-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać12
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik1
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik7
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-10-04
2019-11-30
Terroryści przejmują zamek w Lublinie. Maks Keller ma znaleźć zleceniodawcę i powód ataku. Początkowo nie przypuszcza, że cała sprawa sięga czasów II Wojny Światowej.
Oficyna 4em do tej pory zapewniła mi raczej mieszanej jakości lektury. „Urzędnik” Michorzewskiego był absolutnie nudną i nieciekawą komedią kryminalną, a „Strefy cyberwojny” w całkiem sensowny sposób analizowały działanie sieci. Po dłuższym czasie wróciłam do wydawanych przez nich książek, tym razem sięgając po „Czarta” Roberta Killena. To druga powieść tego autora i pierwsza, z którą się spotykam. Poprzednia została wydana przez Belladonę, której literatury zupełnie nie znam, ale też nie kojarzy mi się szczególnie dobrze. W każdym razie do samej powieści starałam się podejść jak najbardziej neutralnie: nie jest to wprawdzie typ książki, po który sięgam na co dzień, ale też nie odstaje jakoś szczególnie. Miałam po prostu nadzieję na przynajmniej przyzwoite oderwanie się od regularnie czytanej przeze mnie fantastyki.
Przyznaję, że nie zaczęło się źle. Od razu zauważyłam, że Killen ma pewne problemy z wprowadzaniem bohaterów. Od razu pojawiła się ich wielu, od razu poznajemy (nieinteresujące nas) ich historie i zostajemy po prostu zasypani nadmiarem informacji. Poza tym jednak autor pisze stylistycznie poprawnie i po prostu liczyłam, że z czasem powieść się uporządkuje i będzie w jakiś jednolity sposób zmierzać do punktu kulminacyjnego. Problem polegał na tym, że im dalej w las, tym wcale nie było lepiej.
Gdy autor już przedstawił nam postacie, postawił na ekspozycje i wyjaśnianie czytelnikom historii w iście encyklopedyczny sposób. „Czart” trochę nie wie, czym chce być. Z jednej strony sensacją, poruszającą gorący temat terroryzmu, a z drugiej próbuje poruszać tematykę historycznych zagadek i miejsc. Bohaterowie potrafią więc prowadzić długie monologi (czy to ustnie, czy wewnętrznie) na temat konkretnych zdarzeń. Z datami, imionami, nazwiskami. Bardzo topornie i bez wyczucia, w nadmiarze. Koniec końców miałam wrażenie, że ta książka składa się z dialogów i właśnie tego typu ekspozycji, jakby autorowi zabrakło ochoty na opisywanie bieżących i istotnych fabularnie zdarzeń.
Na domiar złego ktoś Killenowi nie powiedział, że w powieści nie stosujemy skrótów. Jak podaje notka zamieszczona w książce, autor jest dziennikarzem. Ma więc pewnie nawyki wynikające z wykonywania tego zawodu, a w newsowych artykułach zwykle używa się zlepek pokroju: „XVI w.”, „np.”, „tzn.”, „1999 r.”. Dzięki temu tekst po prostu szybciej się czyta. Ale w prozie nie chodzi o prędkość czytania, a o oddanie pewnego klimatu i opowiedzenie historii. Przynajmniej mnie takie skróty irytują, szczególnie, gdy są stosowane w dialogach. Przepraszam, ale gdy sama się wypowiadam nie mówię „tzn”, a „to znaczy”. Dlatego pisząc prozę unikamy takich zlepek.
Chciałabym móc powiedzieć, że cokolwiek w „Czarcie” mnie zainteresowało, ale to nie byłaby prawda. Przez nadmiar bohaterów nie poczułam się z żadnym związana. Historia nijak mnie nie interesowała, bo nie potrafiła zdecydować, czym właściwie jest. Kryminałem? Zagadką historyczną pokroju Dana Browna? Sensacją? Mieszanie gatunków to oczywiście rzecz popularna i często dobrze działająca, ale autor po prostu musi robić to świadomie. W tym przypadku tej świadomości chyba jednak zabrakło. Nie była to wprawdzie najgorsza z możliwych książek (podejrzewam, że warsztat dziennikarski autora zrobił swoje), ale na rynku można znaleźć wiele naprawdę lepszych pozycji.
Biorąc pod uwagę ogrom pozytywnych opinii, jakie „Czart” dostał podejrzewam, że swój target ta powieść jak najbardziej znajdzie. Właściwie do pewnego stopnia kojarzy mi się ona z „Kośćmi proroka” Ałbeny Grabowskiej – obydwie książki łącza współczesność z teraźniejszością, i obydwie swojego czytelnika mają. Ja jednak po prostu nim nie jestem, przez co moja przygoda z literaturą Roberta Killena raczej zakończy się na tej jednej powieści.
Terroryści przejmują zamek w Lublinie. Maks Keller ma znaleźć zleceniodawcę i powód ataku. Początkowo nie przypuszcza, że cała sprawa sięga czasów II Wojny Światowej.
Oficyna 4em do tej pory zapewniła mi raczej mieszanej jakości lektury. „Urzędnik” Michorzewskiego był absolutnie nudną i nieciekawą komedią kryminalną, a „Strefy cyberwojny” w całkiem sensowny sposób...
2019-12-30
Strefa X nigdy nie odkryje swojej prawdziwej twarzy. Mimo to ostatnia ekspedycja próbuje dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Czym w ogóle jest to tajemnicze miejsce i skąd się wzięło?
Właściwie naprawdę nie wiem, o czym mam w przypadku „Ukojenia” VanderMeera pisać. Dwa poprzednie tomy z trylogii „Southern Reach” naprawdę przypadły mi do gustu. Pierwszy był ekologicznym horrorem, drugi korporacyjnym thrillerem, a obydwa dzieła zostały utrzymanie w tonie dziwności na tyle dziwnej, by były ciekawe, ale na tyle normalnej, by do pewnego stopnia dało się je zrozumieć. Miały konkretnego bohatera i dość angażujący rozwój akcji, sprawiając, że jako czytelnik po prostu chętnie śledziłam losy wydarzeń.
Niestety, w ostatnim tomie sytuacja wyglądała nieco inaczej, przynajmniej dla mnie. Autor, zamiast skupiać się na jednym wątku, prowadzi kilka na raz. Wszystkie wynikają z części poprzednich i przynajmniej w teorii powinny dobrze zgrywać się w całość, ale osobiście prędko zaczęłam odnosić wrażenie, że te historie do niczego nie prowadzą. Że VanderMeer i tak nie da mi satysfakcjonującego rozwiązania akcji i że właściwie z każdą chwilą ta historia interesuje mnie coraz to mniej.
Mój problem z „Ukojeniem” leży więc właśnie w samej konstrukcji powieści i pewnemu poczuciu beznadziei w trakcie lektury, szczególnie, że faktycznie rozwiązanie akcji nie dało mi odpowiedzi na tą całą dziwność całej trylogii. Doskonale wiem, że niektórym czytelnikom to może odpowiadać, ale im więcej poznaje weird fiction tym bardziej uświadamiam sobie, że pewnego poziomu absurdu po prostu nie potrafię przeskoczyć tak, aby móc czerpać wystarczającą radość z lektury.
Pod kątem językowym ta książka jest po prostu kolejną powieścią VanderMeera. Poprawna i niezbyt wymyślna, jeśli weźmiemy pod uwagę tylko konstrukcje zdań, właściwie nie może być inna. Naprawdę nie wiem, co wyszłoby z „Ukojenia” gdyby autor poza konstruowaniem dziwnego świata tworzył także dziwny język. Dzięki temu książkę – przynajmniej pozornie – czyta się lekko i szybko, aczkolwiek muszę przyznać, że ja sama lekturę męczyłam (tak, to zdecydowanie odpowiednie słowo) bardzo długo. Gdy ją odkładałam, absolutnie nie miałam ochoty do niej wracać, nawet jeśli niektóre z przedstawionych przez VanderMeera scenek naprawdę mi się podobały.
Właściwie to jest to, co pamiętam z „Ukojenia”. Pojedyncze, często dziwaczne sceny, które mimo wszystko mają sporo uroku. Strefa X to miejsce z niezwykłym klimatem. Do pewnego momentu ciekawiła mnie też historia latarnika (notabene, obecnego na polskiej okładce), ale jak już wspominałam, im dłużej tę książkę czytałam, tym mniejszą miałam na nią ochotę.
Ukończyłam trylogię VanderMeera z pewnym smutkiem. Nie dlatego, że zakończyła się świetna historia, a dlatego, że ostatni tom aboslutnie nie dał mi tego, czego chciałam. Nudziłam się, męczyłam i czasem zachodziłam w głowie, czemu poprzednie części tak bardzo mi się podobały. Cóż, najwyraźniej po prostu tym razem poziom dziwności literatury tego autora po prostu mnie przerósł. Z resztą, chyba nie po raz pierwszy.
Strefa X nigdy nie odkryje swojej prawdziwej twarzy. Mimo to ostatnia ekspedycja próbuje dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Czym w ogóle jest to tajemnicze miejsce i skąd się wzięło?
Właściwie naprawdę nie wiem, o czym mam w przypadku „Ukojenia” VanderMeera pisać. Dwa poprzednie tomy z trylogii „Southern Reach” naprawdę przypadły mi do gustu. Pierwszy był ekologicznym...
2019-11-10
Letni romans między Elio a Oliverem zakończył się lata temu. Mimo tego odcisnął piętno na dalszym życiu dwójki mężczyzn, którzy bezustannie wracają do wspomnień tamtego czasu.
„Tamte dni, tamte noce” to książka kompletna. Opowiada o letnim romansie, który, jak takowe mają w zwyczaju, kończy się wraz ze zbliżającą się jesienią. Po jego zakończeniu Aciman przedstawia jednak czytelnikowi, co działo się z bohaterami po latach i naprawdę nie widziałam dla „Znajdź mnie” możliwości na dobrą kontynuację. Bo i po co dopowiadać do czegoś, co właściwie opowiedziało nam całe życia bohaterów? Sam autor nie był przekonany do kontynuacji, uznając, że aby ją napisać, najpierw musi mieć fabułę. Popularność filmu na bazie jego dzieła sprawiła chyba, że się ugiął… i tak Andre Aciman oddał w ręce czytelników „Znajdź mnie”. Powieść, którą – szczerze przyznam – dość trudno mi ocenić. Od razu jednak uprzedzę, że piać z zachwytu nad tą powieścią nie zamierzam.
Początek „Znajdź mnie” pozytywnie mnie zaskoczył. Okazało się, że autor nie skupia się na Elio, a przedstawia nam jego ojca (niekoniecznie w oczywisty sposób). Po latach, w pociągu, od razu wciągając czytelnika w ciekawą i dynamiczną wymianę zdań pomiędzy Samuelem, a poznaną przez niego dziewczyną. Wprawdzie kilka pierwszych scen wydało mi się dość umownych i symbolicznych, ale jednocześnie w zderzeniu tych dwóch charakterów było coś faktycznie przyciągającego. Im dalej w las, tym było jednak gorzej.
Już w „Tamtych dniach, tamtych nocach” autor pokazywał swoje oczytanie. Tam to był jednak sympatyczny dodatek do bardzo konkretnej historii, którą Aciman chciał opowiedzieć. W tym przypadku nawiązania do muzyki czy literatury są wręcz przytłaczające, szczególnie, że właściwie nie dostajemy żadnej konkretnej fabuły. „Znajdź mnie” to właściwie cztery odrębne opowiadania, które łączą bohaterowie. Każde z nich opowiada o nieco innej miłości i nieco innych problemach, ale przy tym jest tak przepakowane nawiązaniami kulturalnymi, że jeśli nie zna się tej samej literatury, co autor (ja niestety, nie znam), to połowa tekstu może sprawiać „bucowate” wrażenie.
Zwłaszcza, jeśli dodamy do tego umowność całej powieści. „Tamte dni, tamte noce” były książką napisaną niezwykle delikatnie i z wyczuciem, skupiając się na przeżyciach wewnętrznych bohatera. Bez nadmiaru dialogów, ze sporym chaosem, jeśli chodzi o chronologię zdarzeń. Ze stosunkowo powolnym budowaniem relacji. W przypadku „Znajdź mnie” postacie znają się dzień i już są w sobie zakochane po wsze czasy; zachowują się, jakby wiedziały o sobie wszystko. Skupiamy się też – jak już wspomniałam – na dialogach, które z czasem przynajmniej mnie zaczęły męczyć. Mimo więc, że w dalszym ciągu potrafią być błyskotliwe, to sama nie potrafiłam się tym cieszyć. Ponadto „Znajdź mnie” zdecydowanie nie przemawia do mnie na poziomie personalnym. Dwa z przedstawionych romansów to romanse z osobami o dużej różnicy wieku, z którymi nieszczególnie jestem się w stanie utożsamić, trzeci po prostu mnie nudził, a zakończenie… cóż, po tym, co książka zafundowała mi wcześniej po prostu mnie nie zainteresowało.
Odnoszę wrażenie, że „Znajdź mnie” miałoby o wiele większą moc, gdyby nie było kontynuacją. Gdyby autor napisał zupełnie odrębne opowiadania, które przez swój target miałyby trafić do osób szukających symboliczno-sensualnego podejścia do romansu, to myślę, że grono czytelników takiej literatury byłoby w pełni zadowolone. Jako kontynuacja „Tamtych dni, tamtych nocy” ta powieść jest jednak (niestety) absolutnie niepotrzebna.
Letni romans między Elio a Oliverem zakończył się lata temu. Mimo tego odcisnął piętno na dalszym życiu dwójki mężczyzn, którzy bezustannie wracają do wspomnień tamtego czasu.
„Tamte dni, tamte noce” to książka kompletna. Opowiada o letnim romansie, który, jak takowe mają w zwyczaju, kończy się wraz ze zbliżającą się jesienią. Po jego zakończeniu Aciman przedstawia jednak...
2019-11-08
Tessa straciła wszystko. Teraz chce tylko jednego – zemsty. Znienawidzona praca oraz nieznajomy, który zdaje się wiedzieć o niej wszystko, robią jednak wszystko, aby utrudnić jej zaspokojenie rządzy krwi. Wkrótce okazuje się, że cztery zaginione skarabeusze mogą zesłać na świat olbrzymią tragedię. Łowczyni demonów musi dopisać więc odnalezienie ich do swojej listy zadań.
Debiutanci, chcąc nie chcąc, dostają ode mnie zwykle taryfę ulgową. Tak jak nowe światy, czy nowe historie – pierwsze części częściej bronią się samymi pomysłami, czy pewną unikatowością. Pierwszy tom z serii o Tessie Brown, „Tylko żywi mogą umrzeć”, nie był dobrą powieścią, ale dzięki pewnej świeżości potrafił mnie trochę bawić. Nie mogę jednak powiedzieć tego o „Tylko martwi mogą przetrwać”. Ta książka niestety co najwyżej mnie irytowała.
Naprawdę miałam nadzieję, że w drugim tomie autorka pokaże swój rozwój. Nie oczekiwałam niczego wybitnego, ale przynajmniej sympatycznego. Niestety, jest wręcz przeciwnie. D. B. Foryś sięga po dokładnie ten sam typ fabuły, co część pierwsza. Znów musimy ratować świat przed największym możliwym zagrożeniem, a że nic z tego nie wynika (od początku znamy zakończenie) to fabuła prędko zaczyna nużyć. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że ta seria jest jak podróbka „Supernaturala” z jego ostatnich sezonów.
Tessa, która w pierwszej części trochę bawiła mnie swoją doprowadzoną do absurdu kobiecością, również zaczęła mnie poważnie irytować. To bohaterka, której nijak nie potrafię polubić. Bezustannie krzyczy na wszystkich, rozkazuje, na przemian kocha i nienawidzi. Autorka wprawdzie zdaje sobie sprawę ze stanu psychicznego bohaterki, nawet z niego żartując… ale co z tego, skoro panna Brown nie ma ani jednej cechy za którą mogłabym ją lubić? Ona nawet nie jest kompetentną łowczynią demonów, bo przez swój charakter nie potrafi niczego wykonać poprawnie.
Toporność stylu autorki powróciła również w zmożony sposób. „Tylko martwi mogą przetrwać” to ta książka, w której ciekawe sceny będą się działy poza naszym wzrokiem. Ponieważ dostajemy narrację pierwszoosobową, prowadzoną tylko z perspektywy Tessy, nasza bohaterka o wielu rzeczach dowiaduje się od innych, przez co regularnie dostajemy dawkę kiepskiej ekspozycji, streszczenia co ciekawszych wątków, czy wprowadzenia bohaterów.
Szczerze przyznam, że choć scen akcji tu nie brakuje to absolutnie mnie one nie interesują. To samo dotyczy romansu, który właściwie wydaje się tu trochę nie pasować: dostajemy pełne rozdziały o tej tematyce, trochę wyrwane z głównej linii fabularnej. Wydaje mi się, że to przez brak ciężaru historii. Skoro wiem, jak to się skończy to po co mam się tym interesować? Ba, wystarczy niewielka znajomość popkultury, by przewidzieć plot twisty. Sam świat przedstawiony też nie został w jakiś sposób urozmaicony: w dalszym ciągu dostajemy prostą kopię przemiału popkultury związanego z demonami i ich łowcami. Co tu kryć, seria o Tessie Brown doskonale wpasowuje się w definicję kiczu.
Ponadto do tej książki doskonale pasuje mi określenie „lazy writing”. Choć świat demonów przedstawia nam się pozornie jako wielki to koniec końców, każdy się w nim z każdym zna. Dodajmy do tego fabułę identyczną do wielu historii, brak ciekawych koncepcji… Ta powieść jest napisana naprawdę po najniższej możliwej linii oporu.
Chociaż w dalszym ciągu „Tylko martwi mogą przetrwać” było książką z poprawnie złożonymi zdaniami, którą jakoś dało się czytać to w przeciwieństwie do tomu pierwszego nie bawiłam się przy niej dobrze. Jeśli nie jesteście wielkimi fanami części pierwszej, myślę, że nie macie po co sięgać po tom drugi. Jeśli go uwielbiacie… cóż, pewnie i ta część się Wam spodoba. Wszak to dokładnie ta sama historia, co część pierwsza.
Tessa straciła wszystko. Teraz chce tylko jednego – zemsty. Znienawidzona praca oraz nieznajomy, który zdaje się wiedzieć o niej wszystko, robią jednak wszystko, aby utrudnić jej zaspokojenie rządzy krwi. Wkrótce okazuje się, że cztery zaginione skarabeusze mogą zesłać na świat olbrzymią tragedię. Łowczyni demonów musi dopisać więc odnalezienie ich do swojej listy...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-03
Siedemnastoletni Elio mieszka w włoskiej willi. Jego rodzice co roku na okres letni przyjmują doktoranta. Ten nie jest wyjątkiem. Do willi zostaje zaproszony siedem lat starszy od Elia Oliver. Mimo początkowej niechęci, pomiędzy mężczyznami powoli zaczyna rodzić się uczucie.
Absolutnie nigdy nie powiedziałabym, że jakikolwiek romans będzie tą książką, po którą sięgnę i pomyślę: „tego akurat potrzebowałam”. A co dopiero, gdy mowa o stosunkowo młodzieżowym, homoseksualnym romansie? Tego typu powieści zwykle są pisane przez trend, trochę na siłę, bez polotu i prawdziwych emocji. A jednak literatura potrafi zaskakiwać – „Tamte dni, tamte noce” to naprawdę bardzo dobra powieść.
Bardzo dobra, bo skupia się na tym, na czym romanse zwykle się nie skupiają, a zdecydowanie powinny. Aciman analizuje w niej przede wszystkim psychikę swoich bohaterów oraz to, jak zachowują zauroczone, młode osoby. Tak naprawdę włożenie do książki homoseksualnego związku jedynie dodaje jej emocji, tworząc swoisty, współczesny „zakazany romans”: bohaterów nie tylko dzieli siedem lat (co w takim wieku robi różnice), ale także w młodym Elio wzbudza pewne poczucie winy. Myślę jednak, że opisywane przez Acimana zauroczenie jest naprawdę bardzo uniwersalne. Mimo że zdecydowanie nie jestem chłopcem, potrafiłam bez problemu utożsamić się z Elio. W nastoletnich, gimnazjalno-licealnych czasach faktycznie potrafiłam mieć podobne do niego myśli czy zachowania, choć akurat w moim przypadku nigdy nie poszło to aż tak daleko.
Stylowi Acimana także niczego nie brakuje. „Tamte dni, tamte noce” to powieść, którą czyta się bardzo płynnie, ale jednocześnie ma pewien ciężar w słowie. Pierwszoosobowa narracja bardzo mocno skupia się na przemyśleniach Elia oraz drobnych, zapamiętanych przez niego detalach. Potrafi zaskoczyć komentarzem, zwracając uwagę na coś, o czym po prostu normalnie by się nie pomyślało.
Choć nie ma tu wiele akcji i właściwie od początku wiemy, jakie mniej więcej będzie zakończenie to wydaje mi się, że bardzo łatwo jest kibicować Oliverowi i Elio. Jak w każdym (na swój sposób) tragicznym romansie być powinno, po prostu chcemy, aby te dwie postacie mogły być zawsze jak najbliżej siebie. Dzięki temu „Tamte dni, tamte noce” trzymają w napięciu, mimo bycia stosunkowo spokojną pod względem fabularnym książką.
Włochy, w których rozgrywa się akcja powieści, również dodają jej pewnego magicznego klimatu. Tamtejsze słońce, leniwe sjesty, spędzanie czasu w basenie, czytanie na wolnym powietrzu, bezustanne korzystanie z balkonów… to wszystko sprawia, że osobiście po prostu miałam ochotę ponownie wybrać się do tego kraju.
Jakby tego było mało, Aciman bardzo dobrze zna się na literaturze i to w jego książce zdecydowanie widać. Bohaterowie (pewnie tak jak i ich twórca) uwielbiają książki i prowadzą na ich temat całkiem inteligentne rozważania. Dzięki temu bohaterowie są bardziej prawdziwi, mają w sobie więcej głębi. Faktycznie się na czymś znają i pokazują to, w przeciwieństwie do wielu innych powieści, w których postacie tylko mówią, że coś lubią.
Cóż ja mogę zrobić poza poleceniem tego dzieła? „Tamte dni, tamte noce” to powieść, którą naprawdę warto poznać, nawet jeśli nie przepadacie za romansem. Bardzo ładnie napisana, oddająca cudowny klimat Włoch oraz doskonale portretująca kiełkującą miłość powinna być całkiem pouczającą rozrywką.
Siedemnastoletni Elio mieszka w włoskiej willi. Jego rodzice co roku na okres letni przyjmują doktoranta. Ten nie jest wyjątkiem. Do willi zostaje zaproszony siedem lat starszy od Elia Oliver. Mimo początkowej niechęci, pomiędzy mężczyznami powoli zaczyna rodzić się uczucie.
Absolutnie nigdy nie powiedziałabym, że jakikolwiek romans będzie tą książką, po którą sięgnę i...
2019-11-02
Kto będzie lepszym pogromcą ciemnych sił… od pół-demonicy? Tessa Brown prowadzi podwójne życie, próbując oczyścić swoją okolicę z nieczystych mocy. Gdy z klasztoru w tajemniczych okolicznościach znika stary krzyż, kobieta próbuje rozwikłać zagadkę. Nie ma pojęcia, że tym samym wpakowała się w aferę wykraczającą ponad ludzkie rozumowanie.
Gdy ostatnio przyjrzałam się nieco naszemu polskiemu rynkowi urban fantasy zorientowałam się, że właściwie wcale nie mamy takiej literatury jakoś szczególnie wiele. Chociaż mi ta ilość wystarcza to wydaje mi się, że fani tego konkretnego podgatunku fantastyki mogą czuć pewien niedosyt. Książka D. B. Foryś, „Tylko żywi mogą umrzeć” może więc przynajmniej trochę tę lukę wypełnić. Czy jednak naprawdę jest warta uwagi?
Ta powieść zaczynała jako twór self-publishingowy (którego kojarzę jeszcze z tamtych czasów). Obecnie zaopiekowało się nią wydawnictwo Niezwykłe, od razu wydając dwa tomy. Podejrzewam więc, że tytuł jest poprawiony w stosunku do poprzedniej wersji i cieszę się, że nie zabrałam się za nią wcześniej, bo moja opinia mogłaby być jednak sporo gorsza. Szczególnie, że nawet teraz nie mam zamiaru piać z zachwytu. Przyznaję jednak, że czytanie tego debiutu powieściowego wcale nie było męką: chwilami nawet dobrze się bawiłam. Ale po kolei!
Szczerze przyznam, że nawet nie wiem, czy mogę w przypadku „Tylko żywi mogą umrzeć” mówić w ogóle o jakimkolwiek światotworzeniu. To, co znajdziemy wewnątrz to po prostu kalki tego, co już z popkultury znamy. Jeśli czytelnik kojarzy, czym jest „Supernatural”, bądź „Buffy” od razu zrozumie z czym ma do czynienia i raczej nie poczuje się niczym zaskoczony. Właściwie ta książka trochę kojarzy mi się z takim dość tanim serialem, próbującym kopiować szczególnie ten o braciach Winchester, tylko w wersji jeszcze prostszej i bardziej wypranej z czegokolwiek.
Do tego przemielonego przez popkulturę świata autorka wkłada Tessę Brown. Nasza główna bohaterka jest w połowie demonem, który przez całą powieść wypowiada się w pierwszej osobie. Nie wiem, czy Foryś miała taki zamiar, czy nie, ale szczerze przyznam, że ta postać po prostu potrafiła mnie bawić. Głównie dlatego, że Tessa jest tak doskonałym obrazem „typowej kobiety”, że… że chyba bardziej nie mogła taka być. Mówi o sobie, że jest silna i niezależna, by chwilę później narzekać, że nikt jej nie pomaga w noszeniu walizki. Mówi o sobie, że jest nie ufna, ale wierzy i ufa pierwszemu napotkanemu w książce facetowi (wiecie, przystojny był). Ma się za profesjonalistkę, ale jeśli coś jest to spartaczenia… to ona to spartaczy. To wprawdzie nie jest postać, do której czuje szczególną sympatię, ale na pewno kilkukrotnie mnie rozbawiła. Jej męski kompan wydaje się trochę bardziej zaradny, ale powiedziałabym, że to po prostu typowy przystojno-ironiczno-śmieszny męski charakter, który ma przede wszystkim topić serca czytelniczek.
Właśnie, co do topienia serc! Książka, oczywiście, wątek romantyczny zawiera i nie sądzę, by kogokolwiek na tym etapie to dziwiło. Przyznam jednak, że mnie kompletnie nie obszedł. Widzę potencjał w relacji Tessy i Killiana, ale właściwie to byłoby na tyle. Wszystko wydaje się dziać za szybko, za gwałtownie, zbyt naiwnie i głupiutko. Jeśli pani Foryś to czyta – polecam sięgnąć po „Szamankę od umarlaków” Raduchowskiej. Ona zrobiła taką relacje dobrze!
Jak na książkę imitującą „tani amerykański serial o demonach” nie brakuje w niej scen akcji. Właściwie „Tylko żywi mogą umrzeć” na tym się opiera. Ta powieść ma bardzo prosty schemat: mamy trochę ekspozycji, jakiś dialog Tessy i Killiana, a potem scenę akcji, jeszcze jedną scenę akcji, a potem jeszcze jedną i znów: ekspozycja, dialog… akcja. To sprawia, że powieść, mimo bycia lekturą raczej niższej niż wyższej klasy, po prostu nie nuży i pozwala czerpać jakąś przyjemność z czytania.
Jeśli chodzi o kwestie językowe, powiedziałabym, że autorka radzi sobie… ot, tak średnio. Zdania są zbudowane poprawnie i raczej prosto, w przeciwieństwie do na przykład Anety Jadowskiej, u której to pierwsze potrafi kuleć mimo lat profesjonalnego pisania. Ekspozycja wychodzi jednak Foryś dość topornie i nudnawo (jakiś bohater zwykle po prostu siada i wypowiada monolog), podobnie jak popkulturalne nawiązania. W ogóle, to aspekt powieści, który chyba zasługuje na swoją chwilę.
W co najmniej kilku miejscach autorka nawiązuje do jakiegoś dzieła, po czym przy nawiązaniu widzimy gwiazdkę, a na dole strony oficjalny tekst: „To nawiązanie do filmu X [przyp. red.]”. Przyznam, że niezwykle mnie to irytowało. Jeśli nawiązanie jest istotne dla zrozumienia treści książki, powinno zostać wyjaśnione w narracji. Jeśli nie – to ten, kto się domyśli, będzie się dobrze bawił, a ten, kto nie… po prostu to zignoruje. Gwiazdki przy słowach w takim przypadku naprawdę nie sprawdzają się najlepiej. Ponadto zauważyłam, że o ile język używany przez Foryś jest prościutki, tak czasem nagle używa trudnych słów… i znów, zamiast wyjaśnienia znaczenia w narracji, mamy gwiazdkę. Ech. To takie drobne detale, a jakże mnie irytowały!
W trakcie lektury przeszło mi przez myśl, że mimo wszystko „Tylko żywi mogą umrzeć” jest swoistą nowością na współczesnym, polskim rynku fantastycznym. Nie przypominam sobie żadnego obecnie dostępnego urban fantasy, które byłoby tak proste, tak amerykańskie i tak mocno skupione na tym rozrywkowym aspekcie. Foryś chyba w tej chwili najbliżej do Jadowskiej, ale jednocześnie ta toruńska pisarka jednak wykazała się większą kreatywnością. Stworzyła odrębny świat, jego mitologie, potwory, różnorakie postacie. U Foryś w tej chwili nawet nie widzę zalążka czegoś takiego. Ot, dostajemy od niej powiastkę o super (nie)poważnej łowczyni demonów, w której nikt nie przejmuje się światotworzeniem, czy poprawnością historyczną. Hej, wiecie, że 2000 lat temu mieliśmy papier w basenie Morza Śródziemnego? Nie wiedzieliście? To teraz wiecie.
Mimo tego, że to wcale nie jest książka dobra, ja przyznaję, że bawiłam się przy niej całkiem dobrze. Nie było to ani zbyt mądre, ani kreatywne, ale Tessa jest naprawdę absurdalnie przerysowaną główną bohaterką, a ja dawno nie czytałam aż tak skupionej na akcji powieści. „Tylko żywi mogą umrzeć” jest trochę jak średniej jakości kino sensacyjne. Niby wiesz, że w tym nie ma żadnej logiki, niby wiesz, że postacie nie mają głębi, tak samo jak świat przedstawiony… ale oglądasz i nawet, jeśli nie przyznasz się do tego publicznie to w duszy tym dziełem trochę jednak się cieszysz. Jeśli więc szukacie właśnie czegoś takiego to myślę, że po książkę Foryś można sięgnąć. Jeśli wymagacie czegokolwiek więcej – zostawcie. Mimo ograniczonego wyboru, nawet wśród polskich autorów znajdziecie lepsze urban fantasy, zarówno pod kątem światotworzenia, jak i warsztatu autorskiego.
Na mojej półce czeka już tom drugi – szczerze przyznam, że jestem ciekawa, czy warsztat autorki poprawił się po wydaniu pierwszej powieści. Kto wie, może po „Tylko martwi mogą przetrwać” okaże się, że autorka rozwinęła skrzydła? W końcu debiuty mają tendencje do bycia najsłabszymi książkami pisarzy.
Kto będzie lepszym pogromcą ciemnych sił… od pół-demonicy? Tessa Brown prowadzi podwójne życie, próbując oczyścić swoją okolicę z nieczystych mocy. Gdy z klasztoru w tajemniczych okolicznościach znika stary krzyż, kobieta próbuje rozwikłać zagadkę. Nie ma pojęcia, że tym samym wpakowała się w aferę wykraczającą ponad ludzkie rozumowanie.
Gdy ostatnio przyjrzałam się nieco...
2019-10-31
Święta, święta… i po świętach. Za to przychodzi ospa, która atakuje pół domostwa. Bożkiem nie ma się kto zająć, więc razem z Tsadkielem i Guciem wyjeżdża na ferie do cioci Ody. Taki obród rzeczy nie podoba się ani chłopcu, ani poważnemu aniołowi.
Bożek powraca w kolejnej przygodzie. Tym razem Marta Kisiel zabiera najmłodszego z dożywotników Konrada na ferie, gdzie musi przetrwać z dala od wujków, mamy i swojego Licha. Tak jak i w przy części poprzedniej, tak i przy tej, wiedziałam, że nie będę narzekać na lekturę. I w żadnym razie się nie pomyliłam.
Przeciwnie, jest nawet lepiej, niż w tomie pierwszym. W przypadku „Tajemnicy Niebożątka” narzekałam odrobinkę na chaos w treści. Tu już go nie ma, a przynajmniej nie w takiej ilości. Kisiel zdążyła przedstawić czytelnikowi świat przedstawiony już w poprzednim tomie, więc teraz może po prostu skupić się na przygodach Bożka. Wprawdzie wciąż w tej książce dzieje się dużo i szybko – ale to w końcu książka dla dzieci, ona taka po prostu musi być.
Ujmujące jest to, jak cudownie autorka oddaje dziecięce zachowania. Tonę pytań, fochy, nagłe zmiany nastroju, niezrozumienie jasnych dla dorosłych sytuacji. Naprawdę coraz bardziej ciekawi mnie, jak dzieci reagują, czytając te książeczki. Ja niestety po prostu nie mam szansy, aby to w tej chwili sprawdzić. Ale jeśli tylko nadarzy się okazja, na pewno spróbuje!
Ta część, w porównaniu do poprzedniej, wydaje mi się w pewnym sensie mroczniejsza. Oda kojarzy mi się z czymś mroczniejszym i poważniejszym, niż Konrad i jego spółka i choć Bazyl jest przy niej dobrą przeciwwagą to jednak ta postać po prostu robi swoje. Muszę jednak przyznać, że mimo wszystko trochę żałuję, że ta urocza kobieta musi mieszkać akurat w TYM miejscu: wolałabym, aby stał na nim poprzedni dom Konrada. Jest to chyba jednak po prostu moje osobiste zboczenie.
O ile w tomie poprzednim Kisiel poruszała tematykę dorastania oraz nauki przebywania w społeczeństwie, tak w tym Bożek musi zrozumieć, że czasem ludzkie (i nieludzkie) zachowania wynikają z czegoś więcej, niż tylko charakteru. Musi nauczyć się dogadywać z tymi, z którymi pozornie nic go nie łączy. Zrozumieć te osoby i do nich w jakiś sposób dotrzeć: to naprawdę cenna lekcja dla dzieci, a połączenie jej z zabawą wśród demonów, duchów i potworów jest czymś z ogromnym potencjałem.
Chyba nie muszę tu więcej dodawać. „Małe Licho i anioł z kamienia” to po prostu przeurocza książka dla dzieci, które są młode duchem bądź ciałem. Jeśli jeszcze nie znacie tej serii to naprawdę polecam ją sprawdzić, szczególnie jeśli macie wokół siebie spragnione lektury pociechy.
Święta, święta… i po świętach. Za to przychodzi ospa, która atakuje pół domostwa. Bożkiem nie ma się kto zająć, więc razem z Tsadkielem i Guciem wyjeżdża na ferie do cioci Ody. Taki obród rzeczy nie podoba się ani chłopcu, ani poważnemu aniołowi.
Bożek powraca w kolejnej przygodzie. Tym razem Marta Kisiel zabiera najmłodszego z dożywotników Konrada na ferie, gdzie musi...
2019-10-31
Po tysiącu lat pokoju ze snu budzi się pradawny zły. Sabran IX, pozbawiona dziedziczki władczyni Inys, musi stawić czoło niebezpieczeństwu wraz ze swoim dworem. Nie ma pojęcia, że jedna z jej dam, Ead, skrywa magiczną tajemnicę. W tym samym czasie na drugim końcu świata młoda Tane jest gotowa zrobić wszystko, aby dostąpić zaszczytu i stać się smoczym jeźdźcem.
Samantha Shannon to młoda (bo zaledwie 28-letnia) pisarka, która niewątpliwie jest bardzo sympatyczną osobą. Dane było mi ją spotkać jeszcze przed przeczytaniem „Zakonu Drzewa Pomarańczy” i muszę przyznać, że ta autorka niewątpliwie uwielbia swój pomysł na tę historię, jak i po prostu: swoje dzieło. Jak sama mówi, ta powieść to jej próba napisania własnej wersji legendy o świętym Jerzym zabijającym smoka, choć sama książka czerpie z wielu różnych kultur. Sama widzę w powieści jednak największe wpływy krajów Azjatyckich oraz europejsko-brytyjskiej kultury. Po lekturze odnoszę jednak wrażenie, że zakręcenie na punkcie tematyki i własnego dzieła to jednak trochę za mało. Shannon zabrakło umiejętności, aby z „Zakonu Drzewa Pomarańczy” zrobić coś więcej, niż tylko kolejną powieść.
Nim jednak przejdę do wymieniania błędów czy nieścisłości, muszę powiedzieć jasno. To nie jest zła powieść. „Zakon Drzewa Pomarańczy” czyta się szybko i bez większego bólu. Przy tym przez dość młodzieżowy klimat całości naprawdę wierze, że wielu osobom ta książka po prostu niezwykle się spodoba i przyjmą ją w całości. Próg wejścia książki Shannon nie jest wysoki i wydaje mi się, że szczególnie młode dziewczyny powinny się w niej odnaleźć. Wydaje mi się też, że ta powieść może być doskonałą książką przejściową pomiędzy romansami fantasy, a nieco poważniejszymi treściami. Jeśli więc czegoś takiego szukacie nawet nie czytajcie tego tekstu dalej, tylko bierzcie się za lekturę. Na pewno będziecie zadowoleni.
Teraz może przejdźmy do nieco głębszej analizy. Choć „Zakon Drzewa Pomarańczy” ma wyraźny, młodzieżowy klimat to nie wątpię, że autorka w trakcie pisania myślała o niej szerzej. To, podobnie jak „Marzyciel” Taylor, najpierw literatura fantastyczna, a dopiero potem młodzieżowa. Target ma w jej przypadku drugorzędne znaczenie, przynajmniej w moim odczuciu. Dlatego też pozwalam sobie tę książkę traktować właśnie w ten sposób. I niestety, wtedy ta młodzieżowość trochę tę powieść zaczyna gubić.
Shannon próbowała odwrócić niektóre ze znanych nam tropów i w typowo męskich rolach osadziła kobiety. Silne, wojownicze, pewne siebie… i zachowujące się jak nastolatki. O ile Tane jestem w stanie to wybaczyć (bo poznajemy ją w naprawdę młodym wieku), o tyle Ead absolutnie na taryfę ulgową nie zasługuje. Ta bohaterka to z założenia wyszkolona czarodziejka, która w tym co robi, powinna być profesjonalistką. Niestety, popełnia często głupie błędy i naprawdę nie zachowuje się jak ktoś po wieloletnim szkoleniu. W książce Shannon narracja często mówi nam o postaci jedno, a jej zachowanie i sposób mówienia coś zupełnie innego. Przy okazji, mam wrażenie, że w kulturze ogółem im bardziej „feministyczna” próbuje być książka, tym bardziej postacie kobiece są rozlazłe i irytujące. Wprawdzie w tym przypadku aż tak źle nie jest, ale jak wspominałam, młodzieżowość postaci tę książkę gubi. Ta kwestia dotyczy też innych bohaterów (np. nadwornego szpiega), ale w przypadku postaci pierwszoplanowych to najbardziej zwraca uwagę.
Ponadto „Zakon Drzewa Pomarańczy” wydaje mi się powieścią niedokładną. Niedopracowaną. Jakby autorka, ciesząc się własnym pomysłem, leciała czasem na łeb na szyję, nie zwracając uwagi na pozornie drobne, ale istotne elementy. Mamy tu zarówno problemy konstrukcyjne świata, jak na przykład fakt, że piraci mają pistoletu, gdy na lądzie nikt o nich nie słyszał, jak i problemy z nazewnictwem (wprawdzie to akurat może być częściowo winą tłumacza). Autorka osadza swoją książkę w okolicach „naszego” XVII wieku. Mimo tego jej postacie używają kosmetyczek (nie sądzę, by wtedy istniały w obecnej formie), a przy królowej zwracają się do własnych matek per „mamo”. Językowi tej książki brakuje po prostu pewnej oficjalności tamtych czasów, co też wpływa na jej odbiór. Ponownie, jeśli traktujemy tę powieść jako młodzieżową, to nie jest problemem, ale gdy chcę ją ocenić po prostu jako fantastykę… już nim zaczyna być.
Na szczęście w nieszczęściu moja najgorsza obawa dotycząca tej powieści nie została spełniona. Obawiałam się tego, jak Shannon wyjaśni fakt zasiadania na tronie Inys tylko przez królowe, a akurat to wyszło jej całkiem nieźle. Wprawdzie nie wszystkie kobiece role są tu doskonale rozpisane i uzasadnione, ale ponieważ ta najważniejsza rzecz w miarę trzyma się kupy to nie mam zamiaru szczególnie narzekać.
Jeśli spojrzymy na samą fabułę, „Zakon Drzewa Pomarańczy” nie jest niczym szczególnym. Ot, mamy wielki świat, wielkie legendy (które są chyba tu najciekawszym elementem), wielki zły i dążenie do wielkiej bitwy, w której trzeba pokonać wroga. Autorka tylko pozornie odwraca pewne schematy, ostatecznie tworząc historię na bazie doskonale znanych nam tropów. I tu się pojawia mój kolejny drobny problem z tą powieścią. Ja, jako czytelnik, mam świat przedstawiony w czterech literach, więc nie jestem w stanie czerpać pełnię satysfakcji z przedstawionej historii. Już wyjaśniam, o co mi dokładniej chodzi!
Wiele „potężnej” fantastyki zaczyna od drobnych historii. Tolkien najpierw stworzył „Hobbita”. Sapkowski i Wegner – zbiory opowiadań. Nawet „Gra o tron” Martina wprowadza nas w świat powoli i stopniowo. Shannon zaś śpieszy się, by natychmiast opowiedzieć nam największą z możliwych historii, zamiast powoli odkrywać świat przedstawiony. [SPOILER] To niestety w tego typu fantasy nie działa najlepiej i zamyka autorce szanse na stopniowe budowanie napięcia u czytelników. Wszak największe zło obecne w świecie przedstawionym zostaje pokonane już w tym tomie. [KONIEC SPOILERA].
Powtórzę to jeszcze raz: to naprawdę nie jest zła książka. „Zakon Drzewa Pomarańczy” czyta się prędko i sprawia pewną radość. Nie żałuję sięgnięcia po nią, mimo że to jest jednak kawał powieści, który zajął mi dłuższą chwilę. Doskonale sprawdzi się jako literatura dla pewnego targetu. Odnoszę jednak wrażenie, że Shannon zabrakło umiejętności, aby zrobić to tak, jak tego by chciała. Oby autorka z wiekiem się rozwinęła i w przyszłości dała nam coś naprawdę ponadczasowego, bo wierze, że naprawdę byłaby w stanie to zrobić. Tylko jeszcze nie teraz.
Po tysiącu lat pokoju ze snu budzi się pradawny zły. Sabran IX, pozbawiona dziedziczki władczyni Inys, musi stawić czoło niebezpieczeństwu wraz ze swoim dworem. Nie ma pojęcia, że jedna z jej dam, Ead, skrywa magiczną tajemnicę. W tym samym czasie na drugim końcu świata młoda Tane jest gotowa zrobić wszystko, aby dostąpić zaszczytu i stać się smoczym jeźdźcem.
Samantha...
2019-10-27
Stworzone na Wenus pierścienie dały ludzkości możliwość odwiedzenia innych systemów. Po odnalezieniu nadającej się do życia planety, natychmiast zostaje wysłana tam misja badawcza. Nowa Ziemia jest już jednak zamieszkana przez uciekinierów z Ganimedesa. Sytuacja prędko staje się napięta i James Holden zostaje wezwany w roli negocjatora.
Kosmos jest olbrzymi. Portale stworzone w poprzedniej części umożliwiają jednak dotarcie nawet do odległych miejsc. To sprawia, że tytuł serii – „Ekspansja” – nabiera nowego wymiaru. Choć trzeci tom serii wypadł nieco słabiej, naprawdę czekałam, aby sięgnąć po „Gorączkę Ciboli”. Naprawdę lubię zarówno świat przedstawiony w tej serii, jak i załogę Rosynanta. Nie mogłam więc nie wrócić do ekipy Jamesa Holdena. Przyznam, że odczułam w tej części nieco mniej dłużyzn w porównaniu do tomu trzeciego, jednak powiedziałabym, że pod względem poziomu tej powieści i tak bliżej jest do „Wrót Abaddona” niż do poprzednich tomów.
W tej części autorzy rezygnują z latania po kosmosie i odkrywania nowych miejsc na rzecz skupienia fabuły tylko w jednej lokacji. Rosynant „parkuje” na orbicie Nowej Ziemi. Ekipa Rosynanta prędko dzieli się na pół i właściwie przez całą książkę obserwujemy trzy grupy. Pierwsza to ta znajdująca się na powierzchni planety. Druga – to ta na Rosynancie, trzecia – to osoby przebywające na statku wysłanego przez ONZ. Jak w każdej części autorzy wprowadzają też nowe postacie. Tym razem jest to uciekinier z Ganimedesa, Basia Merton (którego syna poznaliśmy w poprzednich tomach), pani naukowiec Elvi Okoye oraz Dmitri Havelock, zastępca szefa ochrony.
Z tej trójki najbardziej chyba przypadła mi do gustu Elvi. Wydała mi się najbardziej przyjemną i barwną postacią. Nie mogę jednak oszukiwać: trochę męczy mnie wprowadzanie w każdym tomie nowych bohaterów, którzy znikają (lub jest ich bardzo niewiele) w kolejnych częściach. Rozumiem, że kosmos jest olbrzymi i wprowadzanie takich postaci ma jak najbardziej sens, ale przez to historia traci swego rodzaju ciągłość. Szczególnie, że niektórzy z tych bohaterów działają lepiej, inni gorzej… a ja czytam tę serię głównie dla ekipy Rosynanta, a nie postaci pobocznych. Szczególnie, że w tej części postacie drugoplanowe (nie tylko te z narracji) wydały mi się stosunkowo schematyczne i przewidywalne.
Ponadto odnoszę coraz to większe wrażenie, że James Holden naprawdę zbyt często jest w samym sercu zdarzeń. To wręcz aż nienaturalne. Rozumiem, że taka jest specyfika gatunku, jednak nie narzekałabym, gdyby choć raz jego miejsce zajął Alex, czy Amos, raczej spychani na drugi plan. Kapitan nie zawsze musi przecież pełnić rolę lidera, zwłaszcza że wcale nie jest najciekawszą postacią z tej ekipy.
Samą fabułę po prostu przyjmuję do siebie. Trzymała się kupy, była czymś nieco innym niż w częściach poprzednich. Nie czułam znużenia obecnego przy „Wrotach Abaddona”, bawiłam się całkiem dobrze, ale nie sądzę, by przedstawiona historia wnosiła nową jakość do fantastyki naukowej. O zasiedlaniu nowych planet mieliśmy przecież już niejedno dzieło.
Mimo pewnych wad, ja dalej tę serię po prostu lubię. To dobra, trzymająca pewien poziom rozrywka, którą czyta się szybko, ale bez uczucia infantylizacji tekstu. Jestem zadowolona z lektury i mam nadzieję, że cykl utrzyma przynajmniej ten poziom w kolejnych częściach.
Stworzone na Wenus pierścienie dały ludzkości możliwość odwiedzenia innych systemów. Po odnalezieniu nadającej się do życia planety, natychmiast zostaje wysłana tam misja badawcza. Nowa Ziemia jest już jednak zamieszkana przez uciekinierów z Ganimedesa. Sytuacja prędko staje się napięta i James Holden zostaje wezwany w roli negocjatora.
Kosmos jest olbrzymi. Portale...
2019-10-29
Bożek spędza beztrosko czas z Lichem, potworem spod łóżka i resztą swojej nieco nietypowej rodziny. Nie musi przejmować się tym całym światem, który znajduje się poza jego domem. Dzieciństwo nie może trwać jednak wiecznie. Niedobry wujek Konrad zmusza go, by w końcu poszedł do szkoły i Bożkowi wcale, ale to wcale ten pomysł się nie podoba.
Absolutnie nie bałam się sięgnąć po „Małe Licho i tajemnicę Niebożątka”. Marta Kisiel udowodniła mi już w swoich innych książkach, że swobodnie posługuje się żartem i słowem, znając umiar dobrego smaku. Nie wątpiłam, że w powieści dla dzieci po prostu sprawnie uniknie treści nieodpowiednich dla najmłodszych, jednocześnie tworząc powiastkę, z której cieszyć się mogą absolutnie wszyscy. Ałtorka niewątpliwie posiadane w niej nadzieje spełniła. Pierwszy tom „Małego Licha” to naprawdę niezwykle sympatyczna książka.
Jak na literaturę dziecięcą przystało, nie jest długa. Dwieście stron zapisanych dużym druczkiem mi zajęło około godziny uważnego czytania. Dla dorosłego czytelnika to więc co najwyżej krótki przerywnik od codzienności, a nie coś, czym można cieszyć się długimi godzinami. Szczególnie, że wewnątrz znajdziemy też sporo ilustracji. Schludnie wykonanych, choć przyznaje: nie do końca w moim guście. Biorę jednak pod uwagę, że to literatura dziecięca, a dla młodszych czytelników rysuje się jednak trochę inaczej.
Przedstawiona w książce historia wydaje mi się całkiem inteligentna i zręczna. Bożek to trochę odcięty od życia chłopiec, który po prostu musi trochę dorosnąć. Zrozumieć, jak działa społeczeństwo i pojąć, że bycie innym wcale nie jest złe. Choć raczej nie mam dużej wiedzy na temat dziecięcej psychiki to wydaje mi się, że młodszy czytelnik naprawdę ma szansę się z nim utożsamić. Szczególnie, że Kisiel opowiada o rzeczach stosunkowo trudnych i istotnych, ale w sposób lekki, pełny szalonych pomysłów. Nie tylko samo otoczenie Bożka jest niezwykle tłoczne i kolorowe, ale same jego przygody również. Ponadto to książka doskonała na jesienny czas, choćby przez nawiązania do Halloween.
Jeśli mogłabym się do czegoś przyczepić to do obecnego w książce chaosu. Choć rozumiem, że młodszy czytelnik nie może dostać nadmiaru opisów, by skupić się na lekturze to zabawnych detali przedstawianych przez autorkę było czasem aż za dużo. Nie jest to duża wada, być może w kontekście literatury dziecięcej nie jest wadą w ogóle, ale myślę, że warto o tym wspomnieć.
Najcudowniejszym elementem „Małego Licha” jest to, że seria należy do tego samego uniwersum co „Dożywocie”. Zawiera tych samych bohaterów, tylko opowiada nam historię z perspektywy dziecka. Dzięki temu także rodzic może doskonale bawić się przy lekturze, zwłaszcza jeśli zna inne teksty Kisiel. Wyłapywanie (ogromu) nawiązań może być naprawdę dobrą zabawą, a dziecko, gdy podrośnie, zawsze może do świata przedstawionego wrócić w odpowiedniej dla swojego wieku wersji. To naprawdę jest coś wspaniałego.
Jak wspominałam – nie jestem „znawcą dzieci” i raczej nie jestem w stanie wypowiedzieć się na temat powieści, skupiając się tylko na aspekcie jej targetu. Mi samej poznanie historii Bożka sprawiło po prostu przyjemność. Wierzę, że dzieciom, i rodzicom także sprawi: Marta Kisiel w „Małym Lichu i tajemnicy niebożątka” naprawdę sprawnie operuje słowem, tworząc przesympatyczną historię.
Bożek spędza beztrosko czas z Lichem, potworem spod łóżka i resztą swojej nieco nietypowej rodziny. Nie musi przejmować się tym całym światem, który znajduje się poza jego domem. Dzieciństwo nie może trwać jednak wiecznie. Niedobry wujek Konrad zmusza go, by w końcu poszedł do szkoły i Bożkowi wcale, ale to wcale ten pomysł się nie podoba.
Absolutnie nie bałam się sięgnąć...
2019-10-21
Co trzeba mieć w głowie, aby pisać tak jak Marta Kisiel? Z odpowiedzią na to pytanie przychodzi zbiór jedenastu opowiadań autorki, w tym sześć zupełnie nowych i wcześniej nie publikowanych. Będzie o śmierci, Lichotce, rodzicielstwie, bohaterach fantastycznych i wielu innych tematach, które w jakiś sposób zainteresowały ałtorkę.
Kontynuuje swoją przygodę z twórczością Marty Kisiel. Tym razem zabrałam się za „Pierwsze słowo”. Tytułowy tekst tego zbioru opowiadań zdobył w tym roku Nagrodę Janusza A. Zajdla, a że staram się przynajmniej te odznaczone teksty czytać to po tę książkę po prostu musiałam sięgnąć.
Na początku warto zwrócić uwagę, że dwa z obecnych wewnątrz tekstów – „Dożywocie” i „Szaławiłę” – fani pani Kisiel na pewno znają. To na bazie pierwszego z tych opowiadań wyrósł cykl o tym samym tytule. Drugi tekst (z resztą, też nagrodzony Zajdlem) znalazł się w rozszerzonym wydaniu pierwsze części. Sama znałam już obydwa teksty, niemniej, nie uważam tego za wadę zbioru. Jeśli dobrze rozumiem, jego założeniem było wydanie w jednej książce wszystkich opowiadań autorki i cóż, te teksty, bądź co bądź, też są opowiadaniami. Wydaje mi się jednak, że warto to zaznaczyć.
Z pozostałych dwunastu utworów cztery zostały także wydane w innych miejscach, na przestrzeni lat 2006-2012. Było to jednak na tyle dawno, że młodzi czytelnicy Kisiel prawdopodobnie przynajmniej części z nich nie znają, a ponieważ trzy z nich pojawiły się w prasie to dostęp do tych dzieł teraz jest dość ograniczony.
Skoro omówiłam już wcześniejsze publikacje i to, gdzie teksty można było znaleźć, muszę przejść do samej treści opowiadań. W skrócie określiłabym je jako po prostu miłe. Przyjemne i sympatyczne, dobre na chwilę relaksu po ciężkim dniu pracy, albo świetnie sprawdzające się w komunikacji miejskiej. Powiedziałabym jednak, że dalej to „Dożywocie” (jako opowiadanie i powieść) jest najbardziej przeładowanym żartami dziełem Marty Kisiel, jakie znam (poza tymi książkami czytałam jeszcze „Nomen omen”). Pozostałe teksty, choć żarty i grę słów jak najbardziej zawierają to raczej nie w aż takiej ilości.
Drugim tekstem pod kątem ilości żartów w tym rankingu byłoby chyba opowiadanie „Nawiedziny”. Opowiada ono o drobnej przygodzie w domu publicznym, osadzonym w świecie fantasy. Więcej może nie będę zdradzać. Wydaje mi się jednak, że już taka krótka zapowiedź sugeruje z czym czytelnik może mieć do czynienia, zwłaszcza, jeśli Martę Kisiel zna.
Pierwszy z tekstów w zbiorze, „Rozmowa dyskwalifikacyjna” to autorski debiut i przyznam, że jak na taki wypada naprawdę przeuroczo. W lekki sposób definiuje on to, jak wygląda „rynek” bohaterów fantastycznych. Ciekawy pomysł, podany w żartobliwy sposób – czego można chcieć więcej przy lekturze na wieczór?
Kisiel nie boi się też tematyki śmierci. „Przeżycie Stanisława Kozika” opowiada o zapomnianym przez świat mężczyźnie, którego odejścia nikt nie zauważył. W „Jadeicie” dostajemy zaś odrobinę kryminału. „W zamku tej nocy…” jest tekstem, który mocno nawiązuje do (chyba lubianej przez autorkę) epoki romantyzmu.
Nagrodzone Zajdlem opowiadanie, „Pierwsze słowo” oraz poprzedzający go w zbiorze „Cały świat Dawida” to zdecydowanie najbardziej poważne teksty, strojące (moim zdaniem) nieco bliżej realizmu magicznego, niż fantasy. Zwłaszcza to tytułowe zwraca na siebie uwagę, ale obydwa dzieła uderzają w tematykę rodziny i rodzicielstwa, skupiając się na problemach i pewnych patologiach, które mogą w nich występować. Wyróżniają się tym na tle innych, lekkich i żartobliwych opowiadań. W pewnym sensie podobną tematykę porusza też „Miasto motyli i mgły”, choć w porównaniu do „Pierwszego słowa” i „Całego świata Dawida” ma w sobie więcej elementów fantastycznych, przez co łatwiej traktować je jak baśń.
Dodać muszę, że naprawdę lubię tę oprawę graficzną. Uwielbiam czaszkowo-kwieciste motywy, które przy okazji naprawdę dobrze pasują do zbioru. Kolorystyka też łapie za oko i gdy czytałam powieść poza domem, dostałam kilka zapytań o to, czym jest ta ładna książka. Nie tylko od fanów fantastyki. Nie jest to wprawdzie nic, co wpływa na odbiór samej treści, ale na pewno miło jest mieć na półce ładne książki.
Koniec końców, „Pierwsze słowo” jest zbiorem przyjemnym i łatwym w czytaniu, poruszające sporo ciekawych motywów. Jest różnorodnie, trochę zabawnie, ale autorka nie unika trudnej tematyki. Niemniej, nie są to na pewno tekstu, które na zawsze utkną mi w pamięci. Powiedziałabym, że po ten zbiór mogą swobodnie sięgać dwie grupy osób. Po pierwsze – co chyba jasne – czytelnicy Marty Kisiel. Po drugie – osoby szukające lekkiej lektury w fantastycznych klimatach, którym nie w smak jest w danej chwili czytanie długiej powieści.
Co trzeba mieć w głowie, aby pisać tak jak Marta Kisiel? Z odpowiedzią na to pytanie przychodzi zbiór jedenastu opowiadań autorki, w tym sześć zupełnie nowych i wcześniej nie publikowanych. Będzie o śmierci, Lichotce, rodzicielstwie, bohaterach fantastycznych i wielu innych tematach, które w jakiś sposób zainteresowały ałtorkę.
Kontynuuje swoją przygodę z twórczością...
2019-10-19
Tajemnic Strefy X nie da się w pełni zgłębić. To jednak nie oznacza, że nikt nie próbuje. Po dwunastej wyprawie do siedziby Southern Reach, organizacji zajmującej się tym miejscem, zostaje wysłany Kontroler. Mężczyzna zajmuje miejsce dyrektora, jednak to nie zarządzanie jest jego zadaniem. John Rodriquez, bo tak w rzeczywistości się nazywa, ma odkryć, co wydarzyło się w trakcie ostatniej wyprawy, rozmawiając z zamkniętą w celi Biolożką.
Trylogia „Sounthern Reach” jest doprawdy wyjątkowa. „Ujarzmienie”, tak samo jak tom poprzedni, to wprawdzie niedługa, ale przeładowana treścią powieść, która przede wszystkim wzbudza niepokój. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do „Unicestwienia” autor trzyma czytelnika z dala od samej Strefy, skupiając się na działaniu równie tajemniczej korporacji.
„Ujarzmienie” to książka utrzymana gdzieś poza czasem i rzeczywistością. Nie wszyscy mają w niej imiona. Strefa X gdzieś istnieje, ale gdzie dokładnie? To nie jest w pełni wypowiedziane. Bohaterowie niby istnieją, niby mają swoje charaktery i przeszłość… ale przez klimat niepewności kreowany przez VanderMeera właściwie nie wiemy, w co do końca wierzyć. To sprawia, że „Ujarzmienie” naprawdę może fascynować, tak samo jak tom pierwszy. Warto jednak zwrócić uwagę, że to absolutnie nie jest trylogia dla każdego: powieści tego autora mają, mimo wszystko, dość wysoki próg wejścia.
W „Unicestwieniu” dostaliśmy horror ekologiczny. W „Ujarzmieniu” zaś autor serwuje nam coś bliższego thrillerowi korporacyjnemu. To na organizacji i ludziach w niej pracujących skupia się nasza uwaga, choć oczywiście Strefa X cały czas jest gdzieś w tle. To ona jest źródłem tajemnic i niepewności. Gdyby jej nie było, nie byłoby w końcu Southern Reach.
Ponownie autor serwuje nam stosunkowo trudną treść w sposób bardzo, bardzo prosty. Zdania Jeffa VanderMeera są raczej krótkie i klarowne. Na dodatek wydanie Otwartego może poszczycić się dość dużą czcionką. Dlatego jeśli czytelnik po prostu do książki przysiądzie, powinien być w stanie szybko ją pochłonąć. Czy jednak w pełni zrozumie całość? Czy podejście autora do kreowania świata będzie mu odpowiadać? Na to odpowiedzieć nie jestem w stanie. Wszak to weird fiction. Taką literaturę po prostu trzeba lubić, nie bojąc się tego, że czasem autor wyprowadzi nas na manowce dziwności.
Dodać muszę, że uwielbiam oprawę graficzną całej trylogii. Jest… psychodeliczna. Pasująca do treści i skupiająca uwagę. Wbrew pozorom obecne na ilustracji króliki naprawdę mają znaczenie. Więcej jednak zdradzać nie będę. Ich tajemnicę najlepiej odkryć samodzielnie.
Nie wiem, który z tych dwóch tomów lubię bardziej. „Unicestwienie” było mi w pewnym sensie bliższe. Anomalie przyrodnicze bardziej przemawiają do moich emocji. Niemniej, chyba jednak wolę Kontrolera od Biolożki, jeśli chodzi o charakter postaci. John to konkretny facet po przejściach, który dostał do wykonania naprawdę niewdzięczną robotę i chcąc nie chcąc, musi ją wykonać.
Trzeci tom „The Southern Reach” już na mnie czeka. Choć podejrzewam, że autor zostawi mi więcej pytań, niż odpowiedzi to niewątpliwie już wkrótce się za niego zabiorę. A tę książkę naprawdę polecam odważnym, którym do gustu przypadł tom pierwszy trylogii.
Tajemnic Strefy X nie da się w pełni zgłębić. To jednak nie oznacza, że nikt nie próbuje. Po dwunastej wyprawie do siedziby Southern Reach, organizacji zajmującej się tym miejscem, zostaje wysłany Kontroler. Mężczyzna zajmuje miejsce dyrektora, jednak to nie zarządzanie jest jego zadaniem. John Rodriquez, bo tak w rzeczywistości się nazywa, ma odkryć, co wydarzyło się w...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-16
Konrad Romańczuk ma zamiar napisać swoje literackie dzieło życia w oddziedziczonym po dalekim przodku domu. Gdy jednak przybywa do Lichotki odkrywa, że nie będzie to takie proste. Budynek nie jest pusty. Zamieszkuje go zgraja dożywotników, których pisarz musi wziąć pod opiekę.
Wielokrotnie słyszałam porównania Marty Kisiel do Terry’ego Pratchetta. Po lekturze „Nomen Omen” nie do końca jednak rozumiałam, skąd aż tak wiele osób o tym mówi. Gdy jednak w moje ręce wpadło „Dożywocie” tej samej autorki wszystko stało się jasne.
Ta książka to – w pozytywnym znaczeniu tych słów – jeden, wielki żart. Autorka bezustannie bawi się słowem, pisząc w sposób dość potoczny i nawiązując do polskich powiedzeń, kalek i kultury. Czerpie z resztą nie tylko z naszych rodzimych motywów. Znajdziemy tu też odrobinę Kinga czy Lovecrafta, a i to przecież nie wszystko. „Dożywocie”, mimo bycia debiutem, zaskakuje naprawdę dobrym warsztatem. Kisiel wprawdzie nie sili się na poetyckość czy powagę (wszak to komedia), jednak by stworzyć działające żarty trzeba przecież mieć często lepsze wyczucie, niż tworząc „kulturę wyższą”.
Na dodatek autorka przedstawia nam grupę niezwykle sympatycznych bohaterów. Mieszkańcy Lichotki to wesoła gromadka, której chyba nie da się nie polubić. Przy okazji każdy z charakterów jest bardzo wyrazisty. Nie da się ich pomylić i choć jest ich naprawdę sporo to wszyscy dostają trochę miejsca dla siebie. To nimi „Dożywocie” stoi – nie fabułą.
Bo fabuły mimo wszystko w tej powieści Kisiel raczej nie ma. „Dożywocie” ma w moim odczuciu sporo z powieści obyczajowej. Przedstawia nam raczej scenki z życia Konrada i jego dożywotników, które luźno łączą się w całość. Niektóre motywy z początku czy środka powieści wracają na końcu, ale wiele z nich istnieje głównie po to, by rozwinąć bohaterów albo przedstawić nam jakiś żart.
To sprawia, że ta książka nie jest powieścią, którą osobiście mogłabym czytać ciągiem. Najlepiej bawiłam się, gdy zabierałam ją do komunikacji miejskiej, czy też miałam na poczytanie dosłownie pięć minut. Dzięki temu mogłam wrócić do postaci, które polubiłam, ale jednocześnie nie czułam się znużona pojedynczymi scenkami, które do niczego ostatecznie nie prowadziły. „Dożywocie” może więc naprawdę dobrze sprawdzić się w takiej formie… o ile nie macie tendencji do wybuchania nagle śmiechem w trakcie czytania.
Pod koniec posiadanego przeze mnie wydania wydawnictwo zamieściło „Szaławiłę” – opowiadanie traktujące o dalszych losach Lichotki. Tekst ten zdobył Zajdla za rok 2017 i choć muszę przyznać, że jest naprawdę dobry, to mimo wszystko raczej mnie zasmucił, niż bawił. Czemu? Osoby, które tę książkę czytały chyba będą w stanie mnie zrozumieć: końcówka „Dożywocia” kończy pewien etap w życiu bohaterów, a „Szaławiła” ten fakt pieczętuje. Więcej może wspominać o opowiadaniu nie będę – jest zbyt krótkie, bym mogła swobodnie o nim opowiedzieć bez spoilerów.
Muszę też dodać kilka słów o okładce. Nim książka trafiła w moje ręce nie zwróciłam na nią szczególnej uwagi. Na żywo jednak prezentuje się naprawdę dobrze. Elwira Pawlikowska zapewniła książce bardzo klimatyczną i pasującą do treści oprawę, a znajdujące się wewnątrz ilustracje (także jej autorstwa) urozmaicają czytanie.
„Dożywocie” to naprawdę przyjemna lektura, która doskonale sprawdzi się jako poprawiacz nastroju. Choć widziałam, że w księgarniach często ląduje w literaturze młodzieżowej sama bym jej za taką nie uznała. Faktycznie, pod tym względem Kisiel jest jak Pratchett – ma na tyle inteligentny żart, że zarówno ci młodsi, jak i starsi czytelnicy znajdą w niej coś dla siebie. Wprawdzie przez brak jednolitej fabuły nie jest książką idealną, ale to w końcu debiut autorki i jak na taki, wypada naprawdę bardzo dobrze.
Konrad Romańczuk ma zamiar napisać swoje literackie dzieło życia w oddziedziczonym po dalekim przodku domu. Gdy jednak przybywa do Lichotki odkrywa, że nie będzie to takie proste. Budynek nie jest pusty. Zamieszkuje go zgraja dożywotników, których pisarz musi wziąć pod opiekę.
Wielokrotnie słyszałam porównania Marty Kisiel do Terry’ego Pratchetta. Po lekturze „Nomen Omen”...
2019-04-25
Ruchliwa, kanadyjska ulica. Samantha August, pisarka fantastyki naukowej, zostaje porwana przez UFO. Gdy się budzi na pokładzie statku kosmicznego, dowiaduje się, że pozaziemska cywilizacja planuje wspomóc ziemski ekosystem, nawet jeśli będzie oznaczało to usunięcie rodzaju ludzkiego. Ona sama ma być zaś pośrednikiem między kosmicznymi siłami, a Ziemią.
Co musi zawierać powieść, aby w jakikolwiek sposób zadziałała? Przede wszystkim – jakiś problem. Główny motyw przewodni, do którego rozwiązania będą dążyć bohaterowie. Może to być przeżycie w trudnych sytuacjach, może to być zdobycie miłości, uratowanie kogoś, realizacja jakichkolwiek pragnień. To jednak jest kluczem: powieść bez historii praktycznie nie istnieje. Steven Erikson w swojej „Cenie szczęścia” chyba jednak kompletnie o tym zapomniał… mimo że wcale nie jest początkującym pisarzyną, a osobą, która ma na swoim koncie już naprawdę wiele dzieł.
Początkowo byłam do tej powieści nastawiona naprawdę pozytywnie. Czytało się ją bardzo przyjemnie: styl Eriksona jest „akurat”. Wystarczająco ciężki, by nie być infantylnym, ale na tyle lekki, by dało się przez całość bez problemu przebrnąć. Ponadto same pierwsze sceny powieści wypadają naprawdę dobrze. Dostajemy całkiem ciekawie opisane porwanie Samanthy August, naszej głównej bohaterki, a następnie obserwujemy jej pierwszy kontakt ze sztuczną inteligencją, wykreowaną przez pozaziemską cywilizacje. Jej wymiana zdań z Adamem (bo tak się ta SI nazywa), jej spostrzeżenia i budująca się powoli relacja tych postaci zapowiadała naprawdę przyjemną lekturę.
Prędko jednak okazało się, że… „Cena szczęścia” nie oferuje absolutnie nic poza tę konkretną relacje, która z czasem i tak robi się coraz to nudniejsza, bo do niczego szczególnego nie prowadzi. Erikson w swojej powieści spróbował odwrócić tropy. Zamiast zrzucić na Ziemię groźnych, agresywnych kosmitów, zaprezentował pokojowo nastawione istoty, które chcą nam tylko pomóc. Naprawić ekosystem, zabrać głód i choroby, oduczyć nas agresji…
To niestety był tylko pozornie dobry pomysł. Ludzkość przedstawiona w „Cenie szczęścia” nie ma absolutnie żadnych szans w starciu z pozaziemskimi siłami. Poza tym nie ma też szczególnego interesu: co prawda wokół panuje chwilowy chaos, ale poza tym skoro nie ma głodu, nie ma zanieczyszczonej Ziemi, nie ma wojen… to właściwie nie trzeba absolutnie niczego zmieniać. Przez 550 stron powieści obserwujemy więc ciągniętą na siłę „dramę” tworzoną przez władców i możnych naszego świata, która jednak nie ma szczególnego punktu kulminacyjnego. Ponadto poza Samanthą nie dostajemy tu żadnego mocnego bohatera, skacząc pomiędzy innymi postaciami, których dialogi i dziania są właściwie zupełnie puste, gdy już zrozumiemy, do czego to wszystko dąży.
Śmiem więc twierdzić, że to odwrócenie tropów w „Cenie szczęścia” w żadnym razie nie wyszło. Erikson może miał ciekawy pomysł na opowiadanie, ale na pewno nie na aż tak długą powieść. Miał też dwójkę całkiem ciekawych bohaterów – bo Samantha i Adam naprawdę sympatycznie ze sobą współgrają – ale zmarnował ich potencjał, wrzucając ich do książki kompletnie pozbawionej treści.
Cóż jeszcze mogę dodać? Na pewno warto wspomnieć, że „Cena szczęścia” wydaje się też pomnikiem zbudowanym dla kanadyjskich pisarzy fantastyki naukowej. Erikson bezustannie wspomina o swoich kolegach po fachu, próbując fabularnie robić z nich speców od pozaziemskiej inteligencji i wręcz wychwalając swój lokalny fandom. Nie mam raczej nic przeciwko, choć jednocześnie… szkoda, że swoim przyjaciołom powierzył role w tak nijakiej powieści.
„Cena szczęścia” może zadziałałaby jako opowiadanie; jako powieść nie działa wcale, mimo że raczej nie jest w całości trudna do przyswojenia. Być może komuś, kto nie miał wcześniej styczności z takim odwracaniem tropów, ten koncept sam w sobie po prostu się spodoba. Być może stanie się wystarczającym powodem, aby tą książką się zainteresować i nawet ją polubić. Ja sama chyba mam już na swoim koncie za dużo fantastyki naukowej, aby się tą powieścią zachwycać. Mimo wszystko – taką zabawę motywami już widziałam i to w lepszym wykonaniu, więc podziękuję za taką powtórkę z rozrywki.
Ruchliwa, kanadyjska ulica. Samantha August, pisarka fantastyki naukowej, zostaje porwana przez UFO. Gdy się budzi na pokładzie statku kosmicznego, dowiaduje się, że pozaziemska cywilizacja planuje wspomóc ziemski ekosystem, nawet jeśli będzie oznaczało to usunięcie rodzaju ludzkiego. Ona sama ma być zaś pośrednikiem między kosmicznymi siłami, a Ziemią.
Co musi zawierać...
2019-10-11
2019-10-08
Ogród Demona Luster przypomina opustoszały cmentarz pełen roślin. Gdy zostaje w nim znalezione ciało, Ida i Kruchy zostają wezwani na miejsce zdarzenia. Wkrótce we Wrocławiu dochodzi do serii samobójstw. Młoda szamanka od umarlaków próbuje pomóc w rozwiązaniu śledztwa.
Idę Brzezińską spotkałam już dobrych kilka lat temu. Zaczęłam od „Demona luster”, czyli drugiego tomu cyklu, bo wydająca go Fabryka Słów niestety, nie zadbała o to, by powieść była w jakikolwiek sposób oznaczona, a to były jeszcze czasy, w których nie sprawdzałam w sieci każdej książki przed chwyceniem w swoje ręce. Po dłuższym czasie nadrobiłam też i tom pierwszy, uznając go jednak za gorszy od kontynuacji. Dobre wspomnienia po książce Raduchowskiej jednak pozostały i z chęcią zabrałam się za tom trzeci, czyli „Fałszywego Pieśniarza”. Miałam nadzieję, że po dobrym „Spektrum” ta autorka po prostu nie może mnie zawieść i w kolejnej odsłonie „Szamanki od umarlaków” dostarczy mi odpowiedniej dawki rozrywki.
I nie przeliczyłam się. Martyna Raduchowska to pisarka, która rozwinęła się w naprawdę dobrym kierunku. Tom pierwszy serii pamiętam jako przeciągnięty do długości powieści, lekki i niekoniecznie wybitny żart. Całkiem miły i sympatyczny, ale wyraźnie będący debiutem. „Fałszywy Pieśniarz” jest zaś po prostu nieźle poprowadzona, przygodowo-kryminalną powieścią urban fantasy.
Powieść wprawdzie dalej zachowuje swój lekki ton. To książka, którą swobodnie mogłabym porównać do cyklu Anety Jadowskiej o Dorze Wilk, czy do „Domu wschodzącego słońca” Aleksandry Janusz. Szczególnie, że o ile w tomie pierwszym Ida była krnąbrną prawie-nastolatką to jednak w tomie trzecim zdobyła już trochę doświadczeń i po roku rozwoju chyba jednak trochę się zmieniła. Powoli nabiera pewności siebie i szuka swojego miejsca w świecie. Uznałabym więc, że „Fałszywy pieśniarz” jest w swoim tonie gdzieś pomiędzy wcześniej wspomnianymi książkami. Z jednej strony książka Raduchowskiej światem przedstawionym nieco bardziej przypomina ten Janusz, jest też nieco bardziej niewinna niż twórczość Jadowskiej. Z drugiej strony, „Dom wschodzącego słońca” opowiada o nastolatce, a Ida jest już, mimo wszystko, dorosłą kobietą, która musi umieć o siebie zadbać samodzielnie.
Doskonale pamiętam, że w „Demonie luster” zauroczyła mnie przede wszystkim relacja Idy z Kruchym. Zbudowana na przyjaźni, wspieraniu siebie nawzajem i wspólnych żartach, wydawała mi się bardzo naturalna. W tamtym okresie nie znałam wielu powieści, które podchodziłyby do relacji postaci w taki sposób. Teraz być może nie jest to dla mnie żadną nowością, ale w „Fałszywym Pieśniarzu” autorka kontynuuje to, co napoczęła wcześniej… i wychodzi jej to naprawdę uroczo. Szczególnie, że mimo wszystko, nie znam zbyt wielu aż tak sympatycznych postaci w polskiej literaturze.
Sam świat przedstawiony nie należy do szczególnie oryginalnych. Jest dość barwny, ale właściwie bazuje na znanych nam kliszach. Sama opowiadana przez Raduchowską historia jest zaś dynamiczna i pełna całkiem pomysłowych zwrotów akcji, choć moim zdaniem to bohaterowie sprawiają, że naprawdę wciąga. Choć zwykle widzę postacie jako narzędzia potrzebne do realizacji fabuły, tak w tym przypadku moim zdaniem to Ida i Kruchy wysuwają się na pierwszy plan. Dlatego też osoby, które nie polubiły tych postaci wcześniej mogą niekoniecznie wciągnąć się w historię „Fałszywego Pieśniarza”.
Koniec końców, przy kontynuacji „Szamanki od umarlaków” bawiłam się naprawdę dobrze. To książka, która dobrze sprawdziła się u mnie w roli odskoczni od poważniejszych tematów. Sprawiła, że z przyjemnością śledziłam losy bohaterów i właściwie nie narzekałabym, gdyby Raduchowska stworzyła wielotomową serię fantastycznych kryminałów z tymi właśnie postaciami. Zakładając oczywiście, że autorka miałaby na to ochotę i pomysł. Myślę, że to powieść, która trafi do naprawdę szerokiego grona odbiorców, wyłączając może jedynie tych, którzy szukają jedynie naprawdę poważnej literatury. Dodać też muszę, że to wręcz doskonała pozycja na jesień. Akcja „Fałszywego Pieśniarza” nie tylko rozgrywa się w październiku, ale jej temat kręci się wokół nieumarłych, demonów i szeroko rozumianej nekromancji – nie wyobrażam sobie historii bliższej świętu zmarłych.
Ogród Demona Luster przypomina opustoszały cmentarz pełen roślin. Gdy zostaje w nim znalezione ciało, Ida i Kruchy zostają wezwani na miejsce zdarzenia. Wkrótce we Wrocławiu dochodzi do serii samobójstw. Młoda szamanka od umarlaków próbuje pomóc w rozwiązaniu śledztwa.
Idę Brzezińską spotkałam już dobrych kilka lat temu. Zaczęłam od „Demona luster”, czyli drugiego tomu...
2019-08-18
[Tekst analizuje zarówno film i książkę, bo uważam, że nie da się oceniać tych dzieł osobno. Może zawierać spoilery.]
„Trzy kroki od siebie” opowiada o cierpiącej na mukowiscydozę Stelli. Dziewczyna ma siedemnaście lat. Jest bardzo dokładna i inteligentna: samodzielnie stworzyła aplikację, która przypomina chorym o braniu leków. Ponadto prowadzi także kanał na Youtube, gdzie opowiada o swojej przypadłości. Gdy trafia do szpitala z powodu infekcji, poznaje w nim Willa: zbuntowanego chłopaka, który przypadkiem złapał groźnego wirusa, będącym właściwie wyrokiem śmierci dla chorych na muko osób. Stella nie może znieść tego, jak zachowuje się chłopak i próbuje przekonać go do zwracania większej uwagi na swoją terapię.
Mamy więc właściwie wszystko, co może „chwycić” za serce nastolatków. Zakazaną miłość. Chorobę, która na ekranie bądź w literaturze potrafi być pociągająca. Postacie, które faktycznie mają jakieś zainteresowania i pasje; te są nakreślone bardzo wyraźnie, zarówno w książce, jak i w filmie. Jednocześnie w tych dwóch dziełach naprawdę widać, że twórcom zależało na przedstawieniu nie tylko samej historii Stelli i Willa, ale też charakteru mukowiscydozy. Wyjaśnienia, czym ta choroba jest i na czym polega. To całkiem sprytny sposób na szerzenie edukacji wśród młodych ludzi i naprawdę nie mam nic przeciwko samemu zamysłowi „Trzech kroków od siebie”.
Swoją przygodę z tymi dwoma dziełami zaczęłam od filmu właśnie. To on z resztą z tej dwójki jest oryginałem: książka jest jego nowelizacją. W każdym razie – sam seans był dla mnie po prostu całkiem przyjemny. W żadnym razie nie odkrywczy (fabuła „Trzech kroków… nie jest niczym nowym w świcie nastoletnich romansów), ale przyjemny.
Miło było zobaczyć na ekranie Cole Sprouse’a w roli Willa, czy Moisesa Ariasa grającego Poe, których znam z ekranu od lat, głównie z Disney Channel. Ponadto aktorka grająca Stellę, Haley Lu Richardson, wydała mi się dość autentyczna, a relacja głównych bohaterów wypadała całkiem uroczo. Jasne, „Trzy kroki od siebie” są przerysowane. Przedstawiony szpital wygląda bardziej jak hotel, a w okolicy finału cała opowieść wyrasta do wręcz nierealnych, epickich momentów. Niemniej, to film kierowany do nastolatków. On właściwie „musi” mieć takie elementy, szczególnie jeśli ma się sprzedać i trafić do szerokiej publiki. Z resztą to się chyba udało. Przy budżecie rzędu siedmiu milionów dolarów, obraz zarobił prawie dziewięćdziesiąt.
Nie miałam zamiaru narzekać na ten film. Rzadko się zdarza, bym nie marudziła na nastoletni romans, ale tym razem… po prostu nie chciałam tego robić. Przekaz całości jest całkiem mądry, ogląda to się całkiem miło, dla młodzieży (i starszych lubiących młodzieżową twórczość) jest jak znalazł jako seans na wolny wieczór. A potem zaczęłam trochę grzebać.
Pierwsza rzecz, a właściwie osoba na jaką wpadłam jest Clarie Wineland. Youtuberka, która zmarła w 2018 roku. Śliczna, inteligentna i naprawdę charyzmatyczna dziewczyna, która odeszła z tego świata… zgadnijcie sami na co. Oczywiście, że na mukowiscydozę.
Film powstawał już w 2017 roku w związku z czym Clarie wtedy na naszym świecie jeszcze była z moich informacji wynika, że nie tylko wiedziała, że taki film jak „Trzy kroki od siebie” powstaje. Nawet współpracowała przy tworzeniu go. Tyle, że jeśli obejrzy się fragmenty „nagrań” vloga Stelli oraz przejrzy się kanał Clarie okaże się, że… główna bohaterka filmu mówi w słowo w słowo to, co ta prawdziwa dziewczyna. Nawet jej energia, sposób poruszania się, zachowanie ma w sobie wiele podobieństw. Tak, jakby aktorka właściwie udawała Wineland.
Z jednej strony nie jest to coś złego, szczególnie, że Clarie wiedziała o całym projekcie. Z drugiej… naprawdę chciałam pochwalić aktorstwo Richardson. Tyle tylko, że jeśli Haley Lu właściwie „małpowała” zachowanie prawdziwej osoby to chyba nie zasługuje na aż takie „ochy” i „achy”. Dużo łatwiej jest skopiować cudze zachowanie niż wykreować swoją własną postać. Dlatego moje pozytywne emocje względem tej aktorki trochę opadły.
Następnie postanowiłam sięgnąć po książkę. Nie była długa, jest o niej całkiem głośno, więc pomyślałam… czemu nie? To lektura, którą można połknąć w jeden wieczór, więc po prostu ją otwarłam. I wiecie co znalazłam? Scenariusz „Trzech kroków od siebie”, niemal bez dodanych scen.
Teraz muszę powtórzyć coś, co właściwie powtarzam od lat: nie ma absolutnie żadnego sensu, by adaptacja była identyczna jak oryginał. Po co się powtarzać, po co opowiadać drugi raz dokładnie tę samą historię? Film, książka, gra, cokolwiek – ma być przede wszystkim dobrą całością samą w sobie. Jeśli spełnia oczekiwania fanów – cudownie. Jeśli nie, bo jest złym filmem/grą/książką/czymkolwiek – gorzej. Jeśli nie, bo jest złą adaptacją, a świetnym filmem/grą/… – naprawdę, fani, wybaczcie, ale mam Was gdzieś.
A książka „Trzy kroki od siebie” jest po prostu cholernie pustą nowelizacją, napisaną chyba głównie przez względy finansowe. Ewentualnie po to, by szerzyć wiedzę o chorobie, ale… skoro twórcy mieli tak duże serducho do mówienia o tym w filmie, czemu przy książce poszli na aż tak dużą łatwiznę?
Nie chodzi o to, że to kompletnie zła książka, grafomania, coś, czego nie da się czytać. Absolutnie nie. „Trzy kroki od siebie” w wersji książkowej to bardzo lekka powieść, która na pewno spodoba się (i już spodobała) sporej grupie osób. Tyle tylko, że dla mnie osobiście jej istnienie nie ma żadnego sensu. Film by wystarczył, naprawdę.
Nie tylko niemal nie dodaje scen do „filmu”, ale również nie zachwyca językiem. Ten jest tak prosty, jak to tylko możliwe, byleby tylko trafić do szerokiego grona odbiorców. Postacie zaczynają się wydawać nieco odrealnione. W ekranizacji to aktor dźwiga sporą część charakteru bohatera, w książce robią to tylko słowa. W związku z tym pasje głównych postaci niby istnieją – ale jakoś ich nie czuć. To samo dotyczy chemii między postaciami. Czytając, widziałam sceny z filmu. Widziałam uśmiech Sprouse’a, widziałam emocje Richardson… ale nie widziałam tych postaci jako postaci. No wiecie, w trakcie lektury zwykle tworzy się w głowie twoja-własna-osobista-wizja-bohaterów. Tyle, że nie w tym przypadku. Ta książka to nieco rozpisany scenariusz, którego role przynależą do konkretnych aktorów, a chemia wynika z zachowania osób grających bohaterów. Nie zaś z samych, pustych dialogów, które serwuje nam nowelizacja.
Po prostu czuje, że straciłam czas. Nabrałam się na sztuczkę marketingową, tylko po to, by znów poznać dokładnie tę samą historię, tylko w wersji gorszej i okrojonej, pozbawionej obrazu, dzięki któremu „Trzy kroki od siebie” nawet działały jako romans/dramat dla młodzieży.
Jeśli więc interesuje Was ta historia i chcecie ją poznać, ale nie macie czasu na dwa z tych dzieł, bierzcie się za oryginał. Za film. Podejrzewam, że Ci z Was, którzy lubią czytać i którym to dzieło się spodoba, sami z siebie sięgną za książkę, ale… po prostu lojalnie uprzedzam, jak ona wygląda. Jest spora szansa, że po prostu zmarnujecie kilka godzin na poznawanie dokładnie tego samego, zamiast poznawać coś bardziej kreatywnego.
[Tekst analizuje zarówno film i książkę, bo uważam, że nie da się oceniać tych dzieł osobno. Może zawierać spoilery.]
„Trzy kroki od siebie” opowiada o cierpiącej na mukowiscydozę Stelli. Dziewczyna ma siedemnaście lat. Jest bardzo dokładna i inteligentna: samodzielnie stworzyła aplikację, która przypomina chorym o braniu leków. Ponadto prowadzi także kanał na Youtube,...
2019-09-28
Ambergris to potężne miasto, w którego zakamarkach czai się śmiertelnie groźna rasa Szarych Kapeluszy. Artystka, Janice Shriek, pisze posłowie do książki swojego młodszego brata, Duncana. Mężczyzna spędził lata na badaniu podziemi miasta, a jego siostra opowiada, jak jego życie wyglądało z jej perspektywy.
„Shriek: Posłowie” jest powieścią, która przeleżała u mnie swoje. Zakupiłam ją na pierwszym roku studiów, w jakimś dyskoncie, chcąc poznać jakieś książki z „Uczty Wyobraźni” Maga. Dopiero po fakcie zorientowałam się, że to drugi tom z serii i odłożyłam czytanie na później. I „później” stało się „teraz”: w końcu kolejna książka Jeffa VanderMeera jest już za mną.
Szczerze przyznam jednak, że sama nie do końca wiem, co o tej powieści myślę. VanderMeer to człowiek o bardzo dobrych pomysłach i wyćwiczonym warsztacie, co w tej książce widać. Mało który autor byłby w stanie poprowadzić tego typu powieść tak, aby czytelnik nie gubił się w treści. Z jednej strony dostajemy tu bowiem narrację pierwszoosobową Janice Shirek. Z drugiej jednak w nawiasach wypowiada się jej brat, Duncan, komentując słowa swojej siostry. Wielu innych autorów mogłoby nie udźwignąć takiej narracji, a temu autorowi ta wychodzi bardzo płynnie. Na dodatek sama relacja rodzeństwa jest chyba jednym z najciekawszych elementów „Shrieku”.
Przy tym jednak moje zainteresowanie historią mogłabym określić mianem średniego. Opis z tyłu okładki obiecuje czytelnikowi wielkie tajemnice i skandale, a ja tego w treści książki szczególnie nie odczuwam. Ta książka VanderMeera z jednej strony osadza akcję w fikcyjnym mieście, ale z drugiej skupia się na kwestiach bardzo przyziemnych i obyczajowych. Opowiada o skupionym na swojej pracy historyku, problemach rodzinnych, romansach i świecie wydawniczym, a sprawy związane ze światem przedstawionym spycha w tło. Muszę jednak oddać, że dzięki temu to „tło” ma w sobie coś ciekawego i mrocznego, ale to było za mało, abym bezustannie czuła się skupiona na lekturze.
Ponadto VanderMeer przyzwyczaił mnie do dzieł raczej krótkich. Konkretnych i przepełnionych treścią. W trakcie lektury „Shrieku” miałam jednak wrażenie, że całość jest niepotrzebnie wydłużona, a odczucie, że pomijając dziesięć stron nie stracę niczego z treści wcale nie jest szczególnie dobre. Być może miałam takie wrażenie przez nieznajomość poprzedniej części z serii. Z tego, co mi wiadomo (choć mogę się tu mylić) tamta część to zupełnie inna historia, osadzona w tym samym mieście. Może jednak gdybym poznawała serię po kolei byłabym bardziej przywiązana do samego Ambergris, co zwiększyłoby moje zainteresowanie opisami VanderMeera. Ale kto wie. W tej chwili „Miasto szaleńców i świętych” nie jest najlepiej dostępne i pewnie prędko nie zweryfikuje tej wiedzy. Nie jestem więc w stanie w pełni ocenić tej książki.
Jeff VanderMeer jest autorem, który nie trafi do wszystkich – to nie ulega wątpliwości. Ja spotkania z tym tytułem nie żałuję, choć nie sądzę, bym do niego wróciła: przynajmniej nie mam poczucia, że zalega na mojej półce. Twórczość tego pana warto sprawdzić, choć chyba niekoniecznie od tej konkretnie pozycji. Naprawdę wydaje mi się, że wydłużenie książki do czterystu zapisanych drobnym druczkiem stron nie wyszło tej historii na dobre. Jak na razie odnoszę wrażenie, że VanderMeer najlepiej radzi sobie w formie stosunkowo krótkiej, będącej gdzieś na pograniczu opowiadania i powieści.
Ambergris to potężne miasto, w którego zakamarkach czai się śmiertelnie groźna rasa Szarych Kapeluszy. Artystka, Janice Shriek, pisze posłowie do książki swojego młodszego brata, Duncana. Mężczyzna spędził lata na badaniu podziemi miasta, a jego siostra opowiada, jak jego życie wyglądało z jej perspektywy.
„Shriek: Posłowie” jest powieścią, która przeleżała u mnie swoje....
2019-09-13
Trwa Boże Narodzenie. Znudzona Nastka wyciąga starą skrzynie i wymusza na swoim przybranym ojcu zwierzenia. Hopper opowiada o tym, jak po powrocie z Wietnamu został policjantem w Nowym Jorku i przypadkiem wplątał się w sprawę prowadzoną przed agentów federalnych.
„Stranger things” to serial o niezwykle przyjemnym klimacie. Ciekawe postacie, opowieść bazująca na przyjaźni i odrobina horroru sprawiły, że ta historia po prostu działa. Nic dziwnego, że wokół niej urosło grono fanów na tyle duże, aby twórcom opłacało się rozwijać świat przedstawiony. Tak też dostaliśmy kilka książek stworzonych na bazie serialu, rozwijających znajdujące się w nich wątku. Nie rzuciłam się na wszystkie z nich, ale udało mi się zapoznać z „Ciemnością nad miastem” i w moich oczach ta lektura wypada po prostu… bardzo, bardzo przeciętnie.
Jeśli miałabym jednym słowem określić, jaka jest ta powieść, wybrałabym słowo „tania”. To dzieło Adama Christophera kojarzy mi się z tymi książkami, które można wygrzebać w wielkich koszach z tanią literaturą. Ale może przejdźmy do rzeczy.
Wielki napis „Stranger things” na okładce sugeruje, że historia rozwinie nam wątki z serialu, albo powie coś więcej o postaciach, które mogliśmy oglądać na ekranie kina. I niby „Ciemność nad miastem” próbuje to robić. Dostajemy przecież opis przeszłości Hoppera, a także kilka scenek z Nastką, którą chyba większość widzów uwielbia. Tyle tylko, że ja osobiście w tych książkowych charakterach widziałam co najwyżej jakieś szkielety bohaterów, a nie postacie z krwi i kości. Gdyby ktoś podmienił te dwa imiona na inne naprawdę nic by się nie zmieniło. Ponadto scenki z Jedenastką nie są wcale tej historii potrzebne: przetykają jedynie główną fabułę, sprawiając, że ta gubi tempo. Jakby tego było mało, właśnie przez nie szybko możemy domyślić się zakończenia historii, a przynajmniej nie musimy martwić się o życie Hoppera, bo po prostu wiemy, że dożył lat 80. XX-wieku.
Styl, jakim napisana jest powieść, jest bardzo prosty i mało charakterystyczny. Lekki, ale w ten niezaskakujący, nudny sposób. Chciałabym zrzucić winę na tłumaczenie, ale tą powieścią zajmowała się doświadczona anglistka, zajmująca się fantastyką. Wydaje mi się więc, że problem jednak leży w oryginale. W moim odczuciu to po prostu książka napisana przez rzemieślnika, który dostał na nią zlecenie, a nie – chciał opowiedzieć ciekawą historię.
Pod kątem fabularnym „Ciemność nad miastem” także wypada nijak. Dostajemy tu książkowy odpowiednik niezbyt udanego filmu sensacyjno-kryminalnego. Niby obserwujemy śledztwo, niby są wybuchy, zagadki i tajemnice, ale niekoniecznie nas to wciąga i niekoniecznie ma sens. Z takim zastrzeżeniem, że film trwa około dwóch godzin i swobodnie można oglądać go „w tle”. Czytanie powieści nie dość, że zabiera więcej czasu to wymaga pełnego skupienia.
„Ciemność nad miastem” jest po prostu tanią książką. Jeśli czytelnik nie wymaga zbyt wiele, może i będzie się przy niej dobrze bawił. Da się ją szybko pochłonąć, a znajome imiona bohaterów mogą zachęcić do lektury osoby, która na co dzień nie sięgają po literaturę. Wydaje mi się jednak, że jeśli czytelnik wymaga czegokolwiek więcej… to chyba lepiej zrobi, jeśli sięgnie po jakikolwiek inny kryminał bądź też po prostu jeszcze raz obejrzy „Stranger things”.
Trwa Boże Narodzenie. Znudzona Nastka wyciąga starą skrzynie i wymusza na swoim przybranym ojcu zwierzenia. Hopper opowiada o tym, jak po powrocie z Wietnamu został policjantem w Nowym Jorku i przypadkiem wplątał się w sprawę prowadzoną przed agentów federalnych.
„Stranger things” to serial o niezwykle przyjemnym klimacie. Ciekawe postacie, opowieść bazująca na przyjaźni i...
Takeshi Kovacs jest najemnikiem biorącym udział w wojnie panującej na odległej planecie. Były emisariusz ONZ dostaje propozycje, aby zrezygnować w udziale w bitwach i wziąć udział w poszukiwaniu marsjańskiego artefaktu. Kovacs zgadza się i trafia do świata pełnego korporacyjnych przekrętów.
„Modyfikowany węgiel” Richarda Morgana po lekturze wydał mi się całkiem dobrą, choć niekoniecznie idealną, powieścią. To była ciekawa fantastyka naukowa z elementami kryminału i światem przedstawionym, który na tamtą chwilę wydał mi się całkiem pomysłowy. Mam jednak wrażenie, że w tomie drugim, czyli w „Upadłych aniołach” zalety części pierwszej zaczęły wyparowywać, a to, co było w powieści nienajlepsze, tylko zyskało na sile.
Zacznijmy jednak od tego, że to nie jest zupełnie zła powieść. Morgan ma wyćwiczony warsztat i potrafi w miarę poprawnie budować historie. To książka, która ma naprawdę dobre fragmenty. Sama historia Marsjan, czyli dawnej cywilizacji poprzedzającą ludzką (motyw zbliżony do tego z gry „Mass Effect”) wydaje mi się naprawdę ciekawa. Niestety, to nie na nią nacisk położył Morgan.
Skupił się za to na wątkach militarno-politycznych, które w przypadku tej historii moim zdaniem nie zdają egzaminu. To nie jest bezpośrednia kontynuacja „Modyfikowanego węgla” – akcja „Upadłych aniołów” rozgrywa się lata po poprzedniej części i to w zupełnie innej części galaktyki. W związku z czym wszystkich zawiłości politycznego światka musimy uczyć się zupełnie od początku i chyba właśnie to sprawiło, że czytanie tej książki bardziej mnie męczyło, niż cieszyło. Interesował mnie Kovacs (bo tylko on łączył tę serię) oraz samo poszukiwanie artefaktu, a dostałam od autora kompletnie coś innego.
Mam wrażenie, że autor w ogóle zdaje się nie przykładać uwagi do tego, by czytelnik poczuł się przywiązany do postaci, traktując je zupełnie bezosobowo. Te postacie nie budują między sobą ludzkich relacji. Przeciwnie, Morgan wydaje się wręcz uprzedmiotawiać seksualność. W tej powieści jest przynajmniej jedna scena, która w każdej innej historii mogłaby budować relacje między postaciami… a w „Upałych aniołach” po prostu… jest. Ani nie przedstawia nam Takeshiego w innym świetle, ani nie wpływa na bohaterkę, ani na to, co dzieje się z tym duetem później. Przy tym ta scena jest jedną z wielu, które moim zdaniem udowadniają, że autor trochę nie wie, na czym się w swojej książce skupić. W końcu po co przedstawiać nam ciekawą historię świata przedstawionego, skoro można czytelnikowi zafundować nic nie wnoszący do fabuły rozdział albo dwa?
Jako, że mam na swojej półce także tom trzeci, na pewno przygody z tą trylogią jeszcze nie zakończyłam. Gdyby jednak było inaczej, prawdopodobnie nie zabierałabym się za kontynuacje „Upadłych aniołów” – to chyba najlepiej podsumowuje moją przygodę z kolejną książką Morgana. Ze wszystkich sił starałam się ją polubić po całkiem sympatycznym „Modyfikowanym węglu” i podeszłam do niej bardzo entuzjastycznie. Niestety, dobre pierwsze spotkanie z częscią pierwszą nie zawsze oznacza, że drugi będzie równie przyjemny.
Takeshi Kovacs jest najemnikiem biorącym udział w wojnie panującej na odległej planecie. Były emisariusz ONZ dostaje propozycje, aby zrezygnować w udziale w bitwach i wziąć udział w poszukiwaniu marsjańskiego artefaktu. Kovacs zgadza się i trafia do świata pełnego korporacyjnych przekrętów.
więcej Pokaż mimo to„Modyfikowany węgiel” Richarda Morgana po lekturze wydał mi się całkiem dobrą, choć...