-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński23
Biblioteczka
2015-05-14
2015-04-17
Historia Mii - dziewczyny, która straciła w wypadku rodzinę - zdołała poruszyć cały świat, a w tym oczywiście mnie. Jeśli zostanę nie była najambitniejszą czy najoryginalniejszą powieścią na świecie, ale zdecydowanie udało jej się zagrać na uczuciach wszystkich odbiorców - prawie tak skutecznie, jak Mii na wiolonczeli. Jeżeli chodzi jednak o drugą część, to nie miałam wobec niej wygórowanych oczekiwań. Niestety zdołałam nasłuchać się zbyt wielu negatywnych wobec niej opinii. Czy miały coś wspólnego z prawdą?
Kariera Adama jeszcze nigdy nie miała takiego tempa. Platynowe płyty, tysiące fanek, trasa koncertowa... Tylko dlaczego chłopak nie wydaje się być szczęśliwy? I trzyma się od kapeli tak daleko, jak tylko może?
Pewnego dnia, w przeddzień wyjazdu do Londynu, Adam napotyka się na baner reklamujący koncert Mii, jego dawnej miłości, której nie widział od trzech lat. Bez zastanowienia udaje się na jej występ, a po niedługim czasie spotyka Mię. Dziewczyna pragnie p
okazać mu swoje ulubione zakątki Nowego Jorku. Ma nadzieję odnowić znajomość? A może ponowne rozstanie jest nieuniknione?
Czytelnik szybko jest w stanie odpowiedzieć sobie na te pytania, gdyż kolejna książka Gayle Forman znowu należy do tych przewidywalnych. Na szczęście to nie przeszkadza w lekturze, a wręcz ją umila. Dzięki temu książkę czyta się szybko i z zainteresowaniem - właśnie tak, jak wszyscy lubimy. Szkoda tylko, że Adam musiał to wszystko popsuć... Wróć, jeśli pamiętasz bowiem niczym innym, niż ciągiem niekończących się pytań "co się stało z Adamem...?". Mianowicie przede wszystkim stał się on irytującym, wiecznie użalającym się nad sobą i rozkapryszonym gwiazdorem, który zachowuje się, jakby miał o piętnaście lat mniej, niż ma. Mia z kolei stała się oficjalna i wyniosła. Nie było to za fajne, gdyż sprawiało wrażenie, jakby czytało się o zupełnie innych ludziach w tej samej oprawie. Stylistycznej - i muzycznej. Ten aspekt historii Mii i Adama pozostał niezmienny. Bogu dzięki, bo to właśnie on był dla mnie najważniejszy! Możecie wiedzieć, że moją głęboką pasją jest gra na skrzypcach, więc Mia - chociaż wykonywała zupełnie inną muzykę od tej preferowanej przeze mnie - stała się mi bardzo bliska. Dobrze wiedziałam, że wszystkie opisy uczuć towarzyszącym graniu na instrumencie wcale nie zostały wyssane z palca, a dodatkowo radowały mnie wszystkie prozaiczne, a niesamowicie życiowe sytuacje, jak prośba o podanie struny A. Może rzeczywiście Wróć, jeśli pamiętasz nie była tak przesiąknięta muzyką, jak jej poprzedniczka, ale i tak zachowała pod tym względem zadowalający poziom. Jedyną wadą tej części powieści był fakt, że piosenki wykonywane przez Shooting Star zostały przetłumaczone na język polski. Ale to, jak wiadomo, nie jest już winą autorki.
Wróć, jeśli pamiętasz nie przewyższa pierwszego tomu. Nie jest też najlepszą książką, którą czytałam w tym roku, czy nawet miesiącu. Jest jednak świetną odskocznią od rzeczywistości (w tym egzaminu gimnazjalnego, którego ostatnią część skończyłam pisać godzinę temu) i wyśmienitym dopełnieniem losów Mii. Aż żal napisać coś innego niż - warto. W końcu nawet jeśli nie jesteście skazani na sukces jak Adam, to muzyka również jest doskonałą formą ucieczki!
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Historia Mii - dziewczyny, która straciła w wypadku rodzinę - zdołała poruszyć cały świat, a w tym oczywiście mnie. Jeśli zostanę nie była najambitniejszą czy najoryginalniejszą powieścią na świecie, ale zdecydowanie udało jej się zagrać na uczuciach wszystkich odbiorców - prawie tak skutecznie, jak Mii na wiolonczeli. Jeżeli chodzi jednak o drugą część, to nie miałam wobec...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-04-01
Znacie już przebieg losów Sky i Holdera, prawda? Poznaliście już ich poruszającą przeszłość. Na pewno byliście wzruszeni jej nieubłaganymi skutkami i oddaliście serca sympatycznej i dzielnej Sky. Może stała się Waszą ulubioną bohaterką? A może czuliście, że jest Wam bliska jak siostra?
Czy jednak nie chcielibyście pokochać także równie mocno męską postać - Holdera? Do tej pory nie mogliście tego zrobić. Po prostu go nie znaliście. Nie mieliście prawa, jeśli nie przeczytaliście jeszcze Losing hope.
Druga część Hopeless to ponowne przeżycie dramatycznej historii dwojga nastolatków, tym razem z perspektywy Deana. Nie miałam o tym pojęcia. Nie spodziewałam się nawet zmiany narracji, a cóż dopiero tak niebanalnego zabiegu. Jeśli mam być jednak szczera, to o wiele lepszy niż on sam jest sam moment zdumienia. Przede wszystkim czytelnik przeżywa ogromne, dezorientujące uczucie deja vu. W Losing hope nie może być też mowy o dynamice akcji czy jakimkolwiek zaangażowaniu odbiorcy w nią, ponieważ znany jest już cały jej przebieg. W pierwszej części było zupełnie inaczej: tam, nawet jeśli byłam świadoma, że nie potrafię zakochać się w losach nastolatków, to jednak przeżywałam je razem z nimi. Tutaj czytałam płynnie i z przyjemnością, ale jednak machinalnie. Losing hope jest uboższe od Hopeless nie tylko o całą gamę różnych emocji ukrytych między kartkami, ale także o zawarte w nich życie. Abstrahując już jednak od czytelnika i obu książek, to przez znaczną część lektury, poważnie zastanawiałam się nad tym, jak Colleen Hoover mogło się chcieć pisać niemal identyczną książkę? Skoro dość nudne było samo czytanie jej, to jakież musiało być jej pisanie?
Dużym plusem kontynuacji książki Hoover jest natomiast kreacja postaci Holdera - o wiele dokładniejsza niż w pierwszym tomie. Skupiamy się już nie tylko na postępowaniu Deana, ale także na jego uczuciach i myślach. Uważam, że jest to miły i wrażliwy chłopak, który niestety nie ma raczej szansy istnienia w realnym świecie... ale czyta się o nim przyjemnie. Dodam, że jakkolwiek jego działania w Hopeless wydawały się dziwne, to teraz takie stały się ruchy Sky. Uwierzcie, że wszystko zależy od punktu siedzenia! Poza tym mamy okazję poznać trochę bliżej wątek bliźniaczki Holdera - Les, a także przeczytać jego listy pisane do niej, już po jej śmierci. Listy są w Losing hope jedynym aspektem nieznanym czytelnikowi z poprzedniej książki, więc nietrudno się domyślić, że niewątpliwie staną się ulubionym elementem drugiej części wielu czytelników - na przykład moim.
Losing hope jest książką nienaganną i pomysłową, ale niestety wyjątkowo niedynamiczną. Stanowi rewelacyjne dopełnienie Hopeless, ale nic poza tym. Z mojego punktu widzenia nie ma szans, aby ponownie zdołała złamać Wasze serca - może co najwyżej przywrócić wspomnienie tego uczucia. Ale - kto wie? Chyba warto spróbować. W najgorszym wypadku poznacie bliżej naprawdę czarującego chłopaka. Nie macie nic do stracenia!
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Znacie już przebieg losów Sky i Holdera, prawda? Poznaliście już ich poruszającą przeszłość. Na pewno byliście wzruszeni jej nieubłaganymi skutkami i oddaliście serca sympatycznej i dzielnej Sky. Może stała się Waszą ulubioną bohaterką? A może czuliście, że jest Wam bliska jak siostra?
Czy jednak nie chcielibyście pokochać także równie mocno męską postać - Holdera? Do tej...
2015-03-04
Ostatnia przeczytana przeze mnie książka z gatunku YA/NA (nie odróżniam, nie bijcie!) to, o ile dobrze pamiętam, Morze spokoju. Moja relacja z nią była dość skomplikowana. Na początku nie podobała mi się prawie tak bardzo, jak to tylko możliwe, a kilkaset stron później, ku własnemu zdziwieniu, zakochałam się w niej. Krótkotrwale, co prawda, ale intensywnie.
Z analogicznym dystansem podeszłam do powieści, która zatrzęsła polskim rynkiem wydawniczym: Hopeless. Czy historia zatoczyła koło i książka podbiła moje serce? A może okazała się zupełnie beznadziejna i znienawidziłam ją? Zobaczcie sami!
Sky podejmuje najważniejszą decyzję w swoim życiu: postanawia, że ostatni rok będzie uczyć się, jak wszyscy, w szkole. Do tej pory uczyła ją matka, która nie pozwalała córce mieć też telefonu czy internetu. Siedemnastolatka nie stała się jednak z tego powodu dziwna - przeciwnie, ma najlepszą przyjaciółkę; spotyka się z chłopakami, których wpuszcza nocą przez okno. Problem polega na tym, że jej przyjaciółka Six wyjeżdża na drugi koniec świata w tym samym dniu, kiedy tajemniczy chłopak zaczepia ją na ulicy, myląc z kimś innym.
Już z wielu ust słyszałam, że mam nieokreśloną awersję do bestsellerów (pomijając rzecz jasna, że obecnie niemal wszystko określa się mianem bestsellera). Myślę, że to jednak nie do końca tak. Zostańmy przy przykładzie Morza spokoju - przecież w wakacje mówił o nim każdy! A jednak wciąż pamiętam swoje morze uczuć po przeczytaniu ostatniego zdania. Z Hopeless miało być podobnie. Różnica polegała na tym, że na początku postanowiłam wstrzymać się z oceną, zanim dowiem się więcej. Była to dobra decyzja, bo szybko okazało się, że powieść Hoover czyta się niesamowicie szybko i przyjemnie. Hopeless jest rewelacyjnie napisane! Język przystosowany do młodego czytelnika sprawia, że powieść nie sposób przeczytać w dłużej niż kilka dni. Ja pochłonęłam ją przykładowo w półtora. Poza tym dynamika akcji nie pozostawia wiele do życzenia i nie sposób się podczas lektury nudzić. Inna sprawa, że owe wartko następujące po sobie zdarzenia, oprócz powierzchownego zaintrygowania, nie wywoływały większego zaskoczenia czy bicia serca. Pod tym względem nie jestem w stanie pojąć fenomenu książki: połowę tajemnic przewidziałam sama, a połowę skwitowałam zwykłym "o, nie spodziewałabym się". Tak samo rzecz ma się z wątkiem miłosnym, który rzekomo łamał serca i wyciskał łzy dziesiątków czytelników. Mogę go określić jako słodki i kochany; wiele razy nawet za bardzo i w widoczny sposób nienaturalnie. Oprócz tego, że oczywiście dotyczy miłości, którą każdy chce przeżyć, nie sprawia, że w jakiś szczególny sposób ma się ochotę na znalezienie się na miejscu głównej bohaterki. Zwłaszcza, że mdlała ona prawie tak często, jak Anastasia i Bella przygryzają wargi.
Obiektywnie patrząc, Hopeless jest nie różniącą się od innych młodzieżówką. Jak to bywa z tym gatunkiem, z pewnością nie zrobi wrażenia na oczekujących wysokiego poziomu i wpasuje się w gust nieoczekujących zbyt wiele. Jeśli chodzi o mnie, to jestem bardziej na tak niż nie. Za parę tygodni zapomnę o tej książce i jestem tego świadoma, ale skłamałabym mówiąc, że nie podobała mi się. W każdym razie postaram się szybko zdobyć kontynuację i nie tracić nadziei na to, że będzie ona przynajmniej równie dobra!
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Ostatnia przeczytana przeze mnie książka z gatunku YA/NA (nie odróżniam, nie bijcie!) to, o ile dobrze pamiętam, Morze spokoju. Moja relacja z nią była dość skomplikowana. Na początku nie podobała mi się prawie tak bardzo, jak to tylko możliwe, a kilkaset stron później, ku własnemu zdziwieniu, zakochałam się w niej. Krótkotrwale, co prawda, ale intensywnie.
Z analogicznym...
2015-03-02
Od zawsze ciągnęło mnie do amerykańskich lektur. Buszujący w zbożu czy Wielki Gatsby - pozycje, z którymi musi zmagać się amerykańska młodzież - o wiele bardziej przemówiły mi do wyobraźni niż, przykładowo, aktualnie omawiana przez moją klasę Balladyna.
Kolejny tytuł z listy - Zabić drozda - chodził za mną już od wielu lat. Raz miałam na niego większą ochotę, a raz mniejszą, ale ostatecznie skusiło mnie umiejscowienie akcji w Stanach lat trzydziestych. Czasy bardzo bliskie tym, za którymi szalałam jeszcze rok temu (czytaj: obsesja nad Przeminęło z wiatrem, a co za tym idzie - wojną secesyjną) i które zdążyły mi już obrzydnąć... ale sentyment do nich oczywiście pozostał.
Pora więc postawić pytanie: jak wrażenia?
I od razu odpowiedź: jak najlepsze.
Poznajcie Smyka i Jema - zwykłe rodzeństwo, które narzeka na szkołę, każde lato wykorzystuje do maksimum wraz z zaprzyjaźnionym Dillem i panicznie boi się nigdy nie pokazującego się sąsiada, którego osoba urosła do rangi legendy. Życie dzieci zmienia się z chwilą, gdy ich ojciec adwokat staje w obronie Murzyna oskarżonego o gwałt na białej dziewczynie, a całe miasteczko odwraca się od nich.
Charakterystyczne cechy przedstawianych czasów nadają zdarzeniom wspaniały klimat. Nie pierwszy raz przekonałam się, że to właśnie w czasach, gdy nie każdy potrafił czytać, a niedzielne obiady gotowane było przez czarnoskóre służące, działy się najciekawsze historie, w których brali udział najciekawsi ludzie. Harper Lee na przykładzie swoich bohaterów mistrzowsko ukazuje zawiłą naturę ludzką, niemożliwą do określenia, a cóż dopiero do zrozumienia - i jednocześnie ośmiesza ją. Oczami dzieci jeszcze wyraźniej widać wszystkie jej sprzeczności, wady, skłonności do wierzenia w stereotypy i konwenanse... a także nieszkodzące skądinąd nikomu niewytłumaczalne dziwactwa. Perfekcyjnie został oddany też problem rasizmu i wszelkiej zresztą odmienności. Zabić drozda, nawet jeśli trochę niedynamiczna i przewidywalna, to zdecydowanie najwartościowsza książka, jaką przeczytałam na razie w tym roku. A poza tym - chyba najbardziej złożona. Składa się z ogromnej liczby wątków naturalnych dla ludzkości i jednocześnie skomplikowanych dla filozofów. Każdy szczegół, nawet ten dla młodych bohaterów nieistotny, ma spore znaczenie. Łączy się z innym, równie niepozornym, i tworzy wielowarstwową, bogatą w przesłanie historię. Łatwo przeoczyć kilka ważnych detali, a jeszcze łatwiej nie zrozumieć całości... Jednak gdy już się uda, nie sposób nie powiedzieć "to było genialne".
Zawsze powtarzam, że każda naprawdę dobra książkę musi mieć wiele den. A Zabić drozda może być tak naprawdę tym, czym chcemy, aby była: historią przygód trójki dzieci; kroniką rozprawy przeciw niewinnemu człowiekowi; świadectwem życia kilku nieszczęśliwych ludzi, kilku naprawdę dobrych, a także paru zwyczajnie niezwykłych. Ważne jest to, że w życiu - nawet tym literackim - nic nie jest czarno-białe. Podobnie jak jednoznaczny nie jest śpiew drozda...
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Od zawsze ciągnęło mnie do amerykańskich lektur. Buszujący w zbożu czy Wielki Gatsby - pozycje, z którymi musi zmagać się amerykańska młodzież - o wiele bardziej przemówiły mi do wyobraźni niż, przykładowo, aktualnie omawiana przez moją klasę Balladyna.
Kolejny tytuł z listy - Zabić drozda - chodził za mną już od wielu lat. Raz miałam na niego większą ochotę, a raz...
2015-02-06
Miesiąc temu skończyłam czytać jedną z lepszych serii mojego życia. Mogłabym policzyć na palcach jednej ręki, ile książek poruszyło mnie w podobnych stopniu, jak ona. Domyślacie się, o czym mówię? Oczywiście o Marii Antoninie pióra Juliet Grey! Musicie wiedzieć, że wciąż nie przestałam żyć jej historią. Otworzyła w moim sercu ranę, a uleczyć ją mogę jedynie lekturami powieści choć połowicznie jej dorównujących, w miarę możliwości zbliżonych tematyką.
Początek ich poszukiwań?
Historia żony Napoleona Bonaparte. Józefina.
Róża w wieku czternastu lat słyszy przepowiednię wróżki. Mówi ona, że dziewczyna wyjdzie nieszczęśliwie za mąż, zostanie wdową, a w końcu... królową. Wkrótce przeprowadza się do Paryża, aby zacząć życie mężatki i matki. Nad Francją szybko zaczyna wisieć widmo wojny domowej, którą niesie ze sobą rewolucja francuska. A gdzieś pośród wszechobecnego chaosu i śmierci kryje się nieznany jeszcze Róży Napoleon...
Jakkolwiek darzę historię szczerą sympatią, to temat epoki napoleońskiej nigdy mnie specjalnie nie interesował. Może właśnie dlatego nie czułam entuzjazmu otwierając Józefinę? Wtedy okazało się jednak, że Różę poznajemy w wieku lat czternastu, kiedy nikomu nie śniło się jeszcze nawet o rewolucji francuskiej. Nie mogę jednak powiedzieć, że autorce wyszło to na dobre. Czas akcji jest za bardzo rozwleczony, a przez to Józefina składa się z przeogromnej liczby słów i zadziwiająco małej liczby zdarzeń. Niezbyt dynamiczna akcja nie wzbudza w czytelniku zainteresowania i na pewno nie ułatwia szybkiego czytania. Myślę, że mogę powiedzieć, iż w pewien sposób nawet męczy. Pod koniec, kiedy wreszcie sprawy nabrały obrotów, myślałam już jedynie o tym, że chcę Józefinę skończyć. Jednak chociaż nie miałabym większych problemów z odłożeniem książki na bok, to wciąż chciałam poznać końcówkę. Szkoda tylko, że pomijając ów koniec, powieści bynajmniej nie czytałam dla osoby Róży. Złapałam się na tym, że przez znaczną część powieści (tę z rewolucją francuską w tle) czekałam jedynie na krótkie wzmianki o Marii Antoninie. A nawiązując do Królowej, muszę napisać, że nie ma najmniejszego porównania między wspomnianą poświęconą jej serią, a historii Róży... Maria Antonina jest po prostu literackim majstersztykiem, który jednocześnie kończy i zaczyna jakiś rozdział w życiu czytelnika. Józefina - wręcz przeciwnie. To zwykły dziennik niewyróżniającej się niczym kobiety o dość banalnym jak na owe czasy życiu. Jej kreacja pozostawia wiele do życzenia, a podobnie rzecz ma się z wszystkimi postaciami w książce. Warto wspomnieć, że było ich naprawdę dużo i przez to cały czas czułam się zagubiona, gdyż nie wiedziałam, o kim właściwie czytam. Charaktery bohaterów nie były odpowiednio zróżnicowane i przez to zlewali się oni w jedną całość... Naturalną konsekwencją tego jest więc to, że czytelnik bardziej skupia się na rozgrywających się w tle historycznych wydarzeniach, aniżeli na prywatnych rozterkach rodziny Beauharnais. Niestety ten aspekt Józefiny także mnie zawiódł. Pomijając nawet fakt, że rewolucja przedstawiana jest z perspektywy republikanów, których po lekturze Antoniny darzę niechęcią, to Sandra Gulland naprawdę nie przyłożyła się do swojej pracy! Nie wyjaśnia czytelnikowi dostatecznie przejrzyście sytuacji panującej wtedy we Francji; zdaje się zapominać, że ktoś zupełnie nieogarniający tematu nie wie tego wszystkiego co ona. Na szczęście nie należę do tej grupy, a o rewolucji wiem wszystko co najważniejsze, jednak bądźmy szczerzy: nie będzie tak ze wszystkimi. Poza tym według mnie nie został dostatecznie oddany horror, jakim była owa rewolucja. Ktoś, kto uważa inaczej, chyba nie czytał innych poświęconych jej książek! Nie mogę jednak powiedzieć, abym - ze względu na trwającą masakrę - zupełnie nie współczuła bohaterom. Moje uczucia były raczej ambiwalentne. To chyba kolejny dowód na to, że książka jest przeciętna. W końcu przy Marii Antoninie płakałam prawie jak na Titanicu.
Problem jest taki, że chociaż Józefina okazała się dość słabą książką, a jej lektura zamiast emocji i uniesień przyniosła mi raczej tylko znużenie, to wciąż chcę poznać jej kontynuację. Zanim się do niej zbiorę może minąć trochę czasu, jednak nie mówię jej "nie". Jednak jeśli chodzi o Was, to niestety raczej odradzam... i po raz kolejny polecam Wam Marię Antoninę.
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Miesiąc temu skończyłam czytać jedną z lepszych serii mojego życia. Mogłabym policzyć na palcach jednej ręki, ile książek poruszyło mnie w podobnych stopniu, jak ona. Domyślacie się, o czym mówię? Oczywiście o Marii Antoninie pióra Juliet Grey! Musicie wiedzieć, że wciąż nie przestałam żyć jej historią. Otworzyła w moim sercu ranę, a uleczyć ją mogę jedynie lekturami...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-17
Przedstawiam Wam panią Agatę Christie!
Nie musicie się denerwować. Jedyne, co należy uczynić przed oficjalnym zapoznaniem się, to przygotować się ewentualnie na to, że można się przy pani Agacie łatwo poczuć się wykiwanym i przechytrzonym niczym małe, nieinteligentne dziecko. Nie zawsze jest łatwa w obejściu, ale jednak z pewnością - jedyna w swoim rodzaju. Chociaż to moje dopiero trzecie z nią spotkanie, to mogę z przekonaniem powiedzieć, że nie ostatnie. Dzięki jej bogatemu dorobkowi literackiemu czeka mnie jeszcze nawet do 60! kolejnych.
Już ją znacie? Nie? Naprawdę, najwyższa pora to zmienić. Zapraszam na recenzję małego, ale za to bardzo obfitego w doznania, mojego własnego, nie pierwszego już, zapoznania.
Herkules Poirot wyrusza w drogę powrotną z Azji do Europy. Orient Express, którym podróżuje, jest wyjątkowo zatłoczony. Wydawałoby się więc, że miejsce nie sprzyja popełnianiu morderstw. Nic bardziej mylnego... A równocześnie z zakłuciem jednego z pasażerów, pociąg utyka w śnieżnych zaspach. Nie mogąc liczyć na wsparcie policji, Poirot musi rozwiązać zagadkę sam.
Morderstwo w Orient Expressie to, jak wspomniałam, książka Agaty Christie - a na dodatek jedna z najbardziej znanych jej książek. Wątpię więc, aby była istniała potrzeba wymieniania jej zalet technicznych - wspomnę może tylko, że jest napisana w taki sposób, że właściwie nie czyta się jej, a połyka w całości.
W dzisiejszym tekście pragnę skupić się raczej na "ludzkiej" części Morderstwa. Szeroka gama charakterów postaci oczywiście nie jest niespodzianką, ale jednak w pewien sposób odbiega od sylwetek bohaterów z czytanych przeze mnie już I nie było już nikogo oraz A.B.C. W tamtych pozycjach wszystkie postacie pochodziły z jednego środowiska i były w jakiś sposób ze sobą związane. Jeśli nie cechami charakteru, to przeszłością, albo przynajmniej wspólnym miejscem zamieszkania. Natomiast sami wiecie, jak dziwną zbieraniną ludzi są pasażerowie jednego wagonu pociągowego. Mamy do czynienia z bogatą księżną i ubogą pokojówką, powściągliwym Anglikiem i gadatliwym Włochem, cichą skromną Szwedką i uwielbiającą plotki panią Hubbard (która notabene niejednokrotnie wywoływała mój szczery uśmiech). Jest zatem interesująco. Na szczęście detektyw Poirot nie ma, jak zwykle, najmniejszego problemu z dokonaniem chłodnej analityki ludzkich zachowań i bezbłędnie rozwiązuje łamigłówkę. To druga i ostatnia poniekąd kwestia, którą chcę dziś omówić. Jasne, że spodziewałam się, iż zakończenie będzie nieprzewidywalne, ale jako że ostatnią powieść Christie czytałam w lutym, zdążyłam już zapomnieć, na co autorkę stać. A stać na naprawdę, naprawdę wiele. Nauczona doświadczeniem dwóch wspomnianych książek (których końcówki także zwalały z nóg), próbowałam wytypować najmniej prawdopodobną osobę, z myślą, że znając panią Agatę, to z pewnością będzie ona. Ale niestety nie ma tu mowy prawidłowym o wytypowaniu kogokolwiek. Zakończenie Morderstwa w Orient Expressie przerasta wszystko, co mogłabym sobie wyobrazić. Christie raz za razem znajduje sposób, aby zagrać swojemu czytelnikowi na nosie. To wydaje mi się aż... niemożliwe. Jak można wymyślić chociaż jedną taką historię? A co dopiero kilkadziesiąt podobnych? To naprawdę nie fair. Czytelnik przegrywa na starcie z autorką tylko dlatego, że ma ona na nazwisko Christie.
Nie mam już nic więcej do powiedzenia. Wiecie już wszystko, co powinniście wiedzieć: że Morderstwo w Orient Expressie jest genialne, i że musicie sięgnąć po nie najszybciej, jak możecie. Książka może nie spodobać się co najwyżej komuś, kto zwyczajnie nie potrafi przegrywać z kretesem.
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Przedstawiam Wam panią Agatę Christie!
Nie musicie się denerwować. Jedyne, co należy uczynić przed oficjalnym zapoznaniem się, to przygotować się ewentualnie na to, że można się przy pani Agacie łatwo poczuć się wykiwanym i przechytrzonym niczym małe, nieinteligentne dziecko. Nie zawsze jest łatwa w obejściu, ale jednak z pewnością - jedyna w swoim rodzaju. Chociaż to moje...
2014-09-20
Musicie wiedzieć, że kocham Szekspira. Kocham! I chociaż preferuję raczej jego poezję (to jest dopiero mistrzostwo!), to i tak uwielbiam postacie, które pisarz kreuje, język, którym się posługuje, i w ogóle całą tę magiczną oprawę. Mimo to do tej pory nie przeczytałam zbyt wielu jego dramatów - Romea i Julię, część Snu Nocy Letniej, fragmenty Juliusza Cezara. Jednak przyszedł dzień, w którym stwierdziłam, że mam ochotę na coś naprawdę mrocznego. A od czego był Makbet czekający na półce?
Macbeth i Banquo - generałowie armii królewskiej - spotykają na swojej drodze trzy czarownice. Przepowiadają one, że następnym królem będzie Macbeth, a choć Banquo nie zostanie królem, to zostaną nimi jego synowie. Macbeth postanawia zatem zamordować króla Duncana. Wkrótce popełniony czyn doprowadza go do szaleństwa.
Przyznam, że w pierwszej połowie pierwszego aktu miałam mały problem ze zrozumieniem fabuły. Jednak gdy już się wciągnęłam, okazało się, iż nie jest ona wybitnie skomplikowana. Bardziej rozwinięta jest natomiast kreacja bohaterów. Zdeterminowany, knujący skomplikowane intrygi i snujący takież kłamstwa, oślepiony władzą Mackbeth - to jedno. Ale jego zła do szpiku kości żona... - ah, cóż to za postać! Kim trzeba być, aby z zimną krwią być gotowym popełniać morderstwo za morderstwem? Jaką matką, aby być skorą, do zabicia własnego dziecka dla władzy? I jaką żoną, aby zachęcać swojego męża do czynienia zła? Już dawno nie spotkałam się z tak genialnym przedstawieniem postaci, perfekcyjnym ukazaniem obłąkania. Tylko czekałam na sceny z udziałem Lady Macbeth!
Trudno jest mi napisać rozwiniętą recenzję 140-stronicowej książki. Napiszę więc po prostu, że Makbet to historia ponadczasowa i przekazująca uniwersalne wartości w oprawie pięknych, szekspirowskich słów. Musicie ją przeczytać! Na pewno się nie zawiedziecie!
"Poczynam dość już mieć widoku słońca
I pragnę, aby wszechświat dobiegł końca"
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Musicie wiedzieć, że kocham Szekspira. Kocham! I chociaż preferuję raczej jego poezję (to jest dopiero mistrzostwo!), to i tak uwielbiam postacie, które pisarz kreuje, język, którym się posługuje, i w ogóle całą tę magiczną oprawę. Mimo to do tej pory nie przeczytałam zbyt wielu jego dramatów - Romea i Julię, część Snu Nocy Letniej, fragmenty Juliusza Cezara. Jednak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-27
Porozmawiajmy przez chwilę o wymaganiach odnośnie zwieńczeń różnych serii. Zazwyczaj one są tym wyższe, im bardziej podobały nam się poprzednie tomy. Jeśli cudowna saga kończy się banalnie, to traci w naszych oczach. Jeśli zaś dość słaba kończy się fantastycznie, to wszystko się mniej więcej wyrównuje. Sama zwykle nie mam nie mam problemu z nadmiernymi oczekiwaniami, gdyż preferuję jednotomówki. Tym razem jednak było inaczej. Przyszło i sięgnąć po (niestety) ostatnią część serii, której poprzednie dwa tomy wcisnęły mnie głęboko w fotel. Czy Larsson uzyskał podobny efekt i w Zamku z piasku, który runął?
Lisabeth Salander postrzelona trafia do szpitala. Dwie pary drzwi na od swojego ojca, którego próbowała zamordować siekierą. Śledztwo obraca się przeciwko niej, a Sapo chcąc zapobiec wycieku informacji robi wszystko, by zamknąć ją w klinice psychiatrycznej. Czy Mikaelowi Blomkvistowi uda się dowieść, że jest niewinna?
Zacznę od tego, że każda książka Larssona jest grubsza od poprzedniej. A to przeraża, i to nieźle. Wszyscy członkowie mojej rodziny wyrazili swoje zdumienie, gdy zobaczyli tę 800-stronicową cegłę, a moje nie było wcale mniejsze. Pocieszałam się jednak "przecież to Larsson, pochłonę ją w trzy dni". Cóż... nie do końca.
To jest właśnie wada trzeciej części Millenium. Gdyby była o połowę krótsza, byłaby idealna. A tak to - ile można czytać o tym samym? Zwłaszcza z dwutygodniową przerwą, jak ja? To się zaczyna nudzić. I męczyć, bo przez znaczną część marzyłam o końcu, jednocześnie delektując się stylem Larssona. To skomplikowane. Autor wciąż pisze przecudownie, czyta się go szybko i zaciekawieniem, nawet nie próbując domyślać się, jak to się skończy. I naprawdę żałuję, że to ostatnia książka Larssona i ostatnia część Millenium (nie zamierzam czytać żadnego tomu napisanego przez kogoś innego), ale też cieszę się, że wreszcie piszę tę recenzję. Bo prawda jest taka, że Zamek przy swoich poprzednikach wypada naprawdę słabo. Nie ma już niewyjaśnionego morderstwa, bo przecież wiemy, co się stało w Goteborgu. Nie ma zbytniej akcji, bo główna bohaterka leży w szpitalu, obserwujemy więc niemal wyłącznie śledztwo. A w związku z tym, że Lisabeth leży w szpitalu, to i nie przewija się ona przez zbyt wiele stron powieści. Jednak kiedy już się pojawiała... Jej, nie bez powodu jest ona jedną z moich ulubionych postaci fikcyjnych. Przeczytałam w życiu dobrych kilkaset książek, a jeszcze w żadnej nie spotkałam bohaterki o tak złożonej, wielowarstwowej i skomplikowanej osobowości. Nigdy nie wiadomo, jak Lisabeth postąpi. Jest szorstka, wulgarna i stale rani swoich przyjaciół. Odpycha od siebie wszystkich i wszystko, za licznymi tatuażami i kolczykami zasłaniając swoje wnętrze. A wszystko to spowodowane zostało wydarzeniami z przeszłości, które próbuje ustalić Blomkvist. Był taki moment pod koniec, kiedy ze zdziwienia nad jednym z jej zachowań dosłownie otworzyłam usta ze zdziwienia. A właśnie, wracając do tematu - zakończenie. To nie tak, że nie spełniło moich wymagań. To raczej cała ta książka. Samo zakończenie było idealne, perfekcyjnie wieńczące tę genialną serię. Lepszego Larsson nie mógł wymyślić.
Mimo wszystko będę wspominała ten tom naprawdę ciepło - podobnie zresztą jak cała serię. Jestem świadoma, że już prawdopodobnie do końca życia nie na tracę na żadną choćby w połowie dorównującą geniuszem tej. Taką historię wymyśla się raz na milion... I nawet mimo drobnych wad - Boże, jak to może być koniec?
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Porozmawiajmy przez chwilę o wymaganiach odnośnie zwieńczeń różnych serii. Zazwyczaj one są tym wyższe, im bardziej podobały nam się poprzednie tomy. Jeśli cudowna saga kończy się banalnie, to traci w naszych oczach. Jeśli zaś dość słaba kończy się fantastycznie, to wszystko się mniej więcej wyrównuje. Sama zwykle nie mam nie mam problemu z nadmiernymi oczekiwaniami, gdyż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-21
Niecały rok temu, w związku z przyznaniem Literackiej Nagrody Nobla, wybuchła fala na czytanie książek nagrodzonej Alice Munro. W moich oczach nie była jednak czymś złym, bo w widoczny sposób różniła się od mody na na przykład Igrzyska śmierci. Munro nie czytano, aby się tym pochwalić (chyba, że powiedzmy ktoś ma wyjątkowo snobistycznych znajomych, ale pomijając), a po to, żeby ją znać. Bo w końcu musi być warta poznania, skoro została laureatką tak ważnej nagrody. Osobiście chciałam sięgnąć po coś z jej twórczości jeszcze w dniu, w którym poznałam jej nazwisko. A wyszło, jak wyszło. Okazja nadarzyła się dopiero teraz. Jak przedstawiają się moje wrażenia?
Widok z Castle Rock zaczyna się od czterech wysnutych na podstawie kilku zdobytych listów opowiadań z przodkami Munro w roli głównej. Brzmi ciekawie, ale czy jest w praktyce - nie powiedziałabym. Prawdę mówiąc strasznie wynudziłam się czytając te cztery opowiadania. Wyczekiwałam wtedy końca książki i nawet rozważałam jej porzucenie, czego zwykle nie robię. Bo nawet jeśli miejscami udało mi się wciągnąć, to jednak w głównej mierze akcja stała w miejscu i ponadto dało się dostrzec wyraźny przerost formy nad treścią. Bo styl Munro jest rzeczywiście rewelacyjny i niebanalny. Ale co z tego, skoro na początku opisywała praktycznie wielkie nic?
Przejdźmy jednak do dalszych opowiadań. Bo tu już sprawa się poprawiła. Autorka porzuciła swoich niezbyt ciekawych przodków i zaczęła pisać o sobie. Nie zawsze, jak wspomniała w przedmowie, trzymając się faktów - ale za to naprawdę ciekawie. Mówiła o rzeczach ważnych - swoim dzieciństwie, potem młodości, domu rodzinnym, rodzeństwie, pierwszej miłości czy przygotowaniach do ślubu, ale generalnie poświęciła uwagę małym, nieistotnym sytuacjom, na które ktoś postronny nie zwróciłby uwagi, ale za to właściciel wspomnień myśli o nich do końca życia.Wyróżnić muszę tu Leżąc pod jabłonią, bo podczas lektury zapomniałam o całym bożym świecie! Wiele razy się uśmiechałam i tyleż razy marszczyłam brwi, ale podobne reakcje miałam w sumie także przy pozostałych tekstach. Po ukończeniu ostatniego spojrzałam na zdjęcie pani Alice i pomyślałam, że teraz nie jest już dla mnie fotografią kogoś zupełnie obcego. Ale co było tu prawdą, a co nieprawdą? - tego trzeba się już domyślić.
Doszłam także do wniosku, że główną wadą Widoku z Castle Rock (i pewnie również pozostałych książek autorki) jest to, że są one zbiorami opowiadań. A z nimi niekoniecznie jestem za pan brat. Ile razy zdołałam się mocno wciągnąć, tyle razy opowiadanie się kończyło, a ja musiałam poznawać nowych bohaterów, nowe sytuacje. Moim zdaniem Munro najlepiej wyszłaby, gdyby napisała pełnometrażową powieść. W ten sposób zdobyłaby serce i duszę nie tylko fanów opowiadań.
Nie jest łatwo zdefiniować moje uczucia względem tej książki. Na początku były naprawdę chłodne, w którymś miejscu nawet gorące, ale koniec końców zatrzymało się na po prostu ciepłych. Przede wszystkim cieszę się, że wreszcie przeczytałam coś spod pióra Alice Munro, no i oczywiście że nie porzuciłam tego czegoś po czterdziestu stronach. Mam nadzieję, że inne zbiory autorki są lepsze od tego - bo nie zamierzam skończyć na tym jednym.
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Niecały rok temu, w związku z przyznaniem Literackiej Nagrody Nobla, wybuchła fala na czytanie książek nagrodzonej Alice Munro. W moich oczach nie była jednak czymś złym, bo w widoczny sposób różniła się od mody na na przykład Igrzyska śmierci. Munro nie czytano, aby się tym pochwalić (chyba, że powiedzmy ktoś ma wyjątkowo snobistycznych znajomych, ale pomijając), a po to,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-12
Kilka miesięcy temu przeczytałam pierwszy tom sławetnej trylogii Millenium, który to wywrócił mój świat do góry nogami i był jednocześnie moim pierwszym prawdziwym przeczytanym thrillerem. Zaczytałam się wtedy tak, że prawie nie poszłam na tańce (a w zwykłych warunkach nie opuściłabym żadnej próby nawet za dopłatą!). Nie mogłam doczekać się lektury kolejnego tomu, choć nie było tak łatwo go zdobyć. W końcu w bibliotekach dzieła Larssona są jednymi z najbardziej pożądanych obiektów, czemu się oczywiście nie dziwię. Jednak warto było czekać. Recenzję pisze bezpośrednio po ukończeniu ostatniej strony, przez co może być ona odrobinę nieskładna, ale nie mam żadnego pomysłu, czym innym mogę się zająć w obecnym stanie ducha.
Minęło trochę czasu od ukończenia śledztwa w Hedestad. Mikael wraca do swoich zwykłych obowiązków, a Lisabeth odcina się od byłego kochanka opuszczając kraj, ignorując jego wiadomości i zwiedzając cały świat. Pewnego dnia do redakcji Millenium przychodzi dziennikarz piszący książkę o traffickingu. Niedługo potem policja znajduje trzy ciała, a za sprawcę bierze Salander. Blomkvist wierzy w jej niewinność i rozpoczyna prywatne śledztwo, mające wkrótce odkryć stare, starannie ukryte tajemnice.
Już pierwsze strony zwiększyły tempo bicia mojego serca i sprawiły, że pragnęłam mieć już książkę za sobą, byle tylko dowiedzieć się czegoś więcej o zdarzeniach z prologu. A warto Wam wiedzieć, że był on zaledwie wersją demo Dziewczyny. Później podobnych uczuć było już tylko więcej i więcej. Nie obyło bez nerwowego tupania nogą i mruczenia "no szybciej, szybciej!, aby w końcu tylko wytrzeszczać oczy i wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki. Larsson spisał się na medal. Tajemnic jest tu tyle, że nie sposób zliczyć, a przy tym są tak powikłane i zazębione z sobą, że musiałam spisywać zyskiwane informacje na kartce, żeby się nie pogubić. Ale to nie jest mankament, bo świadczy tylko niesamowitej wyobraźni autora, który to wszystko wymyślił i jeszcze w zgrabny sposób opisał, dbając o zdrowie psychiczne czytelnika i karty odkrywając stopniowo. Moment, w którym wreszcie można wykrzyknąć "to ma sens!" jest bezcenny i wart całego uprzedniego drżenia z niepewności.
Tym razem książka skupia się na Lisabeth Salander i jej przeszłości. Byłam z tego niezmiernie zadowolona aż do momentu, w którym bohaterka zniknęła z akcji na jakieś 200 stron, kiedy prawie podskakiwałam z niecierpliwości. Lisabeth jest niesamowicie mroczną i intrygującą postacią z pokroju tych, o których uwielbiam czytać, i których jest zdecydowanie za mało w literaturze. Jednak choć jest ona z natury dość agresywna, to brutalności w tej książce jest o wiele mniej niż w poprzedniej części. Więcej jest za to różnych dat i prób ustalenia tożsamości kilku szemranych typów zajmujących się traffickingiem. A nie oszukujmy się, to nie do końca po to sięga się po dzieło Larssona. Jest to jednak tylko luźne przemyślenie, ponieważ śledztwo i tak obfituje w niemałą liczbę trupów, w całkiem dużą liczbę pistoletów i w oszałamiająco wielką liczbę sekretów, zagadek i niekontrolowanych emocji.
Choć grubość może odstraszać, to Dziewczynę, która igrała z ogniem pochłania się dziesięć razy szybciej niż niejedną o wiele cieńszą książkę. Otrzymałam swoją dawkę krwawej przemocy (choć mniejszą niż w pierwszym tomie), tajemnic i skrajnej nienawiści do mężczyzn nienawidzących kobiet, która musi mi starczyć aż do lektury Zamku z piasku, który runął. Jednakże nie spieszy mi się do niej jakoś specjalnie, bo wolę niepewność od Ostatecznego Końca... ale tym będę się martwić dopiero za jakiś czas.
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Kilka miesięcy temu przeczytałam pierwszy tom sławetnej trylogii Millenium, który to wywrócił mój świat do góry nogami i był jednocześnie moim pierwszym prawdziwym przeczytanym thrillerem. Zaczytałam się wtedy tak, że prawie nie poszłam na tańce (a w zwykłych warunkach nie opuściłabym żadnej próby nawet za dopłatą!). Nie mogłam doczekać się lektury kolejnego tomu, choć nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06-16
Nie ma słów odpowiednich, aby opisać tę książkę! Chyba już zapomniałam, jak genialne mogą być jej powieści reprezentujące literaturę kobiecą! Powieść Webb ma w sobie wszystkie najlepsze cechy tego gatunku: sieć tajemnic, które przekraczają wszelkie wyobrażenia; namiętność gorącą jak piasek pustyni; uczucia przyprawiające o gęsią skórkę. Wszystko to zostało nakreślone równie barwnie, jak niepowtarzalne portrety Aubreya! Sama chciałabym napisać taką książkę. O wielkich wydarzeniach, z których zostały już tylko echa. O złamanych sercach, uniesieniach namiętności i nienawiści... Z tej książki wręcz wylewają się nostalgia, samotność, ból i rozpacz. I niesamowita, obsesyjna, gorąca miłość, niezdolna do wypalenia się. Przez cały czas niemalże słychać szum morza; czuć jego słony zapach i jednostajny rytm, według którego biło mocno kilka pobudzonych serc.
Echa pamięci hipnotyzują. Nie pozwalają się od siebie oderwać przez całe pięćset stron. Zaciekawienie czytelnika rośnie proporcjonalnie do głębokiego poruszenia nad historią Mitzy, a także współczucia dla biednej dziewczyny dręczonej przez matkę, szukającej tylko śladu bezpieczeństwa i prawdziwej miłości.
Z książki, poza wspomnianą żywiołowością i żarem, bije bowiem niewypowiedziana brutalność. Na każdej kartce odbija się niemy krzyk minionych cierpień, łez i desperacji ludzi, z których nierzadko też zostały już tylko echa...
Druga powieść Webb jest w pewnym sensie prosta i zwykła, ale w tej swojej prostocie jednocześnie wielowarstwowa i niepowtarzalna. Nie sposób domyślić się, co zastaniemy za zakrętem i co oznaczają nienamacalne kroki na piętrze domu Mitzy, niepewność w jej oczach. Nie mogłam powstrzymać jęków wydobywających się z moich ust - tych żalu, ale i tych zrozumienia. A kiedy ja wydaję z siebie dźwięki czytając książkę, to musi być to geniusz. I nie skłamię mówiąc, że jest to najlepsza książka, jaką czytałam w ostatnim czasie. Historia tak żywa, burzliwa i namiętna po prostu nie może nie zrobić na was wrażenia. Gorąco, gorąco polecam!
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Nie ma słów odpowiednich, aby opisać tę książkę! Chyba już zapomniałam, jak genialne mogą być jej powieści reprezentujące literaturę kobiecą! Powieść Webb ma w sobie wszystkie najlepsze cechy tego gatunku: sieć tajemnic, które przekraczają wszelkie wyobrażenia; namiętność gorącą jak piasek pustyni; uczucia przyprawiające o gęsią skórkę. Wszystko to zostało nakreślone równie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-29
Przedstawienie Maćka Frączyka nie jest trudne. Jest to po prostu trzydziestolatek z dość krzywym spojrzeniem na świat, sporą dozą czarnego specyficznego humoru i dystansem do siebie oraz otoczenia, który znalazł sposób na życie kręcąc filmiki na Youtube. Filmiki, w których ocenia inne filmy i inne rozmaite aktualne tematy, i które mają po kilka milionów odsłon. Tym razem przyszło mu się zmierzyć nie z gadaniem do kamery, a pisaniem. Jak mu poszło?
Przede wszystkim autor mówi z niezwykłą lekkością oraz charakterystycznym dla siebie przymrużeniem oka na wszystko. Jako Polak potrafi mocno hejtować swój kraj, ale umie też pochwalić coś, co jest tego warte. I zaciekawić czytelnika, rozbawić go. Jak to on, nie wytrzyma długo bez sprośnego żartu dla rozluźnienia atmosfery, ale dysponuje też naprawdę dobrymi dowcipami. A czego jak czego - śmiechu Polaczki Cebulaczki potrzebują. Nie wspólnego wieszania psów na czym popadnie, ale właśnie śmiechu!
Widać też, że Frączyk nie pisze dla siebie, a odbiorcy - podobnie zresztą rzecz ma się z jego nagraniami. A to się ceni. Poza tym nie wywołuje on jedynie rozbawienia - potrafi też skłonić czytelnika do spoważnienia. Sporo opowiada o swoich doświadczeniach z młodości; trudzie, jakiego doznał w trakcie wspinania się na swoją pozycję. Porusza wiele bliskim Polakom i - co ważne - młodzieży tematów: hejting, nadużywanie wulgaryzmów, głupota w prowadzeniu lekcji WDŻu w szkole i wiele innych. Nie szczędzi sobie krytykowania ludzi, ale nie omija też siebie. Nie wywyższa się, bo sam coś osiągnął, ale daje dobre rady, jak można pomóc szczęściu.
Dodatkową "atrakcją" mogą być QR kody, które znajdują się w książce i w bezpośredni sposób nawiązują do tematu akurat podjętego przez autora. Skanowanie ich może urozmaicić czas lektury i być szczególną rozrywką dla średnioczytającej młodzieży. Także i ja odebrałam umieszczenie ich z wdzięcznością, ponieważ oglądanie filmów na Youtube przedłużyło mi czas czytania tej - niestety - cienkiej książeczki.
Zeznania Niekrytego Krytyka czyta się z przyjemnością, ale i niejakim zdziwieniem. Okazało się, że facet który do tej pory potrafił jedynie rozśmieszać, umie też powiedzieć coś do rzeczy.
Jestem pewna, że książkę pochłonie każdy - nawet najbardziej zagorzały nolife. Trzeba jednak podejść do niej z dystansem, albo w innym wypadku kupić sobie na zapas maści na ból dupy. Ze swojej strony - cieplutko polecam!
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Przedstawienie Maćka Frączyka nie jest trudne. Jest to po prostu trzydziestolatek z dość krzywym spojrzeniem na świat, sporą dozą czarnego specyficznego humoru i dystansem do siebie oraz otoczenia, który znalazł sposób na życie kręcąc filmiki na Youtube. Filmiki, w których ocenia inne filmy i inne rozmaite aktualne tematy, i które mają po kilka milionów odsłon. Tym razem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-18
Patrząc na karty historii można zauważyć, że najkrwawsze z nich niejednokrotnie są w znacznej mierze zasługą Rosjan. Obie wojny światowe, inne brutalne mordy na niewinnych... Wystarczy spojrzeć choćby na obecną sytuację na Krymie. Tak, Rosjanom można wiele zarzucić. Jedno jednak trzeba im przyznać - co jak co, ale książki to oni pisać potrafią!
Berlioz i Bezdomny to dwaj literaci a zarazem ateiści, którzy pewnego dnia spotykają na Patriarszych Prudach tajemniczego konsultanta. Wziął się on jakby z powietrza i zaczyna snuć dziwną historię o Poncjuszu Piłacie, a zaraz po tym przewiduje śmierć pierwszego mężczyzny. Rzeczywiście spełnia się ona w niedługim czasie i jednocześnie staje się też czynnikiem wprawiającym w ruch koło zamachowe, w jakie zamienia się w tych dniach Moskwa. W mieście dzieją się wyraźnie nadprzyrodzone rzeczy, za sprawą których stoi ów zagadkowy konsultant wraz ze swoimi towarzyszami - chudzielcem w pękniętych binoklach, rudym osobnikiem z kłem i bielmem w oku oraz czarnym kotem.
"W owej suterenie już od dawna mieszka kto inny, a w ogóle to się nie zdarza, żeby cokolwiek znowu było tak, jak już było"
Początek był co najmniej dziwny. Czytałam z niepewną miną, zupełnie nie wiedząc czego spodziewać się później. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zaczynam jedną z najlepszych książek, z jakimi prawdopodobnie przyjdzie mi się zapoznać w tym roku. Od razu jednak dostrzegłam niewątpliwy kunszt Bułhakowa, o którym świadczyło choćby niezwykle malownicze przedstawienie ówczesnej Moskwy.
A im dalej w las, tym było ciekawiej. Zaczęłam dostrzegać niesamowitą oryginalność Mistrza i Małgorzaty. I jednocześnie jej dziwność. Poważnie, jest to chyba najdziwniejsza pozycja, jaką przyszło mi czytać. Gdzie można znaleźć inną książkę o moskiewskich diabłach, które błaznują niczym Osioł ze Shreka? Wyróżnić tu trzeba Behemota - wspomnianego czarnego kota. To dzięki niemu w trakcie lektury śmiałam się w głos. Chociaż wiele innych sytuacji także było tu naprawdę komicznych, jednak nie sposób wyjaśnić ich śmieszność bez spoilerowania. Powiem tylko, że spotkacie się tu z paroma oberwanymi głowami, opancerzonymi celami i sporą liczbą nagich kobiet. Bułhakowowi oprócz niewypowiedzianego talentu zdecydowanie należy przyznać wielkie poczucie humoru (w dużej dozie tego czarnego) łamane na ironię, satyrę. No i oczywiście inteligencję. Mistrz i Małgorzata porusza wiele ważnych tematów - między innymi chciwość człowieka na pieniądze, czy prostotę z jaką można manipulować ludźmi.
"Dać administratorowi po mordzie albo wyrzucić z domu wujaszka, albo postrzelić kogoś, albo jakiś tam jeszcze drobiazg w tym stylu to moja właściwa specjalność. Ale rozmowy z zakochanymi kobietami - o, dziękuję, pokorny sługa!..."
Nie mogło zabraknąć także i wątku miłosnego - w tym wypadku mistrza i Małgorzaty. I nie był to byle jaki wątek miłosny - Bułhakow wykreował jedną z najciekawszych par kochanków w historii literatury! Ich postacie są złożone niczym japoński wachlarz, a jednocześnie zupełnie od siebie różne. Małgorzata lub jak wolicie - Margot, uosabia odwagę, dumę, pewność siebie. Uwielbiam takie charaktery. Natomiast jej ukochany jest raczej pesymistą, którego łatwo bierze w posiadanie szaleństwo. Możecie sobie wyobrazić, co się dzieje, gdy dwie takie osoby zaczyna łączyć gorąca, namiętna miłość. Do jakiej może dojść tęsknoty, do jakich poświęceń.
Jedynym minusem może zbyć zbyt duża liczba bohaterów i nazwisk; wiele razy musiałam wracać na początek i szukać pierwszej wzmianki o danej postaci, aby połączyć ją z jakąś sytuacją. Jednak z czasem nauczyłam się ich odróżniać i problem niemal całkowicie zanikł. Poza tym jest to kolejny dowód na wielowątkowość powieści Bułhakowa - tym bardziej, że wszystkie postacie jakoś się ze sobą łączyły, a ich losy zazębiały. Nie bez powodu autor pracował nad Mistrzem i Małgorzatą całe 12 lat.
Dzieło Bułhakowa zdecydowanie znajduje się na liście tych, po które trzeba sięgnąć. Znajdzie w nim coś fan romansu, fantastyki i powieści historycznej. Jednak wstęp do świata Mistrza jest surowo wzbroniony czytelnikom pozbawionym wyobraźni, gdyż mogą źle odebrać tę historię!
Osobiście gorąco ją Wam polecam. Dajcie się unieść szaleństwu i oprowadzić kilku diabłom po stolicy Rosji. Może otworzą Wam oczy na parę spraw?
Moja ocena: 9/10
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Patrząc na karty historii można zauważyć, że najkrwawsze z nich niejednokrotnie są w znacznej mierze zasługą Rosjan. Obie wojny światowe, inne brutalne mordy na niewinnych... Wystarczy spojrzeć choćby na obecną sytuację na Krymie. Tak, Rosjanom można wiele zarzucić. Jedno jednak trzeba im przyznać - co jak co, ale książki to oni pisać potrafią!
Berlioz i Bezdomny to dwaj...
Od dawna zastanawiam się, jak to jest odkryć zwłoki. Martwego ciała nigdy nie widziałam (i nie żałuję!), ale już na pewno nie wyobrażam sobie zobaczenia go z zaskoczenia. Dodajmy, że może być ono w najróżniejszym, hm, stanie. Co się wtedy czuje - szok, łzy napływające do oczu, palący gniew w stosunku do mordercy, czy może wszystko naraz? A pomyśl, Drogi Czytelniku, o takiej palecie emocji w potrójnej dawce. O trzech znalezionych w jednej sekundzie ciałach?
Późny wieczór niecodzienny, bo świąteczny dla miasteczka Villette dzień. Właśnie obchodzona jest coroczna procesja świętojańska, a miasto które stara się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, z radością gości dziennikarzy z całego świata. Przestępstwa są przy takich okazjach nieodłączne, ale tego nie mógł spodziewać się nikt. Policja odnajduje bowiem ciała trzech nastolatek, a jedno z nich jest w widoczny sposób upozowane. Szybko okazuje się, że to dopiero początek...
Pierwszy tom serii czytałam stosunkowo niedawno, jednak nie powiem abym wspominała go wyjątkowo dobrze. "Nauczycielkę z Villette" oceniłam dobrze, ale z perspektywy czasu potrafię dostrzec przesadę. Kryminałów nie przeczytałam w życiu wiele i dlatego żyłam w błędnym przekonaniu, że kilka godzin niezobowiązującej lektury świadczy już o wysokim poziomie pozycji. Natomiast tutaj napotkała mnie niespodzianka - okazało się, iż kryminało/thriller także może mieć drugie dno. I to nie byle jakie, bo związane z moim ulubionym w literaturze tematem: z cienką granicą między miłością a nienawiścią. Sam morderca, choć styczności z nim czytelnik ma niewiele, jest naprawdę złożoną, niesztampową postacią; owianą tajemnicą aż do samego końca - śledczy odkryli zaledwie mały kawałeczek jego sekretów. A skąd wiem o tym ja, zwykły szary odbiorca? Ano stąd, że nie tylko sama fabuła jest tu niesamowicie oryginalna - jest takie również wyjaśnienie wszystkiego. Nie z perspektywy sędzi śledczej, Martine Poirot, a właśnie mordercy. Nigdy nie spotkałam się z czymś takim.
"Dziewczęta z Villette" jest bez zarzutu także pod względem technicznym: morderstwo zostało w każdym szczególe zaplanowane; dobrze prowadzona narracja i nie męczące opisy pozwalają wszystko sobie dokładnie wyobrazić; pióro pani Hedstrom jest proste oraz przystępne i dzięki temu książkę nie sposób odłożyć na bok. I przede wszystkim: nie sposób ją przejrzeć, nawet mimo niektórych typowych elementów dla tego gatunku, jak nagłe odkrycie wszystkich kart pod koniec książki, zamiast dozowania ich aż do finału. Ale nawet gdyby komuś udało się odkryć tożsamość mordercy wcześniej, to już na pewno nie istniała opcja rozwiązania odpowiedzi na pytanie "dlaczego?". Jak wspomniałam, był on postacią szczególną, bo - no cóż - psychopatyczną. A prawdziwe szaleństwo, które włada nad sercem i rozumem, też trzeba umieć nakreślić.
"Dziewczęta z Villette" pozytywnie mnie zaskoczyła, nie spodziewałam się tego po - jak mi się zdawało po lekturze pierwszego tomu - przeciętnej autorce. Jeśli jednak jej pióro i wyobraźnia tak zmieniły się w krótkim odstępie czasu między pierwszą częścią a drugą, to nie mam pojęcia, co będzie działo się w części trzeciej! Cieplutko polecam!
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Od dawna zastanawiam się, jak to jest odkryć zwłoki. Martwego ciała nigdy nie widziałam (i nie żałuję!), ale już na pewno nie wyobrażam sobie zobaczenia go z zaskoczenia. Dodajmy, że może być ono w najróżniejszym, hm, stanie. Co się wtedy czuje - szok, łzy napływające do oczu, palący gniew w stosunku do mordercy, czy może wszystko naraz? A pomyśl, Drogi Czytelniku, o takiej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-02-28
W wakacje miałam przyjemność przeczytania słynnego sparksowego "Pamiętnika". Jak wiecie, po lekturze byłam oczarowana, zapłakana, wzruszona i wstrząśnięta. Oczywiście pozytywnie. Następnie kilka miesięcy później obejrzałam jego ekranizację, a historia spod ręki pana Nicholasa wróciła do mnie z całą mocą. Niedawno, gdy z grupą znajomych i nieznajomych jechałam autobusem na narty, nowo poznana dziewczyna z którą wdałam się w rozmowę o książkach, gorąco zachęcała mnie do zapoznania się z dalszą twórczością Sparksa, ponieważ ona miała za sobą już większość jego dorobku. I w międzyczasie przeczytałam dziesiątki pozytywnych recenzji dzieł amerykańskiego autora. Zatem kiedy trafiła się okazja, jak mogłam nie sięgnąć po "Bezpieczną przystań"?
Katie Feldman sprowadza się do niewielkiego miasteczka na Południu Ameryki, aby uciec od demonów ponurej przeszłości. Jest wrażliwa i wylękniona, w widoczny sposób stroni od ludzi. I dzięki temu zwraca uwagę Alexa - wdowca; właściciela małego sklepu. Kobieta zauważa, że mężczyzna ją ciekawi. Nie mija dużo czasu, jak może zapewniać już o miłości - z wzajemnością! - do niego. Jednak wspomniana przeszłość nie daje o sobie zapomnieć...
Fakt, iż to Nicholas Sparks jest autorem "Bezpiecznej przystani" pod pewnymi względami pozbawia mnie konieczności bliższego zapoznawania Was z tą książką. I rzeczywiście, nazwisko to już samo przez się jest gwarancją przyjemnej, odprężającej, romansowej lektury. Nie zawiodłam się. Znowu znalazłam się w małym miasteczku na Południu, gdzie rozgrywa się historia miłosna. Tym razem jednak nie wielka i poniekąd spektakularna, a mała i zwyczajna - ale równie mocna. Sparks wszystko barwnie opisuje i zapoznaje nas ze wszystkimi szczegółami. Uważam, że przynajmniej połowa z nich jest niepotrzebna (np. opisy co stało na półkach w sklepie Alexa), ale muszę przyznać, że pomaga to w lepszym wyobrażeniu sobie całości. Dalej: wszystkie dialogi przyswaja się z łatwością, więc nawet jeśli miejscami są one odrobinkę sztuczne, to będzie to punktowało przy czytaniu w tramwaju lub metrze. Czy na sali gimnastycznej w dobrej kryjówce, jak ja. Poruszane są też najróżniejsze tematy - śmierć, wpływ przeszłości na postępowanie człowieka, gorące uczucie i moja ulubiona cienka granica między miłością a nienawiścią. Czego chcieć więcej?
Sparks doskonale nakreślił wszystkie postacie, choć w widoczny sposób skupił się na głównej trójce (Katie, Alex i Kevinie - kim jest, nie zdradzę). Każde z nich ma swój indywidualny charakter, swoją przeszłość, swoje motywy działań. Katie i Alex wzbudzą sympatię chyba w każdym czytelniku, natomiast Kevin... nie mogłam go polubić, ale narracja z jego perspektywy budziła niepokój i pewien dreszcz - a tego się w książce pana Nicholasa nie spodziewałam. I chociaż może nie jest to typ książki, w której oczekuje się takiego "mrocznego" wątku, to pozytywnie zaskoczyłam się, że autor potrafi świetnie pisać także o czymś innym niż miłość.
Jak można się było spodziewać, zakończenie było dość banalne - jak w ogóle cała "Bezpieczna przystań", ale nie mam jej tego za złe, bo taka miała być z założenia. Nie mniej jednak pewien drobiazg w samej końcówce był zupełnie nieoczekiwany i jeszcze bardziej ocieplił moje uczucia do książki.
"Bezpieczna przystań" nie była ani lepsza ani gorsza, niżbym mogła przypuszczać. Była dokładnie taka, jak oczekiwałam - przyjemna, lekka, idealna na deszczowy wieczór. Jeśli macie ochotę na ambitną lekturę, nie sięgajcie po nią, za to zabierzcie ją latem na plażę. Ze swojej strony - polecam.
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
W wakacje miałam przyjemność przeczytania słynnego sparksowego "Pamiętnika". Jak wiecie, po lekturze byłam oczarowana, zapłakana, wzruszona i wstrząśnięta. Oczywiście pozytywnie. Następnie kilka miesięcy później obejrzałam jego ekranizację, a historia spod ręki pana Nicholasa wróciła do mnie z całą mocą. Niedawno, gdy z grupą znajomych i nieznajomych jechałam autobusem na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-01-06
Wydaje mi się, że jestem dość wybrednym czytelnikiem. Książki, które przez większość blogosfery zostały okrzyknięte genialnymi, dla mnie niejednokrotnie są po prostu przeciętne. Istnieje jednak pewien "gatunek" dzieł pisanych, który mogę czytać bez końca i za każdym podejściem jestem równie zachwycona. Mianowicie jest to klasyka. Książki, które się nie zestarzały, które przewyższają poziomem niemal wszystkie współczesne dzieła i wciąż pozwalają na odkrycie w nich czegoś nowego. Tym razem przyszła dla mnie kolej na "Annę Kareninę", która określana jest jako romans wszech czasów stojący obok "Wichrowych wzgórz" i mojego ukochanego "Przeminęło z wiatrem". To, że książka mi się spodoba było pewne - ale czy Tołstoj spełnił wszystkie moje oczekiwania?
Anna Karenina przyjeżdża w odwiedziny do brata, Stiepana Arkadjicza, aby pogodzić go z żoną. W międzyczasie udaje się na miejscowy bal, na którym poznaje Wrońskiego - adoratora siostry swojej szwagierki. Anna czuje, że między nią a mężczyzną (zwanym także Aleksy'm Kriłłowiczem) zaistniało coś, co nie powinno mieć miejsca - i właśnie dlatego szybko opuszcza Moskwę. Aby nie dopuścić do czegoś, czego potem by żałowała. Do zdrady męża i ukochanego synka. Kobieta nie przewiduje jednak, że miłość - mimo jej ucieczki - doścignie ją sama.
Już pierwsze strony "Anny Kareniny" uświadomiły mi, że z Tołstojem jest jak z miłością, nienawiścią, czy paraliżującym lękiem - spotkania z nim nie da się opisać, dopóki się go nie doświadczy. Nie ma słowa, którym dałoby się opisać jego pióro - jest jednocześnie obrazowe, klimatyczne, bogate, miejscami humorystyczne i przede wszystkim pełne rozmachu. Charakteryzuje się wyjątkowo długimi zdaniami i całą masą zbędnych, ale jakże przyjemnych opisów. Atmosfera dziewiętnastowiecznej Rosji została oddana idealnie, wraz ze wszystkimi szczegółami - całymi dyskusjami na temat ówczesnych problemów, czy salonowymi konwersacjami. Inaczej niż "genialne" określić się go nie da - no chyba, że ktoś podsunie mi jeszcze bardziej wzniosłe słowo.
"Po to człowiekowi dany jest rozum, by mógł się pozbyć tego, co mu jest przykre"
Chciałabym jakoś dobitnie ująć to, co sądzę o rewelacyjnej kreacji bohaterów, ale chyba znowu mam problem z wysłowieniem się. Wszystkie postacie (a było ich od groma! - Anna, Wroński, Stiwa, Dolly, Kitty i Lewin to dopiero główni bohaterowie!) zostały nakreślone iście mistrzowsko. Każda ma swój indywidualny charakter, emocje, myśli, poglądy i wspomnienia; każda budzi w czytelniku inne uczucia. Dodatkowo narracja między nimi przeskakiwała w odpowiednich momentach - tak, że nie sposób jest znudzić się zbyt długim ciągnięciem jednego tematu. No, może na początku. Ale im dłużej przebywa się w świecie Anny Kareniny, tym bardziej się do niego przyzwyczaja - aż w końcu czuje się łzy w oczach na myśl o rychłym rozstaniu. A może po prostu była to wina zakończenia? Poruszającego, wstrząsającego, niesprawiedliwego... i uosabiającego całe przesłanie tej książki.
Chyba trochę zboczyłam od tematu i w sumie nie powiedziałam ani słowa o głównej bohaterce. Należy zacząć od tego, że Anna jest postacią niezwykle złożoną. I wcale nie lękliwą, skromną i pokorną (jak mają w zwyczaju główne bohaterki ówczesnych książek) lecz przeciwnie - wyrazistą, odważną, zawsze pogodną i nie ukazującą światu swoich łez. Biorąc pod uwagę także jej gorące serce - jest to dla mnie postać niemalże idealna. Natomiast jej zachowanie, myśli, odczucia w ostatnich rozdziałach... za to mogłabym przyznać autorowi własnoręcznie zrobiony medal.
Jedynym mankamentem "Anny Kareniny" jest jej długość - 900 stron to nie przelewki. Wiąże się z nimi także dość rozwleczona akcja: fakt faktem czytałam "Annę..." całe trzy tygodnie! Jednakże teraz, gdy po skończeniu lektury patrzę na nią perspektywicznie, to uwierzcie - naprawdę jestem gotowa wybaczyć Tołstojowi dosłownie wszystko.
Jestem niewypowiedzianie szczęśliwa, że sięgnęłam po "Annę Kareninę". Już od kilku miesięcy nie czytałam tak doskonałej książki! Zawiera ona w sobie dokładnie wszystko, czego poszukuje w literaturze. Jestem pewna, że spodoba się ona każdemu wielbicielowi romansów i zapewni mu kilkanaście godzin naprawdę dobrej rozrywki. Gorąco, gorąco polecam.
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Wydaje mi się, że jestem dość wybrednym czytelnikiem. Książki, które przez większość blogosfery zostały okrzyknięte genialnymi, dla mnie niejednokrotnie są po prostu przeciętne. Istnieje jednak pewien "gatunek" dzieł pisanych, który mogę czytać bez końca i za każdym podejściem jestem równie zachwycona. Mianowicie jest to klasyka. Książki, które się nie zestarzały, które...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-29
Ten post mogę rozpocząć na dwa sposoby: pisząc w mądry sposób o duszy i ciele, ewentualnie o sławie Stephenie Meyer. A że nie czuję się na siłach na takie tematy, pozwólcie iż wybiorę ten drugi.
Otóż jak wiadomo Stephenie Meyer jest autorką jednej z (z przyczyn sobie tylko znanych) najsłynniejszych serii książkowych XXI wieku. "Zmierzch" czytałam, a jakże. I w sumie nie uważam, żeby to była seria tragicznie zła, tylko po prostu przeciętna, bez jakiegokolwiek przesłania. I niby rozumiem, że w okresie swojego wydania była naprawdę oryginalna, ale to nie zmienia faktu, iż nie pojmuję jej fenomenu. A "Intruz"... prawdę mówiąc nie spodziewałam się wiele. Jak mogłam postawić nawet najniższą poprzeczkę Meyer - co, tej od świecących wampirów? Do lektury zasiadałam zatem z nastawieniem dość obojętnym, jeśli nawet nie negatywnym. A tu spotkała mnie, cóż, niespodzianka...
Świat opanowały Dusze - przybyły na Ziemię by przejmować ciała ludzi, którzy byli okrutni, agresywni i bezmyślni. Większość poddała się bez oporu, dlatego została ich tylko garstka. Wagabunda trafia jednak na Melanie - a dziewczyna jest nader silna i nie poddaje się bez walki. Szybko okazuje się, że duszę i ciało różni niemalże wszystko - oprócz miłości do jednego mężczyzny. Dziewczyny szybko pokonują wzajemną nienawiść, aby jako sojuszniczki wyruszyć na poszukiwanie Jareda.
Słowo 'science-fiction' trochę mnie przerażało. Nie czytam fantastyki, wręcz rzygam nią. A już szczególny opór czuję do własnie tej jej odmiany (no, pomijając parnormale!). I nie powiem, żeby został on złamany, żebym miała chęć na kolejne książki sci-fi. Ale ujmę to w ten sposób: było o wiele lepiej, niżbym myślała.
Meyer wykazała się przede wszystkim oryginalnością. Swojego czasu czytałam naprawdę dużo fantastyki, ale z czymś takim się jeszcze nie spotkałam. A cenię sobie niebanalność, bo to właśnie pogłębiająca się szablonowość kolejnych fantastycznych powieści zmusiła mnie do odstawienia gatunku. Tymczasem okazało się, że "Intruz" to powieść napisana barwnie, z pomysłem, wyczuciem i wartką akcją. Książka, przy której nie można się nudzić i od której nie można się oderwać. Paradoksalnie byłam tym nawet trochę rozczarowana... szczerze mówiąc przygotowywałam się na wielkiego hejta.
Narracja także zrobiła na mnie wrażenie. Rozdwojenie jaźni Wagabundy i Mel zostało przedstawione w sposób doskonały - podobnie jak charaktery dziewczyn. Były to postacie bardzo złożone i przemyślane - pierwsza trochę lękliwa, nieśmiała; druga spontaniczna i ironiczna. Dodatkowo łączyła je odwaga.
Postaciom pobocznym również nie można nic zarzucić. Bardzo polubiłam Jeba i Jamie'go, trochę mniej Iana i Jareda. Zależy to jednak od indywidualnych gustów - wszystkie cztery były jednakowo dobrze nakreślone, dopracowane i nie mniej złożone od głównych bohaterek.
"Intruz" nosi też w sobie przesłanie - dotyczące miłości ciała oraz duszy i różnic między nimi; wadze miłości, kiedy zna się również smak nienawiści. Nie było ono być może jakieś specjalnie, hm, odkrywcze, ale było - i to jest ważne. Cenię sobie możliwość czytania między wierszami. Co prawda całość była stosunkowo przewidywalna; wyszła dość słodko, może nawet za słodko... ale to też jest potrzebne. Już dawno nie czytałam książki tak po prostu o miłości i chyba trochę mi tego brakowało. Zakończenie było jednak małą przesadą - było takie... (to chyba spoiler, więc wiecie co robić) wyidealizowane. W życiu raczej nie zdarzają się sytuacje, w których każda strona jest szczęśliwa. Jest to chyba jednak pakiet łączony, jeśli chodzi o książki "tylko o miłości". I chyba zgodziłam się na to - bo nie powiem, że było to dla mnie wielką niespodzianką.
"Intruz" zaskoczył mnie - i to zaskoczył mnie bardzo. Może i fakt, że książkę przeczytałam po prostu w odpowiednim momencie swojego życia, ale i tak zapamiętam ją jako przyjemną i niezobowiązującą. Meyer zdecydowanie ma w sobie potencjał - potencjał niewykorzystany w "Zmierzchu". I chociaż do "Intruza" na pewno nie wrócę, to polecam go wszystkim na długie zimowe wieczory.
Moja ocena: 8/10
Ten post mogę rozpocząć na dwa sposoby: pisząc w mądry sposób o duszy i ciele, ewentualnie o sławie Stephenie Meyer. A że nie czuję się na siłach na takie tematy, pozwólcie iż wybiorę ten drugi.
Otóż jak wiadomo Stephenie Meyer jest autorką jednej z (z przyczyn sobie tylko znanych) najsłynniejszych serii książkowych XXI wieku. "Zmierzch" czytałam, a jakże. I w sumie nie...
2013-11-20
Boże Narodzenie to święto radosne. Kojarzy nam się z prezentami, śniegiem, choinką i kolędami. Z drugiej strony zawsze towarzyszy mu jakaś nuta smutku, przynajmniej u mnie. Najpiękniejszy wobec tego jest okres przedświąteczny - zakupy, pieczenie pierniczków... Nijak ma się do tego zabójstwo, prawda? Czy może nie?
Policjant Martin Mohlin udaje się na wyspę Valon, aby spędzić Święta ze swoją narzeczoną i jej rodziną. Sytuacja staje się dramatem, kiedy senior rodu - Ruben Liljecronas - osuwa się na ziemię martwy. Warto wspomnieć, że był posiadaczem miliardów. Niebawem okazuje się, że z powodu okropnej zamieci śnieżnej nie można dostać się na stały ląd. Członkowie rodziny, w tym morderca, zostają uwięzieni...
O Camilli Lackberg słyszałam już dawno. Wszystkie recenzje zapewniały o jej talencie, a czasem nawet sugerowały, iż jest ona najzdolniejszą autorką książek z Czarnej Serii. Nie muszę chyba mówić, że zapoznanie się z którymś z jej dzieł stało się dla mnie priorytetem. Czy Lackberg stanęła na wysokości zadania?
Sceneria morderstwa nie okazała się być wielce oryginalna - wszyscy podejrzani zamknięci w jednym budynku, odcięci od świata (tylko ja mam wrażenie, że gdzieś to już widziałam?). Natomiast ciekawym zabiegiem okazało się być zamordowanie seniora rodu, który przecież nie mógł mieć żadnych kochanek z pretensjami, czy zazdrosnej żony - w grę wchodził więc tylko jeden motyw: pieniądze. Synowie, synowe i wnuki Rubena przedkładały sprawy spadkowe nad miłość do ojca, dziadka. Znalazłam nawet chwilę na refleksję, jak można być tak nieczułym. Chwyt ten wykluczał zastanawianie się nad motywem, ale niewątpliwie dodawał lekturze pewnego smaczku.
Jeśli można powiedzieć coś o piórze autorki, to na pewno to, iż pisze ona z wyobraźnią. Doskonale wprowadza czytelnika w świat tej niecodziennej rodzinki; po kolei rzuca cień podejrzenia na każdego z domowników. Stworzenie odpowiedniego klimatu i wprowadzenie wątku bożonarodzeniowego (wszystko rzecz jasna w sposób plastyczny i przemyślany) dodatkowo podwyższa tempo czytania. "Zamieć śnieżną i woń migdałów" pochłania się w godzinkę, dwie - choć fakt faktem jest to bardzo cienka książeczka. Jednak czy nie lepsze to od opasłych, rozwleczonych tomiszczy?
Także i kreacji bohaterów nie można nic zarzucić. Podejrzanych jest co prawda sporo, ale już po kilkunastu stronach nie mamy problemu z rozpoznawaniem ich. Postaciom daleko jest do papierowości, więc w naturalny sposób szybko zaczynamy jednych lubić bardziej, drugich mniej. Ponadto każdy ma własny odrębny charakter, własną przeszłość i tajemnice, własne myśli. A motyw, jak już wspomniałam, jeden.
Rozczarowało mnie jednak zakończenie. Pod pewnym względem było i być może niebanalne, ale... nie do nie rozszyfrowania. W jakiejś części brałam je pod uwagę. A niestety, spodziewałam się większego 'bum'.
Lektura "Zamieci śnieżnej i woni migdałów" zadowoliła mnie, choć nie oszołomiła. Uważam, że spełni oczekiwania fanów kryminałów i autorki (pamiętajcie jednak, że mówi to osoba zielona jeśli chodzi o ten gatunek); jest idealna na ostatnie listopadowe dni i coraz bardziej zbliżające się do nas Święta. Polecam.
Moja ocena: 7/10
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Boże Narodzenie to święto radosne. Kojarzy nam się z prezentami, śniegiem, choinką i kolędami. Z drugiej strony zawsze towarzyszy mu jakaś nuta smutku, przynajmniej u mnie. Najpiękniejszy wobec tego jest okres przedświąteczny - zakupy, pieczenie pierniczków... Nijak ma się do tego zabójstwo, prawda? Czy może nie?
Policjant Martin Mohlin udaje się na wyspę Valon, aby...
2013-09-30
Kryminał to specyficzny gatunek, cechujący się woalem tajemnicy; dreszczykiem podniecenia towarzyszącym lekturze i odkrywaniu przestępcy. Natomiast kryminały nie byle jakie, a szwedzkie (czyli te będące ostatnimi czasami na szczytach list bestsellerów) ponadto odznaczają się charakterystycznym klimatem i brutalnością. Byłam ich bardzo ciekawa i niezmiernie żałowałam, że nie mogę porównać swojego zdania do opinii ogółu. Do czasu. Teraz z niekrytą satysfakcją mogę stwierdzić, że mój wybredny skądinąd gust dokładnie pokrył się z poglądami innych. I że mam ochotę na więcej i więcej.
Jeanne Demaret była sześćdziesięcioletnią nauczycielką w niewielkim miasteczku Villette; osobą znaną i powszechnie lubianą. Była - bo zginęła pod kołami samochodu. Naoczni świadkowie twierdzą jednakże jednogłośnie, że nie był to wypadek - a morderstwo z premedytacją. Kto jednak mógłby mieć korzyść w zabiciu starszej pani? I jaki ma to związek z tajemniczymi wydarzeniami z przeszłości?
Już na pierwszych stronach uderzyła mnie zastanawiająca zbieżność nazwisk detektywa w kryminale Ingrid Hedstrom - Martine Poirot - a bohatera kryminałów Agaty Christie (Herkulesa Poirota), czyli potocznie mówiąc królowej gatunku. Być może jest to popularne nazwisko, nie wiem. Ale nie różni się to zbytnio od sytuacji, w której nieznany nikomu debiutant nazwałby bohatera swojej powieści fantastycznej Potter...
Poza tym natłok postaci na początku powieści też nie wywołał u mnie pozytywnych uczuć. Ich wygląd niestety nie został za dobrze opisany (albo wręcz wcale), przez co wszystkie osoby zlewały mi się w jedną całość. A było ich rzecz jasna sporo, jak to w bywa w thrillerach. Mimo to już wtedy nie potrafiłam nie dostrzec świetnego pióra autorki - posługuje się ona prostym i treściwym językiem, dzięki któremu "Nauczycielkę z Villette" czyta się nader szybko. Swój udział w tym mają też liczne tajemnice i ciekawie dobrane tematy - zagadkowy masowy grób, samobójstwo, obóz koncentracyjny i wiele innych. Słowem wszystko, co wywołuje w ludziach dreszczyk podniecenia.
Wciągnięcie się w tę historię być może i wymaga trochę więcej czasu, niżby się chciało (ja zdołałam dopiero w połowie), ale kiedy dojdziesz do odpowiedniego momentu, resztę czytasz ze wstrzymanym oddechem, niezdolny do odłożenia książki.. Tu "Nauczycielka..." mnie zaskoczyła. Spodziewałam się przeciętnej, acz przyjemnej książki - otrzymałam historię złożoną, przemyślaną, wielowątkową i nie do przejrzenia. Nie zabrakło także owego specyficznego klimatu skandynawskich thrillerów. Tyle trupów w ciągu 300 stron? Tyle pomysłów na morderstwa? To chyba wina tamtejszej pogody... ciemno, zimno - nic dziwnego, że autorzy mają takie pomysły. Ale że ich poznawanie będzie świetną rozrywką na długie zimowe wieczory, to nie narzekam.
"Nauczycielka z Villette" pozytywnie mnie zaskoczyła, choć trochę żałuję, że mojej przygody ze skandynawskimi kryminałami nie zaczęłam od pozycji, po której dosłownie nie mogłabym spać. To mnie jednak na pewno nie ominie, gdyż "Nauczycielka..." narobiła mi ochoty, i to wielkiej. A jest z czego wybierać. Tak więc z czystym sumieniem: polecam.
Moja ocena: 7/10
recenzja z mojego bloga: http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Kryminał to specyficzny gatunek, cechujący się woalem tajemnicy; dreszczykiem podniecenia towarzyszącym lekturze i odkrywaniu przestępcy. Natomiast kryminały nie byle jakie, a szwedzkie (czyli te będące ostatnimi czasami na szczytach list bestsellerów) ponadto odznaczają się charakterystycznym klimatem i brutalnością. Byłam ich bardzo ciekawa i niezmiernie żałowałam, że nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jeszcze kilka miesięcy temu zarzekałam się, że nie lubię czytania młodzieżówek i nijak nie potrafię się do nich zmuszać. Niedawno zauważyłam jednak, że w ostatnim czasie pochłaniam je w naprawdę dużej ilości (wychodzi na to, że im bardziej jesteś szczęśliwy, tym mniej wybredny). Nie miałam więc żadnej wymówki, żeby nie przeczytać wychwalanej przez wszystkich Eleonory i Parka - i nie omieszkałam tego zrobić, gdy pojawiła się okazja.
Eleonora jest nowa w szkole. Ubiera się dziwnie, ma wściekle rude włosy i problemy w domu, o których nikt nie wie. Park jest wyśmiewany ze względu na swoje koreańskie pochodzenie, a własny ojciec uważa, że zachowuje się jak baba. Łączy ich siedzenie obok siebie w autobusie, czytane razem komiksy, tak samo słuchana muzyka oraz gorąca - bo pierwsza - miłość do siebie nawzajem.
Miało być dobrze - i było. Inna sprawa, że "dobrze" znaczy jednocześnie "zupełnie inaczej, niż się spodziewałam". Mam na myśli to, że niejednokrotnie słyszałam, iż Eleonora i Park to przesłodki romans dla młodzieży przypominający Romeo i Julię. Wszyscy wiemy, jak kończy się szekspirowska tragedia, ale nie przyszło mi do głowy, że choć romantyczna, książka będzie też niewiarygodnie smutna już od początku. Chodzi o sytuację domową Eleonory. Nie czytało się o niej ani przyjemnie, ani lekko. Najgorsza jest oczywiście świadomość, że pewnie niejeden czytelnik dzieła Rowell może się identyfikować z życiem Eleonory. Właśnie dlatego czytelnik oddycha z ulgą, kiedy główni bohaterowie wreszcie się w sobie zakochują. Prawdziwe problemy nie znikają, ale odrobinę mniej się liczą. Najważniejsza staje się postępująca relacja nastolatków. Relacja pełna zaufania, niepewności i nieznanych emocji - coś, czego może pozazdrościć każdy rówieśnik pary. Wiem, o czym mówię, bo sama mam 16 lat.
Eleonora i Park nie różni się specjalnie od innych młodzieżówek. W końcu każda pierwsza miłość jest tak samo urocza, co tragiczna. Okoliczności sprawiają jednak, że obie te jej cechy mogą się nasilić. A to z kolei przyczynia się do tego, że historię Eleonory i Parka czyta się niesamowicie szybko. Sama nie wiem: ze względu na nadzieję, że wszystko skończy się dobrze? A może po prostu dzięki temu, że kiedy napotykasz dobrą książkę, zapominasz o świecie prawie tak bardzo, jak kiedy zakochujesz się po raz pierwszy? To jednak musicie sprawdzić już sami. Przeczytajcie Eleonorę i Parka, na pewno nie pożałujecie!
http://wpapierowymswiecie.blogspot.com/
Jeszcze kilka miesięcy temu zarzekałam się, że nie lubię czytania młodzieżówek i nijak nie potrafię się do nich zmuszać. Niedawno zauważyłam jednak, że w ostatnim czasie pochłaniam je w naprawdę dużej ilości (wychodzi na to, że im bardziej jesteś szczęśliwy, tym mniej wybredny). Nie miałam więc żadnej wymówki, żeby nie przeczytać wychwalanej przez wszystkich Eleonory i...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to