-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant977
Biblioteczka
2011-09-30
2011-08-20
Gdy wpadamy w kłopoty, depresje zazwyczaj pierwszą myślą jest to, by się schować, uciec gdzieś daleko. Agnieszka – bohaterka „Last minute” od jakiegoś czasu cierpi na okropne bóle głowy. Gdy do tego dochodzi utrata pracy i zerwanie z partnerem dziewczyna ma dość. Jednak czuwa przy niej dobra dusza, nie pozwalająca się Agnieszce całkowicie załamać. Zuzanna –najlepsza przyjaciółka. To ona wykupuje wycieczkę do Tunezji. Agnieszka mimo początkowej niechęci postanawia odpocząć nad ciepłym Morzem Śródziemnym. Plaża i alkohol, po prostu wakacje! Tego właśnie jej trzeba. Wraz z Zuzanną przybywają dosłonecznego kraju, gdzie każdy się promiennie uśmiecha. Tu Agnieszka poznaje przystojnego „Cygana” w którym zakochuje się do nieprzytomności. Jednak czy taki związek ma szanse przetrwać?
Choć opis i kluczowe słówko „seks-turystyka” znajdujące się na okładce wskazują niechybnie na romans, miłosne uniesienia, to autorka nie zaserwowała nam kolejnego harlequina ichwała jej za to. Pani Sylwia bawiła się słówkami, układając je w świetną opowieść, którą połyka się w kilka godzin. Prócz romansu mieliśmy przeszłość objawiającą się w burych, iście polskich kolorach, konflikt rodzinny i wielką przyjaźń.
Już od samego początku zapałałam wielką sympatią do Zuzanny.Ta niepozorna osóbka, główna podpora Agnieszki była jedną z barwniejszych postaci powieści. Żywiołowa, uśmiechnięta ze swoim czarnym dowcipem i siłą ducha zaprzątnęła moją głowę od początku. Uwielbiałam jej ganienie, ostre słówka.
Bardzo ciekawie była rozwiązana kwestia narracji i czasu.Przeszłość i teraźniejszość splatały się miedzy sobą jak włoski makaron. Narracja również poplątana, raz pierwszoosobowa, raz trzecioosobowa. Dzięki tym zabiegom stylistycznym książka nabrała odmienności i własnej niepowtarzalności.
„Last minute” to świetna książka, w sam raz na nasze bure wakacje w mieście, gdzie za oknem leje deszcz. Polecam wszystkim kobietom spragnionym słońca, plaży i szampańskiego humoru.
„Człowiek, gdy się uprze, zawsze odnajdzie drugiego. Kiedy mówi, że nie może – kłamie”
Gdy wpadamy w kłopoty, depresje zazwyczaj pierwszą myślą jest to, by się schować, uciec gdzieś daleko. Agnieszka – bohaterka „Last minute” od jakiegoś czasu cierpi na okropne bóle głowy. Gdy do tego dochodzi utrata pracy i zerwanie z partnerem dziewczyna ma dość. Jednak czuwa przy niej dobra dusza, nie pozwalająca się Agnieszce całkowicie załamać. Zuzanna –najlepsza...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-08-11
Sięgając po„Wycieczkę na tamten świat” oczekiwałam ciekawego kryminału, który przeniósł by mnie w świat zagadek, morderców. Miał być chwilą wytchnienia, odprężenia pomiędzy innymi książkami. Spokojnie mogę powiedzieć, że powieść rodzeństwa Litwinów spełniła moje oczekiwania z nawiązką.
Tania i Dima przypadkowo poznają się na lotnisku. Od razu przypadają sobie do gustu. W trakcie podróży dochodzi do awarii. Samolot zaczyna spadać. Jeden z pasażerów jakimś cudem otwiera drzwi i prawie spada w bezkresną przepaść. Jednak Tania mająca spadochron ratuje go wyskakując wraz z nim. Za nią skacze Dima. Wszyscy lądują bezpiecznie, a samolot po komplikacjach również osiada awaryjnie na jednym z lotnisk. Tutaj jednak dopiero zaczynają się problemy. Bo co ma myśleć sobie milicja, gdy w samolocie, który o mało się nie rozbił brakuje trzech osób? Przypadkowi ludzie, więc zostają posądzeni o uszkodzenie samolotu i są ścigani listem gończym po całej Rosji. Jednak prócz służb obywatelskich podąża za nimi również mafia…
Łatwa w odbiorze dla czytelnika, miła książka. Zaczyna wciągać od pierwszych stron. Może mój opis jest zagmatwany, jednak w książce widać wszystko jak na dłoni. Akcja toczy się szybko, widzimy jak Tania,Dima i Iwan coraz bardziej zżywają się ze sobą. Każde z nich ma inny charakter, a jednocześnie bardzo podobny. Do postaci po prostu nie można się przyczepić. Tania – piękna dziewczyna, pracująca jako modelka w dobrej firmie reklamowej. Uwielbia adrenalinę i dobą zabawę.Dima – początkujący dziennikarz, marzący o sukcesie zawodowym. Wierzy, że wciągu jednego dnia stanie się sławny. Iwan (uratowany przez Tanię w samolocie)– strasznie zdolny, jednak leniwy. Choć mógłby wiele zarabiać, woli grać w karty i z tego się utrzymuje. W to umiejętnie jest wpleciona historia z przeszłości, wielkie miłości.
Wielkim plusem książki było to, że autorzy przed wkroczeniem do akcji nowych postaci umiejętnie przedstawiali nam epizody z ich życia wstecz, co tworzyło nowe,ciekawe historie. Poza tym można było zobaczyć kawałek świata rosyjskiej milicji, gdzie wszystko zazwyczaj jest skorumpowane. Układy mafii z urzędnikami na wyższych stanowiskach, wielkie pieniądze…
Jedyne co było minusem i za co mogę winić tylko siebie, były nazwiska. Myliły mi się wszystkie, prócz tych Tani, Dimy i Iwana. Szef mafii, mylił mi się z szefem milicji. Jest to jednak wynikiem pewnie tylko tego, że nie miałam nigdy do czynienia z językiem rosyjskim i dla mnie wszystkie brzmiały podobnie.
Książkę polecam.Można przy niej spędzić miłe popołudnie, będąc kompletnie niekomunikatywnym ze światem. Taki kryminał na chwilkę relaksu.
Sięgając po„Wycieczkę na tamten świat” oczekiwałam ciekawego kryminału, który przeniósł by mnie w świat zagadek, morderców. Miał być chwilą wytchnienia, odprężenia pomiędzy innymi książkami. Spokojnie mogę powiedzieć, że powieść rodzeństwa Litwinów spełniła moje oczekiwania z nawiązką.
Tania i Dima przypadkowo poznają się na lotnisku. Od razu przypadają sobie do gustu. W...
2011
Siedemnastoletnia Ronnie zamiast zostać w Nowym Jorku z przyjaciółmi, musi wyjechać na całe wakacje do ojca, którego nie widziała od trzech lat. Po kilku dniach jest zdecydowana, by wracać do domu, jednak nie jest to możliwe... Dziewczyna wpada w złe towarzystwo, chociaż umie się w porę cofnąć. Poznaje też Willa...
Do książki od początku byłam nastawiona sceptycznie, choć opinie były wyrażane w samych superlatywach. Powodowała to dziewczyna z okładki ;) Nigdy nie byłam fanka Hannah Montana, a gdy nastolatki zwariowały na jej punkcie, miałam dość. Dlatego, trudno było mi się przełamać.
Początek zapowiadał się strasznie nudno. Jednak po kilkunastu stronach wciągnęła mnie historia Ronnie i nie oderwałam się od niej przez cały dzień.
Nie jest to powieść tylko o miłości. Ważną rolę gra też tu rodzina, rozłąka, niezrozumienie...
Zakończenie zaskoczyło mnie całkowicie. Gdyby go nie było książka byłaby przeciętna. Sparks zyskał przez to mój szacunek i podziw. Poruszył trudne do opisania tematy, jakim jest rozłąka śmierć. Myślę, że to nie moje ostatnie spotkanie z tym autorem.
Książkę polecam szczególnie nastolatkom, jednak osoby starsze też znajdą się dla siebie.
Siedemnastoletnia Ronnie zamiast zostać w Nowym Jorku z przyjaciółmi, musi wyjechać na całe wakacje do ojca, którego nie widziała od trzech lat. Po kilku dniach jest zdecydowana, by wracać do domu, jednak nie jest to możliwe... Dziewczyna wpada w złe towarzystwo, chociaż umie się w porę cofnąć. Poznaje też Willa...
Do książki od początku byłam nastawiona sceptycznie, choć...
2011-07-23
Milczenie. Pod tym słowem może kryć się wiele. Może oznaczać zatajenie tajemnicy, wyrzuty sumienia, przywoływanie wspomnień, trwanie…
Lato 1974. W małym miasteczku ktoś bestialsko zgwałcił i zamordował trzynastoletnią Pię. Jej zmasakrowane ciało znaleziono kilka dni później na dnie jeziora. Jednak sprawców nigdy nie ujęto… Trzydzieści trzy lata później znika czternastoletnia Sinikka. Jej rower i ślady krwi zostają znalezione przy krzyżu upamiętniającym Pię. Czy historia znów się powtórzyła?Czy stoi za nią ta sama osoba?
Świetnie skonstruowany kryminał utrzymuje w napięciu jednocześnie pozwala się odprężyć. Postacie są wyraziste i to one sprawiały, że czytelnik z niecierpliwością przewraca kolejne karty. Mnie szczególnie spodobał się Kimmo Joenta współprowadzący śledztwo w sprawie zniknięcia Sinikki. Stracił żonę i dzięki temu umiał zrozumieć rodziców obydwu dziewczynek. Szczególnie dobrze rozumiał matkę Pii. Może dlatego, że ta kobieta była (przynajmniej dla mnie) niezwykła. Nie, nie miała żadnych magicznych mocy. Po prostu czasem mam coś takiego, że niektóre postacie wywołują we mnie takie dziwne uczucie. Między innymi dla tego mam wielki szacunek dla autora.
Niby zwykły, lecz strasznie tajemniczy był również Ketola.Człowiek prowadzący w przeszłości sprawę Pii, gdy trzydzieści trzy lata później dokonała się kolejna tragedia był już na emeryturze. Jednak cały czas aktywnie uczestniczył w śledztwie. To jego syn był uzależniony od narkotyków i to z nim związana jest pewna tajemnica. Bo on coś wie…
Bardzo podobała mi się cała paleta postaci. Osoby niby zwykłe jak każdy borykały się ze swoimi problemami. Narkotyki, pedofilia,własne sumienie… W ogóle życie.
Zatrzymałam się na którejś ze stron, gdy opisywana była historia Pii i krzyż przydrożny ją upamiętniający. Przecież sami mijamy ich wiele jada w równe strony. Co prawda większość kryje za sobą wypadki samochodowe, ale może niektóre upamiętniają historie podobne do tej?
Od zwykłych kryminałów, moim zdaniem, różni tę książkę fakt,że akcja nie pędzi z zatrważającą prędkością. Jest troszkę miejsca dla psychologii i ludzkości. Do tego w książce jest wiele kontrastów. Milczenie i potok słów. Wiara i brak nadziei. Takie czarno – białe obrazy przetykane promieniami światła, dzięki czemu książka zyskuje wspaniałą barwę… Jeden z lepszych kryminałów jakie czytałam w życiu. Historię dziewczynek zapamiętam na długo.Nigdy nie byłam specem od tego rodzaju literatury, dlatego może inni nie będą się ze mną zgadzać. Jednak dla mnie pozostanie świetną książką. Polecam gorąco wszystkim.
Milczenie. Pod tym słowem może kryć się wiele. Może oznaczać zatajenie tajemnicy, wyrzuty sumienia, przywoływanie wspomnień, trwanie…
Lato 1974. W małym miasteczku ktoś bestialsko zgwałcił i zamordował trzynastoletnią Pię. Jej zmasakrowane ciało znaleziono kilka dni później na dnie jeziora. Jednak sprawców nigdy nie ujęto… Trzydzieści trzy lata później znika...
2013
2013-10-01
Nie żebym wyprzedzała fakty, czekając na rozdanie nagród Nobla, jednak po przeczytaniu pani Oates przyszedł czas na Murakamiego. Długą miałam przerwę, choć jego dwie powieści były jednymi z tych, które włączyłam w zaszczytny poczet ulubionych.
Trudno było mi ocenić, czy mają wielką wartość literacką, czy to może jedynie emocje, jakich gamę wywołały we mnie. Tym razem trafiłam na krótką formę, zbiór kilku opowiadań japońskiego mistrza słowa, które jak się okazało, ukazują jeszcze inny aspekt twórczości Murakamiego.
Tom "Wszystkie boże dzieci tańczą" zawiera sześć różnych opowieści, które łączy w pokręcony sposób wspólny mianownik - trzęsienie ziemi. Nigdy nie wymieniane w czołówce, nigdy nie będące osobistym przeżyciem głównego bohatera. A jednocześnie gdzieś wewnątrz żyjące, pchające, łamiące. Same opowiadania - niby każde inne, każde w innym stylu i stylizacji, a za każdym razem przebija się w nim wrażliwość i nigdy nie stracona nadzieja autora.
Co więcej, wszystkie razem łączą się w jakby mini-powieść, ich układ nie wydaje się być przypadkowy.
Rozpoczyna się ufem (czy może nie odmieniać?), a raczej, rozpoczyna się drogą, która mimo, że jesteśmy w połowie, wciąż zaczyna się na nowo. Typowy schemat Murakamiego w nowej wersji i nowej opowieści, cały czas z tą samą wrażliwością. Dalej, biegnie przez zmieniające się jak w kalejdoskopie obrazy, aż do zakończenia. Szczęśliwego z nutką melancholii. Widzimy dziwny progres w tych opowiadaniach, tak różnych i tak podobnych jednocześnie.
Autor bawi się stylami, snami, muzyką, surrealistycznymi wizjami, dodając do tego tak wiele człowieczeństwa, że wydaje się to wręcz nieprawdopodobne. Jego postacie to ludzie różni - przeciętni i nudni, wrażliwi i zagubieni, z wspomnieniami i bez. Jednak czy tego już wcześniej nie znaliśmy? Szczególnie tych zagubionych, wrażliwych, którzy zaludniają jego powieści? Tym razem, po raz pierwszy zobaczyłam u niego również wątki nierealne. Panie Żabo, dzień dobry! Czy Murakamiemu do twarzy z Panem? Przyznam, ciekawiej. Nie powiem, że lepiej. Jednak ciekawie zdecydowaniej.
Trudno też nie zauważyć, jak wszystko jest wyważone i dobrane, mimo jednoczesnego szaleństwa i wręcz wybuchu wyobraźni. Murakami ma bardzo specyficzny, jakby ociosany styl pisania. Jednocześnie jest on bardzo poetycki. Dziwny, a mimo to zapadający w pamięci. Prosty i kunsztowny za razem. Z pojedynczymi zdaniami, których potem trudno pozbyć się z własnej świadomości.
Krótka forma ogranicza pisarza, a jednocześnie może ukazać jego zalety, niezauważone w przypadku powieści. U Murakamiego tak jest. Widać, że wszystko tam jest przemyślane, poukładane, na swoim miejscu, z puentą cichą i przemijającą, zabierają jakąś cząstkę nas. Malutkie, dzieła sztuki. Szczególnie dwa pierwsze, od których nie mogłam się oderwać i do których jakaś cząstka cały czas wędruje. W "Krajobrazie z żelazkiem" możemy zaobserwować pewne nici łączące również autora z Tove.
Sztandarowe pytanie na koniec: Co z erotyzmem? Jakby potwierdzając niepisaną zasadę "Książka nie sprzeda się bez krwawych scen bądź seksu" nie zabrakło go tu. Jednak, o ile w "Norwegian wood" mieliśmy zdecydowany przesyt, tutaj jest powiedziałabym nawet, że wyważony i wreszcie współgrający z treścią. Po raz pierwszy, Murakamiemu udało się wszystko świetnie zgrać.
Słowem, takich przerw nie mogę sobie robić. Murakami to emocjonalna, a jednocześnie wyważona proza o ludziach szukających, nieszczęśliwych, czasem niespełnionych. Po prostu takich, jakimi każdy ktoś kiedy się czuł. Proza świetna.
Nie żebym wyprzedzała fakty, czekając na rozdanie nagród Nobla, jednak po przeczytaniu pani Oates przyszedł czas na Murakamiego. Długą miałam przerwę, choć jego dwie powieści były jednymi z tych, które włączyłam w zaszczytny poczet ulubionych.
Trudno było mi ocenić, czy mają wielką wartość literacką, czy to może jedynie emocje, jakich gamę wywołały we mnie. Tym razem...
2011-08-26
Gdy czytamy książki, oglądamy filmy o tematyce wojennej na pierwszym planie zawsze pokazywani są mężczyźni. To oni są bohaterami, kapusiami, partyzantami walczącymi o wolność. Kobiety, choć niewątpliwie jakąś rolę również pełnią, giną wśród męskich postaci. W ogóle się przyjęło, że wojna to męska rzecz. Pan Łukasz Modelski postanowił przełamać ten stereotyp i pokazać, że kobiety też walczyły, przyćmiewając odwagą wielu mężczyzn. „Dziewczyny wojenne” to jedenaście historii kobiet, które wojna zastała gdy wkraczały w młodość, dorosłość. Każda z nich miałam plany, marzenia, które musiała odłożyć dla dobra Ojczyzny.
Książka opisuje sytuacje w różnych rejonach Polski, bo choć tego nie wiemy, całkowicie inaczej wyglądało życie ówczesnej Polski w Poznaniu, a inaczej w Lublinie. Każda z kobiet urodziła się w innym rejonie, każda miała inny charakter, a łączyło je jedno – walka o niepodległość. Dużym zaskoczeniem były dla mnie niektóre informacje. Nie wiedziałam na przykład, że ludzie mieszkający przy wschodniej granicy naszego kraju z utęsknieniem oczekiwali Niemców. Dlaczego? Bo oni traktowali ich lepiej niż bolszewicy, którzy wywozili prawie wszystkich na Syberię…
Szczególnie zapamiętałam postać Magdaleny Grodzkiej – Gużkowskiej. Wojna zastała ją w wieku czternastu lat. Była radosną osobą, która nie umiała usiedzieć w miejscu. Od początku była związana z harcerstwem (niezbyt oryginalne, nieprawdaż?). Na początku przeprowadzała ludzi przez granicę, przez góry. Choć wiele chorowała, zawsze można było na nią liczyć. W wieku szesnastu lat ojciec musi wyjechać. Pod opiekę dziewczyny trafia matka uzależniona od morfiny i chora psychicznie siostra… Można sobie wyobrazić jak jej było ciężko. To jedno z moich ulubionych opowiadań w tej książce. Akcja tam pędzi w tempie dobrego filmu sensacyjnego.
Każde z tych opowiadań zasługuje na chwilkę uwagi. Mamy tu historię Rosjanki, która była tak związana z Polską, że walczyła przeciw swoim „rodakom”, opowieść córki Józefa Piłsudskiego i wiele innych. Każde z nich było inne połączone jednocześnie tą samą rzeczywistością.
Choć książka wydaje się być jak wiele innych dokumentów wojennych, coś ją od nich różni. Choć historie są prawdziwe, to nie ma w nich wielu dat i trudnego języka. „Dziewczyny wojenne” czytałam szybko, pochłaniając kolejne strony. Nie miałam jakiś kryzysowych momentów, gdy mówiłam sobie: „mam już jej dość”. Książka pana Modelskiego wciągnęła mnie od pierwszej strony i tak już pozostało do końca. Dlatego spokojnie mogę ją polecić każdemu, nawet osobom uprzedzonym do literatury o tej tematyce.
Gdy czytamy książki, oglądamy filmy o tematyce wojennej na pierwszym planie zawsze pokazywani są mężczyźni. To oni są bohaterami, kapusiami, partyzantami walczącymi o wolność. Kobiety, choć niewątpliwie jakąś rolę również pełnią, giną wśród męskich postaci. W ogóle się przyjęło, że wojna to męska rzecz. Pan Łukasz Modelski postanowił przełamać ten stereotyp i pokazać, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-07-07
„ […]W 1989 roku, czyli sześć lat po studiach, Schmitt wybrał się wraz ze znajomymi na pustynię Hoggar. Wszedłszy z grupą na szczyt góry Tahar, zdecydował, że będzie wracać samotnie. Szedł bardzo szybko, a im szybciej szedł, tym bardziej czuł się zagubiony. Gdy zapadła noc, zrozumiał, że zabłądził. Schował się za skałą, aby ochronić się przed wiatrem, i przysypał piaskiem, by nie marznąć. Kiedy przebywał na pustyni, towarzyszył mu nie strach, ale niezwykła siła, której – do dziś jest o tym przekonany – on sam nie mógł być źródłem. Schmitt nazywa noc na pustyni doświadczeniem Absolutu, doświadczeniem, którego żadna religia nie powinna przywłaszczać, doświadczeniem Boga bez właściwej Mu religii. Była to noc, której Bóg mówił do niego, że istnieje. […]”
To co przeżył widocznie odbiło się na literaturze Schmitta. „Dziecko Noego” porusza problem dwóch religii judaizmu i chrześcijaństwa w tak trudnym okresie jakim jest II wojna światowa. Jest to historia Josepha – żydowskiego chłopca ukrywanego w szkole dla „dobrze urodzonych” dzieci. Historia opowiedziana językiem i oczami dziecka, które zderza się z taką rzeczywistością. Bo dlaczego to Żydzi musieli się ukrywać? Dlaczego, choć żyło im się dobrze, musieli się rozstać z rodziną? Czy nie lepiej byłoby być chrześcijaninem?
„-A ty też jesteś Żydówką, madame?
-Nie. Jestem Belgijką.
-Jak ja.
-Tak, jak ty. I chrześcijanką.
-Chrześcijanka to przeciwieństwo Żyda?
-Przeciwieństwo Żyda to nazista.
-Nie aresztuje się chrześcijanek?
-Nie.
-Więc lepiej być chrześcijanką?
-To zależy wobec kogo. (…)”
Jak takie dziecko ma sobie poradzić? Na szczęście byli jeszcze ludzie, którzy gotowi byli poświęcić wiele, by dzieci żydowskie mogły przeżyć i zachować swoją tożsamość. Ci ludzie również starali się ocalić od zapomnienia wielką religie jaką jest judaizm. Prócz ojca Ponsa, który ukrywał wszystkie dzieci poruszyła mnie postać Mademoiselle Marcelle, która w „normalnych czasach” była postrachem wszystkich dzieci w okolicy, wyrażała się strasznie wulgarnie, wyglądała okropnie i nie wierzyła w nic. Ta kobieta narażała swoje Zycie, dla życia żydowskich dzieci. Wyrabiała im nowe metryki, ukrywała je. Ta kobieta była godna wszelkich zaszczytów.
Każdy kto czytał „Oskara i panią Różę” więc, że trudno jest przenieść całą atmosferę książki tego autora recenzując ją. Choć Schmitt opisał historię chłopca, który ani nie ocalił setek ludzi, ani nie został bohaterem, napisał ją w taki sposób, że przenieśliśmy się do innego świata i zapamiętamy ja na zawsze.
„ […]W 1989 roku, czyli sześć lat po studiach, Schmitt wybrał się wraz ze znajomymi na pustynię Hoggar. Wszedłszy z grupą na szczyt góry Tahar, zdecydował, że będzie wracać samotnie. Szedł bardzo szybko, a im szybciej szedł, tym bardziej czuł się zagubiony. Gdy zapadła noc, zrozumiał, że zabłądził. Schował się za skałą, aby ochronić się przed wiatrem, i przysypał piaskiem,...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-10-08
Są pisarze i pisarze. Jedni to dla nas nowość – sięgamy po ich książki, by sprawdzić, czy nas zaczarują, czy znajdziemy w nich coś dla siebie. Inni to nasi można by rzec starzy znajomi, po których dzieła biegniemy na złamanie karku tuż po premierze, których polecamy wszystkim i wszędzie, do których wracamy na okrągło i w dodatku nigdy nam to się nie nudzi.
Od długiego czasu tym drugim typem pisarza jest dla mnie Małgorzata Musierowicz. Zaczęło się od zbieranego (jeszcze przez Mamę) w odcinkach Opium w rosole. Potem było wszystkie 18 tomów i wreszcie nadeszła ona, McDusia.
Czekałam długo, doczekałam się i powiem jedno: nie żałuję. Może jestem ślepa (czy zaślepiona), może jakaś niedzisiejsza i nienormalna, bo chociaż zapewne wiele tej książce da się zarzucić, to ja jestem z tych, którzy złego słowa na nią nie powiedzą.
Dlaczego? Otóż, jak już wyczekałam się te cztery lata i po raz kolejny dostałam porcję ciepła, spokoju, zapachu książek i cytatów z wierszy, to narzekać nie będę.Co więcej, McDusię polubiłam. Polubiłam za wszelkie Kopce Mrówek, za Laurę i Adama, za nowe oblicze Ignasia, za niezawodnego Józefa, za prezenty profesora Dmuchawca, migawki wielu znanych mi od tak dawna twarzy, Bernarda i jego zielone dzieła, nawet za tę typową dla XXI wieku Magdusię.
I dziękuję za tę książkę Autorce. I cieszę się, że będzie Wnuczka do orzechów. Zachęcać do niczego nie mam zamiaru. Fanów pani Musierowicz przecież nie trzeba, a tym, którzy dopiero chcą rozpocząć swoją przygodę z Jeżycjadą, proponuję na początek Szóstą klepkę.
Są pisarze i pisarze. Jedni to dla nas nowość – sięgamy po ich książki, by sprawdzić, czy nas zaczarują, czy znajdziemy w nich coś dla siebie. Inni to nasi można by rzec starzy znajomi, po których dzieła biegniemy na złamanie karku tuż po premierze, których polecamy wszystkim i wszędzie, do których wracamy na okrągło i w dodatku nigdy nam to się nie nudzi.
Od długiego...
2012-05-25
Kleopatra, księżna Diana, czy nastoletnia Anna Frank. Diametralnie się od siebie różniły, żyły w innych czasach, jednak łączy je jedno – ludzkość już o nich nie zapomni.
Wpisały się w historię nie ozdobnym, złotym, a wielkim czerwonym pismem, tak aby wywoływać skrajne emocje (zwłaszcza te dwie pierwsze) i wciąż rozbudzać myśli milionów ludzi.
Dziś będzie o kobiecie, która urodzona gdzie indziej i kiedy indziej mogłaby być kolejną z nich. Kobiecie twardej, wytrzymałej i pełnej ludzkich odruchów.
Przenieśmy się do Anglii. Przepiękne krajobrazy, XIX wiek, plotki, skandale i… ona. Tajemnicza nieznajoma żyjąca wraz z dzieckiem we dworze Wildfell Hall unikająca kontaktu z ludźmi, bojąca się otworzyć przed innymi, starannie ukrywająca swoją tożsamość. Jednocześnie piękna malarka, wysmakowana, o interesujących poglądach. Obok niej on. Młody, niedoświadczony przez życie dzierżawca – Gilbert. Mimo, że kobieta wyraźnie nie chce się z nikim wiązać to mężczyzna nie może przestać o niej myśleć. Jednak dzieli ich wiele… dzieli ich przeszłość.
„Lokatorka…” jest powieścią szkatułkową. A tej szkatułki, w którą jest włożona, nie powstydziłaby się królowa angielska. Narracja pierwszoosobowa, najpierw prowadzona przez niego, potem przez nią. Fabuła dopieszczona, dopracowana w każdym calu.
Najważniejszym elementem, można by rzec, koralikami w tej szkatułce są bohaterowie, a przede wszystkim ona – Helena Graham. Tytułowa lokatorka jest kobietą twardą, ostrożną i zamkniętą w sobie. Można by również dodać: rozgoryczoną. Na początku cechy te nie tylko podsycają otaczającą ją aurę tajemniczości, ale również mnożą niepewności. Potem już tylko z wypiekami na twarzy zaczynamy rozumieć jej poszczególne zachowania i zaczynamy współczuć.
Kolejną wartą uwagi postacią jest pan Huntingdon. Kim był, co robił i jakie znaczenie ma dla tej historii pominę milczeniem, by nie psuć Wam zabawy. Jednak powiem jedno – uwielbiam Anne Bronte właśnie za tę kreację (żeby nie powiedzieć, że uwielbiam pana Huntingdona) . Świetna, pełna i przede wszystkim szalona postać.
Wiele osób wymaga, by daną książkę przypisać do dziedziny literatury. Więc tak siedzę i myślę, gdzie „Lokatorka…” by pasowała. Do romansu? Na pewno. Do obyczajówki? Również. Może podciągnąć ją pod powieść psychologiczną? Też by się dało. Łączy ze sobą finezję pióra, świetne postacie i wciągającą (choć nie zawsze) akcję.
Jednak bez minusów obyć się nie mogło. „Lokatorka…” ma jeden bardzo duży. Niestety przez pierwszą część akcja ciągnęła się, co mogło doprowadzić do szału, ale myślę, że końcówka to wynagradza.
Ta pozycja to pierwsza książka Anny Bronte wydana w Polsce. I oczywiście taka książka nie mogła przejść bez echa. Pojawiły się komentarze typu: „Najlepsza z sióstr Bronte!”, „Cudowna powieść!”. Czy ja wiem… Tutaj każdy musi zdecydować sam. I samemu się zakochać.
Kleopatra, księżna Diana, czy nastoletnia Anna Frank. Diametralnie się od siebie różniły, żyły w innych czasach, jednak łączy je jedno – ludzkość już o nich nie zapomni.
Wpisały się w historię nie ozdobnym, złotym, a wielkim czerwonym pismem, tak aby wywoływać skrajne emocje (zwłaszcza te dwie pierwsze) i wciąż rozbudzać myśli milionów ludzi.
Dziś będzie o kobiecie, która...
2011-09-23
Mamy rok 1932. Ameryka, Wielki Kryzys, bezrobocie i ludzie starający się zapracować na życie. Jak? Ano można w różny sposób. Piorąc, gotując, albo… wykonując wyroki śmierci. Paul Edgecombe zajmuje się tym ostatnim. Pracuje na bloku E, gdzie w małym pomieszczeniu stoi elektryczne krzesło, „Stara Iskrówa”. To na nim kończą życie mordercy, przestępcy, których świat się wyparł, którzy ze świata odprawili inne osoby…
Trafia tam również John Coffrey skazany za gwałt i morderstwo na dwóch dziewczynkach. Czarnoskóry olbrzym boi się ciemności, nikogo nie zaczepia, jest potulny jak dziecko. Jednak czyny przemawiają przeciwko niemu. Tylko czy to on dopuścił się tych zbrodni? Prócz niego, na bloku E znajdziemy inne indywidualności. Percy’ego – nie, nie był skazańcem, a rodziną gubernatora i strażnik więzienia, dziewiętnastoletniego zabójcę – Williama Whartona, Francuza Eduardo Delacroix skazanego za gwałt i morderstwo na młodej dziewczynie, a także Pana Dzwoneczka, cudowną myszkę.
Każda z wyżej wymienionych postaci jest dopracowana do perfekcji (no, może prócz myszy, ale i w tym wypadku można się sprzeczać), a jednocześnie tak ciekawie przedstawiona, że cechy charakteru poszczególnych bohaterów poznajemy stopniowo, na każdej karcie dowiadując się coraz więcej, a jednocześnie nie wiedząc nic. Spotkałam się z tym po raz pierwszy i powiem, że zrobiło to na mnie wrażenie. Taki męski punkt widzenia ;p
Fabuła nosi w sobie troszkę psychologii, kryminału, thrillera, taką mieszankę sprawiającą, że trudno o niej zapomnieć. Szczególnie, że czasy, język, historia jednocześnie zwyczajna i przerażająco niezwykła zapada na długo w pamięć. I nie jest to kolejna opowieść kończąca się happy endem. Nie ma tego przereklamowanego „I żyli długo i szczęśliwie.”. Jest „ludzie ludziom zgotowali ten los”* i nie poprawi się on, jeśli my tego nie zrobimy…
Prawie co noc, gdy leżę w łóżku... Myślę o wszystkich, których kochałem, a których już nie ma. Myślę o mojej pięknej Jan... jak ją straciłem wiele lat temu. I myślę o tym, jak każdy idzie swoją Zieloną Milą... każdy w swoim tempie. Ale jedna myśl szczególnie nie pozwala mi spać. Jeśli sprawił, że mysz żyje tak długo, to o ile dłużej ja będę musiał żyć? Każdego z nas czeka śmierć, bez wyjątku, ale Boże... czasem Zielona Mila wydaje się taka długa**
Wszystko widzimy oczami Paula, który wspomina te wydarzenia, przebywając w domu starców. Jednocześnie czasem odkrywa nam również kawałek swojego aktualnego świata. Autor interesująco bawi się przeszłością i teraźniejszości, pokazując jakie zmiany zaszły w głównym bohaterze przez te lata.
Stephen King podjął się trudnego zadania poruszając właśnie ten temat. Jeśli do tego dodamy, że książkę pisał w odcinkach, musząc dotrzymywać terminów, niczym Charles Dickens nabieramy wielkiego podziwu. Brawa za to dla autora.
Uważam, że z „Zieloną milą” powinien zapoznać się każdy mól książkowy. Nie wiem, czy spodoba się, czy nie, ale każdy powinien poczuć tę specyficzną atmosferę bloku E, zatrzymać się chwilkę, zamyślić nad ludzkim życiem.
*Zofia Nałkowska „Medaliony”
**Stephan King „Zielona mila”
Mamy rok 1932. Ameryka, Wielki Kryzys, bezrobocie i ludzie starający się zapracować na życie. Jak? Ano można w różny sposób. Piorąc, gotując, albo… wykonując wyroki śmierci. Paul Edgecombe zajmuje się tym ostatnim. Pracuje na bloku E, gdzie w małym pomieszczeniu stoi elektryczne krzesło, „Stara Iskrówa”. To na nim kończą życie mordercy, przestępcy, których świat się wyparł,...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-21
Jesień. Moja ukochana pora roku.
Zabiegana jak nigdy, pełna terminów do wyrobienia i czynności do wykonania. Jednak w te ulotne skrawki czasu, gdy destrukcyjne myśli jakimś cudem i mimo zmęczenia znajdują drogę do środka, nie działa ani nauka, ani rozmowy, ani muzyka. Działa książka. Pozwala zapomnieć. Zająć się innym życiem, pomartwić i przejąć innymi problemami. Nauczyć.
"Kwiat pustyni" to nie jest książka wybitna pod względem literackim - idealna na zabiegane wieczory, ukryte pod ławką słowa, czyta się błyskawicznie, nie wymaga.
"Kwiat pustyni" jedynie liczy na nasze emocje. Pokazuje wspaniałą historię kobiety silnej, która wierzyła w siebie. Czasem może pomija, wręcz wydaje się nam pod koniec trudna do uwierzenia. Jednak porusza. I ten początek. Dzieciństwo.
Obrzezanie... Problem, na który nas uwrażliwia ta książka. Często wydaje się wręcz, że historia głównej bohaterki jest jedynie dodatkiem. Bo na świecie cały czas ten okropny, nieludzki rytuał jest wykonywany. I my, żyjący tutaj nie mamy prawa przejść obojętnie.
Nieużywane dawno słowa plączą mi się w głowie, myśli nie chcą się uporządkować. Dawno nie pisałam. Dawno też nie czytałam w taki sposób. Nie z doskoku, ale całą sobą. I dawno tak nie przeżyłam. Piękna, inspirująca historia. Arcydzieło? Nie. Ale bardzo ludzka książka. Trochę uwielbianej aktualnie inspiracji, trochę problemów współczesnego świata i ta historia od której często trudno się oderwać...
I nie przeszkadza nawet ta niewidoczna granica, która czasem wydaje się być dotknięta...
Jesień. Moja ukochana pora roku.
Zabiegana jak nigdy, pełna terminów do wyrobienia i czynności do wykonania. Jednak w te ulotne skrawki czasu, gdy destrukcyjne myśli jakimś cudem i mimo zmęczenia znajdują drogę do środka, nie działa ani nauka, ani rozmowy, ani muzyka. Działa książka. Pozwala zapomnieć. Zająć się innym życiem, pomartwić i przejąć innymi problemami....
Książki o tematyce wojennej. To do nich większość czytelników podchodzi z rezerwą, obawą, że dana pozycja wynudzi, zasypie gradem dat, dziwnych informacji, rodem z nudnej lekcji historii. Ja na przekór wszystkiemu do takich książek pochodzę z uśmiechem na twarzy. Dlatego, gdy dowiedziałam się, że mam możliwość przeczytania „Poruczników 1939”, zaraz z niej skorzystałam. Jednak w trakcie czytania, mój uśmiech stopniowo znikał z twarzy.
Rok 1937. Poznajemy życie ludzi z Elblinga. Zawirowania, miłostki. Zaraz potem rok 1938, na terenach Prus pojawiają się powołania do wojska, zaczynają się ciężkie ćwiczenia. I wreszcie rok 1939. Liczba powołań wzrasta, coraz częściej mówi się o wojnie. Panika? Nie, żadna panika. Ile to może trwać? Miesiąc, dwa? Nie więcej. I wszystko wróci do normy…
Pan Tomasz pokazał nam nie tylko sam przebieg wojny, ale i co działo się wcześniej. Przedstawił nam to w nieczęsto spotykany sposób, bo z punktu widzenia kilku ciekawych osób. Każda z nich stała po innej stronie barykady. Widzieliśmy wszystko oczami Polaka, Niemca, Rosjanina. Po raz pierwszy spotkałam się z tym, że autor pokazał wszystkich jako ludzi. Ludzi którzy czują. Nie widzieliśmy tylko cierpiących i walczących bohatersko Polaków. Widzieliśmy tak samo przedstawionych Niemców i Rosjan. Nie było tego cierpiącego Polaka nad którym znęcał się bezuczuciowy Niemiec. Bo, czy tak było na wojnie? Czy większość Niemców nic nie czuła, tylko z zamkniętymi oczami wszystkich zabijała? Nie. Niemieckie wdowy tak samo przeklinały Polaków, jak Polskie wdowy Niemców. Co ciekawsze bardzo często przyjaźniły się za sobą.
Pan Tomasz przypomniał nam, że człowiek nigdy nie był maszyną do zabijania, bez względu na narodowość…
Jednak kobiety, zwykłe życie, plany na przyszłość, to wszystko było na pierwszym planie tylko przez jakiś czas. Zaraz potem ukazał się obraz walk. Choć autor przedstawił je niezwykle barwnie, łatwym do zrozumienia językiem, to opisy nudziły mnie. Zawsze pochodziłam do nich sceptycznie, czy to w tej książce, czy innej. Gdy tylko się zaczynały, wypatrywałam choć urywka z życia Else, czy wiadomości o ucieczce Broniki. Dostawałam je, ale znacznie rzadziej niż wcześniej.
Książkę mogłabym uznać za czytadło. Nie było w niej nic porywającego, co odróżniałoby te pozycję o innych książek tego gatunku. Akcja ciekawa, lecz nie pasjonująca. Bohaterowie poprawni, lecz nie powalający. Jednak było w niej to „coś” co pcha mnie do kolejnych tomów trylogii. Cały czas nie wiem, jak potoczy się los Anastazji, co będzie z Hiszpanem. Jak zachowa się Berta? Takie niedokończone historie ciekawią i może sięgnę po kolejne tomy?
Dużą rolę odgrywa tu miasto Elbling. Dzisiejszy Elbląg jest takim punktem wyjścia. To stąd pochodzi większość głównych bohaterów, lub znajdowali się oni tu przejazdem. Taki zabieg literacki został zastosowany z tego prostego powodu, że nasz autor jest miłośnikiem i znawcą tegoż miasta. Dzięki temu książka okraszona jest pięknymi zdjęciami.
Bohaterzy w większości są autentyczni co tylko dodaje atutów powieści. Jednak uważam, że książkę doceni szczególnie osoba lubiąca historię i opisy walki. Sama oceniam ją pozytywnie, lecz nie na tyle ile bym od niej wymagała. Jednak moje wymagania jak zwykle są troszkę zagmatwane, bo czego ja się znów czepiam we wzorcowej powieści wojennej?Zaryzykujcie sami, może Wam bardziej przypadnie do gustu?
Książki o tematyce wojennej. To do nich większość czytelników podchodzi z rezerwą, obawą, że dana pozycja wynudzi, zasypie gradem dat, dziwnych informacji, rodem z nudnej lekcji historii. Ja na przekór wszystkiemu do takich książek pochodzę z uśmiechem na twarzy. Dlatego, gdy dowiedziałam się, że mam możliwość przeczytania „Poruczników 1939”, zaraz z niej skorzystałam....
więcej Pokaż mimo to