-
ArtykułyZnamy nominowanych do Nagrody Literackiej „Gdynia” 2024Konrad Wrzesiński1
-
ArtykułyMój stosik wstydu – które książki czekają na przeczytanie przez was najdłużej?Anna Sierant5
-
ArtykułyPaulo Coelho: literacka alchemiaSonia Miniewicz2
-
ArtykułySEXEDPL poleca: najlepsze audiobooki (nie tylko) o seksie w StorytelLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-07
2023-08
Wiele książkowych thrillerów zyskało miano klasyków za sprawą głośnych ekranizacji, które prędko zgromadziły rzeszę fanów. Wspomnieć można tu chociażby o „Milczeniu owiec”, „Pachnidle – historia mordercy” czy właśnie „Kolekcjonerze kości”, którego miałam okazję ostatnio przeczytać. Widziałam kiedyś film nakręcony na podstawie tejże lektury, którego, co tu dużo mówić, nie byłam szczególnym fanem. Sięgając więc po powieść Jeffery’ego Deavera nie miałam dużych oczekiwań – prędko jednak okazało się, jak bardzo się myliłam, a mój zachwyt i zaskoczenie nie mijały aż do zaskakującego finału.
Historia zaczyna się, gdy Amelia Sachs, policjantka patrolu ulicznego, trafia na miejsce zbrodni. Odarty ze skóry i mięśni palec, przyozdobiony za to w damski pierścień, wystaje ponad powierzchnię ziemi, w której zakopane zostały zwłoki porwanego niewiele wcześniej mężczyzny. Kobieta prędko podejmuje akcję mającą na celu zabezpieczenie zaaranżowanej przez mordercę sceny – w brawurowy sposób blokuje ona dwie ulice i zatrzymuje pociąg. Decyzja tak drastycznego ograniczenia ruchu w pobliżu miejsca zbrodni sprowadza na nią niechęć przełożonego, ale równocześnie wprawia w zachwyt Lincolna Rhyme’a – byłego kryminalistyka, który z powodu niemal całkowitego paraliżu wynikającego z wypadku podczas jednej z akcji policyjnych zupełnie odciął się od ludzi. Mężczyzna ten zostaje zaangażowany przez swych byłych współpracowników w polowanie na Kolekcjonera Kości. Jednocześnie wciąga on funkcjonariuszkę Sachs do tej przerażającej, pełnej morderstw gry z przestępcą. Staje się ona oczami i uszami Rhyme’a w terenie – czy jednak jej umiejętności i ekspertyza gburowatego paralityka okażą się wystarczające do schwytania zbrodniarza?
Akcja jest niezwykle dobrze poprowadzona, każdy następny krok grupy operacyjnej jest przemyślany, a pościg za mordercą dostarcza mnóstwa emocji. Opowieść potrafi naprawdę zafascynować – morderca jest bezwzględny i nie bawi się w półśrodki, jednocześnie jego inteligencja pozwala zatrzeć niemal wszystkie ślady – oprócz tych, które chciał po sobie zostawić. Presja czasu, jaka ciąży na Rhyme’ie i Sachs wisi w powietrzu – dzięki czemu czytelnik może naprawdę intensywnie zaangażować się emocjonalnie w cały proces śledczy. Opisy miejsc zbrodni, a także analizy szczątkowych poszlak niezmiernie intrygują, uzasadniają solidnie każde podjęte działanie. Postaci również zostały bardzo dobrze napisane, głównych bohaterów nie da się nie darzyć sympatią, nawet jeśli oboje mają trudne charaktery. Zakończenie jest dość zaskakujące, do samego końca nie da się stwierdzić, kto stał za tym wszystkim. Jednak sam klimaks odkrycia mordercy również został świetnie napisany – nawet jeśli powieść nie umożliwia wysnuwania własnych wniosków w trakcie.
Tym, co mnie zachwyciło najbardziej, była solidność z jaką opisane zostały zarówno techniki przeszukiwania miejsca zbrodni, jak i analizy śladów. Pojawia się tu mnóstwo specjalistycznych nazw, które jednak zostają wytłumaczone tak, że nawet laik jest w stanie je zrozumieć. Można się dzięki temu poczuć jak jakiś prawdziwy kryminalistyk, naprawdę oglądać wszystkie te przedmioty oraz lokacje za sprawą szczegółowych, niepotrafiących przy tym nudzić, opisów. Z moich własnych spostrzeżeń: konstrukcja powieści bardzo przypomina „Milczenie owiec” – jednak każda z tych pozycji podjęła odrobinę inną ścieżkę śledzenia sprawcy opisywanych zbrodni. W obu obecna jest jednak zamieszana w śledztwo funkcjonariuszka z trudną przeszłością oraz starszy od niej, niekoniecznie sympatyczny geniusz pomagający jej wytropić mordercę. Książka Thomasa Harrisa proponuje jednak podejście bardziej kryminologiczne: analizę psychiki przestępcy, jego zachowania, możliwe cechy charakterystyczne jego osoby. Z kolei „Kolekcjoner Kości” to czysta kryminalistyka – jedyne co się liczy to twarde dowody, ślady fizyczne, a nie zeznania świadków, czy dywagacje nad motywacjami mordercy. Obie proponowane przez nie opcje są ciekawe i bezsprzecznie godne uwagi.
Książka Jeffery’ego Deavera zrobiła na mnie wielkie wrażenie i postawiłabym ją naprawdę na równi z „Milczeniem Owiec”. Niemniej jednak ekranizacje każdej z tych powieści wypadają blado w porównaniu do materiału źródłowego. „Kolekcjoner Kości” w moim zestawieniu zasługuje na naprawdę mocne 9/10 – nie mam się do czego w nim przyczepić, jednak brakuje tutaj pewnej głębi na pełną „dziesiątkę”. Bezsprzecznie jednak będę chciała sięgnąć po kolejne części serii z Lincolnem Rhyme’m – urzekła mnie zarówno jego postać, poczynania, a także lekki i jednocześnie specjalistyczny język jakim posługuje się autor. Warto sięgnąć po tę pozycję – na pewno nie zawiedzie nawet najbardziej wymagających czytelników thrillerów.
Wiele książkowych thrillerów zyskało miano klasyków za sprawą głośnych ekranizacji, które prędko zgromadziły rzeszę fanów. Wspomnieć można tu chociażby o „Milczeniu owiec”, „Pachnidle – historia mordercy” czy właśnie „Kolekcjonerze kości”, którego miałam okazję ostatnio przeczytać. Widziałam kiedyś film nakręcony na podstawie tejże lektury, którego, co tu dużo mówić, nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-10
Marketing to potężne narzędzie. W popkulturowym świecie szczególnie, gdyż czasem człowiekowi w ręce wpada za jego sprawą coś, po co niekoniecznie by sięgnął w innych okolicznościach. Takim właśnie marketingowym produktem okazała się dla mnie powieść „Gdzie śpiewają raki” Delii Owens. Przyznać muszę, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego, gdy wpadła mi ona w oko, a szybkie sprawdzenie przynależności gatunkowej zasugerowało mi szyld „kryminał”. Zaznaczyć trzeba na wstępie – zbrodnia stanowi tu niemal wyłącznie tło historii i nie jest centralnym elementem opowieści. Gdybym miała do czegoś przyrównać tę pozycję, na myśl przyszłaby mi „Balladyna” Juliusza Słowackiego, którą określa się czasem mianem „malinowego kryminału”. „Gdzie śpiewają raki” to z kolei… no właśnie, co?
Mokradła łączą ląd z oceanem, a jeden z tego typu podmokłych terenów w Karolinie Północnej stanowi miejsce niemal zapomniane przez świat. Należące do nikogo, gwarantujące schronienie zbiegom, byłym niewolnikom i każdemu, kto pragnie ukryć się przed cywilizacją. W tak odludnej lokacji mieszka Kya Clark – sześciolatka opuszczona przez matkę oraz rodzeństwo, a pozostawiona wyłącznie pod opieką ojca alkoholika. Nie może ona liczyć na nikogo, a każdy dzień stanowi walkę o przetrwanie, każdy stanowi ucieczkę: przed opieką społeczną, obcymi, a także ciężką ręką jedynego żywiciela. Dziewczynka odnajduje się na mokradłach, jak nikt inny, chronią ją one, żywią, zapewniają rozrywkę. Kilkanaście lat po tym, jak matka Kyi opuściła gniazdo, porzucając swe młode, w pobliżu bagien znalezione zostają zwłoki młodego mężczyzny. Policja nie może odnaleźć wokół śladów, a lokalni mieszkańcy rzucają podejrzenia na tą, którą zwą „dziewczyną z bagien”. Czy jednak Catherine Clark rzeczywiście ma na sumieniu Chase’a Andrews?
Historii zawartej w powieści daleko do rasowego kryminału. Wątek ten przewija się nieomal w tle i nie zajmuje szczególnie czasu autorki. Wiele tu za to całkowicie odmiennych płaszczyzn gatunkowych, trochę melodramatu, trochę romansu, miejscami zwykły dramat. Złapano tu dość wiele srok za ogon i właśnie ta kryminalna zupełnie wymknęła się opowieści. Z kolei w pozostałych ramach gatunkowych książka sprawdza się znakomicie. Porusza do głębi, wzrusza, raduje, smuci, a wszystko to piękne, ociekające westchnieniami do natury. Najbardziej dojmujący jest wątek niewyobrażalnej samotności – jeśli ktoś takowej doświadczył, z pewnością odnajdzie w powieści samego siebie. Skrytykować za to muszę zakończenie, które wydaje się po prostu niemal urwane, niesatysfakcjonujące. Chociaż wyjaśnia się ostatecznie kwestia sprawy kryminalnej – rozwiązanie to należy bezsprzecznie do kategorii „brzytwa Ockhama”.
Styl pisania powieści jest niezwykle lekki, zgrabny, czyta się ją niezwykle prędko i z łatwością. Fenomenalnie wypadają opisy przyrody, bardzo barwnie prezentowany jest ekosystem, zależności między żyjącymi w nim stworzeniami – widać w tym bezsprzecznie przyrodnicze wykształcenie autorki. Dość negatywnie traktuję za to wstawki poetyckie, które w dużej mierze są dość kiepskie, a w dodatku zwyczajnie zbędne. Gdyby się ich pozbyć całkowicie, to książka na niczym by nie straciła, za to przynajmniej nie wywoływała zażenowania za każdym razem, gdy pojawia się wiersz Amandy Hamilton. Ciekawie wypada za to przetasowanie wydarzeń z różnych lat, dzięki czemu powieść zyskuje dwie osie czasu, które w pewnym momencie się łączą. Całość jest również bardzo emocjonalna, co naprawdę angażuje czytelnika. Jednym z najlepszych fragmentów jest ten, który opowiada o rozprawie sądowej – napięcie podczas niej naprawdę udanie zostało zbudowane i szkoda, że ten suspens pojawia się wyłącznie w tych kilku krótkich rozdziałach.
„Gdzie śpiewają raki” jest dobrą książką i beznadziejnym kryminałem. Jeśli ktoś spodziewa się trzymającej w napięciu intrygi, fascynującej sprawy – z pewnością jej tutaj nie uświadczy. Powieść została jednak sprawnie napisana, a spodobać się może przede wszystkim tym, którzy poszukują pewnego rodzaju katharsis i przy okazji lubią przyrodę. Mimo rozczarowania gatunkowego, książce udało się mnie zainteresować, a moja ostateczna ocena dla tego „mokradłowego kryminału” to 7/10.
Marketing to potężne narzędzie. W popkulturowym świecie szczególnie, gdyż czasem człowiekowi w ręce wpada za jego sprawą coś, po co niekoniecznie by sięgnął w innych okolicznościach. Takim właśnie marketingowym produktem okazała się dla mnie powieść „Gdzie śpiewają raki” Delii Owens. Przyznać muszę, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego, gdy wpadła mi ona w oko, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11
Sięgnięcie po książkę nieznanego wcześniej twórcy jest jak spojrzenie w zupełnie nowy świat. Powieści detektywistyczne stanowią współcześnie niezwykle popularny gatunek, a ich tematyka prezentuje szeroki kolaż doświadczeń, pomysłów i wyobraźni rozmaitych autorów. W moje ręce podczas jednej z książkowych promocji trafiła powieść „Samotne serca” napisana przez Lisę Gray. Lektura naprawdę mnie porwała, a niemal 350 stron treści pochłonęłam w raptem dwa dni.
Prywatna detektyw, Jessica Shaw, otrzymuje intrygujące, niezwykle nietypowe zlecenie. Pewna kobieta pragnie odnaleźć swą przyjaciółkę z dawnych lat, gdyż uważa, że znalazła się ona w niebezpieczeństwie. Przekazane przez Christine informacje wskazują, że poszukiwana Veronica korespondowała niegdyś ze skazanym seryjnym mordercą, a nawet powiła mu dziecko, gdy ten oczekiwał wyłącznie na swą egzekucję. Kobieta zniknęła piętnaście lat temu, a niepokój pragnącej ją odnaleźć przyjaciółki spotęgowała wyłącznie informacja o tym, że Jordana Ford – żona Travisa Deana Forda, Dusiciela z Doliny, została zamordowana w ten sam sposób, co jego niegdysiejsze ofiary. Czy zbrodnia ta była podyktowana zemstą? Czy może pojawił się naśladowca zmarłego przed laty mordercy? Czy Jessice uda się odnaleźć Veronicę nim będzie za późno?
Przyznać muszę, że opowieść naprawdę porywa i została ciekawie poprowadzona. Aktualne śledztwo pani detektyw przeplatane jest retrospekcjami sprzed lat, a także poszukiwaniami mordercy Jordany Ford. Zębatki poszczególnych opowieści nieustannie pracują, a poszczególne puzzle sprawnie wskakują na swoje miejsce – w dodatku tak, że kluczowe elementy nadal są ukryte. Dużo tu nieprzewidywalności, zaskoczeń, rozwiązanie zagadki szokuje, choć sam finał miał trochę za dużo dramatyzmu, jak na mój gust. Pojawiają się również pewne przebłyski z życia Jessici, jednak szczęśliwie nie zajmują one zbyt wiele miejsca, nie rozpraszają od głównego wątku. Sama tematyka również mnie zaciekawiła – cały wątek Klubu Samotnych Serc przybliża dość ciekawe zjawisko społeczne. Bardzo często również w realnym świecie kobiety wypisywały do siedzących w więzieniu zbrodniarzy, którzy mordowali młode dziewczyny: w wykonaniu powieści zostało to po prostu ustrukturyzowane w całą sieć ogłoszeń korespondencyjnych. Napomknę jeszcze, że choć to już czwarta książka z serii – zupełnie nie trzeba znać poprzednich, by udanie pogrążyć się w lekturze.
Styl całej powieści jest zadziwiająco lekki. Czyta się to wszystko naprawdę prędko, a drobne dygresje nie zaburzają ciągu czytelniczego. Budowa postaci również przebiegła sprawnie, choć niektórzy bohaterowie drugoplanowi wydali mi się lekko mało zarysowani, gdy chodzi o osobowość. Stanowią oni jednak wyjątki, gdyż większość choćby i tych epizodycznych ma coś ciekawego do powiedzenia, wyróżniając się przy tym w różny sposób. Dialogi są wartkie, jest ich dość sporo, dzięki czemu skutecznie nadają dynamikę powieści. Opisy się nie dłużą, są ciekawe, opisane zostaje zazwyczaj wyłącznie to, co naprawdę istotne (choć jak na mój gust trochę za dużo informacji było podawane w opisach garderoby). Rozdziały są naprawdę krótkie, raptem kilkustronicowe, dzięki czemu łatwo znaleźć dogodny punkt, w którym można przerwać lekturę tak, by nie wracać do samego środka akcji.
Powieść „Samotne serca” oceniam dość dobrze. Przedstawiona historia intryguje, a przy okazji czyta się ją z wielką przyjemnością. Szczerze powiedziawszy, jeśli ktoś ma odrobinę więcej czasu – może być nawet lekturą na jeden wieczór. Jeśli będę miała okazję, z pewnością sięgnę jeszcze do jakichś powieści tej autorki (przede wszystkim poprzednich części serii z Jessicą Shaw!), gdyż zdaje się ona mieć sporo do zaoferowania. Nie jest to może jeszcze klasyczna historia detektywistyczna, jednak znajduje się jej zdecydowanie bliżej niż większość współczesnych kryminałów: całościowo książce tej przyznaję aż 8/10.
Sięgnięcie po książkę nieznanego wcześniej twórcy jest jak spojrzenie w zupełnie nowy świat. Powieści detektywistyczne stanowią współcześnie niezwykle popularny gatunek, a ich tematyka prezentuje szeroki kolaż doświadczeń, pomysłów i wyobraźni rozmaitych autorów. W moje ręce podczas jednej z książkowych promocji trafiła powieść „Samotne serca” napisana przez Lisę Gray....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Człowiek to najgroźniejszy drapieżnik na świecie. Gotów jest upolować i pożreć każdą istotę, która stanie mu na drodze. Moje pierwsze spotkanie z twórczością Katarzyny Bondy okazało się właśnie konfrontacją z tym superdrapieżnikiem w najpełniejszym tego słowo znaczeniu. Co więcej z najgorszą jego odmianą – tym, którego nie napędza sam głód, a potrzeba dominacji nad ofiarą polowania. Nie ma tu jednak mowy o typowym mięsożercy, który zapuszcza się w leśne odstępy w poszukiwaniu dziczyzny. Bestia, z którą mierzy się Jakub Sobieski w tegorocznej powieści „Do cna”, zakosztowała w ludziach.
Detektyw Sobieski zostaje potajemnie zatrudniony przez księżną Stawnicką do poszukiwania jej syna, z którym od kilku dni nie ma kontaktu. Ślady prowadzą do Żyrardowa, jednak Antona od dawna już tam nie ma – za to wkrótce w tamtejszym parku pojawiają się reklamówki pełne ludzkich kości. Unoszący się z nich zapach rosołu to zapowiedź długiego i trudnego śledztwa mającego uchwycić lokalnego kanibala. Tajemnicza rezydencja Stadnickich kryje wiele sekretów, każdy z napotkanych świadków próbuje coś ukryć, a znalezione poszlaki nie łączą się ze sobą w żaden jednoznaczny sposób. Okropne morderstwa, przepisy dla ludożerców, darkwebowy „Klub wampira” organizujący uczty z ludziny – to wszystko znaleźć można w trzeciej już części przygód Jakuba Sobieskiego.
Samo śledztwo opisane zostało naprawdę solidnie. Główny bohater kluczy od lokacji do lokacji, aby poznać kolejne karty niepokojącej tajemnicy. Nie pomaga mu fakt, że działa on na granicy prawa poza strukturami policji – nie może więc liczyć na pełną pomoc ze strony funkcjonariuszy. Za każdym razem, gdy myśli, że zbliża się do rozwiązania zagadki: zmieniają się okoliczności, pojawiają nowe tropy, co wyłącznie nasila frustrację detektywa. Nie daje się jednak zwieść fałszywym poszlakom i dzielnie prowadzi tę mroczną grę z mordercą. Czuje się niemal jak ryba w wodzie w tym ciągle mąconym dochodzeniu. Naprawdę można wciągnąć się na długie godziny zaczytując się kolejnymi opisami następujących po sobie zaskakujących wydarzeń. Dla niektórych jednak książka może wydać się odrobinę odrzucająca, bo zawiera dość szczegółowe opisy przygotowywania potraw z ludzi, jak również oprawiania takiegoż „mięsa” (mnie jednak to nie raziło, jako osobie przyzwyczajonej do takiej porcji makabry). Przyznać muszę, że nie udało mi się odkryć mordercy przed bohaterami – jednak zupełnie mnie to nie dziwi. Chciałoby się powiedzieć, że autorka tak sprytnie ukryła motywy kierujące zbrodniarzem jednocześnie wplatając go w tok akcji, umieszczając na liście możliwych podejrzanych… Jednak zupełnie tak nie jest. Rozwiązanie zagadki sprowadza się niemal do motywu deus ex machina i zupełnie mnie nie przekonuje. Po tak dobrze prowadzonej historii spodziewałam się bardziej oszałamiającego zakończenia.
Miejscami irytował mnie również styl jakim została napisana powieść. Szczególnie na początku rzucały mi się w oczy zdania na niemal 5 linijek czy liczne akapity zbudowane z jednego zdania, co lekko zaburzało odbiór całości i powodowało niemałe zgrzytanie zębami. Jednocześnie męczyć potrafi próba zawarcia wstawek okołomłodzieżowych: są więc dwudziestolatkowie, którzy wcale nie korzystają już z facebooka, losowe wspominki o tiktokach oraz rozmowy na temat postępowości spod znaku tęczy. Jednocześnie tematy te, choć bardzo aktualne i potrafią być naprawdę ważne – potraktowane zostają iście powierzchownie. Autorka w tych nowoczesnych zapędach prezentuje się bardziej jak „boomer”, czy posiłkując się użytym przez nią słowem: jak „dziaders”. Przyznać można jednak, że powieść pisana była lekkim piórem i czyta się ją naprawdę szybko. Z drugiej strony mimo tego prostego w głównej mierze języka miejscami zdecydowano się na dziwne w moim mniemaniu zabiegi lingwistyczne. Postacie nie są więc krytykowane, lecz wiecznie obsztorcowywane, do tego zamiast lać wodę czy gadać od rzeczy – nieustannie perorują. Tak silny kontrast zastosowanych środków sprawia jednak, że nie odbiera się tego wyszukanego słownictwa za inteligentne zagranie, a wyłącznie pseudoerudycki zapęd.
„Do cna” to dość sprawnie napisany kryminał graniczący nieśmiało z thrillerem, brakuje mu jednak wiele do czołowych pozycji gatunku. Zabrakło tu może odrobiny pomysłu na satysfakcjonujące dla wszystkich zakończenie – w obecnej jego formie miałam wrażenie, że zakpiono ze mnie jako czytelnika. Jest to lektura na raz i raczej zbyt długo nie pozostanie w mojej pamięci. Przyznaję tej powieści uczciwe 6/10 – ma zbyt wiele wad, by zasługiwać na 7, a jednocześnie nie można nazwać jej kompletnie przeciętną. Polskie podejście do „Milczenia owiec” w tym wydaniu jednak zupełnie się nie wyróżnia i wypada po prostu blado.
Człowiek to najgroźniejszy drapieżnik na świecie. Gotów jest upolować i pożreć każdą istotę, która stanie mu na drodze. Moje pierwsze spotkanie z twórczością Katarzyny Bondy okazało się właśnie konfrontacją z tym superdrapieżnikiem w najpełniejszym tego słowo znaczeniu. Co więcej z najgorszą jego odmianą – tym, którego nie napędza sam głód, a potrzeba dominacji nad ofiarą...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to