rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Kwiat pustyni. Z namiotu Nomadów do Nowego Jorku Waris Dirie, Cathleen Miller
Ocena 7,4
Kwiat pustyni.... Waris Dirie, Cathle...

Na półkach:

Jesień. Moja ukochana pora roku.
Zabiegana jak nigdy, pełna terminów do wyrobienia i czynności do wykonania. Jednak w te ulotne skrawki czasu, gdy destrukcyjne myśli jakimś cudem i mimo zmęczenia znajdują drogę do środka, nie działa ani nauka, ani rozmowy, ani muzyka. Działa książka. Pozwala zapomnieć. Zająć się innym życiem, pomartwić i przejąć innymi problemami. Nauczyć.

"Kwiat pustyni" to nie jest książka wybitna pod względem literackim - idealna na zabiegane wieczory, ukryte pod ławką słowa, czyta się błyskawicznie, nie wymaga.
"Kwiat pustyni" jedynie liczy na nasze emocje. Pokazuje wspaniałą historię kobiety silnej, która wierzyła w siebie. Czasem może pomija, wręcz wydaje się nam pod koniec trudna do uwierzenia. Jednak porusza. I ten początek. Dzieciństwo.

Obrzezanie... Problem, na który nas uwrażliwia ta książka. Często wydaje się wręcz, że historia głównej bohaterki jest jedynie dodatkiem. Bo na świecie cały czas ten okropny, nieludzki rytuał jest wykonywany. I my, żyjący tutaj nie mamy prawa przejść obojętnie.

Nieużywane dawno słowa plączą mi się w głowie, myśli nie chcą się uporządkować. Dawno nie pisałam. Dawno też nie czytałam w taki sposób. Nie z doskoku, ale całą sobą. I dawno tak nie przeżyłam. Piękna, inspirująca historia. Arcydzieło? Nie. Ale bardzo ludzka książka. Trochę uwielbianej aktualnie inspiracji, trochę problemów współczesnego świata i ta historia od której często trudno się oderwać...
I nie przeszkadza nawet ta niewidoczna granica, która czasem wydaje się być dotknięta...

Jesień. Moja ukochana pora roku.
Zabiegana jak nigdy, pełna terminów do wyrobienia i czynności do wykonania. Jednak w te ulotne skrawki czasu, gdy destrukcyjne myśli jakimś cudem i mimo zmęczenia znajdują drogę do środka, nie działa ani nauka, ani rozmowy, ani muzyka. Działa książka. Pozwala zapomnieć. Zająć się innym życiem, pomartwić i przejąć innymi problemami....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Lubię patrzeć, jak króciutką formę wypełnia samotność, miłość, smutek, a zaraz po przeczytaniu w ustach zostaje gorzki posmak.
Lubię przechadzać się po tych zapomnianych, ponurych miasteczkach Ameryki. Oddychać ich dusznym powietrzem i czuć, jak wszyscy dostają szansę i mierzą się ze sobą, z życiem.

Lubię zestawienie rzeczywistości z tymi wszystkimi, którzy nie pasują. Jakby po raz pierwszy jednak wszystkie elementy pasowały.

Lubię patrzeć, jak króciutką formę wypełnia samotność, miłość, smutek, a zaraz po przeczytaniu w ustach zostaje gorzki posmak.
Lubię przechadzać się po tych zapomnianych, ponurych miasteczkach Ameryki. Oddychać ich dusznym powietrzem i czuć, jak wszyscy dostają szansę i mierzą się ze sobą, z życiem.

Lubię zestawienie rzeczywistości z tymi wszystkimi, którzy nie pasują....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Króciutka, przez niedostępność wręcz owiana legendą.
A sama w sobie: po prostu przelotny portret osób kochanych, słówko o pracy nad książkami i własnej młodości.
Nie Jeżycjada, nie wielkie tomiszcze, pełne skrywanych sekretów.
Po prostu, uśmiech na zaledwie 150 stronach. Uśmiech, który w pewien sposób dodaje sił.

Króciutka, przez niedostępność wręcz owiana legendą.
A sama w sobie: po prostu przelotny portret osób kochanych, słówko o pracy nad książkami i własnej młodości.
Nie Jeżycjada, nie wielkie tomiszcze, pełne skrywanych sekretów.
Po prostu, uśmiech na zaledwie 150 stronach. Uśmiech, który w pewien sposób dodaje sił.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Występują:
-Adolf Hitler uwielbiający "Królewnę Śnieżkę"
-Dina Gottliebova malująca Śnieżkę
-Romowie
-szkice z podobiznami Romów powstałe w Auschwitz

* * *
To zaczęło się dawno temu, gdzieś w okolicach 1935 roku. Pamiętasz może? Ja też nie... Jednak to właśnie wtedy Walt Disney postanowił zrealizować szalony pomysł animacji popularnej baśni w czasach niesprzyjających jakimkolwiek produkcjom. Przepowiadano klęskę, był sukces. "Królewna Śnieżka" w 1937 roku podbiła serca widzów na całym świecie.

W tym czasie, w ciemnym, zadymionym pomieszczeniu siedziało kilkunastu ludzi decydujących o losach ludzkości. Wśród nich Adolf Hitler. Po raz kolejny oglądali historię czarnowłosej Królewny i jej małych przyjaciół. W kinach III Rzeszy nie można było wyświetlać produkcji Disneya. Zabronione przez Hitlera. W końcu amerykańskie - nie dla nazistów.

Praga. Młoda malarka Dina "Królewnę Śnieżkę" obejrzała siedem razy, zachwycając się perfekcją rysunków i harmonią.

To było przed 1939 rokiem. Potem zaczęła się wojna. U Disneya strajki, w Europie walki, obozy, getta, śmierć. Dina trafia do Auschwitz, gdzie po przejściach na polecenie jednego z lekarzy maluje portrety przetrzymywanych tam Romów.

I właśnie tutaj, gdzieś w drodze pomiędzy Auschwitz a Hollywood, pomiędzy Diną, której muzeum po wojnie nie chce oddać jej prac, zasłaniając się dużą wartością historyczną a Romami, zapominanymi we wszelkich obliczeniach i wyliczeniach dotyczącymi wojennych ofiar, tkwi perełka, łza tej książki. Po etapie nieociosanych, przepełnionych emocjami i nieporadnych wspomnień z tamtych lat, dostajemy świadomy reportaż. Łączący czasy przeszłe z teraźniejszością, patrzący z dystansem, utkany misternie, ułożony ze wszystkich możliwych kawałków, oczyszczony z niepotrzebnych nitek czasem nieumyślnie wplatanych w takie historie.

Pani Lidia Ostałowska zazwyczaj kojarzona jest z Romami, ale również ze wszystkimi innymi o których zapomniano i dyskryminowano. W tej książce o Romach nie zapomina, jednak głównym tematem jest Dina Gottliebova - malarka, graficzka, która przez część swojego życia walczyła, by odzyskać szkice wykonane w obozie. By odzyskać spokój.
Oczywiście, wymaganym jest obiektywność autorki wobec opisywanych. Reportaż, te sprawy, żadnych uczuć. Ale z drugiej strony, jak nie pochylić się nad dyskryminacją Romów czy przypadkiem dojść do wniosku, że to jednak oni byli winni? Z Diną jest inaczej. Muzeum powinno oddać prace? Nie jestem pewna do dziś, jak bym się zachowała. Przede wszystkim dlatego, że nie mam pojęcia, jak ona się czuła.

Ale to nie koniec przedstawienia. Mamy podstawowe pytania, mamy bohaterów, mamy dziwne, niezrozumiałe cały czas dla nas zachowania. To już siedemdziesiąt lat! Niektórzy cały czas czekają na odpowiedź, niektórzy walczą tylko o to, by pamiętano. Inni po prostu chcą zapomnieć. A do nas to dociera w całej okazałości, przebijając się przez pozorny bałagan tematyczny i czasowy.

Wszystko zebrane, zamknięte w prostych słowach pani Lidii, ułożone z rozmysłem, zatytułowane przemawiająco. Tak jak być powinno. Porządnie.
I chociaż nie powinniśmy, zauważamy jak dobrą książkę czytamy. Ryzykowne, choć nie w tym przypadku.

* * *

Kurtyna opada. A raczej opadła dawno temu. Teraz czasem zza niej odzywa się krzyk, byśmy nie zapomnieli, bo to najważniejsze. A "Farby wodne" są odpowiedzią. Odpowiedzią do osób posiadających imię, nazwisko, życie. Do osób, które się pomijało. Odpowiedzią, że pamiętamy.

Występują:
-Adolf Hitler uwielbiający "Królewnę Śnieżkę"
-Dina Gottliebova malująca Śnieżkę
-Romowie
-szkice z podobiznami Romów powstałe w Auschwitz

* * *
To zaczęło się dawno temu, gdzieś w okolicach 1935 roku. Pamiętasz może? Ja też nie... Jednak to właśnie wtedy Walt Disney postanowił zrealizować szalony pomysł animacji popularnej baśni w czasach niesprzyjających...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dzisiaj musicie zapomnieć o Paryżu, jaki żyje w waszych snach, jakim przepełnione są wszystkie opowieści. Że wieża Eiffla, że belle epoque, że Edith Piaf… Dzisiaj miasto oglądane będzie oczami paryżanina. Żadnego turysty z głową wypełnioną stereotypami. Człowieka, dla którego Paryż to droga dom-metro-praca...

Tym razem czeka na nas opowieść o Mathilde – samotnej matce trzech chłopców, która zaczyna mieć problemy w pracy. Jak to się dokładnie nazywa? Mobbing, bodajże. Szef jednego dnia zaczyna odsuwać ją od kolejnych projektów, pozbawia biura, udaje, że nie dostał jej maili... Kobieta zostaje wręcz wciągnięta w pułapkę własnych myśli, najpierw starając się zrozumieć, co robi źle. Potem walcząc z tym. Nie wie tylko, że szybkiego, dobrego rozwiązania nie ma.
Równocześnie toczy się historia Thibaulta -samotnego lekarza, który właśnie rozstał się z dziewczyną i aktualnie całkowicie oddaje się pracy.

Troszkę schematyczne, jak to bywa w takim przypadku. Jednak jest coś, co wyróżnia tę powieść. Normalnie wszystko powinno dążyć do momentu przełomowego, gnając z zawrotną szybkością. Tutaj w ogóle trudno znaleźć jakikolwiek moment przełomowy. Jesteśmy tylko my i bohaterowie, których drogi wiją się na wszystkie strony, nieprawdopodobnie blisko siebie, muskając się czasami.

I schemat się kończy. Zaczyna się dobra proza, niebanalna, o tym na co choruje teraz społeczność, mimo wszechobecnych uśmiechów i Dobrych Wróżek, mówiących: zrobisz to i będziesz szczęśliwy! czy myśl pozytywnie!. Zaczyna się opowieść o samotności, o chęci ucieczki, o strachu. Po prostu. Proza, której zawsze brakuje i na którą zawsze zapotrzebowanie jest.

Jest też wielkie miasto. Paryż odgrywa niebanalną rolę. Nie w sensie komercyjnym, nie patrząc przez pryzmat zabytków, stereotypów, które wkładane nam są do głowy od małego . Paryż, mógłby być też Londyn, Nowy Jork, Madryt... Paryż, wielki, dudniący, pełen samotnych, mijających się w biegu ludzi.

Dwójka, której się przyglądamy, nadająca się cudownie do komedii romantycznej, odkrywa przed nami swoje drugie oblicze - pełne rozterek, pytań, niepewności, załamań. Zazwyczaj zrezygnowane, boleśnie doświadczone. Samotne oblicze, które często ludzie chowają gdzieś głęboko przed innymi. Oblicze, które tak na prawdę, nas wszystkich łączy.

Jednak trzeba wspomnieć, czego tej książce zabrakło - duszy. Paradoksalnie, zbudowana jest cała na uczuciach, a uczuć czasem jej brakuje. Pani de Vigan nie posiada jeszcze (albo już?) rozmachu artysty, widać tylko świetnego rzemieślnika, który panuje nad wszystkimi postaciami, myślami, stylami, konstrukcjami. Bo warsztatowo książka jest świetna. Ale to jeszcze nie jest geniusz, i by wdrapać się jeszcze wyżej, potrzeba odrobiny czegoś. Dlatego książka może zginąć, wśród innych.

Mimo to, cały czas to dobra literatura. Takiej, jakiej czasem nam potrzeba. Po jakiej trudno się ruszyć z miejsca. Wstać i iść.

Dzisiaj musicie zapomnieć o Paryżu, jaki żyje w waszych snach, jakim przepełnione są wszystkie opowieści. Że wieża Eiffla, że belle epoque, że Edith Piaf… Dzisiaj miasto oglądane będzie oczami paryżanina. Żadnego turysty z głową wypełnioną stereotypami. Człowieka, dla którego Paryż to droga dom-metro-praca...

Tym razem czeka na nas opowieść o Mathilde – samotnej matce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jaka smaczna książka! Wiecie jak to jest, zdajecie sobie sprawę, że dużo brakuje jej od strony techniczno-logiczno-czystoczytelniczej, ale całkiem wam się podoba. Tak jest w tym przypadku.

Ryzykownym jest pisać kolejną biografię zagranicznego autora, dopiero niedawno na dobre podbijającego rynek (bo jak inaczej nazwać ten precedens wydawania dzieł sióstr Bronte w Polsce?), gdy w dodatku owy autor doczekał się dwóch innych biografii, jedne wręcz legendarnej i wielbionej przez wszystkich (bo kto nie kocha Na plebanii w Haworth?). Jednak ryzyko zawsze może się opłacić...

"Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" oparta jest na założeniu, że całe swoje życie autorka Jane Eyre w zawoalowany sposób opisała w książkach. Wszystkich - również tych, których autorstwo przypisywane jest Emily i Annie. Pan Eryk jest nieodosobniony w tych, wydawać by się mogło, szokujących tezach. Tak mało wiemy o życiu legendarnych pisarek, tak wiele w tym niepewności, tak dużo listów zniszczonych, tak dużo tragedii i samotności, a jednocześnie geniuszu, że każda kolejna osoba stara się znaleźć wytłumaczenie, dlaczego, czy na pewno...
By doszukiwać się potwierdzenia, trzeba mieć materiały, na których można się oprzeć. W przypadku Charlotty jest to jedynie spuścizna literacka, poparta niewielką ilością listów i biografią Elizabeth Gaskell. Wbrew pozorom, daje ona większe pole wyobraźni, niż potwierdzania kolejnych faktów.

Na początku mamy wprowadzenie, opis Charlotty, choć realny i wyłaniający się z wszystkich jej listów, cały czas nieprawdopodobny, zupełnie nie podobny do naszego wyobrażenia. Mamy też wszystkie nasze być może mnożące się z niebywałą prędkością. Emily napisała Wichrowe Wzgórza? Nie, Charlotte zdecydowanie. A że styl? Trzeba porównać z surowością wczesnych rękopisów i mamy odpowiedź. A Branwell? Może on również jest autorem?

Oczywiście, prócz wszelkich dywagacji, są też kolejne fakty, być może nieznane szerszemu gronu, choć już wcześniej opisywane. Małżeństwo Charlotte, jej przyjaźnie, traumatyczne dzieciństwo, nieodwzajemnione miłości, urojenia, depresje. Poparte wcześniej wydanymi biografiami sióstr*, listami. Dość chaotycznie ułożone, acz przejrzyste.

I wreszcie coś, czego dotąd spotkać nie można było w Polsce - cudowne obrazy, szkice, rysunki, zdjęcia rękopisów, zagubione zdjęcia. Obydwie poprzednie biografie potraktowane były po macoszemu, tę zdecydowanie wydawcy kochają.

Wszystko razem wzięte tworzy niespotykaną pracę. We wstępie teza, dalej próba potwierdzenia, co prowadzi do podsumowania i w którym to miejscu człowiek zauważa, że zamiast większej jasności, mamy jeszcze więcej pytań bez odpowiedzi. I tylko jedno jest pewne - Charlotte Bronte nie chciała, by ktoś zagłębił tę tajemnicę, zniszczyła wszystko, co mogłoby doprowadzić do jej rozwiązania. A jeśli ona tego nie chciała, to my nie mamy szans, by to odkryć.

Trudno rozpatrywać tę książkę w jakimś oddzielnym dziale, ona nie istnieje jako osobna biografia czy praca naukowa. Dobrze napisana, oparta na wielkim być może, pełna odniesień do innych biografii, do literatury, do szczątkowych wspomnień. Miła zabawa literacka, nie do rozwiązania. Do czytania, jako gratka dla fanów rodzeństwa Bronte, zdecydowanie niezrozumiała dla nieznających utworów genialnych sióstr. Z autorem można dyskutować, można podważać jego tezy, można się zgadzać. Rozpatrywać można tę książkę jako uzupełnienie do całości. Nie wnoszące wiele, raczej przypominające, że Currer, Ellis i Acton Bell cały czas w nas żyją. I że zagadka literacka na miarę tej szekspirowskiej, jest nie do rozwiązania.

Jaka smaczna książka! Wiecie jak to jest, zdajecie sobie sprawę, że dużo brakuje jej od strony techniczno-logiczno-czystoczytelniczej, ale całkiem wam się podoba. Tak jest w tym przypadku.

Ryzykownym jest pisać kolejną biografię zagranicznego autora, dopiero niedawno na dobre podbijającego rynek (bo jak inaczej nazwać ten precedens wydawania dzieł sióstr Bronte w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie żebym wyprzedzała fakty, czekając na rozdanie nagród Nobla, jednak po przeczytaniu pani Oates przyszedł czas na Murakamiego. Długą miałam przerwę, choć jego dwie powieści były jednymi z tych, które włączyłam w zaszczytny poczet ulubionych.

Trudno było mi ocenić, czy mają wielką wartość literacką, czy to może jedynie emocje, jakich gamę wywołały we mnie. Tym razem trafiłam na krótką formę, zbiór kilku opowiadań japońskiego mistrza słowa, które jak się okazało, ukazują jeszcze inny aspekt twórczości Murakamiego.

Tom "Wszystkie boże dzieci tańczą" zawiera sześć różnych opowieści, które łączy w pokręcony sposób wspólny mianownik - trzęsienie ziemi. Nigdy nie wymieniane w czołówce, nigdy nie będące osobistym przeżyciem głównego bohatera. A jednocześnie gdzieś wewnątrz żyjące, pchające, łamiące. Same opowiadania - niby każde inne, każde w innym stylu i stylizacji, a za każdym razem przebija się w nim wrażliwość i nigdy nie stracona nadzieja autora.
Co więcej, wszystkie razem łączą się w jakby mini-powieść, ich układ nie wydaje się być przypadkowy.

Rozpoczyna się ufem (czy może nie odmieniać?), a raczej, rozpoczyna się drogą, która mimo, że jesteśmy w połowie, wciąż zaczyna się na nowo. Typowy schemat Murakamiego w nowej wersji i nowej opowieści, cały czas z tą samą wrażliwością. Dalej, biegnie przez zmieniające się jak w kalejdoskopie obrazy, aż do zakończenia. Szczęśliwego z nutką melancholii. Widzimy dziwny progres w tych opowiadaniach, tak różnych i tak podobnych jednocześnie.

Autor bawi się stylami, snami, muzyką, surrealistycznymi wizjami, dodając do tego tak wiele człowieczeństwa, że wydaje się to wręcz nieprawdopodobne. Jego postacie to ludzie różni - przeciętni i nudni, wrażliwi i zagubieni, z wspomnieniami i bez. Jednak czy tego już wcześniej nie znaliśmy? Szczególnie tych zagubionych, wrażliwych, którzy zaludniają jego powieści? Tym razem, po raz pierwszy zobaczyłam u niego również wątki nierealne. Panie Żabo, dzień dobry! Czy Murakamiemu do twarzy z Panem? Przyznam, ciekawiej. Nie powiem, że lepiej. Jednak ciekawie zdecydowaniej.

Trudno też nie zauważyć, jak wszystko jest wyważone i dobrane, mimo jednoczesnego szaleństwa i wręcz wybuchu wyobraźni. Murakami ma bardzo specyficzny, jakby ociosany styl pisania. Jednocześnie jest on bardzo poetycki. Dziwny, a mimo to zapadający w pamięci. Prosty i kunsztowny za razem. Z pojedynczymi zdaniami, których potem trudno pozbyć się z własnej świadomości.
Krótka forma ogranicza pisarza, a jednocześnie może ukazać jego zalety, niezauważone w przypadku powieści. U Murakamiego tak jest. Widać, że wszystko tam jest przemyślane, poukładane, na swoim miejscu, z puentą cichą i przemijającą, zabierają jakąś cząstkę nas. Malutkie, dzieła sztuki. Szczególnie dwa pierwsze, od których nie mogłam się oderwać i do których jakaś cząstka cały czas wędruje. W "Krajobrazie z żelazkiem" możemy zaobserwować pewne nici łączące również autora z Tove.

Sztandarowe pytanie na koniec: Co z erotyzmem? Jakby potwierdzając niepisaną zasadę "Książka nie sprzeda się bez krwawych scen bądź seksu" nie zabrakło go tu. Jednak, o ile w "Norwegian wood" mieliśmy zdecydowany przesyt, tutaj jest powiedziałabym nawet, że wyważony i wreszcie współgrający z treścią. Po raz pierwszy, Murakamiemu udało się wszystko świetnie zgrać.

Słowem, takich przerw nie mogę sobie robić. Murakami to emocjonalna, a jednocześnie wyważona proza o ludziach szukających, nieszczęśliwych, czasem niespełnionych. Po prostu takich, jakimi każdy ktoś kiedy się czuł. Proza świetna.

Nie żebym wyprzedzała fakty, czekając na rozdanie nagród Nobla, jednak po przeczytaniu pani Oates przyszedł czas na Murakamiego. Długą miałam przerwę, choć jego dwie powieści były jednymi z tych, które włączyłam w zaszczytny poczet ulubionych.

Trudno było mi ocenić, czy mają wielką wartość literacką, czy to może jedynie emocje, jakich gamę wywołały we mnie. Tym razem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dziwna to książka, traktująca o czasach tak wspaniałych, tak obszernych i tak emocjonujących, że materiału nie zabrakło na kilkadziesiąt podobnych. Dziwna, bo zawierająca jedynie dwieście stron zapisanych czarnymi słowami. Zamiast wykorzystać wszelkie możliwości, umiejętnie rozwinąć temat, poprowadzić czytelnika w te czasy, te miejsca, gdzie właśnie chciałby się przenieść, jakby bojąc się, że zabierze zbyt dużo przestrzeni, wszystko co chce przekazać, zamieszcza na tak małej przestrzeni.

Lecz proszę, nie śmiejcie się, że książka o Zeldzie, tej Zeldzie, inspiracji Fitzgeralda, choć materiału było tak wiele, jest tak krótka. W tym szaleństwie jest metoda, jak mówi klasyk.
"Alabama Song" to powieść w formie pamiętnika, co jest kluczem do sukcesu. Pamiętnik owy jest chaotyczny, rozkrzyczany i ułożony niechronologicznie. Lata klęski przeplatają się z młodością, rozkwitem. A pośród tych lat, między zapiskami, które wydają nam się nie drukowane na dobrej jakości papierze, a zapisywane na przypadkowych kartkach, odkrywamy ją - Zeldę.

I w tym tkwi cały zamysł. Może dwieście stron, to niewystarczająca ilość, by opisać szalone lata 20, wszystkie perypetie, książki i uczucia, jednak zmieścił się na niej portret temperamentu i charakteru Zeldy Fitzgerald – jednej z bardziej znanych kobiet XX wieku. Albo raczej nie portret – szkic jedynie.

Zaraz też trzeba dodać jedno – książka z serii tych, które trudno zakwalifikować. Człowiek czyta sobie spokojnie, całkiem podoba mu się rozkrzyczany, pamiętnikowy styl Zeldy/pana Leroy’a i wiara we własny geniusz wraz z własnym poczuciem wartości (tutaj tylko bohaterki) i chociaż widzi, że książka powinna być zdecydowanie inna, to jednak to nowatorstwo, to zrobienie jedynie króciutkiej broszurki, gdzie fakty przeplatają się z fikcją literacką, gdzie nikt nie przywiązuje wagi do jakichś konkretnych wydarzeń, gdzie większość bohaterów postrzegana jest w czarnych kolorach (okiem Zeldy), podoba mu się, docenia inwencję autora i w ogóle jest pod wrażeniem.

Szczególnie ten pamiętnik – niby tak prosta forma i tak subiektywna, a jakie to ona daje możliwości! Dzięki niej autor bez problemu, nie klucząc, może nie zajmować danego stanowiska, np. w sprawie choroby psychicznej Zeldy (przecież jeśli ona pisze w dzienniku, to wiadome, że będzie się wypierała. A kto wie, czy ona czy może lekarz ma rację? Czytelnikowi się to podoba), obiektywnie spojrzeć i dać obiektywnie spojrzeć czytającemu.

Jednocześnie widzimy popadanie w jakieś dziwne nastroje miejscami. Tragizm przesadzony w niektórych fragmentach tak bardzo, że człowiek złośliwy z natury aż się krzywi i oczywiście w życiu nie uwierzy, w to, co autor chce mu wmówić.

Dalej mamy szkic, wokół którego tak krążę. Szkic ciekawy, rozbudzający apetyty i w dodatku potwierdzający teorię, że zwyczajną charakterystykę z wyższej półki i dobrze napisaną, można sprzedać oprawioną w okładki.

Tylko: charakterystykę można rozwinąć jeszcze trochę.
A nawet: trzeba. Bo jeszcze biedny czytelnik pomyśli sobie, że nie wiedziałeś dokładnie czego chcesz, autorze? Czy może zrobić z tego króciutkie opowiadanie, czy raczej pokusić się o powieść?
No i jeszcze jedno: trzeba uważać na posłowia, kochany autorze. Zdradzać wszystkie swoje zamierzenia, które miało się zamiar przekazać w książce? Ryzykowne. A jak coś nie wyszło, czegoś nie było, coś stworzyło się niezależnie od ciebie? Jeśli czytelnik zachwycił się tym, czego w ogóle miało nie być?

A jeśli czytelnik jeszcze nie zauważył, że ja jestem zamotana, to teraz jest miejsce, by zauważyć. Miło się czyta, poza paroma miejscami denerwującymi, w dodatku książka jest uczuciowa, a ja ostatnio się w takich lubuję, jednak jeszcze za dużo jej brakuje, by coś zdziałać w tym świecie. Nawet owa Zelda jako główna bohaterka nic tu nie da. Jednak przede wszystkim: to nieszczęsne posłowie!

Dziwna to książka, traktująca o czasach tak wspaniałych, tak obszernych i tak emocjonujących, że materiału nie zabrakło na kilkadziesiąt podobnych. Dziwna, bo zawierająca jedynie dwieście stron zapisanych czarnymi słowami. Zamiast wykorzystać wszelkie możliwości, umiejętnie rozwinąć temat, poprowadzić czytelnika w te czasy, te miejsca, gdzie właśnie chciałby się przenieść,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Agata z Placu Słonecznego. Przybycie Agaty Ewa Karwan-Jastrzębska, Anna Pol
Ocena 7,1
Agata z Placu ... Ewa Karwan-Jastrzęb...

Na półkach: , , ,

Pewnego dnia się pojawiła. Zupełnie niespodziewanie. Ruda, w różowym płaszczu, na rowerze obsypanym gwieździstym pyłem. Rodzice musieli wyjechać, więc potrzebowali jej. Niani, która da sobie radę z piątką niesfornych i inteligentnych dzieciaków. Wyjechali, a ona została, by nie tylko od czasu do czasu strofować podopiecznych, ale przede wszystkim wprowadzić ich w magiczny świat, który docenić umieją tylko najmłodsi.

Agata pojawia się i znika. Nie wiadomo, skąd pochodzi, kim jest, ale jednego możemy być pewni: wywróci życie rodzeństwa do góry nogami i nic już nie będzie takie samo...

Wywracając do góry nogami życie rodzeństwa, wywraca również nasze. W szare, ponure, przesiąknięte zaokiennym deszczem wprowadza przeróżne kolory, odcienie, wzory i faktury.

Zapraszam…

…do świata, gdzie spotkamy wszystkie nasze dalekie marzenia i wyobrażenia. Zaczerpnięte po trochu od mistrzyni Lindgren, u której również można spotkać ratowanie i malowanie odległego świata przez całkiem małe i jednocześnie całkiem wrażliwe dzieci, zaczerpniętych trochę od Alicji (w pierwszej fazie wtajemniczenia), z cytatami o wyobrażaniu sobie niemożliwych rzeczy tuż przed śniadaniem*, z zabraniem tego ciepła, dobroci, tęsknoty i wrażliwości, jaka cechuje wszystkie dobre książki dla dzieci na tym świecie.

… do świata, w którym główną rolę odegra ona. Tytułowa Agata, sympatyczna, przebojowa, tajemnicza, zdecydowana czarodziejka. Inspirowana Mary Poppins, od Mary Poppins troszkę się różniąca (na ile mogę oceniać Mary Poppins – ja, mająca niewielką wiedzę i niewiele wspomnień jej dotyczącej), choć również do złudzenia ją przypominająca. Dostosowana po prostu do naszych wymagających czasów.

… do świata, pełnego dzieci. Inteligentnych dzieci, niecierpiących niań, chorujących na zawołanie,

trzymających się razem, niepozbawionych uroku. Oczywiście, owym dzieciom można dużo zarzucić od strony realistycznej, bo Trojaczki są zdecydowanie wyrośnięte i za bardzo elokwentne jak na swój dość młody wiek (lat trzy), a Bliźniaki za spokojne jak na swoje dziewięć wiosen (choć jednocześnie przebiegłości mają tyle ile normalne, zdrowo chowane dziewięcioletnie pacholę). Jednak gdybyśmy patrzyli na to od strony realistycznej, z miejsca jesteśmy zgubieni, więc się strzeż, Czytelniku! Pamiętaj, że nie masz już tylu możliwości, iloma obdarowany został odbiorca z grupy docelowej (przedział 8-11, jak mniemam).

… do świata magii zostającej cały czas w sferze wyobraźni. Jako ten stojący na gorszej pozycji, bo pozbawionej (choć po części) dziecięcego idealizmu, czytelnik, aż uśmiechałam się, widząc kolejne sprytne zabiegi autorki. Gdybyśmy uparli się, by nie wierzyć w ten cudowny świat, niezdefiniowany (drugi, gdzieś poza naszym wymiarem, czy może ten nasz, tylko z baśniowymi efektami?), autorka zostawia nam wolną rękę: niania ucina wszelkie spekulacje, co to za przygody dzieci miały tamtej nocy, niewerbalnie, choć stanowczo zaprzecza, i podaje realistyczne wytłumaczenia, dlaczego też pojechała pod drzewo na Placu Słonecznym w środku deszczowej nocy (wierząc w tę ewentualność można narazić się na kpiące spojrzenia dzieci – że przez swoje ograniczenia nie widzimy tego, co oczywiste, choć magiczne).

…do świata stworzonego (prawie) idealnie. Język jest giętki, miły w słuchaniu, plastyczny, taki po którym na twarzy wypływa ten uśmiech. Stara, dobra szkoła literatury dziecięcej (prosto i kunsztownie zarazem), przyprawiona odrobinką współczesności. Czasem zdarzają się momenty za długie, jednak trudno nazwać je zapychaczami. Mogą być zauważone przez czytelnika, nie muszą.
Wydanie, choć na pierwszy rzut oka, nie było powalające, chwytające za serce, czy może też zapadające w pamięć, podczas lektury staje się nieodłączną częścią tej książki, zaczynamy doceniać jego kunszt i wyważenie. Chociaż okładka cały czas nie jest taka, na jaką zasługuje ta opowieść i na jaką zasługują Najmłodsi Czytelnicy.

… do świata pełnego wolnego pola, na którym może spokojnie przechadzać się wyobraźnia. Przyznam szczerze, zupełnie subiektywnie i nie za bardzo wyważenie - uwielbiam tę książkę!
Nie jest to literatura z najwyższej półki literatury dziecięcej, brakuje jej jeszcze jednego księżyca i czterech gwiazdek do najwyższego szczebla, a mimo wszystko jest to książka, która porusza wszystkie struny i zapadającą w sen moją wyobraźnię. Dziękuję pani za to, pani Ewo!

Jednak na nic zdają się tu moje komentarze i moje zachęty wobec jednego słowa, które po przeczytaniu kilku rozdziałów wypowiedział mój siedmioletni brat – fajne… Ja mogę go tylko poprzeć, fajne. Szczególnie dla małych szkrabów. I dla tych, którzy czasem lubią uciekać do takiego świata.

Pewnego dnia się pojawiła. Zupełnie niespodziewanie. Ruda, w różowym płaszczu, na rowerze obsypanym gwieździstym pyłem. Rodzice musieli wyjechać, więc potrzebowali jej. Niani, która da sobie radę z piątką niesfornych i inteligentnych dzieciaków. Wyjechali, a ona została, by nie tylko od czasu do czasu strofować podopiecznych, ale przede wszystkim wprowadzić ich w magiczny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pochłonęła mnie całkowicie ta historia, której zakończenie zna każdy. Dziwna, pokręcona, technicznie rzecz biorąc, nie mająca szans, by wybić się czymś innym niż tylko ponętną blondynką, znaną na całym świecie, umieszczoną na okładce. Gratka dla fanów aktorki, grającej w komediach romantycznych ubiegłego wieku, dla badaczy kina. Przytłaczająca ilością zapisanych stron, a więc i na pozór, przytłaczająca ilością nieumiejętnie upychanych na wolnych stronach faktów, by zanudzić i zniechęcić czytelnika.

Ale otwieramy, z sympatii dla owej aktorki, zainteresowani pochlebnymi wspominkami, a tam na nas czeka pierwsze zdanie:
Przybyła Śmierć, pędząc wzdłuż bulwaru w gasnącym sepiowym świetle.*
I to jest koniec. Koniec sympatii, wspomnień i pochlebstw. Teraz zaczyna się nasza przygoda, nasza marna egzystencja, nasze uprzedzenia, nasze lęki. Wszystko dzielone z nią. Blondwłosą aktorką.

To wielkie dzieło, wręcz monumentalne przyszło do mnie, gdy nie czytałam nic. Gdy zaczynałam kolejne książki, gdy rzucałam je w kąt, bo nigdy nie były za dobre na początku, bo stosy mi się piętrzyły, bo nie umiałam się skupić i byłam rozkojarzona. Blondynka paradoksalnie była trudna w czytaniu. Odrzucałam ją po kilku zdaniach, czasem wstrząsających, czasem nic nie znaczących. I za każdym razem wracałam.

Początek, dzieciństwo którego nie było i którego brak wszyscy przyjęli jako coś normalnego. Dalej dorastanie, etap kiedy to szukamy siebie, sensu i bezsensu, w Blondynce jak raczkowanie i stawianie pierwszych kroków, pierwszych błędów, pierwszych sukcesów, upokorzeń, pytań. Dorastanie, które nigdy się nie skończyło, które trwało do niedalekiego końca, te kilkanaście lat, przedłużony żywot zagubionego motyla…
To nie jest biografia Marilyn Monroe.
Marilyn Monroe to chwyt reklamowy, to przykrywka czegoś większego.

Ta książka jest przede wszystkim podróżą w głąb Normy Baker. Podróżą tylko naszą, gdzie istniejemy my i ona. Nikt więcej. Podróżą w głąb własnych słabości, własnych zachcianek i wątpliwości. Pani Oates otwiera przed nami kolejne komnaty uczuć blondwłosej aktorki, rzucając całkowicie inne światło na wykreowaną przez media postać. Z głupiutkiej laleczki wyłania się kobieta myśląca, pełna kompleksów, czasem słabości, uczuć i pragnień. Kobieta szukająca szczęścia, kobieta-marzenie, kobieta upadła, kobieta cierpiąca. Kobieta, którą tak dobrze rozumiemy!

Chociaż to na przeżyciach Marilyn Monroe skupiamy całą swoją uwagę, to z nią wszystko przeżywamy, z nią rozmawiamy w myślach godzinami, to trudno nie zauważyć również innych detali, małych szczegółów składających się na sukces tej książki.
Cierpki, wyuzdany świat Hollywood, o którego istnieniu nie zawsze zdajemy sobie sprawę, oczy mając przesłonięte czerwonym dywanem i biało-czerwonymi uśmiechami.
Marionetki tej historii, postacie drugoplanowe, okazujące się silniejsze od głównej bohaterki, naszej przyjaciółki.
Niebywała łatwość w opisywaniu przeżyć, zagłębianiu się w naturę ludzką i umiejętność patrzenia. Pani Oates – pani stała się dla mnie wzorem…

Trudno pisać o tej książce, bo bez wątpienia jest to książka wielka. Przytłaczająca swoim kunsztem, porywająca swoją autentycznością i bezbronnością. Książka, którą się smakuje, którą czyta się długo, która jest przyjemnością. Tak dobrą, że aż czasem boli. Tak dobrą, że pisać o niej trudno.

*"Blondynka" str.13

Pochłonęła mnie całkowicie ta historia, której zakończenie zna każdy. Dziwna, pokręcona, technicznie rzecz biorąc, nie mająca szans, by wybić się czymś innym niż tylko ponętną blondynką, znaną na całym świecie, umieszczoną na okładce. Gratka dla fanów aktorki, grającej w komediach romantycznych ubiegłego wieku, dla badaczy kina. Przytłaczająca ilością zapisanych stron, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Czytaliście kiedyś wspomnienia z getta? Albo z okresu II wojny światowej, po prostu?
Nie wiem, co mnie ciągnie do takich książek. Po ich lekturze jestem wewnętrznie wypruta, niezaokrąglone, ostre, pozbawione magii, melodii i wdzięku zdania opisujące te wydarzenia siedzą we mnie długo, nie mogę spać, myślę, po raz kolejny coś do mnie dociera, szokuje. Ale czytam i wracam.

Wśród takich książek na chwilę uwagi czekała "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku". Bestsellerowa, aż się niedobrze robiło. Opatrzona rozmazanym autografem kupionym przez przypadek. Ściśnięta między historię małej Krysi a opowieści o czynach polskich dziewczyn w armii. Miała być taka jak one. Trudna, zabierająca jakąś cząstkę człowieka ze sobą, pełna niewprawnych i przesiąkniętych cierpieniem zdań.

Zaczęła się inaczej. Zdania miała pełniejsze, myśli umiejętniej nazwane. Ale strachu, ucieczki, bólu było tyle samo. Aż za dużo.
Jednak tam, gdzie historie wszystkich ocalałych dzieci się zwykle kończą, gdzie mamy króciutki końcowy rozdział w którym wrzucone jest przypadkowe zdjęcie z córką, z nowym domem w Ameryce, historia dziewczynki dopiero się zaczynała. Wciąż od nowa.

Pani Roma podjęła się bolesnego i przeszywającego chyba wszystkich czytelników zadania. Opisała nie tylko ten etap najtragiczniejszy, spędzony w gettcie, potem ukrywając się, w polskiej rodzinie. Spróbowała nazwać, powrócić również do lat późniejszych, tak trudnych dla niej, tak wydawać się by mogło pełnych sukcesu.

To ona była przy powstawaniu legendarnej już Piwnicy pod Baranami. To ona robiła scenografię w teatrach całej Europy. Poznała księżną Monako. Miała męża i pięknego synka.
To ona zmagała się samotnie z depresją, z lękami, z uzależnieniem od leków, z ciągłym i nieustającym pragnieniem miłości, ze strachem, z bezsennymi nocami, z mieszkaniem w Niemczech, gdzie wszystko kojarzyło się tylko i wyłącznie z jednym. To ona dorastała naznaczona piętnem wojny, ciągłej ucieczki, ukrywania się.

Mój M. mówi często Odpuść, on na razie ma problem sam ze sobą, siebie nie rozumie, nie nakładaj mu dodatkowych ciężarów, nie próbuj go zrozumieć wcześniej niż on sam tego nie zrobi. Co z ludźmi, którzy nie umieją się znaleźć w tym świecie, w pokoju, przez kilkadziesiąt lat? Co z ludźmi, którzy nigdy już się nie odnajdą?

Dziewczynka w czerwonym płaszczyku to książka intymna do granic możliwości, pokazująca twarz kobiety, która z demonami przeszłości wchodziła w dorosłość, żyła, pracowała, starała się normalnie funkcjonować. To książka, która powiedziała o człowieku coś naprawdę nowego. * To książka, w której bohaterka powinna w logicznej kolejności dorosnąć szybciej, jako że doświadczyła okrucieństwa, którego żadne z nas zapewne nigdy nie doświadczy. Jednak zamiast dorosnąć, ona kilkadziesiąt lat nosiła w sobie obraz dziewczynki. Małego dziecka. O którym dopiero teraz jest w stanie pisać i odnajdować wszystkie zaginione elementy.

To książka w której ze strachem czasem odnajduję siebie. To książka, która nie tak jak inne zostawiła rysy gdzieś w głębi. Ona wdarła się dalej, znalazła mnie w sobie i została. To książka o której cały czas nie umiem pisać, która dotyka mnie strasznie, którą przeczytałam szybko, jakbym chciała wszystko ze sobą powiązać szybciej, poznać tę dziewczynkę, jakby ktoś chciał mi zaraz to wszystko zabrać. Znalazłam w tej książce po części siebie i to jest straszne. Albo chociaż obezwładniające. Dlatego tu tekst się urwie, nie mam siły jej polecać, czy mówić czegoś wzniosłego.
Książki wybierają sobie odpowiedni czas w naszym życiu. Ta wybrała ten okres. Chyba lepiej trafić nie mogła.
Przeżyłam ją. Przemyślałam. Powracałam. Pozastanawiałam. Zachowałam.

*Cytat pochodzi z pięknego tekstu ś.p. pani Małgosi Baranowskiej, który może Wam w bardziej ułożony sposób przybliży kawałek tej historii.

Czytaliście kiedyś wspomnienia z getta? Albo z okresu II wojny światowej, po prostu?
Nie wiem, co mnie ciągnie do takich książek. Po ich lekturze jestem wewnętrznie wypruta, niezaokrąglone, ostre, pozbawione magii, melodii i wdzięku zdania opisujące te wydarzenia siedzą we mnie długo, nie mogę spać, myślę, po raz kolejny coś do mnie dociera, szokuje. Ale czytam i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Marinina najlepsza na zmartwienia. Uspokoi, pocieszy, zajmie umysł.

Niestety, chociaż wszystko poprowadzono wzorcowo, coś nie wyszło, mordercę odkryłam praktycznie od razu a Anastazja po kolei rozumowała sobie przez te dwieście stron. Jednak wybaczamy, bo Nastia cały czas utrzymuje poziom, bo niektóre wątki są świetnie poprowadzone. Tylko troszkę za dużo brutalności. Nie lubię tego...

Marinina najlepsza na zmartwienia. Uspokoi, pocieszy, zajmie umysł.

Niestety, chociaż wszystko poprowadzono wzorcowo, coś nie wyszło, mordercę odkryłam praktycznie od razu a Anastazja po kolei rozumowała sobie przez te dwieście stron. Jednak wybaczamy, bo Nastia cały czas utrzymuje poziom, bo niektóre wątki są świetnie poprowadzone. Tylko troszkę za dużo brutalności. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czasem aż dziwię się dlaczego ta książka zbiera tak sprzeczne opinie. A potem zaraz przypomina mi się moje własne podejście do niej. Kupiłam ją dosyć dawno temu, zachęcona jakąś reklamą w jednym z młodzieżowych pism, które wtedy czytałam. Kupiłam jako dwunastolatka, bez zbędnego wdawania się w szczegóły, co mnie czeka. Przeczytałam i poczułam się rozczarowana - zamiast ciekawych podróży i naprawdę sensownych teorii, względnie rad, otrzymałam moralistyczny bełkot z kilkoma trafnymi uwagami. Przepraszam, pani Beato, ale tak to odczułam.
Sięgnęłam po nią potem jeszcze raz - była trochę starsza, trochę bardziej zamknięta w sobie, coraz częściej ukazywało się widmo mojej przyszłości. Borykałam się z różnymi problemami siedzącymi w mojej głowie. A ta książka pokazywała, że nie tylko ja mam podobnie, że na tym wielkim świecie, są jeszcze takie osoby jak ja, i że można to zmienić, by tak nie było.

Może i tak książka jest dla niektórych wydumana, nadęta, czy płytka. Może kompletnie bezwartościowa? Dla mnie jednak ma wartość bardzo dużą, pozwala mi wierzyć, o co czasem było trudno...

Czasem aż dziwię się dlaczego ta książka zbiera tak sprzeczne opinie. A potem zaraz przypomina mi się moje własne podejście do niej. Kupiłam ją dosyć dawno temu, zachęcona jakąś reklamą w jednym z młodzieżowych pism, które wtedy czytałam. Kupiłam jako dwunastolatka, bez zbędnego wdawania się w szczegóły, co mnie czeka. Przeczytałam i poczułam się rozczarowana - zamiast...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są pisarze i pisarze. Jedni to dla nas nowość – sięgamy po ich książki, by sprawdzić, czy nas zaczarują, czy znajdziemy w nich coś dla siebie. Inni to nasi można by rzec starzy znajomi, po których dzieła biegniemy na złamanie karku tuż po premierze, których polecamy wszystkim i wszędzie, do których wracamy na okrągło i w dodatku nigdy nam to się nie nudzi.

Od długiego czasu tym drugim typem pisarza jest dla mnie Małgorzata Musierowicz. Zaczęło się od zbieranego (jeszcze przez Mamę) w odcinkach Opium w rosole. Potem było wszystkie 18 tomów i wreszcie nadeszła ona, McDusia.

Czekałam długo, doczekałam się i powiem jedno: nie żałuję. Może jestem ślepa (czy zaślepiona), może jakaś niedzisiejsza i nienormalna, bo chociaż zapewne wiele tej książce da się zarzucić, to ja jestem z tych, którzy złego słowa na nią nie powiedzą.

Dlaczego? Otóż, jak już wyczekałam się te cztery lata i po raz kolejny dostałam porcję ciepła, spokoju, zapachu książek i cytatów z wierszy, to narzekać nie będę.Co więcej, McDusię polubiłam. Polubiłam za wszelkie Kopce Mrówek, za Laurę i Adama, za nowe oblicze Ignasia, za niezawodnego Józefa, za prezenty profesora Dmuchawca, migawki wielu znanych mi od tak dawna twarzy, Bernarda i jego zielone dzieła, nawet za tę typową dla XXI wieku Magdusię.

I dziękuję za tę książkę Autorce. I cieszę się, że będzie Wnuczka do orzechów. Zachęcać do niczego nie mam zamiaru. Fanów pani Musierowicz przecież nie trzeba, a tym, którzy dopiero chcą rozpocząć swoją przygodę z Jeżycjadą, proponuję na początek Szóstą klepkę.

Są pisarze i pisarze. Jedni to dla nas nowość – sięgamy po ich książki, by sprawdzić, czy nas zaczarują, czy znajdziemy w nich coś dla siebie. Inni to nasi można by rzec starzy znajomi, po których dzieła biegniemy na złamanie karku tuż po premierze, których polecamy wszystkim i wszędzie, do których wracamy na okrągło i w dodatku nigdy nam to się nie nudzi.

Od długiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Skończyłam i teraz powinnam coś napisać.
Jednak, to nie jest książka którą trzeba opisywać, przedstawiać jej zalety i wyrażać uczucia targające podczas lektury. To jest książka, którą każdy powinien przeczytać.

Zapierająca dech w piersiach, pisana ascetycznie, zrozumiale i bardzo przemawiająco. Książka może nie dla każdego, jednak od pewnego wieku powinna być zapisywana jako recepta. By uświadamiać, że taki świat może wrócić. By temu zapobiegać. By do niej wracać i rozumieć wciąż na nowo. Bo Wielki Brat patrzy...

Skończyłam i teraz powinnam coś napisać.
Jednak, to nie jest książka którą trzeba opisywać, przedstawiać jej zalety i wyrażać uczucia targające podczas lektury. To jest książka, którą każdy powinien przeczytać.

Zapierająca dech w piersiach, pisana ascetycznie, zrozumiale i bardzo przemawiająco. Książka może nie dla każdego, jednak od pewnego wieku powinna być zapisywana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sięgając po nową książkę autora z dzieciństwa, w dodatku ulubionego autora, zawsze czuje się pewien dreszcz emocji. Co tym razem na nas czeka? Będzie tak dobrze jak wcześniej? Może lepiej…
Gdy sięga się po kilku latach przerwy, latach bez obcowania z prozą danego pisarza, ten dreszcze emocji jest intensywniejszy, bo do zwykłego zaciekawienia dochodzi obawa, czy przypadkiem nie jesteśmy za starzy, czy legenda, którą owiane są wszystkie poprzednie dzieła danej osoby, nie runie i nie rozleci się w drobny mak?

Potem są pierwsze wersy, pierwszych kilka zdań, które muszą wystawić świadectwo:

"Pani Marta czytała właśnie ulubioną książkę pt. Sto tysięcy - dlaczego? - kiedy do pokoju weszła miła Kasia, dziewoja takiej postury, że gdyby w kącie nie było pieca, można by mniemać, że piec był wyszedł na chwilę i teraz właśnie powraca."

Po takim cytacie słychać już tylko wielkie uff, będzie dobrze, ba, już jest dobrze. Dalej możemy zająć się wieściami, jakie przynosi wyżej wspomniana panna-piec. Dziewoja owa jest (niestety!) jedynie epizodem w tejże opowieści, skonstruowanym na potrzeby zaanonsowania listonosza, który również zaraz znika. Zostawia jednak główny motor napędowy, klasyczne spiritus movens tejże powieści: list. List przyprawiający o drgawki (czy śmiechu czy strachu, to już indywidualna kwestia), list wywołujący zdziwienie na zacnej twarzy pani Marty, list kryjący tajemnicę. Mianowicie informację o kolejnym liście (to nie mój żart!), najprawdopodobniej testamencie zostawionym w spadku, przez prapradziadka Mościrzeckiego (informacja ważna: pani Marta z rodu Mościrzeckich). Testament ma być otworzony w obecności całej rodziny, słowem wszyscy mają stawić się w Warszawie przy ulicy Zawiłej 16. I to koniec listów w tej powieści… Chociaż, no jeszcze jeden musimy wziąć pod uwagę, ale to za jakiś czas, więc na razie zajmijmy się innymi wydarzeniami. Do Warszawy na spotkanie stawia się cały arsenał osobowości.


Tutaj już jesteśmy na swoim gruncie, co więcej, troszkę zaczyna nam zalatywać schematem. Mamy trzech urwipołciów, wypisz wymaluj Zawidzki (malarz z Szaleństw panny Ewy – przyp. red.*), cudowną pannę Katarzynę – postrach w spódnicy, o uroczym sercu, panią Martę z pytajnikiem, zgorzkniałego pana Adama i nerwowego aptekarza. Krążymy wokół rozwiązania tajemnicy a’la Szatan z siódmej klasy za bohaterów mając postacie a’la Szaleństwa panny Ewy. Nieprzyjemnie? Nudno? Skądże!

Makuszyński operuje tak pięknym językiem, z taką masą obrazowych porównań, czasem wręcz przerastających treść, że książka staje się swoistym rozweselaczem, jednocześnie wprawiając w podziw czytelnika. Styl znany dobrze z innych jego powieści się nie starzeje, cały czas skrzy humorem i wielką lekkością.

Bohaterowie? Oni trzymają się równiutko. Troszkę może za bardzo widzimy podobieństwo do SzPE (jak już wyżej wspominałam), jednak główne cechy charakteryzują chyba wszystkie osoby jakie wyszły spod pióra pana Kornela. A mianowicie: szczerość, radość, często bieda, otwartość, niegasnący uśmiech. Plus dla każdego z osobna: miłosne uniesienia, smutek, ból, bieda, bogactwo, kalectwo. Oczywiście nie zapominamy o tych gorszych (by tak miło nie było): zgryźliwość, zamknięcie w sobie, niechęć. Może za bardzo szablonowi, może i niezbyt przekonywujący, czasem wręcz denerwujący swym nieustępującym optymizmem, jednak dla mnie oni są i zawsze będą największym atutem. Gdy czyta się książki z takimi bohaterami, bez względu na pogodę pokazuje się słońce na naszym prywatnym, wewnętrznym firmamencie, a i my stajemy się bardziej uśmiechnięci, weselsi.

Niestety, teraz trzeba przejść do zastrzeżeń. Mam jedno: panie Kornelu, co z akcją??? Fabuła nijaka. List i zagadka z czasów napoleońskich. Jednak daleko, daleko jej do tej z „Szatana z siódmej klasy”. Nadrabiał to pan elokwencją, nie przeczę, ale trochę zabrakło.

Więcej zastrzeżeń nie mam. Przyznaję, że mimo wszystko było naprawdę cudownie. Sympatycznie tak po raz kolejny spotkać z bohaterami ulubionego autora, a co za tym idzie – z samym autorem. Chociaż „List z tamtego świata” nie dorównuje „Szaleństwom”, „Szatanowi” czy „Awanturze o Basię”
to stawiam go na równi z „Panną z mokrą głową” i zapewne jeszcze nie raz do niego wrócę.
*żeby jeszcze ta redakcja była… – dopisek autorki

Sięgając po nową książkę autora z dzieciństwa, w dodatku ulubionego autora, zawsze czuje się pewien dreszcz emocji. Co tym razem na nas czeka? Będzie tak dobrze jak wcześniej? Może lepiej…
Gdy sięga się po kilku latach przerwy, latach bez obcowania z prozą danego pisarza, ten dreszcze emocji jest intensywniejszy, bo do zwykłego zaciekawienia dochodzi obawa, czy przypadkiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Miało być pięknie, miało być wiktoriańsko. Było nudno i mdło. Do końca nie dotrwałam, może kiedyś to się uda. Na razie "Kochanicy" mówię nie.
A szkoda...

Miało być pięknie, miało być wiktoriańsko. Było nudno i mdło. Do końca nie dotrwałam, może kiedyś to się uda. Na razie "Kochanicy" mówię nie.
A szkoda...

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Klasyka dziecięca, wspaniały francuski pisarz…

Nie wiem, ile razy te słowa rozbrzmiewały w mojej głowie. Nie wiem, ile osób gdzieś mimochodem mi o nim wspominało. Przyznaję ze skruchą, jeśli chodzi o klasykę dziecięcą, jestem osobą strasznie ulegającą wpływom. Więc co miałam robić? Sięgnęłam po „Matyldę”.

Pierwsze wrażenie: szok, dezorientacja. Zachowanie rodziców i dyrektorki określę jakże popularnym ostatnio słowem masakra. Wychowana na książeczkach w których niektórzy byli mili, inni trochę mniej, w których mama była oparciem, a jak nie, to zawsze był ktoś do kogo można było się zwrócić, czytałam coś co napawało mnie strachem. Taki twór jak dyrektorka szkoły przeraził mnie nie na żarty. Znałam już seryjnych morderców, płatnych zabójców, pedofilów, jednak nic nie wywołało we mnie takich uczuć jako owo monstrum.
Podobne zdanie mam o rodzicach, których brak czasu przyprawiał mnie o przewroty w żołądku.

I wreszcie pojawiło się pytani: Jestem już tak stara? Żadnego poczucia humoru, żadnego przymrużenia oka, żadnego zrozumienia dla książki, która bądź co bądź, jest klasyką?
Nie oszukujmy się, nie zrozumiałam tej książki. Co prawda, przekaz jest dla mnie jasny (dobro wygrywające ze złem), jednak trzeba od razu uciekać się do tak drastycznych środków? Trzeba wszelkie postacie przerysowywać aż do bólu? Czemu ma to służyć?

No i Matylda. Genialne dziecko. Nie polubiłam jej, w dodatku nabawiłam się kompleksów (i tak już nabluzgałam, więc co mi zależy, będę brnęła dalej), bo Hemingwaya zaczęłam czytać jakiej siedem lat później niż ona. Ale nic, powiedzmy, że tę, jak dla mnie niezbyt przekonywującą bohaterkę, wybaczam.

Niestety, najchętniej teraz wystosowałabym kolejne zarzuty, jednak resztką sił się powstrzymam i przejdę do sedna. Chciałabym zauważyć jedno: zabierając Matyldzie wszelakie zdolności nadprzyrodzone i oznaki geniuszu, a rodzicom oraz dyrektorce chociaż połowę ich negatywnych cech (delikatnie powiedziane), otrzymujemy banalną historię, w której nie znajdziemy żadnego wątku nam nieznanego. To wszystko w różnych konfiguracjach spotykamy w baśniach, bajkach nie tylko u współczesnych pisarzy, ale i klasyków. Bo, jak wiadomo, motyw walki dobra ze złem jest znany od zarania dziejów.

Dlaczego więc, ta książka jest tak uwielbiana? Czy opakowanie motywu walki dobra i zła w papierek genialności dziecka i nieludzkich uczuć dorosłych wystarcza do miana klasyki? Widocznie tak…

A, że mi zawsze opakowania Andersena, braci Grimm czy Lewisa bardziej do gustu przypadały, to zostanę przy nich.

Klasyka dziecięca, wspaniały francuski pisarz…

Nie wiem, ile razy te słowa rozbrzmiewały w mojej głowie. Nie wiem, ile osób gdzieś mimochodem mi o nim wspominało. Przyznaję ze skruchą, jeśli chodzi o klasykę dziecięcą, jestem osobą strasznie ulegającą wpływom. Więc co miałam robić? Sięgnęłam po „Matyldę”.

Pierwsze wrażenie: szok, dezorientacja. Zachowanie rodziców i ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od dość długiego czasu w parze z książkami papierowymi idą audiobooki czy e-booki. Od tegoż również czasu, napawają mnie niechęcią. Jak to? Moje uwielbiane powieści, zazwyczaj pachnące starością lub farbą drukarską, upchane w czytnik? Albo zrzucone na mp3, czytane przez obcą osobę? Wydawało mi się to wręcz profanacją.

Nie można mi zarzucić braku dobrej woli. Owszem, próbowałam czytać w wersji elektronicznej (jednak bez czytnika było to śmiechu warte) i próbowałam również słuchać (tutaj również w roli głównej mój komputer). Jednak po chwili wsłuchiwania się czy też wpatrywania w ekran miałam zwyczajnie dość. I wróciłam do moich „papierzysk”. Aż wreszcie dopadło mnie coś nazywanego Brak Czasu Dla Książki. Około północy, z mokrymi włosami (bo kto by jeszcze miał czas suszyć czy prostować) i klejącymi się oczyma, leżałam dzielnie w łóżku, próbując przeczytać choć jeden rozdział. Jednak po prostu nie miałam siły. Powieki same opadały, a ja zasypiałam. Budziłam się, biegłam do szkoły, potem różne obowiązki i spać. Błędne koło się zamykało.

Postanowiłam więc spróbować jeszcze raz. Za pośrednictwem Syndykatu ZwB ściągnęłam Psa Baskerville’ów. Krok jakże ryzykowny, bo nie miałam do czynienia nigdy z Sherlockiem. Ale w planach miałam. Czas było więc zrealizować plany.

Zaczęło się od słuchania przy rutynowych czynnościach. Holmesa dopiero poznawałam. Jednak skojarzenie pierwsze nasuwało się samo – jakaś nić łącząca książki sir Artura i królowej Agathy. Ten angielski klimacik, mżawka, Londyn, powozy, laski, bilety wizytowe. Styl jednocześnie bogaty i lakoniczny. Pełen kontrastów. Uśmiech wypłyną mi na twarz i coś mówiło będzie dobrze.

Niestety, na pierwsze rozczarowanie nie trzeba było długo czekać. Otóż na sławetnej Baker Street Sherlocka Holmesa odwiedził niejaki doktor Mortimer. Zagadka, o rozwiązanie której prosił detektywa, zahaczała wręcz o działania sił nadprzyrodzonych. Oto kawałek opisu fabuły:

Akcja książki rozgrywa się na ponurych bagnach hrabstwa Devon. W tajemniczych okolicznościach giną kolejni spadkobiercy majątku Baskerville ów. Miejscowa ludność przypisuje te zagadkowe zgony pradawnej klątwie prześladującej rodzinę Baskerville ów od ponad dwustu lat.

Mając zakodowane, że Doyle pod koniec swego życia zaczął parać się okultyzmem, przestraszyłam się, że nici z logicznej zagadki, za to posłucham sobie o duchach psa nawiedzającego biedną rodzinę. Na szczęście, oszczędzono mi tego. Pies, jak można było się domyślać, wcale nie był niematerialnym stworem, niepewne było, czy istniał naprawdę. Niepodważalny za to był fakt, iż sir Karol Baskerville zmarł na moczarach w wyniku ataku serca, a tuż obok jego ciała znaleziono wielkie ślady psa…

Dwór odziedziczył po nim niejaki Henryk Baskerville i jak wynikało z wielu przesłanek i na niego czekało niebezpieczeństwo. Jednak Holmes z doktorem Watsonem byli na posterunku.

Zagadka z rodu tych, do rozwiązania, do logicznych przemyśleń. Trudna, zmuszająca szare komórki do myślenia, a jednocześnie utrzymująca w napięciu. Klasyczny angielski kryminał. Dlatego nic dziwnego, że w pewnej chwili, nie rejestrując już nic innego, siedziałam zasłuchana, wykonując tylko mechaniczne czynności.
Zgadnąć nie zgadłam, mogłam się jedynie domyślać i pod koniec być pod wielkim wrażeniem całego toku myślenia Holmesa – mojego nowego znajomego.

Jednak słuchowisko się skończyło, pstryk, a ja zostałam z uczuciem niedosytu. Bo, o ile wiem, jak cała sprawa się zakończyła, poznałam również Sherlocka Holmsa i jego sposób myślenia oraz osobowość, to jednocześnie poczułam się czegoś pozbawiona. Jakiejś cząstki mnie, która sprawia, że to właśnie litery działają na mnie tak a nie inaczej. Cząstki, która zawsze zwracała uwagę na rys psychologiczny bohaterów, opisy, jakieś poboczne fragmenty. Niestety, to właśnie jest konsekwencja słuchania audibooka. Oprócz faktu, że historia się podobała, że wciągnęła, oprócz kilku niuansów - trudno jest mi ją ocenić. Po prostu należę do tego niereformowalnego gatunku czytaczy papierowych.
Mimo wszystko, mam zamiar dać jeszcze jedną szansę audiobookom. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, prawda? Szczególnie, że styl zarówno sir Artura jak i Agathy świetnie się nadają do słuchania. Bez ozdobników, masy pobocznych wątków. Dlatego chyba tak dobrze mi się słuchało i chociaż troszkę wyżej wspomnianego niedosytu pozostało, to kolejne audioksiążki będą zapewne jeszcze nie raz towarzyszyły mi w drodze do szkoły.

Od dość długiego czasu w parze z książkami papierowymi idą audiobooki czy e-booki. Od tegoż również czasu, napawają mnie niechęcią. Jak to? Moje uwielbiane powieści, zazwyczaj pachnące starością lub farbą drukarską, upchane w czytnik? Albo zrzucone na mp3, czytane przez obcą osobę? Wydawało mi się to wręcz profanacją.

Nie można mi zarzucić braku dobrej woli. Owszem,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek Annie Barrows, Mary Ann Shaffer
Ocena 7,3
Stowarzyszenie... Annie Barrows, Mary...

Na półkach: , , , ,

Chyba większość moli książkowych ma jedno, podstawowe (i czasami uciążliwe dla otoczenia) zboczenie – kocha plotkować, gadać o książkach. O ile po jakimś czasie nudzą nam się wszystkiego typu rozmowy o modzie, sporcie, najnowszych wydarzeniach ze świata (oczywiście nie wszystkim) to o najnowszych powieściach, uznanych klasykach, znanych autorach i dlaczego ludzie tak wielbią ostatnio Trylogię Czasu (oj, do fenomenu daleko jej, daleko…) można mówić, mówić, mówić…

Co prawda, media udanie narzekają na czytelnictwo w Polsce, jednak nie dajmy się zwieść pozorom. Sama, mimo wrodzonej nieśmiałości, bardzo często spotykam ludzi, którzy książki lubią. Zazwyczaj w małych księgarenkach, bardzo często zaczyna się od zagadnienia na linii sprzedawca-ja, potem jakaś osóbka dodaje swoje trzy grosze. Jednak czasem o to jest ciężko. Wtedy zostaje się uciec do książki. A autorzy bardzo lubią przemycać tytuły, a niektórzy lubią o nich pisać wciskając swoim bohaterom ciekawe pozycje…

Dzisiaj będzie o takiej książce. Książce o której mogłabym mówić i mówić. Książce, której bohaterowie tak bardzo wdarli się do mojego serca. Książce o książkach. Książce w której pewna pani odkryła siostry Bronte, w której pewien pan czytał Charlesa Lamba, gdy wokół trwała wojenna zawierucha. Książce, w której można znaleźć ciepło i uśmiech, mimo szarego nieba.

Jest rok 1946. Juliet, młoda pisarka, objeżdża zniszczoną Anglię, promując swą książkę i szukając tematu do następnej. Przypadkiem dowiaduje się o małej wyspie, na której istnieje dziwne Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Powołali je podczas wojny rolnicy i gospodynie, by uratować kilka osób przed aresztowaniem. Ale jak się ma literatura do placka z obierek? Zaciekawiona Juliet odwiedza wyspę, co zupełnie zmienia jej życie...

Sam czas akcji może wręcz wywołać dreszcze. 1946? Rok po wojnie, gdy ludzie świeżo w pamięci mają krzyk, płacz, biedę, zgliszcza… Wtedy właśnie. I wtedy też odnalazły się bratnie dusze. A ponad pół wieku później ja ich odnalazłam. I zaraz poczułam, że czegoś takiego mi brakowało. Mam wiele książek o wojnie. Jest o obozach, o zesłaniach, w większości literatura faktu. A tym razem wojna była wpleciona w powieść. Przekaz nie tracił przez to na naturalności, nie starano się zmienić biegu historii. Raczej opisano ją ze znawstwem i uczuciem jednocześnie.

Czym byłaby jednak powieść bez ulubionych bohaterów? Biorąc książkę do ręki chcemy się z nimi przecież zaprzyjaźnić. A przyjaciela musimy przecież poznać i co najważniejsze – znaleźć z nim wspólny język. W „Stowarzyszeniu Miłośników…” znalazłam właśnie takie osoby. Do polubienia, chociaż zaopatrzone w różne dziwactwa i naszpikowane przeróżnymi cechami charakteru. Jednocześnie posiadające to, co najważniejsze: empatię, czasem pozytywne zakręcenie i poczucie humoru. Czasem melancholijne, czasem porywcze, jednak zawsze z uśmiechem, chociaż los nie szczędził im cierpienia. Przeżycie okupacji to trauma, którą zapamiętuje się do końca życia i o ile główna bohaterka, mieszkająca w Anglii tak jej nie odczuła, to osoby z Wysp Normandzkich i owszem. Szczególną sympatię poczułam do tego nieśmiałego Dawseya. Jejku, przy mojej paplaninie był całkowitym przeciwieństwem, dlatego czytając jego listy uspokajałam się, uśmiechałam, może nawet pokorniałam?...

A, listy! Bo nawet nie wspomniałam. Książka pisana jest w formie listów. Każdy z prawie każdym, w obie strony, prócz tego pana z pięknym uśmiechem (on jakieś telegramo-liściki przesyłał). Czy to dobrze? Nie wiem, ale ja odebrałam to pozytywnie. Nie dość, że coś innego, dawno nie widzianego, to jeszcze świetnie oddawało klimat tamtej epoki. Może w tym czasie nasz ostatnio wspominany Lewis też pisał do Przyjaciela? A może Tolkien siadł ze swoją fajeczką i też bazgrał do kogoś? Można pomarzyć…

Tak mi było tam dobrze, tak przyjemnie i ciepło, że aż nie chciałam opuszczać tych miejsc. I cieszę się, że w literaturze jeszcze takie miejsca są. I, że ja mogę tam jeszcze wrócić. I pobawić się z Kid, i odpocząć. Dobrze, że istnieje „Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek”.

A na koniec jeden z trafnych cytatów tej książki: „Właśnie to uwielbiam w czytaniu - w każdej książce odkrywam jakiś drobiazg, który skłania do przeczytania następnej pozycji, a tam znów jest coś, co prowadzi do kolejnej. I tak w postępie geometrycznym - bez końca i żadnej innej motywacji prócz czystej przyjemności.”

Chyba większość moli książkowych ma jedno, podstawowe (i czasami uciążliwe dla otoczenia) zboczenie – kocha plotkować, gadać o książkach. O ile po jakimś czasie nudzą nam się wszystkiego typu rozmowy o modzie, sporcie, najnowszych wydarzeniach ze świata (oczywiście nie wszystkim) to o najnowszych powieściach, uznanych klasykach, znanych autorach i dlaczego ludzie tak...

więcej Pokaż mimo to