sieci, a w którym ważną rolę odgrywał pewien nie do końca czysty studyjny stół.
Kamil Durczok był postacią ważną – i to nie tylko z czysto merytorycznego, dziennikarskiego punktu widzenia (choć wraz z redakcyjnymi kolegami kładł kamień węgielny pod to, co dziś uznajemy za medialne standardy). Był ważny, bo swoją osobistą historią, udzieleniem nam dostępu do przebiegu swojej walki z chorobą, nadał rakowi ludzkie oblicze. Oswajał nas, swoich widzów, z nowotworem, który (chyba po dziś dzień, niestety) w niektórych środowiskach funkcjonuje jako wyrok śmierci, a jego publiczny wizerunek łamał społeczne tabu i dawał nadzieję: z tą chorobą należy walczyć, tę chorobę da się pokonać!
Wywiad rzeka Piotra Mucharskiego powstał chyba, by krzepić tych, których choroba nowotworowa dotknęła w sposób bezpośredni, i to do nich przede wszystkim jest skierowany. Durczok-pacjent opowiada nam o swoich przeżyciach, związanych z chorobą: o tym, jak druzgocąca była dla niego diagnoza, jak trudnym okazało się leczenie, co pomogło mu się nie załamać i z czego czerpał siłę, nadzieję do żmudnej walki z komórkami nowotworowymi. Przejmująco mówi o tym, że wojna z tą chorobą to niejednokrotnie szereg bitew, dlatego należy pozostać wobec niej pokornym i czujnym.
W książce znajdziemy również wartościowe wypowiedzi lekarzy, którzy zajmowali się jego leczeniem, opowieść żony, Marianny, która pozwala nam poznać punkt widzenia osoby, która towarzyszy choremu w jego zmaganiach, również cierpiąc – choć przecież inaczej, i poruszające wspomnienie o Marcinie Pawłowskim – innym znanym dziennikarzu, który również borykał się z chorobą nowotworową, lecz, niestety, przegrał.
Dając świadectwo swojej choroby i wyzdrowienia, Kamil Durczok zapewne pomógł wielu ludziom. Tym większy żal, gdy pomyśli się, że hart ducha, który pozwolił mu „wygrać życie”, zawiódł go później wielokrotnie i dziś nie czytamy tej pozycji jako pokrzepiającej opowieści z happy endem, ale jako optymistyczny rozdział historii, która ostatecznie okazała się tragiczna i smutna.

Patrzę na książkę, wywiad rzekę Piotra Mucharskiego z Kamilem Durczokiem, i myślę sobie, że trudno dziś, po latach, znając ponury epilog życiowy cenionego dziennikarza, znaleźć mi będzie na mojej bibliotecznej półce bardziej ironiczny tytuł. Z okładki „Wygrać życie” spoziera na nas twarz, którą wszyscy w swoim czasie kojarzyliśmy – jeśli nie z rzetelnych, profesjonalnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ostatnimi ludźmi na świecie, o których chciałabym teraz czytać, są Rosjanie. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że „Znikająca ziemia” trafiła na moją czytelniczą półkę dawno temu, kiedy to fakt, że „Rosja to stan umysłu”, którego należy się obawiać, stanowił jeszcze tajemnicę poliszynela, i to nie do końca poprawną politycznie. Inną okolicznością łagodzącą jest to, że powieść – choć traktuje o Rosji – napisała Amerykanka, Julia Phillips. Efekt pokonywania tych wewnętrznych barier jest taki, że przeczytałam naprawdę świetną książkę.
W swojej debiutanckiej powieści Phillips zabiera czytelników na przysłowiowy kraniec świata – Półwysep Kamczacki, miejsce całkowicie dla mnie egzotyczne. Gdy pewnego sierpniowego popołudnia bez śladu znikają siostry Gołosowskie – 11-letnia Alona i 8-letnia Sofia, ta wiadomość wstrząsa całym regionem. Zawiodą się ci, którzy od tej powieści oczekiwać będą detektywistycznego śledztwa czy mrożącego krew w żyłach thrillera. Główną oś powieści stanowi wprawdzie owo zaginięcie i skutki, jakie wywołało w społeczeństwie, ale ta pozycja to przede wszystkim wspaniałe studia psychologiczne kobiet.
Każdy rozdział (w powieści – miesiąc) to w zasadzie osobna opowieść, historia innej bohaterki. Niektóre z nich słyszały o zaginionych siostrach tylko za pośrednictwem mediów, inne powiązane były z nimi osobiście lub poprzez wspólnych znajomych, kilka z nich w pewien sposób podzielało tragiczne doświadczenie utraty, dla której nie ma wyjaśnienia.
Pisarskie wyczucie Phillips, która stworzyła te psychologiczne szkice, zasługuje na podziw i uznanie. Sprawą względną, zależną od czytelniczej wrażliwości jest to, która z tych historii zaangażuje Cię najbardziej; ich kompozycja jest jednak tak precyzyjna i przekonująca, że wierzę, iż każdy będzie w stanie odnaleźć cząstkę własnych doświadczeń czy odczuć w którejś z bohaterek.
Z powieści wybrzmiewa niekiedy rosyjskość (nie dałoby się tego uniknąć), a to może wzmagać rusofobiczne czujniki, które pracują ostatnio intensywnie u większości z nas. Mam jednak poczucie, że rezygnacja z lektury „Znikającej ziemi” stanowiłaby niepowetowaną stratę dla miłośników literatury, która stroni od wydźwięków społeczno-politycznych, a broni się tym, czym powinna – pięknem.

Ostatnimi ludźmi na świecie, o których chciałabym teraz czytać, są Rosjanie. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że „Znikająca ziemia” trafiła na moją czytelniczą półkę dawno temu, kiedy to fakt, że „Rosja to stan umysłu”, którego należy się obawiać, stanowił jeszcze tajemnicę poliszynela, i to nie do końca poprawną politycznie. Inną okolicznością łagodzącą jest to, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Coś nie po drodze mi ostatnio z literaturą skandynawską, choć w normalnych okolicznościach garnę się do niej bardzo. Uwielbiam ten niespieszny rytm fabularny, z którego słynie chyba literatura wykuta mroźnym powietrzem znad fiordów, ale fakty są takie, że dawno nie udało mi się trafić na tytuł, dzięki któremu bym przepadła. Miałam nadzieję, że tę niefortunną passę przełamie „Burza” autorstwa Steve’a Sem-Sandberga, ale – niestety – znów nie znalazłam tego, czego szukałam.
Z narratorem powieści – Andreasem, wracamy po śmierci jego opiekuna prawnego, Johannesa, na odciętą od ludzi i lądu norweską wyspę, na której dorastał. Mogłaby to być wycieczka sentymentalna, gdyby nie fakt, iż młodość naszego bohatera należy do gatunku tych, które człowiek albo stara się wypierać, albo (co mądrzejsze) przepracowuje latami na kozetce u psychoanalityka. Nad okresem dorastania Andreasa i jego siostry, Minny, zaciążyły bowiem tajemnice (związane z zagadkowym zniknięciem ich amerykańskich rodziców, którzy po prostu mieli pojechać na chwilę do szpitala, a zamiast tego – porzucili dzieci na zawsze u miejscowego dziwaka) i wyspiarski ostracyzm, przez który dzieci nigdy nie zostały zaakceptowane w lokalnej społeczności.
A i sama wyspa w niczym nie przypomina idyllicznego miejsca, w którym przyjemnie było dorastać. Na jej wzgórzu góruje Majątek – posiadłość o ponurej przeszłości, której właściciel kolaborował w czasie II wojny światowej z Niemcami. A w jej piwnicach naziści przeprowadzali medyczne eksperymenty...
Powieść pozornie posiada wszystkie zalety, dzięki którym powinnam pochłaniać ją z zapartym tchem: jest mroczna, duszna, wyczuwa się w niej napięcie i ciążą nad nią niejasności i zagadki. Niestety, ani narrator, ani żaden z wykreowanych przez autora bohaterów nie wzbudził we mnie sympatii, a (ciekawe przecież!) wątki nie potrafiły mnie dostatecznie zaangażować. Steve Sem-Sandberg zdecydowanie potrafi pisać, ale świat przedstawiony przez niego w tej powieści okazał się na tyle ponurym i nieprzyjaznym miejscem, że wprost nie mogłam doczekać się chwili, w której opuszczę go na zawsze...

Coś nie po drodze mi ostatnio z literaturą skandynawską, choć w normalnych okolicznościach garnę się do niej bardzo. Uwielbiam ten niespieszny rytm fabularny, z którego słynie chyba literatura wykuta mroźnym powietrzem znad fiordów, ale fakty są takie, że dawno nie udało mi się trafić na tytuł, dzięki któremu bym przepadła. Miałam nadzieję, że tę niefortunną passę przełamie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Najpiękniejsza, najzgrabniejsza, najbardziej czarująca – gdyby wdzięk i urodę można upersonifikować, moje wyobrażenie o tych przymiotach uosabiałaby w dzieciństwie Vivien Leigh. Vivien, a właściwie Scarlett – bo mój dziecięcy umysł nie dopuszczał do siebie przekonania, że „Przeminęło z wiatrem” to ‘tylko’ film, a utratę wiary w istnienie Scarlett O’Hara Butler Kennedy odchorowywałam bardziej niż tę w św. Mikołaja.
„Przeminęło z wiatrem” to ulubiona bajka mojego dzieciństwa, zgoła bardziej angażująca niż wszelkie tam smerfy czy muminki; oglądana dzień w dzień, i to wielokrotnie – aż maltretowana ciągłym przewijaniem kaseta VHS odmówiła współpracy i niektóre sceny spowijała szara chmura na ekranie. Ale nic to, wszak dialogi znałam na pamięć! „Gone with the wind” to też jedna z tych nielicznych ekranizacji powieści, którą po dziś dzień uznaję za lepszą od książki. I nie wyobrażam sobie, abym potrafiła przetrwać choćby rok bez ponownej emisji – to bajka z gatunku tych, które trzeba sobie rokrocznie dawkować w celu przetrwania!
Biograficzną powieść o Vivien Leigh autorstwa Anne Edwards spowija natomiast ukłucie nie tyleż rozczarowania, co żalu. Dziś, już jako dorosła kobieta, rozumiem oczywiście, iż nie czytam biografii Scarlett, tylko odgrywającą jej postać aktorki, ale i tak była to lektura pełna nostalgii i smutku, gdyż – co tu kryć – w moim wyobrażeniu o idealnym świecie Vivien Leigh zasługiwała na lepsze, szczęśliwsze życie.
Biografistka wywiązała się jednak ze swoich zadań ze wszech miar rzetelnie i poznajemy całościowy przekrój życia pięknej Viv – od ascetycznej młodości spędzonej w zakonach, po przedwczesny zgon wskutek gruźlicy. To angażująca opowieść o wielkiej miłości do Laurence'a Oliviera – największego amanta tamtych czasów, nad którą zawisło widmo okrutnej choroby umysłowej. To też pełne nostalgii spojrzenie na świat kinematografii, która dziś już chyba nie istnieje; z odwiecznym rozdwojeniem aktorów pomiędzy teatr a film.
Długo przymierzałam się do lektury tej książki i absolutnie jej nie żałuję. Ukłucie żalu należy w tym przypadku zaliczyć jako część dobrodziejstwa inwentarzu – nikt nie lubi, gdy funkcjonująca w jego umyśle legenda nie tyle sięga bruku, co po prostu – okazuje się człowiekiem.

Najpiękniejsza, najzgrabniejsza, najbardziej czarująca – gdyby wdzięk i urodę można upersonifikować, moje wyobrażenie o tych przymiotach uosabiałaby w dzieciństwie Vivien Leigh. Vivien, a właściwie Scarlett – bo mój dziecięcy umysł nie dopuszczał do siebie przekonania, że „Przeminęło z wiatrem” to ‘tylko’ film, a utratę wiary w istnienie Scarlett O’Hara Butler Kennedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pogłoski o tym, że istnieje ktoś taki jak Javier Marias i że pisze on książki, których nie sposób porównać do niczyich innych, a autora – gdy się go już, rzecz jasna, pozna, nie da rady pomylić z kimkolwiek innym, docierały do mnie od dawna. „Serce tak białe” – tytuł tyleż piękny, co tajemniczy, oczekiwał na moją uwagę od lat i ta część mnie, która powątpiewa w przypadki, uznała już, iż stało się, jak być musiało – sięgnęłam po nią w dniu, w którym dotarła do mnie kolejna pogłoska – tym razem o śmierci tegoż autora, a moim ciałem zawładnął wirus, przed którym tak skutecznie chroniłam się przez ostatnie 2 lata. Te okoliczności nałożyły się na moją lekturę w stopniu tak wyraźnym, iż przez moment pomyślałam sobie, że po prostu daruję sobie jakąkolwiek recenzję i nie napiszę o tej książce ani słowa.
Bo i też niewiele mam do napisania. Covid ścisnął moje trzewia w sposób bezlitosny, umysł mój opanowała całkowita maligna, a narracja Mariasa zdawała się mnie w niej utrzymywać. Na jakiś czas przestałam być po prostu czytelniczką, świat przedstawiony w powieści – duszny, mroczny, przerażający raczej tym, co w nim się nie dzieje (a mogłoby się dziać), niż rzeczywiście straszny, po prostu mnie wchłonął. To nie była taka sobie zwyczajna lektura, to było w moim życiu bezprecedensowe, czytelnicze doświadczenie.
Główny bohater powieści – tłumacz Juan, niedawno poślubił z miłości Luizę. Ten przełomowy moment w jego życiu wprowadził go w paranoiczny stan obawy przed nadciągającą nad jego życie katastrofą. Czy to nieuchronne zło, które zmierza w jego kierunku, powiązane będzie z jego nowojorską przyjaciółką, Bertą, która randkuje za pośrednictwem kaset wideo, czy ten lęk podszyty jest dziwnym spotkaniem z przypadkową kobietą (Miriam) podczas podróży poślubnej, a może u zarania tego niepokoju tkwi tajemnicza przeszłość ojca Juana, trzykrotnego wdowca – nie wiemy. Ale ta aura niepokoju, powietrze gęste jak melasa zagarnia czytelnika w sposób bezkompromisowy i rzeczywiście boimy się, dokąd nas ta szczątkowo podana fabuła zechce doprowadzić – może trafimy, niczym po nitce, do kłębka, a może aż do samego piekła...?
Javier Marias był wybitnym pisarzem. Już same tytuły jest powieści to kunsztowne majstersztyki, a konstrukcja jego wielokrotnie złożonych zdań to wyzwanie – nie sposób przeczytać ich na jednym wdechu, nawet jeśli nie dokucza nam covidowa zadyszka. Ale nie deklaruję się jako jego fanka, jeszcze nie, bo trochę przeraziła mnie ta zafundowana mi przez niego literacka maligna.

Pogłoski o tym, że istnieje ktoś taki jak Javier Marias i że pisze on książki, których nie sposób porównać do niczyich innych, a autora – gdy się go już, rzecz jasna, pozna, nie da rady pomylić z kimkolwiek innym, docierały do mnie od dawna. „Serce tak białe” – tytuł tyleż piękny, co tajemniczy, oczekiwał na moją uwagę od lat i ta część mnie, która powątpiewa w przypadki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Że pretenduję do miana ponuraka, podejrzewam, niestety, od dawna. Gdyby ktoś zapytał mnie, która z przeczytanych przeze mnie książek rozbawiła mnie najbardziej, odpowiedziałabym chyba, że żadna. Owszem, z uśmiechem wspominam pewien fragment powieści Franzena, w którym bohater, chcąc ukryć przed kochanką swój status matrymonialny, połyka obrączkę, a następnie musi zrobić wszystko, aby na czas ją wydalić – tak, by jej braku nie zauważyła żona, ale to tylko wyjątek potwierdzający regułę. A ta zakłada, że w relacji: ja-książka, pozostaję zwykle stoicko opanowana.  
Z nieukrywaną radością donoszę wszem i wobec, że ta czytelnicza równowaga została zachwiana i że w moim życiu pojawiła się wreszcie książka, nad którą porządnie pochichotałam! Mimo że ilość problemów, z którymi obecnie borykam się w życiu prywatnym, przewyższa poziom inflacji w Polsce i liczbę państw na kontynencie afrykańskim razem wzięte, rzeczywiście dzięki „Nietypowej Matce Polce” trochę się pośmiałam – a gdy piszę „uśmiech” nie mam na myśli tego straszliwego grymasu w stylu Wednesday z „Rodziny Addamsów”, a szczere rozbawienie.
Dodatkowym atutem tej książki (stanowiącej zbiór anegdotek z codziennego życia żony i matki czwórki chłopców, która wyemigrowała do UK) jest fakt, iż jej autorka to postać z wirtualnego „poletka” – wprawdzie nie zetknęłam się z jej osobą wcześniej, bo – jak to się fachowo teraz określa – nie stanowię grupy fokusowej, z myślą o której powstają jej posty, ale od zawsze wspieram i zawsze wspierać będę pisarzy, którzy do tego miana dojrzeli dzięki swoim blogom. Nietypowa Matka Polka pisze z lekkością, swadą i zacięciem, którego pozazdrościć mógłby jej niejeden hurtowo wydawany autor, i nawet jeśli sama najlepiej czuje się, publikując w internecie, nie mam wątpliwości, że odpowiednim miejscem dla kogoś o takiej skali pisarskiego talentu jest półka w księgarni/bibliotece.
A najlepiej by było, gdyby „Nietypowa Matka Polka”  była na podorędziu każdego. Bez względu na to, jaki poziom poczucia humoru samodeklarujesz, historyjki z życia, które przytacza autorka, potrafią zdziałać cuda – i na malutką chandrę, i na solidniejszego kalibru ból istnienia. Ale mogę nie być obiektywna – polubiłam autorkę i jej rodzinę na tyle, że już zakupiłam drugą część jej książki i troszkę sobie fantazjuję, jakby to cudownie było, gdyby w moim ponurym życiu pojawiła się osoba, która swoimi nietypowymi opowieściami rozbawiałaby mnie tak codziennie...

Że pretenduję do miana ponuraka, podejrzewam, niestety, od dawna. Gdyby ktoś zapytał mnie, która z przeczytanych przeze mnie książek rozbawiła mnie najbardziej, odpowiedziałabym chyba, że żadna. Owszem, z uśmiechem wspominam pewien fragment powieści Franzena, w którym bohater, chcąc ukryć przed kochanką swój status matrymonialny, połyka obrączkę, a następnie musi zrobić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Współczesna literatura kolumbijska rozpostarła się wdzięcznie na szezlongu własnego wizerunku w popkulturze, i zdaje się, że jest jej tam bardzo wygodnie. Już na podstawie samego tytułu powieści Jorge Franco – „Rosario Tijeras”, jak i przez wzgląd na miejsce, w którym umieszczona została fabuła utworu, byłam skłonna zgadywać, że będzie to kolejna opowieść o tragicznej miłości, którą na próby wystawiać będą przestępczość, ubóstwo i narkotykowy biznes. Chciałoby się rzec – typowa love story na miarę Medellin.
Tytułową bohaterkę poznajemy w tragicznych okolicznościach – postrzeloną znajduje ją na ulicy i zawozi do szpitala, w którym walczyć będzie o życie, jej długoletni przyjaciel, do szaleństwa w niej zakochany Antonio. Wszystko, czego dowiemy się o Rosario, będziemy zawdzięczać jemu – gdyż to on w tej powieści czyni honory narratora i w poszarpany, chaotyczny i nieuporządkowany sposób (jak przystało na kogoś, kto szaleje z niepokoju w szpitalu, oczekując na wyrok) przedstawia nam jej losy.
A życie to było trudne i obfitowało w tragedie. Gwałt jeszcze w dzieciństwie, matczyne odrzucenie, bieda i brak perspektyw – los Rosario zdawał się przesądzony już w chwili, gdy uciekła z domu i zamieszkała u powiązanego z grupą przestępczą brata, Johnefe. Wkrótce sama zaczęła pracować na własną legendę i stała się postrachem miasta jako płatna zabójczyni, znana z tego, że każdy swój mord poprzedzała....pocałunkiem, a zbrodnię odpokutowywała – tyciem.
Tylko miłość mogła ocalić Rosario przed beznadzieją i samozniszczeniem. I taka miłość się pojawiła, ale przybrała postać niebezpiecznego trójkąta, który skomplikował przyjacielską relację dwóch przyjaciół – Antonia i Emilia.
Powieść – choć napisana z tym specyficznym żarem, charakterystycznym dla literatury iberoamerykańskiej, nie podbiła mojego serca. To Franco miał dzierżyć pałeczkę, przekazaną mu przez samego Gabriela Garcię Marqueza, ale odnoszę wrażenie, że daleka jeszcze do tego droga. W swojej książce autor pokazuje nam Kolumbię, jaką pamiętać możemy chociażby z „Narcosa”, ale jego opowieść nie wykracza poza stereotyp, wzorzec, który już funkcjonuje w popkulturze. A sama Rosario Tijeras jako archetyp południowoamerykańskiej bohaterki, uwikłanej w szemrane interesy, w moim prywatnym rankingu pozostaje daleko w tyle za Teresitą Mendozą – „Królową Południa".

Współczesna literatura kolumbijska rozpostarła się wdzięcznie na szezlongu własnego wizerunku w popkulturze, i zdaje się, że jest jej tam bardzo wygodnie. Już na podstawie samego tytułu powieści Jorge Franco – „Rosario Tijeras”, jak i przez wzgląd na miejsce, w którym umieszczona została fabuła utworu, byłam skłonna zgadywać, że będzie to kolejna opowieść o tragicznej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie wyrastamy z bajek automatycznie, gdy końca dobiega dzieciństwo. Naszą uwagę – regularnie stymulowaną baśniami, mitami i legendami – mimowolnie i w dorosłości przykuwają historie, które posiadają znamiona bajek. Obserwujemy z oddali perypetie europejskich księżniczek, bo to jedyna możliwość kontynuacji iluzji wyniesionych z dzieciństwa – że gdzieś tam daleko, za siedmioma lasami i rzekami, istnieje rzeczywistość rodem z dziecięcych gawęd. Historia kobiety kochanej przez króla tak bardzo, iż przez wzgląd na nią zdecydował się porzucić cały królewski splendor, i dziś porusza naszą wyobraźnię. Swoją biograficzną książką „Ta kobieta” Anne Sebba udowadnia, że pomimo upływu lat legenda Wallis Simpson nadal potrafi przykuć naszą uwagę.
Rzetelnie wywiązując się ze swojego zadania biografisty – docierając do prywatnych listów, notatek i niepublikowanych dotąd dokumentów, autorka niszczy mit wielkiej, romantycznej miłości, w którą zwykliśmy wierzyć i dokonuje całościowej wiwisekcji życia kobiety, której imię nie chciało przejść przez gardło Królowej Matki. Dzięki Sebbie poznajemy Wallis Simpson taką, jaka w rzeczywistości była – nie taką, jaką wolałaby być przez nas zapamiętana.
Autorki nie onieśmieliła funkcjonująca w opinii publicznej legenda diabolicznej femme fatale, której urok – niezależny od wszelkich przymiotów ciała i ducha – zawładnął królem Edwardem wbrew jego woli. Dusza dokumentalisty zdołała wyprzeć tabloidowe ciągoty i nawet, gdy Sebba porusza wątki trudne i kontrowersyjne (jak ten, czy Wallis Simpson była stuprocentową, biologiczną kobietą), czytelnik nie ma wrażenia ślizgania się po odautorskich spekulacjach.
„Ta kobieta” to pozycja obowiązkowa dla miłośników europejskich monarchii, ale jej treść, nierzadko sensacyjne „królewskie kuluary”, i zdeklarowanych antyrojalistów wyposaży w solidne argumenty. Spodoba się na pewno fanom serialu „The Crown”, w którym postać Wallis nie została dostatecznie wyeksponowana. Przede wszystkim zaś skierowana jest do osób zainteresowanych aneksami do bajek – dojrzałymi już na tyle, by zdawać sobie sprawę, że prawdziwe życie może je co najwyżej udawać. A fanom brytyjskiej monarchii udzieli odpowiedzi na nurtujące pytania – co tak naprawdę skłoniło Edwarda VIII do porzucenia Korony i kto wówczas najbardziej gorzko zapłakał.

Ze egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova.

Nie wyrastamy z bajek automatycznie, gdy końca dobiega dzieciństwo. Naszą uwagę – regularnie stymulowaną baśniami, mitami i legendami – mimowolnie i w dorosłości przykuwają historie, które posiadają znamiona bajek. Obserwujemy z oddali perypetie europejskich księżniczek, bo to jedyna możliwość kontynuacji iluzji wyniesionych z dzieciństwa – że gdzieś tam daleko, za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pora chyba przyzwyczaić się do myśli, że Brit Bennett szturmem wkracza do grona moich ulubionych pisarzy. Już swoim debiutem – rewelacyjną powieścią „Matki”, ta autorka zasygnalizowała, iż może być w posiadaniu klucza do mojego czytelniczego serca. „Moja znikająca połowa” – jej druga książka, pod każdym względem wydaje mi się jeszcze lepsza.
Gdy przed laty przodek bliźniaczek Vignes zakładał Mallard – dziwny twór pozą mapą amerykańskiego Południa, oderwaną od świata ni to wieś, ni miasteczko, nie przypuszczał, jak specyficznym miejscem do życia okaże się jego osada. Jako że zamieszkiwali je wyłącznie czarnoskórzy o bladym odcieniu skóry, Mallard szybko stało się miejscem, którym rządzić zaczęła rasowa obsesja. W monotonię krajobrazu wpisywała się też nierozłączność sióstr Vignes – mieszkańców nie dziwiło, że razem były świadkami linczu ich ojca ani to, że razem uciekły do Nowego Orleanu. Zdziwiło ich natomiast to, gdy po latach do domu zamiast dwóch sióstr wróciła tylko jedna.
Rozłączone bliźniaczki życie doświadcza na zupełnie inne sposoby. Podczas gdy Desiree zmuszona była uciekać od męża – damskiego boksera, z córką w ramionach, Stella zdecydowała się odciąć od dotychczasowego życia, porzucić rodzinę i wykreować własną tożsamość na nowo – już jako osoba biała. Rasowy podział stanowił skuteczną formę separacji w latach 70., ale zmiany zachodzące we współczesnym świecie powodują, że niespodziewanie krzyżują się losy następnego pokolenia bohaterek, ich córek – Jude i Kennedy; kobiet, które nie mogłyby bardziej się od siebie różnić...
Przemieszczając się zgrabnie po osi czasu, Bennett porusza w swojej powieści wątki, które nie tracą, ale wręcz zyskują na aktualności. Sporo miejsca poświęca zagadnieniu ludzkiej tożsamości, próbując dociec, co świadczy o jej istocie i jak dużą rolę autokreatora odgrywać może w niej człowiek. Problem rasizmu przedstawia w nowatorski, odświeżający sposób. Stworzone przez nią bohaterki to pełnokrwiste postaci, a intrygującą opowieść rodzinną dopełniają wspaniałe i angażujące wątki miłosne.
Gdybym miała określić tę powieść jednym słowem, byłby to banalny przymiotnik – „znakomita”. Jak każda historia, którą warto się delektować, ma tylko jedną wadę – zbyt szybko dobiega końca.

Pora chyba przyzwyczaić się do myśli, że Brit Bennett szturmem wkracza do grona moich ulubionych pisarzy. Już swoim debiutem – rewelacyjną powieścią „Matki”, ta autorka zasygnalizowała, iż może być w posiadaniu klucza do mojego czytelniczego serca. „Moja znikająca połowa” – jej druga książka, pod każdym względem wydaje mi się jeszcze lepsza.
Gdy przed laty przodek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ambitny to zamysł – dziewiętnaście sekund mające stanowić kanwę całej (choć krótkiej) powieści. Nic nie wiem o autorze – Pierze Charrasie, i z rozmysłem nic nie chcę się dowiedzieć. Planuję wejść w tę opowieść z marszu, bez żadnych uprzedzeń czy oczekiwań, i naocznie się przekonać, dokąd mnie ona zawiedzie.
Po chwili jestem już na dworcu paryskiego metra i poznaję głównych bohaterów. Ona i on – Sandrine i Gabriel, po 25 latach związku (bardziej chyba czułego niźli namiętnego) utknęli w stuporze – brak im ostatecznej motywacji, by się rozstać, ale nie potrafią już i nie chcą żyć niby razem, a tak naprawdę – obok siebie. Ostateczne decyzje w tym związku przybierają więc formę dziwacznej gry – Gabriel ma wypatrywać ukochanej na peronie. Jeśli wysiądzie z wyznaczonego wagonu o określonej porze – para da sobie kolejną szansę; jeśli nie – ich związek będzie definitywnie skończony. W pomyśle, który fabularnie uchodzić może za nazbyt wymyślny i szalony, mnie ujęła pewna pokrętna logika – niezbadane są procesy myślowe ludzi, którzy z obawy przed podjęciem jakiekolwiek decyzji chcą, by zamiast nich decydował los.
Zdradzić, co będzie dalej (czy ona przyjedzie?, czy on będzie czekał?, jak skończy się ta miłosna historia?) – to jak popełnić czytelniczą zbrodnię. Napiszę tylko, że fabuła utworu ostatecznie wykracza poza tytułowe dziewiętnaście sekund – choć życie po nich już w niczym nie będzie przypominało tego, co było przedtem...
„Dziewiętnaście sekund” to literacki drobiażdżek, który przywołuje w mym umyśle skojarzenia zgoła filmowe. Sporo tu tego, co cenię w twórczości Iñárritu czy Altmana – rozważań nad rolą przypadkowości i przeznaczenia w życiu człowieka; pozornie nieistotnych konfrontacji ludzkich w momencie, który ostatecznie okazuje się dla nich kluczowy. Temat interesujący w stopniu niebezpiecznym, bo sprzyjającym, niestety, wtórności.
Z powieściami tak krótkimi jak ta („w sam raz na raz”) mam jednak zawsze pewien problem. Opowiedzieć historię zwięźle i zaangażować w nią czytelnika potrafią tylko pisarze najwięksi, a – z całym uznaniem dla twórczości Pierre’a Charrasa – jego pociąg do literackiej wielkości jeszcze nie nadjechał.

Ambitny to zamysł – dziewiętnaście sekund mające stanowić kanwę całej (choć krótkiej) powieści. Nic nie wiem o autorze – Pierze Charrasie, i z rozmysłem nic nie chcę się dowiedzieć. Planuję wejść w tę opowieść z marszu, bez żadnych uprzedzeń czy oczekiwań, i naocznie się przekonać, dokąd mnie ona zawiedzie.
Po chwili jestem już na dworcu paryskiego metra i poznaję głównych...

więcej Pokaż mimo to