-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
-
Artykuły„Dwie splecione korony”: mroczna baśń Rachel GilligSonia Miniewicz1
-
ArtykułyZbliżają się Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie! Oto najważniejsze informacjeLubimyCzytać2
-
ArtykułyUrban fantasy „Antykwariat pod Salamandrą”, czyli nowy cykl Adama PrzechrztyMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2024-05-18
2023-11-12
2023-10-21
Ava ma siedemnaście lat i przenosi się do nowej szkoły w Los Angeles. Marzy o tym, aby być zwyczajną, lubianą dziewczyną, na którą nikt nie zwraca niepotrzebnej uwagi. Szybko jednak okazuje się, że przykuwa wzrok Samuela Westona, księcia lokalnej mafii.
„Książę mafii” to kolejna książka, za którą zabrałam się w ciemno, szukając czegokolwiek lekkiego do czytania przed snem. Absolutnie nie spodziewałam się jednak, że powieść Mathie Rocks będzie aż tak kiepska, że zatrzymam się na niej na dobrze ponad miesiąc.
Ta powieść jest w moim odczuciu napisana tak kiepsko, że bardzo szybko staje się denerwująca. Fabule brakuje sensu i wiarygodności choćby na filmowym poziomie, a pomiędzy bohaterami po prostu nie na żadnej chemii.
Chyba według założenia autorki, miał to być typowy romans z relacją typu hate-love. Dostajemy więc nieco zadziorną i niepokorną Avę oraz chłopaka, który uważa, że wszystko należy do niego. Samuel jest niezwykle toksyczną postacią, która zachowuje się względem protagonistki wręcz niewybaczalnie. Ava nie ma najmniejszego powodu, aby chłopaka lubić, jednak mimo wszystko coś (czyli wygląd) jej mu w nim imponuje. Niemniej, przez prawie pierwszą połowę książki Weston jest dla niej po prostu bardzo niemiły, jednocześnie szybko uznając ją za swoją własność.
I przyznaje, że tę pierwszą część książki męczyłam najdłużej. To segment, w którym każda kolejna scenki wygląda podobnie do poprzedniej. Samuel robi coś nieprzyjemnego protagonistce, ona się wścieka, kłócą się, on uznaje ją za swoją i idą dalej. Oczywiście przy regularnym przypominaniu czytelnikowi, że Weston jest dojrzalszy niż przeciętny nastolatek (czego absolutnie nie widać) i zdecydowanie na tle takowego się wyróżnia.
Gdy fabuła zaczyna nieco bardziej się rozkręcać, staje się odrobinę bardziej zjadliwa, ale nie mniej głupia i naiwna. Nie jestem w stanie uwierzyć w takie przedstawienie mafii; działania bohaterów często są irracjonalne, a miłość, która powoli rozkwita pomiędzy Avą i Samuelem jest kompletnie niewiarygodna.
Sam styl autorki też brzmi raczej dość amatorsko. Jest prosty i lekki, ale zarazem dla mnie naprawdę męczący. Jedynym chyba z niewielu plusów jest to, że mimo pojawiających się w fabule trupów, nie ma w niej scen erotycznych, co w teorii daje nam „365 dni” Blanki Lipińskiej w wydaniu dla nastolatków, chociaż biorąc pod uwagę toksyczność relacji przedstawionych w historii i tak chyba nie polecałabym tej powieści młodzieży jako dobrej lektury. Rzecz jasna, czytać nie zabronię: po prostu nie mam zamiaru jako takiej polecać.
Dopiero po fakcie zorientowałam się, że w moje ręce trafił kolejny „hit polskiego Wattpada”. Mój czytelniczy rok 2023 jest chyba właśnie pod znakiem takich książek, bo jakimś cudem ostatnio regularnie wpadają w moje ręce (tym razem kompletnie nieświadomie) i niestety, jak na razie żadnej z nich nie mogę nazwać po prostu dobrą książką. „Księcia mafii” rzecz jasna również nie, a biorąc pod uwagę, że wybrałam tę lekturę zupełnym przypadkiem, bez wcześniejszego riserczu czy wiedzy na jej temat, nie byłam przecież negatywnie nastawiona w stosunku do niej.
Ava ma siedemnaście lat i przenosi się do nowej szkoły w Los Angeles. Marzy o tym, aby być zwyczajną, lubianą dziewczyną, na którą nikt nie zwraca niepotrzebnej uwagi. Szybko jednak okazuje się, że przykuwa wzrok Samuela Westona, księcia lokalnej mafii.
„Książę mafii” to kolejna książka, za którą zabrałam się w ciemno, szukając czegokolwiek lekkiego do czytania przed...
Chloe jest utalentowana i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Jej szef, Bennet, jednak zdaje się tego nie zauważać, bezustannie źle ją traktując. Gdy jednak pewnego dnia zostają po spotkaniu sam na sam, dzieje się coś, czego kobieta kompletnie się nie spodziewała.
Literatura erotyczna bez wątpienia nie jest tą, po którą standardowo sięgam, dlatego jej świat jest dla mnie czymś dość nowym. Nic więc dziwnego, że „Piękny drań” autorstwa duetu autorek ukrywających się pod pseudonimem Christina Lauren zagwarantował mi trochę unikalnych przeżyć… choć chyba nie takich, do których chciałabym w najbliższym czasie wracać.
Zwykle gdy w moje ręce trafiały powieści kręcące się wokół erotycznych tematów, przynajmniej próbowały one zbudować jakąś podstawową fabułę. Początek często zaczyna się dość niewinnie, poświęcając przynajmniej jeden-dwa rozdziały na rozstawienie pionków na szachownicy: na wyjaśnienie kto jest kim, na opisanie relacji. Gdy zaś dochodzi do pierwszego zbliżenia pomiędzy postaciami, często ten pierwszy opis jest dość rozbudowany.
„Piękny drań” robi zaś to wszystko na odwrót. Po bardzo krótkim zarysowaniu tego, kim są bohaterowie, dostajemy scenę erotyczną, która jest nomen omen sceną co najmniej molestowania w pracy, tyle że protagonistce jakimś cudem całkiem się to podoba. Opis nie jest jednak bardzo szczegółowy i postacie dość szybko przechodzą do scenki obyczajowej, aby w kolejnej znów przejść do szybkiego numerku. I właściwie cała ta powieść zbudowana jest właśnie w ten sposób: dostajemy scenkę, w której bohaterowie się niby nie lubią, następnie pożądają siebie, nie potrafią się opanować, pojawia się raczej krótka scena erotyczna, a następnie znów się kłócą i w sumie to się nie lubią.
Biorąc pod uwagę konwencję „Pięknego drania”, nie jestem na tę książkę z tego powodu zła. Najzwyczajniej w świecie nie tego się spodziewałam. Czy tego typu budowanie erotycznego romansu mi odpowiada? Nie bardzo, nie uważam, by to była dobrze napisana książka, jednak jednocześnie nie żywię do niej jakiś wielkich, negatywnych emocji. Prędzej powieść Christiny Lauren trafia do mojej szufladki „tak złe, że aż czasem śmieszne”.
No bo jak można się nie zaśmiać, gdy człowiek odkrywa, że ta poważna firma, w której pracują protagoniści, to w sumie zajmuje się nie wiadomo czym? Oryginalny tytuł tej książki (która była publikowana jako fanfiction „Zmierzhcu”) brzmiał „The Office” i uważam, że jest bardzo trafny — to w końcu jest jak serial pod tym samym tytułem, tylko w wersji książki dla dorosłych.
Albo jak można traktować sytuację, w której męski bohater przez cały dzień wymiotuje i czuje się po prostu źle przez zatrucie pokarmowe, a jako najlepszy lek na coś takiego traktuje przespanie się z Chloe na poważnie? Przynajmniej osobiście tego zrobić nie potrafię.
„Piękny drań” to erotyk, którego celem jest przede wszystkim zaspokojenie pewnych fantazji. Ta książka w żadnym razie nie jest i nie próbuje udawać dobrej literatury. Z tego powodu akceptuje ją taką, jaka jest, nawet mimo przedstawienia toksycznej relacji bohaterów w dobrym świetle. W końcu to po prostu pewna konwencja, literatura dla dorosłych, która właśnie taka miała być. Czy to oznacza, że tę książkę lubię? Absolutnie nie. Ale rozumiem, jeśli realizuje czyjeś fantazje i pozwala odciąć się od rzeczywistości.
Chloe jest utalentowana i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Jej szef, Bennet, jednak zdaje się tego nie zauważać, bezustannie źle ją traktując. Gdy jednak pewnego dnia zostają po spotkaniu sam na sam, dzieje się coś, czego kobieta kompletnie się nie spodziewała.
Literatura erotyczna bez wątpienia nie jest tą, po którą standardowo sięgam, dlatego jej świat jest dla mnie...
2023-08-13
W trakcie królewskiego wesela wybucha kłótnia. Syn prezydent USA, Alex oraz książę Walii, Henry, przypadkiem lądują pod bardzo drogim tortem. Aby nie wpłynąć negatywnie na wizerunek swoich rodzin, młodzi mężczyźni muszą udawać najlepszych przyjaciół. Nikt nie przewidział jednak, że zakochają się w sobie nawzajem.
Do tej książki miałam dwa podejścia. Pierwsze skończyło się tym, że po przeczytaniu ok. ¼ odłożyłam książkę i na dobre kilka lat po prostu o niej zapomniałam. Gdy jednak ukazał się film, uznałam, że sobie tę przygodę odświeżę. Okazało się, że był to całkiem dobry wybór, bo „Red, White & Royal Blue” to po prostu sympatyczna powieść.
Nie da się ukryć, że to przede wszystkim słodka komedia romantyczna, która nie próbuje być przy tym niczym więcej. I uważam, że jako taka ma pełne prawo do odrealnienia niektórych elementów rzeczywistości. To pewna baśń, tylko jednak udająca rzeczywisty świat. Wiem jednak, że nie jest to zabawa dla każdego, dlatego po prostu przed sięgnięciem po tę książkę warto o tym pamiętać.
Z powyższego powodu należy wziąć poprawkę na to, że ta książka MA BYĆ słodka i puchata, wręcz momentami zahaczająca o infantylność. To nie jest poważna lektura, analizująca problemy uczuciowe, czy tożsamościowe. Jej zadaniem jest umilenie czasu osobom, które poszukują miłych, lekkich książek — i tyle.
Bohaterowie to wciąż bardzo młodzi, lecz już dorośli mężczyźni, którzy po prostu poszukują siebie, swojego pomysłu na życie i sposobu na otaczającą ich rzeczywistość. To książka, która spełnia założenia tytułów New Adult — zdecydowanie jest to tytuł, którego targetem są przede wszystkim osoby w wieku późnolicealnym oraz studenckim. Oczywiście, nie oznacza to, że osoby starsze nie mogą jej lubić. Młodszym jednak niekoniecznie polecam: pojawia się tu jednak przynajmniej kilka scen erotycznych, w związku z czym tytuł klasyfikuje się jako powieść dla osób pełnoletnich.
Relacja Alexa i Henry’ego moim zdaniem wypada naprawdę sympatycznie. Syn prezydent USA początkowo czuje uraz do księcia, jednak szybko okazuje się, że źle odebrał jego zachowanie i że ten wcale nie jest taki zły. Stopniowo zaczynają się przyjaźnić, a gdy orientują się co do swoich uczuć, ich relacja na pierwszym etapie jest dość mocno cielesna. Dopiero stopniowo ewoluuje, gdy bohaterowie coraz lepiej się poznają. Zwykle osobiście preferuje wolniejszy rozwój w tym względzie (najpierw relacja, potem sceny łóżkowe), ale mam wrażenie, że w tym przypadku jako całość to naprawdę nieźle gra i jest dość sensownie uzasadnione. Ponadto mam wrażenie, że relacja chłopaków ostatecznie wypada dość zdrowo. Alex i Henry czasem popełniają błędy, ale ostatecznie naprawdę się o siebie troszczą.
Choć na pewno nie jest to tytuł, który wdarł się do mojego świata szturmem i sprawił, że będę o nim codziennie myśleć przez miesiące od przeczytania. Są książki, nawet w podobnych klimatach, które jednak stały się mi bliższe. Ale na pewno „Red, White & Royal Blue” będzie dla mnie miłym wspomnieniem.
W trakcie królewskiego wesela wybucha kłótnia. Syn prezydent USA, Alex oraz książę Walii, Henry, przypadkiem lądują pod bardzo drogim tortem. Aby nie wpłynąć negatywnie na wizerunek swoich rodzin, młodzi mężczyźni muszą udawać najlepszych przyjaciół. Nikt nie przewidział jednak, że zakochają się w sobie nawzajem.
Do tej książki miałam dwa podejścia. Pierwsze skończyło się...
2023-07-03
Daphne nie brakuje niczego: ma kochająca rodzinę, jest śliczna, bystra i z poczuciem humoru. Jednak jakimś cudem nikt nie chce się jej oświadczyć… Dlatego wchodzi z księciem Simonem w układ: będą udawać parę, tak aby wzbudzić zazdrość u innych kawalerów.
Serialowi „Bridgertonowie” po premierze zrobili niezły szał i choć obejrzałam tylko kawałek pierwszego sezonu, rozumiem dlaczego: to lekka historia, która nie wymaga zbyt wiele myślenia w trakcie jej poznawania. Z pierwszym tomem cyklu Julii Quinn zatytułowanym „Mój książę”, na bazie którego powstała filmowa adaptacja, jest bardzo podobnie. To lektura, którą po prostu bardzo łatwo się przyswaja.
To na pewno nie jest powieść historyczna, która idealnie oddaje realia. Nie, to popkulturowo przerobiona Anglia z XVIII-wieku. Z tego powodu nie ma co tej powieści traktować poważnie. To jednak przede wszystkim pewna fantazja na temat życia w pięknym, bogatym i romantycznym świecie. Dzięki temu po prostu można w tę historię wsiąknąć i nie myśleć o niczym innym.
Styl autorki jest lekki, z całkiem przyjemną dawką humoru, co sprawia, że strony dosłownie same się odwracają. To naprawdę książka na jeden wieczór, do której można usiąść i skończyć ją w jednej chwili. Wydaje mi się, że adaptacja naprawdę dobrze oddała klimat, który Quinn kreuje na kartach swojej książki.
Przy tym nie jest to absolutnie nic więcej, niż prosta rozrywka, a sama mam z nią mały osobisty problem: nie lubię Daphnee. No po prostu nie dogadałybyśmy się. Niby inteligentna, niby bystra i walcząca o swoje, ale z drugiej strony w jej głowie jest cały czas tylko to, aby wyjść za mąż i mieć dzieci, a przy tym nie wywoływać skandali. Rozumiem kreację tej postaci, ale po prostu to nie jest moja bohaterka, co utrudniło mi immersję, która w przypadku tego typu książek wydaje mi się kluczowa.
Nie mogę też nie wspomnieć o kontrowersyjnej scenie łóżkowej, która w moim odczuciu po prostu nie pasuje wydźwiękiem do całej tej różowo-słodkiej historii. Gdyby autorka tworzyła nieco poważniejszą literaturę, gdyby bardziej skupiła się na problemie, to być może uznałabym, że ten element jest ciekawym, cóż, uzupełnieniem historii. W tym przypadku uważam, że scena była zbędna, a podobny konflikt można było stworzyć na wiele innych sposobów.
Jeśli ktoś szuka lekkiej, romantycznej rozrywki i nie zależy mu na adekwatności historycznej, to uważam, że jak najbardziej po powieść „Mój książę” sięgnąć można. Być może sama wezmę się i za kolejne tomy, bo ostatnio lubię mieć pod ręką bardzo lekką literaturę, którą mogę bezmyślnie pochłaniać po męczącym dniu. Ale jednak należy zawsze wziąć poprawkę na to, że to nie jest książka, która jest czymkolwiek więcej.
Daphne nie brakuje niczego: ma kochająca rodzinę, jest śliczna, bystra i z poczuciem humoru. Jednak jakimś cudem nikt nie chce się jej oświadczyć… Dlatego wchodzi z księciem Simonem w układ: będą udawać parę, tak aby wzbudzić zazdrość u innych kawalerów.
Serialowi „Bridgertonowie” po premierze zrobili niezły szał i choć obejrzałam tylko kawałek pierwszego sezonu, rozumiem...
2023-06-25
Destiny i Alfi przyjaźnią się od dzieciństwa, ale ostatnio ich drogi się nieco rozeszły. Dziewczyna chce, aby chłopak ponownie wrócił na łono rodziny, ale ten nie chce się na to zgodzić. Los sprawia, że Alfi ma spędzić u niej wakacje. Destiny w tym czasie musi zrozumieć, co do niego czuje.
Ta książka to moja wtopa. Z racji popularności, chciałam poznać „Flaw(less)”, aby wiedzieć, o czym się mówi i oczywiście chciałam zacząć od tomu pierwszego. Nie wiedzieć czemu uznałam jednak, że pierwsza część to „Despite Your im(perfections)” i dopiero po lekturze całości zorientowałam się, że to jednak była trzecia. Ale co się stało to się nie odstanie, a nie wydaje mi się, aby tej książki nie dało się sensownie ocenić bez poprzednich części.
Głównie dlatego, że jest właściwie sequelem i zamkniętą historią. Co prawda bohaterowie z poprzednich tomów się pojawiają, jednak raczej jako tło. Autorka zaś wyjaśnia ich przeszłość na tyle, by czytelnik mógł zrozumieć, na czym mniej więcej polega ich relacja, jak wyglądała ich przeszłość etc., etc.
Ta powieść Marty Łabędzkiej to jak na razie chyba najlepsza powieść wyrosła na Wattpadzie, na jaką trafiłam. To jednak nie oznacza, że jest dobra, bo w moim odczuciu jest najzwyczajniej w świecie dość nudna. Tu się przede wszystkim nic nie dzieje. Destiny cały czas zastanawia się nad relacją z Alfim, godzi się z chłopakiem, droczy, kłóci i właściwie na tym polega ta powieść.
Dostajemy jeszcze dodatkowo wątek choroby nowotworowej w bliskiej rodzinie, który jednak nie służy zwróceniu uwagi na problem, a jedynie dodawaniu odrobiny emocji nudnej i przewidywalnej jak flaki z olejem fabule. Przyznam jednak, że osobiście nie lubię tego typu zagrań: bohaterowie przypominają sobie o tym tylko wtedy, kiedy już nie mają o czym rozmawiać bądź kiedy akurat to jedyny sposób, by znaleźli się w jednym miejscu. Poza tym przeżywają beztroskie wakacje, kompletnie ignorując istnienie chorej osoby.
Autorka ma styl poprawny, ale zdecydowanie toporny, co sprawia, że niektóre akapity brzmią dość nienaturalnie, a sceny pomiędzy bohaterami w moim odczuciu nie mają odrobiny chemii. Nie ma tu skupienia się na detalu, czy porządnie przeżywanych emocji.
Przy tym wszystkim rozumiem jednak, czemu się komuś ta książka może podobać. To bardzo prosty, przewidywany romans, na dodatek z wakacyjnym klimatem i łatwym do zrozumienia językiem. A przecież jako ludzie lubimy stare, letnie piosenki, które słyszeliśmy już milion razy.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o angielskim tytule. Po co? Nie dość, że książkę napisała Polka, jest wydana w Polsce, to jeszcze wraz z polskim podtytułem całość robi się długa, trudna do zapamiętania i wymówienia. Wydawcy, ogarnijcie się. Nie jesteśmy w kraju anglosaskim. Zwłaszcza że to akurat powieść dla młodzieży. Jaki to przykład daje młodym ludziom? Że polski język jest gorszy, że źle brzmi, że jest niepotrzebny?
Nie mam zamiaru czytać pierwszych dwóch tomów, choć podejrzewam, że mogą być nieco lepsze (zwykle tego typu sequele wypadają gorzej). To jednak nie jest mój vibe, a co się wynudziłam to moje. Cóż, przynajmniej do zasypiania ten tytuł mi się nieźle sprawdził.
Destiny i Alfi przyjaźnią się od dzieciństwa, ale ostatnio ich drogi się nieco rozeszły. Dziewczyna chce, aby chłopak ponownie wrócił na łono rodziny, ale ten nie chce się na to zgodzić. Los sprawia, że Alfi ma spędzić u niej wakacje. Destiny w tym czasie musi zrozumieć, co do niego czuje.
Ta książka to moja wtopa. Z racji popularności, chciałam poznać „Flaw(less)”, aby...
2023-06-17
Monique jest dziennikarką, ale nie odnosi zbyt dużych sukcesów. Pewnego dnia Evelyn Hugo, emerytowana już gwiazda filmowa, postanawia opowiedzieć jej historie swojego życia. Jakim cudem ta kobieta miała aż siedmiu mężów?
Gdyby nie popularność „Siedmiu mężów Evelyn Hugo” autorstwa Taylor Jenkins Reid nigdy bym się za tę powieść nie zabrała. Jednak obiecałam sobie, że nadrobię trochę te najbardziej modne w ostatnim czasie książki, aby nie wypadać aż tak mocno z dyskusji i przyznaję, że pozytywnie się zaskoczyłam.
Przed lekturą umyślnie nie szukałam specjalnie informacji na temat tej książki i wytworzyłam sobie w głowie pewien jej obraz. Wydawało mi się, nie wiedzieć czemu, że to będzie historia, którą będzie się czytać jak klasykę literatury. Ale nie – to jest jak najbardziej dość rozrywkowa powieść, napisana raczej prosto i przystępnie. Aczkolwiek osobiście nie mam nic przeciwko: lekką rozrywkę, którą przy tym czyta się generalnie dobrze, zawsze chętnie przyjmę.
To powieść o konstrukcji niby-wywiadu, podobnego jak w „Wywiadzie z wampirem” Rice (którego nigdy nie skończyłam czytać). Monique przychodzi do Evelyn i gdy ta zaczyna opowiadać jej swoją historię, wskakujemy do jej świata sprzed lat. Czasem jednak wracamy do bohaterek, co pozwala nie tylko na zbudowanie i pokazanie relacji tych dwóch kobiet, ale również dzięki temu streszczona zostaje część historii, która nie musi być opowiedziana z detalami. Dzięki temu dostajemy pełny wgląd w sytuacje, ale jednocześnie przeskoki czasowe nie wybijają z rytmu historii i całość wypada dość naturalnie.
Historia Evelyn skupia się na jej życiu prywatnym, głównie na tematach okołorodzinnych. Nie jest wybitnie skomplikowana, ale na tyle ciekawa i opisana w na tyle emocjonujący sposób, że po prostu dobrze się ją śledzi. Jak już wspominałam, Taylor Jenkins Reid ma przy tym dość lekki styl, choć jednocześnie widzę w nim też sporą dawkę empatii i zrozumienia pewnych, nazwijmy to, życiowych niuansów, które często nawet w prozie umykają, dzięki czemu cała historia wydaje się być dość wiarygodna. I przyznaję, jestem w stanie uwierzyć, że jakaś gwiazda filmowa faktycznie mogłaby mieć podobną życiową historię, co Evelyn, a to już chyba autorki sukces.
W ogóle warto dodać, że sama Evelyn nie jest słodką, idealnie dobrą postacią. Wręcz przeciwnie: to osoba, która dla swojej sławy, a potem swoich bliskich jest gotowa zrobić naprawdę bardzo dużo. Ale to właśnie dodaje jej wspomnianej już wiarygodności. Czytelnik zaś przecież nie musi zgadzać się z jej wszystkimi życiowymi wyborami, ale jednocześnie wydaje mi się, że wiele z nich naprawdę jest dobrze uzasadnionych fabularnie.
Bez wątpienia moje pozytywne odczucia wynikają też z poczucia, że przeczytałam coś, co przynajmniej dla mnie jest dość świeże. Choć nie jest to najbardziej nowatorska opowieść, to jednak osobiście czytam głównie fantastykę i nie mogłabym wskazać wielu powieści, których akcja rozgrywa się w Hollywood. A przyznaję, że miło było się trochę przenieść w czasie, bo bez wątpienia przemysł filmowy w latach 50. czy 60. XX w. wyglądał inaczej, niż współcześnie i na pewno są to czasy, które po prostu rozbudzają wyobraźnię.
„Siedmiu mężów Evelyn Hugo” na pewno nie trafi do mojego ścisłego kanonu ulubionych lektur, ale na pewno będzie wśród książek ciekawych i wartych uwagi.
Monique jest dziennikarką, ale nie odnosi zbyt dużych sukcesów. Pewnego dnia Evelyn Hugo, emerytowana już gwiazda filmowa, postanawia opowiedzieć jej historie swojego życia. Jakim cudem ta kobieta miała aż siedmiu mężów?
Gdyby nie popularność „Siedmiu mężów Evelyn Hugo” autorstwa Taylor Jenkins Reid nigdy bym się za tę powieść nie zabrała. Jednak obiecałam sobie, że...
2023-06-07
Fleetwood Shuttleworth jest panią dużego majątku. Choć ma zaledwie siedemnaście lat, jest właśnie w czwartej ciąży. Żadnej z nich dotychczas nie donosiła, a wraz z mężem marzy o potomku. Gdy poznaje Alice, postanawia obdarzyć akuszerkę zaufaniem, mając nadzieję, że uratuje ona życie jej dziecka oraz jej własne. Wkrótce w okolicy rozpoczyna się polowanie na czarownice.
„Czarownicę ze wzgórza” znalazłam w dyskoncie w kategorii książek fantastycznych i uznałam, że hej, okładka sugeruje lekką, w miarę miłą powieść, a mi takich często brakuje. Więc postanowiłam dać pani Stacey Halls szansę. I choć nie żałuje, to na pewno to nie jest powieść fantastyczna.
Nie pomyliłam się co do tej miłej i lekkiej książki, bo mimo dość trudnych tematów, ta historia w odbiorze właśnie taka jest. Pozornie porusza poważne tematy, ale styl autorki jest lekki, niezbyt opisowy i całkiem ładny. To przy tym powieść historyczna, ale mam wrażenie, że autorka nie skupia się na realnym odzwierciedleniu dawnych czasów, a na złapaniu romantycznego klimatu filmów kostiumowych. Nie mam jej tego za złe, niemniej, warto pamiętać o tym, że to nie jest powieść, która doskonale przedstawi życie w XVII wieku.
Mimo lekkiego klimatu tu naprawdę dzieją się rzeczy dość poważne. Główna bohaterka jest bardzo młoda, ale jednak sporo już przeszła. Choć pozornie wydaje się szczęśliwa, to do szczęścia brakuje jej ukochanego dziecka. Jest też dość samotna, a jedyna osoba, która okazuje się bliska jej sercu, zostaje oskarżona w procesie o czarownice. To napędza całą powieść, ale to nie jest jednak powieść akcji. Miałam wrażenie, że fabuła snuje się dość powoli, mimo tego, że „Czarownicę ze wzgórza” czytało mi się raczej przyjemnie.
To chyba sprawia, że powieść pozostawiła mi po sobie lekki niedosyt, ale niekoniecznie w tym dobrym znaczeniu. Z jednej strony tematy były na tyle poważne, że nie mogę uznać, że ta historia jest zupełnie pustą wydmuszką. Z drugiej mam jednak trochę takie wrażenie, bo jednak ta cała opowieść była zbyt lekka na tak trudne tematy. Ani to nie jest więc stricte rozrywkowa historia, ani jakaś analiza emocji czy sytuacji, którą przeżywały czarownice z Pendle z 1612 roku (bo powieść jest jak najbardziej oparta na prawdziwych wydarzeniach). Szczerze mówiąc, nie wiem, czy podoba mi się tworzenie tak baśniowej otoczki wokół faktycznego zdarzenia, przez które zginęli ludzie.
Co mnie zaskoczyło, to brak romansu w tej historii. Jej ton wręcz sugeruje, że będą tu jakieś większe uniesienia ze strony bohaterki, ale jednak nie. Fleetwood ma męża, ale autorka nie skupia się na opisie jej romantycznych emocji w stosunku do niego, ani w stosunku do jakiegokolwiek innego mężczyzny. To było nawet odświeżające.
Wydaje mi się, że powieść może sprawdzić się jako oderwanie na lekki wieczór, o ile czytelnikowi nie są straszne problemy związane z trudną ciążą (a jest tu tego troszeczkę). Nie uważam jednak, aby było w niej dużo więcej, niż dość prosta rozrywka.
Fleetwood Shuttleworth jest panią dużego majątku. Choć ma zaledwie siedemnaście lat, jest właśnie w czwartej ciąży. Żadnej z nich dotychczas nie donosiła, a wraz z mężem marzy o potomku. Gdy poznaje Alice, postanawia obdarzyć akuszerkę zaufaniem, mając nadzieję, że uratuje ona życie jej dziecka oraz jej własne. Wkrótce w okolicy rozpoczyna się polowanie na...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-26
Abby chce zwyczajnego życia i niczego ponadto. Co jednak może poradzić na to, że Travis tak ją przyciąga? Chłopak słynie nie tylko ze swoich umiejętności bokserskich, ale również z tego, jak wykorzystuje dziewczyny. Abby nie chce mu ulec, ale jednocześnie nie potrafi się od niego odciąć.
„Piękna katastrofa” Jamie McGuire nie ma zbyt wiele fabularnego sensu i trudno traktować ją na poważnie. Zabrałam się za nią, aby móc porównać ją z adaptacją, która podobno materiał źródłowy traktuje bardzo luźno i cóż, trudno się z tym nie zgodzić.
W porównaniu do filmu książka mimo wszystko jest bardziej sensowna. Stawki są mniejsze, a zachowania bohaterów bardziej realistyczne, co nie oznacza, że ogólnie realistyczne. Film jednak idzie w stronę parodii tego typu historii, dlatego mimo wszystko chyba to na nim bawiłam się lepiej. Niestety, do takiego romansu trudno mi podejść na poważnie, a tam przynajmniej jego cech została w dość zabawny sposób przerysowana.
Relacja Abby i Travisa w moim odczuciu trochę nie ma sensu. Dziewiętnastoletnia dziewczyna od początku czuje do niego mięte. Sytuacja sprawia, że wprowadza się do jego mieszkania i zaczyna spać z nim w jednym łóżku, mimo tego, że ich relacja pozostaje platoniczna. W tym czasie spotyka się z innym chłopakiem z uczelni, randkując z nim. Jednak nie dość, że wciąż czuje coś do Travisa, to ten wielokrotnie mówi jej o swoich uczuciach, a ona, choć je odwzajemnia, cały czas go odpycha… jednocześnie godząc się np. na dalsze spanie z nim w jednej przestrzeni, czy przytulanie.
Takie zachowanie jest oczywiście toksyczne, ale w tym wydaniu nie potrafię tego traktować na serio. Autorka zdaje się na siłę wymyślać coraz to kolejne powody do kłótni bohaterów, nie pozwalając się im zejść, wszystko windując do maksymalnego poziomu melodramatyzmu.
Travis z resztą jest również moim zdaniem mało wiarygodną postacią pod kątem jego umiejętności i tego, w jaki sposób zarabia na uczelnie. Nigdy nie trenuje, nigdy nie ćwiczy, a i tak w studenckich bijatykach nie ma sobie równych. I choć nie znam na tyle realiów USA, by być tego pewną, to jakoś nie kupuje tajemniczego Kręgu, w którym studenci przychodzą bić się i doglądać, jak inni się biją, robiąc przy tym duże zakłady.
Ponadto miałam wrażenie, że w wielu momentach zabrakło swobodnego przejścia do kolejnych (często ważnych) scen. Wielkie dramy rozpoczynają się przez jedno zdanie, miałam wrażenie, że historia po prostu czasem nienaturalnie skacze i to potrafiło wybijać mnie z czytelniczego rytmu.
Dodać muszę, że jako osobę wychowaną z psami, trochę rozbroił mnie wątek z pieskiem, który w pewnym momencie trafia w ręce Abby. Niby bohaterka psa dostaje i w gruncie rzeczy powinien gdzieś się pojawiać, ale autorka zdaje się regularnie o nim zapominać, dorzucając go tylko do wypełnienia sceny, tam, gdzie jest jej wygodnie. Tak, jakby w życiu nie miała psa i nie wiedziała, ile uwagi wymaga szczeniak.
Mimo tego wszystkiego, jako czytadełko ta książka sprawdziła mi się całkiem nieźle. To bardzo lekka lektura, która „wchodzi” bez większego problemu, a że naprawdę nie umiem traktować jej na poważnie to te wszystkie bzdury i głupotki nie wywołały u mnie wielu negatywnych emocji. Czy jednak polecam? Jeśli ktoś szuka dobrego romansu to raczej nie. Ale jeśli to ma być tylko lekkie oderwanie się od rzeczywistości, które nie będzie wymagało nadmiaru myślenia… cóż, czemu nie, w końcu takie książki chyba od tego są.
Abby chce zwyczajnego życia i niczego ponadto. Co jednak może poradzić na to, że Travis tak ją przyciąga? Chłopak słynie nie tylko ze swoich umiejętności bokserskich, ale również z tego, jak wykorzystuje dziewczyny. Abby nie chce mu ulec, ale jednocześnie nie potrafi się od niego odciąć.
„Piękna katastrofa” Jamie McGuire nie ma zbyt wiele fabularnego sensu i trudno...
Catalina ma problem. Jej rodzina jest przekonana, że na ślubie siostry pojawi się z ukochanym. Problem polega na tym, że tego nie ma… Gdy zwierza się o tym znajomym, podsłuchuje ją Aaron, mężczyzna, z którym Catalina od lat ma na pieńku. Niespodziewanie, ten oferuje swoją pomoc.
Po tym, jak spodobało mi się „The Love Hypothesis”, szukałam romansu z podobnym klimatem. I w ten sposób trafiłam na „The Spanish Love Deception” Eleny Armas. Książki, która jest faktycznie bardzo podobna do wcześniej wspomnianego romansu… tylko w moim odczuciu, zdecydowanie słabsza.
Zacznijmy od tego, że obydwie mają naprawdę podobne motywy. I tu, i tu pojawia się udawany związek. W obydwu przypadkach protagonistka jest nieco rozkojarzoną, ale miłą dziewczyną. W obydwu – facet jest po uszy zakochany w bohaterce od początku, tylko ta tego po prostu nie widzi. Obydwie również mają w gruncie rzeczy dość naciągane zawiązanie akcji.
Z tym że „The Love Hypothesis” wszystkie te rzeczy robi lepiej. Jest co prawda nieco bardziej absurdalną historią, jeśli chodzi o zawiązanie akcji, ale ma przy tym lekki, fanowski vibe, kompletnie nie jest na poważnie, co mi bardziej odpowiada. „The Spanish Love Deception” jest jednak bardziej osadzona w „tu i teraz”, choć dalej oczywiście pozostaje lekką powieścią.
Nie podobała mi się też baza samej relacji. Aaron w którymś momencie sam się przyznaje do tego, że wymusił na protagonistce poczucie, że go potrzebuje, a potem sprawił, że faktycznie go potrzebowała, a to po prostu brzmi bardzo toksycznie. Miałam często wrażenie, że nie respektuje jej granic, nie rozumie odmowy i traktuje ją jak dziecko. Rozumiem, że może być to po prostu pewna realizacja fantazji czytelniczki, jednak nie jestem w stanie w pełni cieszyć się lekturą, gdy widzę brak szacunku do drugiej osoby w relacji.
W mniej więc połowie książki wchodzimy zaś w przesłodzony fragment historii, w której non stop czytamy o tym, jak przystojny jest Aaron, zaś dialogi między bohaterami brzmią po prostu bardzo sztucznie. To, w połączeniu ze wcześniej wspomnianymi problemami, jest po prostu nieco „creepy”.
Nie jest to absolutnie najgorszy romans, jaki czytałam w życiu. Książkę Armas czyta się dość lekko i jeśli ktoś po prostu w pełni kupi tę relację, ignorując problemy związane z toksycznym zachowaniem protagonisty, to jak najbardziej myślę, że może być z lektury zadowolony. Z tym że jednak to nie było to, czego ja sama szukam w tego typu literaturze…
Catalina ma problem. Jej rodzina jest przekonana, że na ślubie siostry pojawi się z ukochanym. Problem polega na tym, że tego nie ma… Gdy zwierza się o tym znajomym, podsłuchuje ją Aaron, mężczyzna, z którym Catalina od lat ma na pieńku. Niespodziewanie, ten oferuje swoją pomoc.
Po tym, jak spodobało mi się „The Love Hypothesis”, szukałam romansu z podobnym klimatem. I w...
2023-03-18
Olive całuje pierwszego spotkanego na korytarzu uniwersytetu mężczyznę. Okazuje się, że jest nim wykładowca Adam Carlsen, postrach wszystkich studentów oraz doktorantów. Ku zaskoczeniu dziewczyny, mężczyzna nie wnosi jednak pozwu. Zamiast tego oferuje układ ku obopólnej korzyści. Wraz z doktorantką będą udawać parę.
Było już dobrze po północy. Aby się trochę „przyspać”, szukałam czegoś lekkiego na czytniku, bo na nim aktualnie najlepiej czyta mi się bezpośrednio przed snem. Tak jakoś wyszło, że otwarłam „The Love Hypothesis”. I zamiast iść spać po dwóch rozdziałach, przeczytałam ponad pół książki za jednym nocnym posiedzeniem.
To romans z kategorii tych „cute” i jednocześnie kompletnie bez spiny. Lekki, napisany prostym, ale też „jasnym”, radosnym wręcz stylem. Nie nazwałabym tej książki żartobliwą czy komediową. Ona po prostu traktuje siebie samą kompletnie na luzie.
I dobrze, bo o ile w takiej formie ta historia działa, to odrobina więcej powagi sprawiłaby, że cała opowieść straciłaby jakikolwiek sens. No bo w gruncie rzeczy wszystkie problemy fabularne są tu grubymi nićmi szyte jak w najlepszych komediach romantycznych. Wszystko polega na wzajemnym niedomyślaniu się podstawowych rzeczy, na podsłuchanych w niewłaściwym momencie rozmowach i nagłych splotów wydarzeń, kiedy to spotkanie bohaterów jest przerywane akurat w kluczowym momencie. Dlatego, jeśli ktoś w trakcie czytania nie kupi samej lekkiej konwencji historii, to może po prostu poczuć się rozczarowany.
Ale na moje własne szczęście, ja tę konwencję kupuję, tak po prostu. Zwłaszcza że moim zdaniem autorka całkiem sprawnie pisze dialogi i dobrze buduje relacje między bohaterami. Ta zresztą jak na takie historie naprawdę wypada dość „zdrowo”, a wszelkie przejawy toksyczności relacji prędzej czy później są dość sensownie rozwiązywane. Na pewno tej powieści pomaga fakt, że bohaterzy są dorosłymi osobami, które bądź co bądź stanowią o sobie i nawet jeśli się w coś pakują, to są już po prostu odpowiedzialni za samych siebie, więc mają do tego, jak najbardziej prawo.
Sami bohaterzy są w moim odczuciu sympatyczni. Protagonistka, Olive, to chaotyczna wariatka, która wierzy w to, co robi, uwielbia dyniową kawę i jest jej wszędzie pełno, ale jednocześnie ma (uzasadnione) obniżone poczucie własnej wartości. Z kolei Adam jest tym postrachem uczelni, który niby jest poważny, ale w gruncie rzeczy siedzi w nim sporo ciepła i ironicznego poczucia humoru. Poza tym ma swoje własne uczelniane zasady i przyznaję, nawet się z gościem zgadzam.
Autorka tej powieści jest pracującą na uniwersytecie neurobiolożką. Dlatego, choć fabuła jako taka jest, jak wspominałam, grubymi nićmi szyta, to samo środowisko akademickie zdaje się przedstawione dość realistycznie. Może więc i jest to „baja” o księciu na białym koniu, ale postawiona na dość solidnych fundamentach, co chyba między innymi sprawiło, że byłam w stanie przymknąć oko na fabularne głupotki i uwierzyć w sytuację.
W ogóle aż ciśnie mi się tu porównanie z romansem, który czytałam poprzednio, czyli z „It Ends with Us” Collen Hoover. To książka, która próbuje opowiadać o poważnych tematach, ale właśnie kompletnie nie buduje mu niemu sensownego podłoża. W przypadku „The Love Hypothesis” sytuacja jest odwrotna (choć elementy poważnego problemu uczelnianego się pojawiają). I dlatego ta historia moim zdaniem wypada znacznie lepiej. Nie próbuje udawać czegoś, czym nie jest, zdaje się szczera w swoim przekazie i przy okazji ma lepsze fundamenty.
Warto tu dodać, że ten tytuł nie powinien zostać wydany przez imprint „You&YA”. To romans, ale nie dla młodzieży, a osób dorosłych. Nie tylko dlatego, że bohaterami są osoby 25-35 lat, ale również przez naprawdę mocno rozpisaną scenę erotyczną, która w powieści dla osób 13+ nie powinna się znaleźć.
Co do samej sceny – nie jest może rozpisana najlepiej, ale rozgrywa się w dość późnym etapie fabuły, kiedy bohaterowie naprawdę dość długo się już znają i mają zbudowane dość mocne podstawy pod relacje. A to zawsze w tego typu historiach odbieram na plus.
Szczerze mówiąc, chciałabym trafiać na więcej tego typu romansów. Miłych, uroczych i bez spiny. Ta książka to dla mnie idealne czytadełko pomiędzy trudniejszymi tytułami, która do mojego świata pełnego często mocnej, mrocznej czy też po prostu trudnej fantastyki wnosi powiew lekkości.
Olive całuje pierwszego spotkanego na korytarzu uniwersytetu mężczyznę. Okazuje się, że jest nim wykładowca Adam Carlsen, postrach wszystkich studentów oraz doktorantów. Ku zaskoczeniu dziewczyny, mężczyzna nie wnosi jednak pozwu. Zamiast tego oferuje układ ku obopólnej korzyści. Wraz z doktorantką będą udawać parę.
Było już dobrze po północy. Aby się trochę „przyspać”,...
2023-05-02
Ling Tan oraz jego rodzina wiodą spokojne życie na odciętej od świata wsi. Gdy do kraju dociera wojna, muszą zweryfikować swoje priorytety.
Nie łatwo się ani pisze, ani czyta o wojnie. Zwłaszcza gdy nie jest to wojna przerysowana w popkulturowy sposób, a historia faktycznie próbuje wejść w realny świat i pokazać, jak tak straszny czas wygląda z perspektywy zwykłych ludzi. I chyba dlatego „Smocze ziarno” było dla mnie jedną z trudniejszych w przyswojeniu powieści Pearl S. Buck.
To autorka, która często poruszała tematykę zmian kulturowych w krajach Azjatyckich, zwłaszcza w Chinach, które pojawiały się na przełomie XIX i XX wieku oraz w pierwszej połowie XX wieku. Ta historia nie jest wyjątkiem. Jej tematyką jest w końcu japońska inwazja na Chiny, która zmieniła życie wielu mieszkańców tego kraju.
Autorka, ponownie jak to zwykle miała w zwyczaju, ustanowiła bohaterów z prostego, raczej tradycyjnego domu. Rodzina Ling Tana to prości wieśniacy, których rytm życia jest wyznaczany przez zbiory.
Jest to więc z jednej strony powieść dość typowa dla twórczości Pearl S. Buck, ale jednak w porównaniu do wielu innych jej książek – otwarcie poruszająca naprawdę trudne, wojenne tematy. I choć jej tekst nigdy nie epatuje dokładnymi opisami okrucieństw wojny, zamyka je raczej w dość ogólnikowych słowach, to jednak sam klimat wojny jest w moim odczuciu przedstawiony naprawdę dobrze.
I właśnie dlatego nie czytało mi się tej historii zbyt dobrze. Przyznaję, sięgając po kolejną książkę Peal Buck miałam nadzieję na kolejną ładną, interesującą, ale jednocześnie dość lekką dla mnie powieść. A jednak trudno mówić o lekkości, gdy ktoś opowiada o wojnie. Ponadto często autorka skupia się na jednym bohaterze. „Smocze ziarno” jest zaś historią o całej rodzinie i trochę zabrakło mi skupienia się na jednej postaci.
Na pewno ta historia jest warta uwagi i poznania, nie odstaje przy tym jakościowo od innych powieści Buck, które do tej pory poznałam. Piękny styl, postawienie się nieco z boku bohaterów, przedstawienie chińskiej kultury w sposób zrozumiały dla świata zachodniego to bez wątpienia typowe cechy dla jej twórczości, których nie brakuje i w tej części. Ale jednak to nie do końca była powieść dla mnie w tym konkretnym czasie, w którym się za nią zabrałam.
Ling Tan oraz jego rodzina wiodą spokojne życie na odciętej od świata wsi. Gdy do kraju dociera wojna, muszą zweryfikować swoje priorytety.
Nie łatwo się ani pisze, ani czyta o wojnie. Zwłaszcza gdy nie jest to wojna przerysowana w popkulturowy sposób, a historia faktycznie próbuje wejść w realny świat i pokazać, jak tak straszny czas wygląda z perspektywy zwykłych ludzi....
2023-04-10
Natalie chodzi do prywatnej, prestiżowej szkoły i od zawsze jest numerem jeden. Nikt wokół niej nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że jej pozornie idealne życie ma również ciemną stronę.
„For sure not you” to teen drama, która po prostu nijak do mnie przemawia i uważam, że mimo poruszania poważnych tematów, nie jest książką dobrą.
Zacznijmy od tego, że na pewno nie jest to książka napisana szczególnie dobrze. Styl Wreoniki Ancerowicz określiłabym jako bardzo prosty i rzemieślniczy, acz po tej słabszej stronie spektrum. Dlatego moim zdaniem nie ma tu ani dobrej chemii pomiędzy postaciami w dialogach, ani jakoś szczególnie ciekawie opisanych sytuacji, czy czegokolwiek podobnego. Tę książkę czyta się jak amatorskie opowiadanie po redakcji.
Ma to oczywiście pewne zalety, np. dzięki temu powieść jest naprawdę wybitnie prosta w odbiorze, łatwo „wchodzi”, więc osoby, które szukają właśnie tego być może odnajdą w stylu Ancerowicz coś dla siebie.
Trudno mi w ogóle określić fabułę tej książki bez żadnych spoilerów, więc może trochę bardziej ją w tym momencie przybliżę. Nasza protagonistka. Natalia, jest już w ostatniej klasie. Wiedzie księżniczkowe życie, ale szybko dowiadujemy się, że jej rodzice traktują ją bardzo przedmiotowo, że między nią a przyjacielem ojca jest jakaś dziwna relacja oraz że ma w szkole jednego „wroga”: chłopca, który po prostu robi jej na złość. I splot przypadków sprawia, że owy chłopiec prosi ją o korki. Dla mnie bardzo jasnym było od samego początku, że jego zachowanie to próba hmmm… podrywu na wrednego chłopca, tak to nazwijmy, a ich relacja ma sporo niezdrowych tropów, ale cóż, może młodszego czytelnika to zachowanie będzie zaskakiwać.
No i właśnie ja poznając tę historię, odczuwałam dysonans, trochę podobnie jak w przypadku „It ends with us” Hoover. Z jednej strony mamy tu poważne problemy rodzinne głównej bohaterki: tam naprawdę dzieją się bardzo nieprzyjemne rzeczy. Z drugiej strony narracja jest tak naiwna, a fabuła tak pretekstowa, że ja po prostu nie umiem tej historii traktować na poważnie. Niby wiem, że Ancerowicz chciała poruszyć trudne tematy i być może one nie są wcale poruszone aż tak źle (toksyczne tropy w relacjach nie są wybielane jako coś wspaniałego, narracja wyraźnie je krytykuje), ale o trudnych rzeczach trzeba umieć pisać. A mam wrażenie, że autorce na to zabrakło warsztatu.
Poza tym warto dodać, że choć jest to jak najbardziej literatura młodzieżowa to raczej dla młodzieży 16+. Nie ma tu być może wielu bardzo pikantnych scen, ale jednak pojawiają się tutaj i to także w kontekście wykorzystywania seksualnego, dlatego czytelnik powinien być już trochę bardziej dojrzały.
Mam wrażenie, że coś się podziało w literaturze obyczajowo-romansowej. Nie czytam jej szczególnie dużo, ale odnoszę wrażenie, że dość często obecnie pojawiają się historie, w których autorzy nieudolnie próbują łączyć baśniowy, idealny światek z problemami społecznymi czy rodzinnymi. I w tym nie ma nic złego, zresztą nie jest to nowy trop, ale jednocześnie, żeby zrobić go poprawnie, trzeba umieć to dobrze wyważyć i po prostu mieć pewne zaplecze, jeśli chodzi o umiejętności. Tutaj moim zdaniem tego trochę zabrakło.
Natalie chodzi do prywatnej, prestiżowej szkoły i od zawsze jest numerem jeden. Nikt wokół niej nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że jej pozornie idealne życie ma również ciemną stronę.
„For sure not you” to teen drama, która po prostu nijak do mnie przemawia i uważam, że mimo poruszania poważnych tematów, nie jest książką dobrą.
Zacznijmy od tego, że na pewno nie jest...
2023-04-06
Lata 80. XX wieku. Arystoteles, amerykański nastolatek pochodzenia Meksykańskiego, nie ma zbyt wielu przyjaciół. Pewnego lata na basenie spotyka Dantego, miłego i rozgadanego chłopaka, który uczy go pływać. Między chłopcami rodzi się przyjaźń.
Nim zabrałam się za ten tytuł, miałam w głowie dwa założenia na jej temat i obydwa okazały się błędne. „Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata” to literatura piękna w wersji dla młodzieży, która jest przede wszystkim sympatyczną, delikatną i spokojną, ale również poruszającą ważne tematy powieścią.
Jakie były moje założenia? A no po pierwsze, byłam przekonana, że akcja tej książki rozgrywa się w starożytnej Grecji. Oczywiście, kompletnie się myliłam. Po drugie, zakładałam, że będzie to po prostu romans. I choć owszem, taki wątek się tu pojawia, a relacja Arystotelesa i Dantego jest osią, wokół której zbudowana jest cała historia, to moim zdaniem to wcale nie jest książka o tym.
Ta powieść zbudowana jest wokół dialogów i to one moim zdaniem sprawiają, że książka przypomina trochę literaturę piękną. Rozmowy między postaciami są naprawdę ładnie napisane, wręcz dość poetycko, zawierają w sobie często jakąś ogólną prawdę o życiu, ale jednocześnie jako czytelnik mam pełną świadomość, że ludzie w rzeczywistości po prostu tak nie mówią. Nie, żeby mi to przeszkadzało: w końcu nie sięgam po literaturę po to, by oglądać to, co mam wokół sobie przedstawione 1:1. Warto też jednak dodać, że przez skupienie się na dialogach oraz naprawdę krótkie rozdziały ta powieść jest bardzo prosta w przyswojeniu, szczególnie że nie jest wcale długa.
Jak już wspominałam, pojawia się tu romans, ale nie jest to w żadnym razie historia, która opiera się wyłącznie na nim. Dla mnie to raczej opowieść o dorastaniu, o próbie poradzenia sobie z samym sobą, znajomymi czy rodziną. Oczywiście wszystko przedstawione w raczej delikatny sposób. Nie jest to dramat, czy książka szczególnie obrazowa. „Arystoteles i Dante…” gra raczej subtelnością.
Przy tym muszę przyznać, że… nie jest to w pełni moja lektura. Raczej nie miałam podobnych przeżyć, jak bohaterowie, gdy byłam nastolatką i po prostu nie czuję, by ci bohaterzy byli moi. Czytało mi się tę historię miło, ale bez większego, emocjonalnego zaangażowania. Ot, akurat idealna książka do poczytania przed snem. Niemniej, należy wziąć pod uwagę, że nie jestem w żadnym razie targetem tej historii.
Wiem, że wokół tej książki rozegrała się internetowa drama związana z używanymi w powieści zaimkami. Nie wnikałam w nią, ale jeśli chodzi o samą książkę (nie wiem, czy sprawa dotyczyła autora bardziej personalnie) – nie widzę tutaj problemu. Kwestia dotyczy w gruncie rzeczy jednej rozmowy pomiędzy głównymi bohaterami, a biorąc pod uwagę setting (to w końcu lata 80.) takie przedstawienie sytuacji po prostu wydaje mi się bardziej realistyczne.
Podsumowując, zdecydowanie czuje się tę książką pozytywnie zaskoczona. Na pewno to książka dla młodzieży, którą warto właśnie młodzieży polecać, a i dorosły czytelnik może odnaleźć w niej coś dla siebie.
Lata 80. XX wieku. Arystoteles, amerykański nastolatek pochodzenia Meksykańskiego, nie ma zbyt wielu przyjaciół. Pewnego lata na basenie spotyka Dantego, miłego i rozgadanego chłopaka, który uczy go pływać. Między chłopcami rodzi się przyjaźń.
Nim zabrałam się za ten tytuł, miałam w głowie dwa założenia na jej temat i obydwa okazały się błędne. „Arystoteles i Dante...
2023-03-08
Lilly jako nastolatka zakochała się w bezdomnym chłopaku. Ich drogi jednak się rozeszły. Młoda kobieta wyprowadziła się do Bostonu. Tam poznaje przystojnego przyszłego neurochirurga, który zdecydowanie nie jest mężczyzną dla niej, ale coś ją do niego ciągnie…
Myślałam, że będę mieć z tą książką problem. I mam, ale kompletnie inny, niż przypuszczałam.
Dotychczas znałam Colleen Hoover wyłącznie z „Confess”, z którego obecnie niewiele pamiętam poza tym, że był to lekki romans, z jakimś tam problemem w tle, dzieckiem i malarstwem. I w gruncie rzeczy mniej więcej tyle spodziewałam się po „It ends with us”, z tym że od tamtego czasu nasłuchałam się o tym, jak problematyczną autorką jest Hoover.
Zaczynając czytanie, faktycznie wydawało mi się, że to po prostu zwykły, niezbyt mądry romans, więc nie poczułam szczególnego zdziwienia. Z czasem jednak okazało się, że w tej książce Hoover postanowiła umieścić tyle problemów rodzinnych, czy związkowych ile się da: mamy tu (spoilery) dziecko, które zabiło swojego rok starszego brata, bezdomność, przemoc w rodzinie, problemy z panowaniem nad emocjami, gwałt itd.
Poruszanie tych wszystkich kwestii w kulturze i edukowanie na ich temat jest niezmiernie ważne. I ogólny wydźwięk książki wydaje mi się ogółem „zdrowy”. Nie jestem psychologiem i nie czuje się w pełni pewnie, mówiąc na ten temat, ale ostatecznie finał rozwiązuje sprawę tak, jak powinna być rozwiązana (na moją wiedzę). ALE. No właśnie, jest ale.
Gdy książka ma poruszać trudne społecznie tematy i faktycznie edukować, moim zdaniem jej ogólny ton i konstrukcja powinny być odpowiednie. A tego tu nie widzę. Ta historia naprawdę zaczyna się jak głupawy romans. Mamy bogatą dziewczynę, która trafia na bogatego faceta, który niby chce się z nią tylko przespać, więc ona z nim nie może być w związku (chociaż chciałaby). Potem Lily otwiera kwiaciarnie, ponieważ lubi robić w ogródku (to ma tyle wspólnego z prowadzeniem kwiaciarni, że hoho), jednak są w związku, chociaż on zachowuje się, cóż, trochę idiotyczne. W międzyczasie trafia do ogółem jeszcze bogatszego środowiska i mamy taką baję, z której człowiek chce się bardziej śmiać, niż traktować to poważnie. A potem dostajemy w twarz problemami. I to, nie że jednym, sensownie rozpisanym, a wszystkimi, które chyba autorce przyszły na myśl.
Ostatecznie więc kontrast pomiędzy głupim, bajkowym początkiem, a poważniejszym końcem wręcz bawi, a sama książka przypomina wyciskacz emocji, a nie faktyczną analizę problemu.
By nie było, nie mam nic przeciwko historii „od baśni do realnego horroru”. Po prostu w wykonaniu Hoover to nie jest klimatyczna, słodka baśń. To naprawdę głupi start, pisany wręcz na kolanie, z którego nie da się czasem nie zaśmiać.
Ogólnie nie wiem, czy polecam. Mam poczucie, że nie jestem w stanie w pełni kompetentnie ocenić tej książki, bo trochę brakuje mi wiedzy z zakresu psychologii, by to dobrze rozłożyć na części pierwsze. Ale coś mi tutaj jednak śmierdzi.
Lilly jako nastolatka zakochała się w bezdomnym chłopaku. Ich drogi jednak się rozeszły. Młoda kobieta wyprowadziła się do Bostonu. Tam poznaje przystojnego przyszłego neurochirurga, który zdecydowanie nie jest mężczyzną dla niej, ale coś ją do niego ciągnie…
Myślałam, że będę mieć z tą książką problem. I mam, ale kompletnie inny, niż przypuszczałam.
Dotychczas znałam...
2023-02-26
Wypadek, w którym Ella przed rokiem straciła pamięć, na zawsze zmienił jej życie. Jej relacje z przyjaciółmi nie są takie, jak dawniej, a z ukochanym chłopakiem zerwała, choć nie pamięta dlaczego. W walentynki dociera do niej tajemnicze, papierowe serce z informacją, której siedemnastolatka nie rozumie. Wkrótce okazuje się, że to zaszyfrowane wiadomości, które mają przybliżyć jej 11-tygodni sprzed wypadku, których nie pamięta.
Ta książka jest jak dzwon z cukru. Niby słodka, ale pusta w środku. „11 papierowych serc” to młodzieżowy romans, dość popularny w ostatnim czasie. Postanowiłam więc, że hej, sprawdzę – bo czemu nie, to w skończy niedługa książka, a czasem warto wiedzieć, co się czyta (zwłaszcza że ostatnio chce nadrobić trochę zaległości). I cóż, dla mnie największą zaletą tej książki jest to, że nie zajęła mi zbyt dużo czasu.
To nie tak, że mam jej coś szczególnego do zarzucenia. Ona jest tym, czym być powinna, ale jednocześnie to nie jest coś, czego w literaturze szukam.
Historia, którą opowiada, jest przesłodzona i nie oszukujmy się, dość odrealniona. Nasz główny problem fabularny dotyczy tego, że protagonistka nie pamięta 11 tygodni ze swojego życia, które poprzedziły wypadek. Nikt jej nie chce nic powiedzieć, a ona sama mota się, bo jednak chciałaby pamiętać. I ja nie jestem w stanie w to uwierzyć. Ella ma 17-lat, w trakcie wypadku miała 16. Jest otoczona przyjaciółmi, rodziną i nauczycielami. Ktoś na pewno coś by jej przez ten rok powiedział, wyjaśnił, nie zostawiał tak potężnej dziury w jej głowie.
Jeśli jednak człowiek przymknie na to oko i postanowi uwierzyć w taki stan rzeczy, to dostaje naprawdę prostą i przesłodzoną historię, w której bohaterka chodzi od punktu do punktu, szukając karteczek w kształcie serca z pozostawionymi wiadomościami. W międzyczasie poznaje pewnego młodziutkiego bibliotekarza, a jej koleżanki chcą, by znów zaczęła chodzić z byłym chłopakiem. I na tym etapie rozwiązanie całej zagadki jest już właściwie oczywiste.
Styl autorki jest bardzo lekki, przez co książka „łatwo wchodzi”. Oczywiście musimy tu dostawać trochę opisów codzienności (typu: ćwiczyłam sobie kaligrafię wieczorem), co jest typowe dla literatury młodzieżowej, ale w tym przypadku nie zauważyłam, by było tego jakoś szczególnie dużo.
Sam wątek romantyczny jest rozpisany w bardzo niewinny sposób. Między bohaterami do niczego szczególnego nie dochodzi, więc jak najbardziej, to książka, która nadaje się dla osób w wieku nastoletnim (co obecnie nie jest tak oczywiste). Ich relacja jest zbudowana całkiem wiarygodnie, a na to, co mogłoby świadczyć o jej toksyczności, Ella ostatecznie reaguje w moim odczuciu poprawnie, więc pod tym względem nie mam nic tej historii do zarzucenia.
To od początku nie była lektura dla mnie i już sięgając po książkę, miałam tego pełną świadomość. Ale jeśli ktoś szuka jednotomowego, młodzieżowego romansu, w którym może nie będzie zbyt dużo fabuły, ale który będzie słodkim „odmóżdżaczem”, to „11 papierowych serc” może sprawdzić się w tej roli naprawdę nieźle.
Wypadek, w którym Ella przed rokiem straciła pamięć, na zawsze zmienił jej życie. Jej relacje z przyjaciółmi nie są takie, jak dawniej, a z ukochanym chłopakiem zerwała, choć nie pamięta dlaczego. W walentynki dociera do niej tajemnicze, papierowe serce z informacją, której siedemnastolatka nie rozumie. Wkrótce okazuje się, że to zaszyfrowane wiadomości, które mają...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-12
Mama i babcia Hailie, jej jedyna rodzina o której istnieniu wie, giną w wypadku samochodowym. 14-letnia dziewczyna dowiaduje się, że ma pięciu przyrodnich braci, z których najstarszy stał się jej opiekunem prawnym. Wyjeżdża z Anglii do USA, aby rozpocząć nowe życie.
Kto by pomyślał, że hit Wattpada, którego zaczęłam kiedyś czytać i po chwili porzuciłam, zostanie wydany i stanie się hitem książkowych mediów społecznościowych… A jednak się stało. „Rodzina Monet. Skarb” zasypała wszystkie portale i uznałam, że być może warto sprawdzić, co w trawie piszczy. I jeśli było warto, to tylko po to, by wiedzieć, o czym się mówi. Zdecydowanie zaś nie dla samej lektury.
To opowiadanie z Wattpada, nie powieść profesjonalisty i to widać szczególnie na samym początku. Bo kogo na tym portalu obchodzi trauma bohatera wynikająca z utraty bliskich? Kogo interesuje jakikolwiek realizm, kwestie prawnego przekazania opieki czy cokolwiek takiego? Nikogo. Więc po 2-3 stronach opisujących dramat Hailie, przechodzimy do rzeczy i już jesteśmy w USA. Gdyby to chociaż było zgrabnie rozegrane językowo, ale nie. Po prostu na początku dostajemy super streszczenie i od razu przechodzimy do rzeczy, czyli do naszego życia z bogatym „boys bandem”.
Rozbraja mnie w ogóle jak bardzo autorka, składając te swoje słowa i myśli w całość, uznała, że śmierć matki bohaterki jest nieistotna, ale ważne jest np. to, że jej pomadka znajdowała się na dnie bagażu, albo to, jak wyglądał drogi zegarek jej brata, którego widzi po raz pierwszy w życiu. To powinno zostać poprawione w trakcie procesu wydawniczego, zdecydowanie.
Brak profesjonalizmu widać też w ogólnym braku fabuły. Ogółem to powieść polegająca na tym, że nasza bohaterka ma przestrzegać zasad życia w domu z pięcioma chłopakami, co oznacza zero wychodzenia na randki, niewchodzenie w bójki, niewtrącanie się w bójki braci, niewchodzenie do skrzydła biurowego itd. I chociaż Hailie to grzeczna nastolatka, która lubi książki i siedzenie w domu to jakimś cudem w kółko te zasady łamie, bracia ją ochrzaniają, mamy chwilę spokoju i znów się dzieje. Niby w drugiej połowie zaczynają się dziać jakieś niby porwania i mocniejsze akcje, ale w gruncie rzeczy to nie ma większego znaczenia. Także przede wszystkim ta książka jest cholernie nudna.
Ponadto pokazuje dość toksyczne relacje, bo oczywiście Hailie jest po prostu przez braci kontrolowana: jest śledzona 24/7 (na żywo i w sieci), nie może pogadać z żadnym chłopakiem, nie może sobie sama wybrać telefonu itd. I choć owszem, protagonistka się na to wkurza, to ostatecznie okazuje się, że „bracia mieli rację”, np. chłopak, w którym się zauroczyła, faktycznie nie okazał się względem niej fair.
Jednocześnie, o dziwo, nie uważam, by ta powieść była szczególnie problematyczna. To na tyle odrealniona historia, że nie wierzę, aby nastolatek tego nie wyłapał. Ta książka jest bają, fantazją o życiu w ładnym domu z przystojnymi chłopcami. I choć oczywiście może trafić się osoba, która będzie traktować tę historię jak prawdziwe życie, to mimo wszystko wierzę, że osoba powyżej 12 roku życia (a taki target sugeruje nazwa imprintu Muzy) zazwyczaj jest już na tyle dojrzała, by to rozpoznać. Acz oczywiście to chodzenie po grząskim gruncie i mimo wszystko wolałabym, by jednak powieści dla młodzieży były pod tym względem bardziej „ogarnięte”.
Pod względem samego stylu: mamy tu rzemieślniczy, prosty i łatwy w przyswojeniu język polski. Taki, przez który się „płynie”. Nie jest więc to poziom „selfów”, w których czasem nie wiadomo, o co chodzi. Ale jednocześnie trudno mówić, by ta książka pod tym względem brylowała. A że tu nie ma też za bardzo fabuły…
W ogóle mam wrażenie, że autorka chciała bardzo napisać romans, ale że nie mogła się zdecydować na jednego z bohaterów, to zrobiła z tej piątki postaci braci. Dlatego też dostajemy np. dokładne opisy ich wyglądu, tego, jak są przystojni, czy też po jakiejś kłótni mamy „cute” scenki, które mają sprawić, że młody czytelnik zrobi „aww” i wszystko tym przystojniakom wybaczy (którzy, tak btw. nie mają jakiś wielkich różnic w charakterach i część z nich zlewa się w jedno).
Nie polecałabym tej książki nigdy jako dobrej lektury. Ale jeśli ktoś szuka czegoś na rozluźnienie i tego typu fantazja mu to zapewni – have fun, tylko bardzo proszę, nie bierzcie przykładów z rodziny Monetrów proszę.
PS Czy tylko ja, wpadając na tę książkę po raz pierwszy w formie papierowej, myślałam, że to historia o rodzinie Claude Monet w jakiejś młodzieżowej wersji?
Mama i babcia Hailie, jej jedyna rodzina o której istnieniu wie, giną w wypadku samochodowym. 14-letnia dziewczyna dowiaduje się, że ma pięciu przyrodnich braci, z których najstarszy stał się jej opiekunem prawnym. Wyjeżdża z Anglii do USA, aby rozpocząć nowe życie.
Kto by pomyślał, że hit Wattpada, którego zaczęłam kiedyś czytać i po chwili porzuciłam, zostanie wydany i...
2023-01-13
Pani Wu kończy czterdzieści lat. Żyje w pięknym domu, jest otoczona luksusami, a jej mąż zawsze był dla niej dobry. Podejmuje jednak decyzje, że nie chce więcej rodzić dzieci i mając pełną świadomość potrzeb partnera, przyprowadza dla niego konkubinę. Sama zaś przenosi się do innych komnat, powoli odkrywając samą siebie.
Tytuł „Pałacu kobiet” jest naprawdę adekwatny. Choć większość książek Peal S. Buck skupia się na postaciach kobiecych, to mam wrażenie, że w tej konkretnej autorka położyła największy nacisk na nieco filozoficzną analizę pojęcia kobiecości. Czym jest, z czym się wiąże, czy jakie mogą być jej odcienie, oczywiście w kontekście Chin na przełomie XIX i XX wieku.
Przy okazji to powieść o naprawdę interesującym temacie. Pani Wu to ciekawa bohaterka, z nieco innym spojrzeniem na świat, niż wszyscy, ale jednocześnie nie buntowniczka. To osoba mądra i szanowana, dlatego też to, jak zmienia się jej życie, jest naprawdę ciekawe w obserwacji. To chyba jedna z powieści Buck, która ma w sobie najwięcej fabuły, a nie po prostu scenek z życia bohaterów (co nie zawsze jest wadą, wszak to powieści obyczajowe).
Jak jednak na tę autorkę przystało, „Pałac kobiet” to powieść napisana zręcznie, acz delikatnie, lekko. Niby zaglądając w dusze bohatera, ale wciąż zostawiając mu trochę przestrzeni dla siebie. Nie jest to w żadnym względzie powieść akcji.
Buck naprawdę zręcznie kreuje swoich bohaterów, co wiem nie od dziś, ale za każdym razem jest miło sobie o tym przypomnieć. Postacie są po prostu wiarygodne. Popełniają błędy, nawet jeśli są mądre i wykształcone. Mają swoje marzenia i cele, a jednocześnie są po prostu zakorzenione w swojej kulturze. Chiny zaś zdają się, również jak zwykle, przedstawione z miłością do tego miejsca, ze zrozumieniem kultury i czasem również z krytyką i pochwałą dla pewnych sytuacji społecznych.
„Pałac kobiet” jest książką niezwykle kobiecą, ale nie tylko dla pań. To po prostu kobieca perspektywa na wiele tematów związanych z płcią, którą warto poznać, niezależnie od tego, kim się jest. Przy okazji to powieść tak łagodna i spokojna, że jest po prostu idealnym oddechem pomiędzy historiami, w których akcja pędzi na łeb na szyję.
Pani Wu kończy czterdzieści lat. Żyje w pięknym domu, jest otoczona luksusami, a jej mąż zawsze był dla niej dobry. Podejmuje jednak decyzje, że nie chce więcej rodzić dzieci i mając pełną świadomość potrzeb partnera, przyprowadza dla niego konkubinę. Sama zaś przenosi się do innych komnat, powoli odkrywając samą siebie.
Tytuł „Pałacu kobiet” jest naprawdę adekwatny. Choć...
2022-09-08
Istnieje pewna grupa polskich pisarzy, głównie mężczyzn, których twórczości nie jestem w stanie przełknąć, bo po prostu nie jest to moja wrażliwość i nie jestem w stanie się w pełni nią rozkoszować, nawet jeśli wiem, że pod względem warsztatu ich twórczość jest naprawdę dobra. Do takich autorów mogę zaliczyć na przykład Łukasza Orbitowskiego, a od niedawna najprawdopodobniej również Michała Cetnarowskiego.
Najprawdopodobniej, bo być może nie powinnam oceniać całokształtu jego twórczości po jednym zbiorze opowiadań, którego na dodatek nie dałam rady przeczytać w całości, ale wiem jedno: generalnie na więcej jego książek w tej chwili ochoty nie mam.
Opowiadania ze zbioru „Bestia najgorsza”, które dałam radę przeczytać, mają jeden powtarzający się schemat. Mamy bohatera, który przeżył coś złego i prawdopodobnie robi coś niemoralnego. Następnie dostajemy całą jego historię, dzięki której możemy postać zrozumieć, a na koniec po prostu historia jest zamykana lekkim zwrotem akcji albo jakimś podsumowaniem. Wszystko zaś okraszone jest ogólnym poczuciem marazmu życiowego i brutalności świata.
Niektóre z historii mają naprawdę interesującą bazę, ale najzwyczajniej w świecie pióro autora po prostu mi nie odpowiada, a na dodatek teksty wydają się czasem na siłę przeintelektualizowane. Przykład? Jedno z opowiadań dotyczy mężczyzny, który stał się aktorem porno. To naprawdę ciekawa tematyka, dość unikalna, bo przyznaję, że wielu takich treści nie znam. Tyle tylko, że narrator, chyba dla podkreślenia obsesji bohatera, w którymś momencie poświęca więcej niż jeden akapit na wymienianie słów określających masturbację w różnych miejscach, np. w domu, na zewnątrz itd. I choć rozumiem celowość zabiegu, to ja naprawdę takiego popisu erudycji w swoim życiu nie potrzebuje.
Warto też dodać, że elementów fantastycznych w tych tekstach nie ma zbyt wiele. Sięgając po książkę wydaną przez Powergraph i stworzoną przez redaktora „Nowej Fantastyki” spodziewałam się czegoś magicznego. A jednak o ile tu jest jakiś element fantastycznego klimatu, o tyle elementy nadnaturalne są raczej w niewielkich ilościach. Nie miałabym nic przeciwko… gdyby te opowiadania po prostu mi się podobały.
Nie mogę nie wspomnieć o moim skojarzeniu z prozą prosto z PRL-u. Czytając, miałam wrażenie, jakbym ponownie sięgnęła do twórców SF z lat 70. i 80., tylko mimo wszystko styl Cetnarowskiego jest bardziej współczesny, a przez to bardziej przystępny. Niestety, dla mnie to nie jest wcale zaleta, bo większości tych historii nie lubię właśnie przez smutny klimat i narracje, która jest prowadzona tak, jakby targetem był dojrzały już mężczyzna, który zmęczył się życiem i właśnie chce posmutać z książką i piwem po ciężkim, dniu pracy.
Podsumowując, to nie dla mnie. Nie lubię i raczej polecać nie będę, ale jednocześnie rozumiem, jeśli ta historia do kogoś trafi.
Istnieje pewna grupa polskich pisarzy, głównie mężczyzn, których twórczości nie jestem w stanie przełknąć, bo po prostu nie jest to moja wrażliwość i nie jestem w stanie się w pełni nią rozkoszować, nawet jeśli wiem, że pod względem warsztatu ich twórczość jest naprawdę dobra. Do takich autorów mogę zaliczyć na przykład Łukasza Orbitowskiego, a od niedawna...
więcej mniej Pokaż mimo to
Avery na siedemnaście lat i ani grosza przy duszy. Wyróżnia ją inteligencja, jednak w szkole jest zwyczajną, szarą myszką. Aż do dnia, kiedy okazuje się, że pewien miliarder zapisał jej w spadku cały swój majątek. Zasada jest jedna: ma przez rok mieszkać pod jego dachem.
Nim za tę książkę się zabrałam, przewijała mi się co jakiś czas w książkowych mediach społecznościowych. Nie słuchałam raczej pełnych opinii, ale, tak czy siak, wytworzyła mi się pewna wizja tej książki. I dlatego też sięgając po „The Inheritance Games” wydawało mi się, że będzie to jakaś historia z zagadkami, które będę mogła rozwiązywać wraz z bohaterką. Przy okazji wydawało mi się, że całość będzie miała motyw podobny do krwawych igrzysk i że będzie po prostu czymś, co trzyma w napięciu przez cały czas. Dostałam jednak coś trochę innego.
Faktycznie Avery trafia do domu milionera, który kochał zagadki. Jego wnukowie, będący w zbliżonym wieku do protagonistki, powtarzają to wielokrotnie. Historia zaś polega głównie na rozwiązywaniu zagadki dotyczącej tego, czemu akurat ona dostała spadek, a nie krewni mężczyzny. Jednakże nie jest to zagadka, którą można śledzić i próbować na bieżąco rozwiązywać. Ona jest zrozumiała dla bohaterów, ale nie dla czytelnika, w związku z czym nie ma tutaj możliwości, aby krok po kroku samodzielnie dochodzić do prawdy.
Rozczarowałam się pod tym względem i przyznam, że dla mnie, dorosłego czytelnika, lektura była po prostu dość nudnawa. Niby sporo się tu działo, ale postacie często powtarzały dokładnie to samo. Nie był to romans, a Avery regularnie musiała komentować piękne klaty chłopców, nawet jeśli pomiędzy nimi nie dochodziło do większych bliższych interakcji (chociaż wątek romantyczny się pojawia). Sporo jest tu też obyczajowych, szkolnych scenek, które nie były napisane wystarczająco ciekawie, by utrzymać moje zainteresowanie, a nie jestem już w wieku, w którym po prostu czytanie o chodzeniu do szkoły jest wystarczające.
Ponadto autorka książki chyba sama nie do końca rozumie, ile tak naprawdę funduszy odziedziczyła jej bohaterka. Avery z dnia na dzień stała się jedną z kilku najbogatszych osób w USA i tym samym raczej nie uczęszczałaby do zwykłej szkoły z internatem o podwyższonym standardzie, bo to byłoby po prostu dla niej dość niebezpieczne. Niemniej, rozumiem, że jest to część konwencji.
Sam styl tej książki jest bardzo lekki, wchodzący bez większego problemu, więc w tym względzie „The Inheritance Games” spełniają swoją funkcję.
Nie jest to najgorsza książka, jaką czytałam w ostatnim czasie i rozumiem, skąd wzięła się jej popularność. Niemniej, chyba miałam jednak nadzieję, że będę się w trakcie lepiej bawić. Rozumiem, jeśli dla kogoś taka opowieść daje wystarczającą satysfakcję i też nie mam zamiaru odradzać osobom, które czują, że to lektura dla nich, ale warto chyba wziąć pod uwagę swoje oczekiwania do lektury.
Avery na siedemnaście lat i ani grosza przy duszy. Wyróżnia ją inteligencja, jednak w szkole jest zwyczajną, szarą myszką. Aż do dnia, kiedy okazuje się, że pewien miliarder zapisał jej w spadku cały swój majątek. Zasada jest jedna: ma przez rok mieszkać pod jego dachem.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNim za tę książkę się zabrałam, przewijała mi się co jakiś czas w książkowych mediach...