Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Czasem z przyczyn różnych trafiają w moje ręce książki, po które niekoniecznie planowałam sięgać. Niewyczekiwane spotkania wypadają różnie – lepiej, gorzej, wszak co książka, to inna historia pełna zaskoczeń. Tak było w przypadku „Głębokiego snu” Raymonda Chandlera, który wzbudził we mnie dość mieszane odczucia. Z jednej strony: zupełnie nie zafascynowała mnie ta opowieść… Z drugiej wprost nie mogę zaprzeczyć wpływowi, jaki cykl z detektywem Marlowe wywarł na kreowanie literatury noir.

Los Angeles – miasto szans, sukcesów, hazardu, rozpusty i przestępstwa… Philip Marlowe wynajęty zostaje przez głowę jednej z bogatych rodzin, by rozwikłać sprawę niespodziewanego, anonimowego szantażu. Wydająca się błahą sprawa wciąga go w wir zdarzeń pełnych zbrodni. Morderstwa, kradzieże, ucieczki: stałe elementy życia typów spod ciemnej gwiazdy wyłącznie gmatwają zagadkę, do rozwiązania której zatrudniony został detektyw. Robi się coraz goręcej… A córki pracodawcy również mają swoje rozterki i sekrety, którymi nie zamierzają się dzielić.

Czytając tę pozycję wciąż miałam przed oczami jeden obraz: wielkie lufy, szybkie samochody i piękne kobiety, które najchętniej same wpakowałyby się detektywowi do łóżka. Jednocześnie Marlowe w pewnym stopniu przypomina ekranowego Bonda. Stale lawiruje między szarmanckością, a bezczelnym prostactwem i brawurą. Zdarzy mu się dostać w pysk, zdarzy pomachać trzymanym w kieszeni gnatem. Można to lubić – pewnie, akcja w kryminałach też potrafi kreować fascynujące opowieści. Mnie to jednak tak do końca nie kupuje… Więcej w tym z mojej strony prawdopodobnie niechęci do kreowanego w „Głębokim śnie” archetypu detektywa niż do samej historii. Ta wszak, choć liniowa, nie należy do kompletnie złych. Jest nieprzewidywalna, co nie stanowi szczególnej zalety: nie lubię ani motywów sięgających niemalże po rozwiązania z kategorii deus ex machina, ani ukrywania przed czytelnikiem istotnych fabularnie faktów aż do samego końca. Rozumiem chęć kreowania w ten sposób wrażenia ponadprzeciętnej inteligencji głównego bohatera, ale sama nie zgadzam się z tego typu zabiegami.

Powieść ta była bolączką na płaszczyźnie językowej. W żadnym razie nie chodzi tu o archaizmy – choć pierwsza przygoda detektywa Marlowe ma za sobą ponad 80 lat, naprawdę byłabym w stanie uwierzyć, że wydano ją niedawno i fabuła po prostu stylizowana jest na wczesny XX wiek. Jednak… Te opisy! już dawno żadna powieść mi się nie dłużyła tak bardzo przez zanadto rozbudowane opisy świata przedstawionego. Dodatkowo dziwaczny rozkład akcentów w zdaniach sprawiał, że miejscami zamiast fabuły, moją uwagę przykuwały kupidynki na kominku bądź granatowe zegarki na skarpetkach bohatera. Taki poziom szczegółowości trzeba albo lubić, albo umiejętnie ignorować. Dość ciekawie prezentują się dialogi – wartkie, odważne, emocjonujące. Może tylko czasem Marlowe gada odrobinę za dużo… Niemniej nawet wówczas nie jest kompletnie sztywny.

„Głęboki sen” da się lubić. Szkoda, że akurat mi nie przypadł do gustu – kwestia niedopasowania gatunkowego do moich preferencji czytelniczych. Mimo tego trudno gnębić mi tę pozycję wyłącznie za to, że nie jestem fanem tego typu opowieści. Zyskuje ode mnie 7/10. Z pewnością jednak nie sięgnę po kolejne części tej serii.

Czasem z przyczyn różnych trafiają w moje ręce książki, po które niekoniecznie planowałam sięgać. Niewyczekiwane spotkania wypadają różnie – lepiej, gorzej, wszak co książka, to inna historia pełna zaskoczeń. Tak było w przypadku „Głębokiego snu” Raymonda Chandlera, który wzbudził we mnie dość mieszane odczucia. Z jednej strony: zupełnie nie zafascynowała mnie ta opowieść…...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Księga na wszelkie Kłapousze smutki i mały głód Kubusiowych przygód. Choć skierowana do dzieci, to starszych, przepełnionych sentymentem czytelników, również może urzec swą prostotą i mądrością zawartą w pozornie błachych cytatach. Całość opatrzona pięknymi ilustracjami <3

Księga na wszelkie Kłapousze smutki i mały głód Kubusiowych przygód. Choć skierowana do dzieci, to starszych, przepełnionych sentymentem czytelników, również może urzec swą prostotą i mądrością zawartą w pozornie błachych cytatach. Całość opatrzona pięknymi ilustracjami <3

Pokaż mimo to

Okładka książki Gdy zapłaczą cykady: Księga uprowadzenia przez demony Ryukishi07, Karin Suzuragi
Ocena 8,0
Gdy zapłaczą c... Ryukishi07, Karin S...

Na półkach: , , ,

„Proszę, nie płacz. Nawet jeśli świat ci nie wybaczy, ja ci wybaczę.”

Po obejrzeniu znaczącej części serii „Higurashi no naku koro ni” nastała pora na rozpoczęcie przygody z mangą… Przyznam, że odrobinę przeraża mnie liczba tomów tej opowieści, jednak niezłomnie zamierzam się zmierzyć z przedstawioną historią. „Gdy zapłaczą cykady: Księga uprowadzenia przez demony” w intrygujący sposób wprowadza czytelnika w mroczny świat Hinamizawy. Autorem historii jest Ryukishi07, a za ilustracje odpowiada Karin Suzuragi.

Do niewielkiej wioski wprowadza się Maebara Keiichi z rodzicami. Prędko poznaje chodzące do szkoły dziewczyny, a jeszcze szybciej zaprzyjaźnia się i otrzymuje zaproszenie do klubu gier. Sielanka trwa w najlepsze, wieczne docinki, zastawianie pułapek, poszukiwania skarbów – wspaniały czas pełen radości… Hinamizawa ma jednak swoje sekrety, które stopniowo wkradają się do rzeczywistości Keiichiego. Z jakiegoś powodu nikt nie chce powiedzieć mu całej prawdy, a przyjaciółki wprost negują przerażające pogłoski na temat zbrodni z ostatnich lat. Zbliża się święto Dryfującej Bawełny, a wydarzenia mające podczas niego miejsce wywrócą świat chłopca do góry nogami. Komu można zaufać, a kto stanowi wyłącznie zagrożenie?

Pierwszy tom opowieści o Hinamizawie pokrywa się z pierwszą części Visual Novel, a także czterema początkowymi odcinkami serii animowanej. Porównując tę pozycję z anime nie dostrzegam zbyt dużych rozbieżności, jednak z pewnością miejscami było tu odrobinę bardziej szczegółowo. Historia trzyma w napięciu, spirala niepokoju, paranoi oraz wielokierunkowych podejrzeń zdecydowanie nie rozczarowuje, nawet gdy zna się już całą historię. Odrobinę drażniły mnie żarty i żarciki pełne podtekstów – jestem już chyba trochę za stara na równie szczeniacki humor bez smaku. Zdecydowanie bardziej odpowiadały mi zabawne fragmenty dotyczące absurdalnych pułapek Satoko, czy urocza „kleptomania” Reny. Zakończenie choć dla mnie nie było zaskoczeniem, z pewnością może być uznane za szokujące: pierwsza księga pytań zdecydowanie nie udziela niemal żadnych odpowiedzi.

Manga ta została wydana przez Waneko jako tom 2w1, co może i ułatwia zbieranie, a także prezencję na półce, jednak grzbiet zdecydowanie na tym cierpi: nie wiem czy da się tę pozycję swobodnie czytać tak, by go nie złamać. To jednak tylko takie drobne spostrzeżenie, obwoluta raczej skutecznie zasłania tego typu uszczerbki. Bardzo podobał mi się mangowy design postaci – również na kolorowych ilustracjach. Styl jest bardzo zgrabny, czysty, nadający właściwego charakteru poszczególnym postaciom. Emocje miejscami bywają ekspresywne, nawet za bardzo, jednak ma to wciąż pewien urok. W mandze pojawia się trochę dodatków: głównie dodatkowe ilustracje celujące w fanservice, ale także krótkie informacje o bohaterach czy samym powstaniu tej opowieści. Tym, co mnie zaskoczyło, okazał się poziom brutalności, a w zasadzie sposób jej przedstawienia. Choć niektóre kadry potrafią być naprawdę subtelne, niejako omijając to, co nieprzyjemne, to inne zdecydowanie nie bawią się w półśrodki – aż boję się kolejnych części… Mam przeczucie, że będzie tylko drastyczniej, a poziom przemocy wydaje się być pod pewnymi względami dużo wyższy niż w animacji.

„Gdy zapłaczą cykady: Księga uprowadzenia przez demony” skutecznie odkrywa pierwsze karty tej przerażającej historii. Hinamizawa ma jeszcze wiele do pokazania i spodziewam się fenomenalnej przygody. Tej odsłonie przyznaję 8/10 – wprost nie mogę się doczekać kolejnej…

Rozdział VN:
Onikakushi-hen

„Proszę, nie płacz. Nawet jeśli świat ci nie wybaczy, ja ci wybaczę.”

Po obejrzeniu znaczącej części serii „Higurashi no naku koro ni” nastała pora na rozpoczęcie przygody z mangą… Przyznam, że odrobinę przeraża mnie liczba tomów tej opowieści, jednak niezłomnie zamierzam się zmierzyć z przedstawioną historią. „Gdy zapłaczą cykady: Księga uprowadzenia przez demony” w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książkę tę nabyłam podczas ubiegłorocznych Targów Książki we Wrocławiu, choć w wyniku splotu różnych przypadków przeczytałam ją dopiero teraz. Nieszczęśliwie przyznać jednak muszę, że nie żałuję sięgnięcia po nią tak późno. Szczerze powiedziawszy „Czas na sen” autorstwa Pawła Leśniaka wypadła dużo słabiej niż się na to zapowiadało.

Taylor już od lat dostrzega przebłyski pochodzące z innego wymiaru. Cienie nieustannie dają o sobie znać, przerażając każdego wędrowca, który kiedykolwiek dotarł do Umbry… Młody mężczyzna już dawno nie zapuszczał się do przeklętej krainy, jednak przeszłość nie odpuszcza. Gdy dawno niewidziana matka dzwoni z informacją o niepokojącym stanie młodszego brata Taylora – koszmar dzieciństwa powraca. Śpiączka, w której znajduje się Max ma związek z krainą cieni, więc medycyna nie ma jak go uratować. Czasu jest coraz mniej: Umbra pełna jest niebezpieczeństw i nastoletni chłopiec może nie przetrwać w niej długo. Tylko Taylor może wyruszyć w międzywymiarową podróż, by ocalić swojego brata nim pochłoną go cienie…

To mogła być naprawdę dobra powieść. Koncept jest świetny, wielowarstwowa rzeczywistość intryguje, a akcja zaczyna się niemalże od pierwszej strony… Jednak mam dość duży problem z konstrukcją całej historii. Po pierwsze: chaos. Brakuje tutaj uporządkowania, co kilka stron się gubiłam, nie wiedząc, co tak właściwie się stało – szczególnie, gdy zaczyna się skakanie między rzeczywistością, Penumbrą, Umbrą i innymi wariancjami świata przedstawionego. Zwłaszcza problematyczne wydawało mi się to za każdym razem, gdy cienie oraz inne maszkary przypuszczały kolejne ataki, a ja po prostu nie byłam sobie w stanie ich wyobrazić. Druga kwestia: pomimo chaotycznej konstrukcji, opowieść jest niezwykle liniowa i składa się z przetasowania kilku tych samych elementów w różnych sekwencjach. Miejscami czułam się, jakbym czytała opis gameplayu jakiejś gry: pojawia się problem x, porozmawiaj z osobą y, rozwiąż problem x, porozmawiaj z osobą y, by otrzymać kolejną misję itd. Swoją drogą koncepcja ta mogłaby się sprawdzić w jakiejś komputerowej przygodówce czy innym RPG-u – w formie książki już niekoniecznie. Bardzo męczyło mnie to stopniowanie informacji rozciągnięte niepotrzebnie w czasie, a niektóre „side questy” wydały mi się niemalże zbędne z perspektywy dalszego rozwoju historii. Zwłaszcza, że nie ma tu szczególnych plot twistów (te, które są, nie mają za to aż takiego ładunku szokującego). W takiej sytuacji tworzenie dużej liczby słabo rozwiniętych wydarzeń nie stanowi udanego rozwiązania fabularnego. Chociaż mówiąc o złych decyzjach – zakończenie napisano tragicznie, jest ono po prostu zbyt szybkie i gwałtowne, przez co niemal mnie rozbawiło, a to prawdopodobnie nie było intencją autora.

Najbardziej męczyła mnie jednak maniera narracyjna przewijająca się na kartach tej powieści. Za dużo było tu przemyśleń własnych autora, które nijak się miały do właściwej fabuły. Pseudofilozoficzne wtręty o tym, jak to „w każdym z nas są dwa wilki”, kondycji człowieka w obliczu social mediów, czy innych turbogłębokich spostrzeżeniach, jakie wpadną do głowy każdemu, kto choć trochę zwraca uwagę na świat wokół siebie (lub przynajmniej czyta czasem losowe memy na Facebooku, bo to o zgrozo mądrości tego pokroju) – nie są wcale takie spostrzegawcze, a co najwyżej trącą pseudointelektualizmem. Gdybym chciała sięgnąć po książkę filozoficzną, to sięgnęłabym po Platona bądź innego Schopenhauera – z pewnością nie po horror, w którym takie wstawki nie odnoszą się do niczego, co w tej opowieści się dzieje. Konstrukcja bohaterów również pozostawia wiele do życzenia: nie byłam w stanie uwierzyć w żadną z przedstawionych relacji, a każda kolejna postać była mi wyłącznie bardziej obojętna. Motywacje są nieumotywowane, emocje są niewyemocjonowane, wszystko jest jakieś suche i bez polotu. Nie postarało się też samo Wydawnictwo Nocą – korekta tekstu była dość średnia, pojawiają się błędy (bardziej lub mniej rażące), powtórzenia, zjedzone przecinki… Nie ma tego wiele (choć więcej niż w przeciętnej książce, po którą sięgam), mnie jednak raziły w oczy tego typu wpadki, gdyż zwracam dość dużą uwagę na poprawność tekstu.

„Czas na sen” byłby dobry, gdyby za ciekawą treścią szedł udany styl i bardziej umiejętne prowadzenie fabuły. Przy podanej mi formie lektury nie połknęłam haczyka literackiego, więc nieszczególnie chcę sięgać po kolejne części tej serii. Jeśli komuś w książkach z reguły nie przeszkadzają wymienione przeze mnie problemy – prawdopodobnie może się przy tym dobrze bawić. Mnie jednak nie porwała ta opowieść: przyznaję jej raptem 5/10, głównie za dość duży potencjał.

Książkę tę nabyłam podczas ubiegłorocznych Targów Książki we Wrocławiu, choć w wyniku splotu różnych przypadków przeczytałam ją dopiero teraz. Nieszczęśliwie przyznać jednak muszę, że nie żałuję sięgnięcia po nią tak późno. Szczerze powiedziawszy „Czas na sen” autorstwa Pawła Leśniaka wypadła dużo słabiej niż się na to zapowiadało.

Taylor już od lat dostrzega przebłyski...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Aniołowie zbrodni #8 Nazuka Kudan, Sanada Makoto
Ocena 7,2
Aniołowie zbro... Nazuka Kudan, Sanad...

Na półkach: , , ,

„Wszak Bóg, o którym prawisz, nie istnieje. […] Jam jest Bogiem tego miejsca.”

Kolejne spotkanie z „Aniołami Zbrodni” kończy przygodę na piętrze B2 i wprowadza intrygujące retrospekcje. Wstęp do ostatniego aktu opowieści budzi emocje, robi się naprawdę… gorąco, a przeszłość wisi mrocznym cieniem nad bohaterami. Makoto Sanada oraz Kudan Naduka wprowadzają czytelnika w najmroczniejsze sekrety Rachel i Zacka.

Sąd czarownicy się kończy, a Rachel zostaje skazana na spalenie na stosie. Płomienie otaczają zdruzgotaną wyrokiem dziewczynę. Jednak wątłe wspomnienie chłodu utrzymuje jej wolę walki… Wyjście z tych tarapatów stanowi jednak początek dużo większego problemu. Bóg nie cierpi kłamców, a skrywana przez Rachel prawda wyjdzie na jaw, gdy bohaterowie dotrą na B1. Tak blisko powierzchni, jednak właśnie ten moment najbardziej wystawi ich relację na próbę. Lecz nie tylko Rachel chowa swą naturę – przeszłość Zacka nie należy do przyjemnych, a mimo tego rzuca dość nieoczywiste światło na jego postać… Czy na pewno jest on potworem?

Mam dość mieszane uczucia, jeśli chodzi o fabułę ósmej części „Aniołów zbrodni”. Pokryty jest tu materiał końca dziesiątego odcinka, całego jedenastego, a także ominiętego do tej pory fragmentu ósmego, który opowiada o przeszłości Zacka. Robi się tu bardzo symbolicznie, przez co dialogi momentami wydają się być wręcz żenujące, choć posiadają pewną wewnętrzną spójność. Intrygująco obserwuje się to, jak Rachel stale unika pytań i coraz bardziej łamie się wewnętrznie, nie mogąc znieść myśli o tym, że jej towarzysz pozna prawdę. Zdecydowanie bardziej fascynuje jednak mroczna, pełna bólu, smutku, a także niedogodności przeszłość Zacka. Szkoda, że nie było to bardziej rozbudowane w żadnej z wersji, jednak najwyraźniej tak musiało być.

Kilka scen szczególnie wyróżnia się na tle rysunkowym. Danny wydaje się bardziej przerażający niż zwykle, gdy w zasadzie zastrasza dziewczynkę. Płomienie stosu, choć zaledwie czarno-białe, palą na każdej stronie. Zmiana w zachowaniu Rachel fenomenalnie została przedstawiona również w jej mimice. Widać tę wielką obawę, która wisi nad nią niczym anioł śmierci. Interesująco prezentują się również kadry przedstawiające małego Zacka. Z jednej strony jego wizerunek tli się szaleństwem, a z drugiej budzi niesamowite wręcz współczucie i zrozumienie.

Ósma część „Aniołów zbrodni” to twór minimalnie lepszy od kilku poprzednich. Nie wiem czy seria jeszcze czymś mnie zachwyci (a dość świeża znajomość wersji animowanej nie sprzyja fascynacji tą samą historią w innym formacie), ale cieszę się, że powoli zmierzam do końca. Na piętro B1 zostały jeszcze cztery tomy, więc kto wie – może czymś mnie jeszcze zaskoczą! To jednak dopiero później, na chwilę obecną ósma odsłona zyskuje ode mnie ocenę 8/10.

„Wszak Bóg, o którym prawisz, nie istnieje. […] Jam jest Bogiem tego miejsca.”

Kolejne spotkanie z „Aniołami Zbrodni” kończy przygodę na piętrze B2 i wprowadza intrygujące retrospekcje. Wstęp do ostatniego aktu opowieści budzi emocje, robi się naprawdę… gorąco, a przeszłość wisi mrocznym cieniem nad bohaterami. Makoto Sanada oraz Kudan Naduka wprowadzają czytelnika w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie tak dawno pisałam o filmie, a po jego obejrzeniu po raz kolejny sięgnęłam po książkę… „Misery” autorstwa Stephena Kinga pierwszy raz była czytana przeze mnie ponad sześć lat temu. Choć minęło tyle czasu, a ja znajduję się już w zupełnie innym punkcie mojego życia – to wciąż naprawdę porywająca lektura.

Mgła… Słychać w niej wszystko, nawet mimo nagich pali bólu, których nie zdołał przykryć przypływ… Paul Sheldon budzi się w niezwykle niepokojących okolicznościach – całe nogi go bolą, a do ust wdziera się nieświeży oddech wybawicielki, która usiłuje go resuscytować. Świadomość przypływa i odpływa po tym, jak w wypadku samochodowym uległ poważnym obrażeniom. To jednak dopiero początek przeprawy przez otaczający terror: znalazł się w domu swej najzagorzalszej wielbicielki, której bardzo nie podoba się zakończenie najnowszej powieści o przygodach Misery Chastain. Szaleństwo kobiety zgotuje mu prawdziwe piekło, w którym lepszym losem wydaje się być śmierć…

Ta powieść ma wszystko, co dobre, gdy mowa o psychopatach. Annie Wilkes swymi brutalnymi pomysłami plasuje się bardzo wysoko w rankingu kobiet, na które nikt nie chciałby trafić na swej drodze. Osaczenie towarzyszące głównemu bohaterowi potrafi wywołać niepokój, a każda kolejna kara, którą diabelska pielęgniarka wciela w życie po prostu przeraża – im dalej, tym bardziej nieprzewidywalna się staje. Pozycja ta jest przy tym dużo mocniejsza niż swa ekranizacja, która zrezygnowała z co bardziej krwawych koncepcji… a niektóre potrafią być tu naprawdę obrzydliwe. Strach Paula zdecydowanie może udzielić się czytelnikowi. Nikt nie jest bezpieczny, gdy Annie czai się w pobliżu!

Aż dziw to przyznać, jednak tę książkę czyta się po prostu dobrze. Nie jest toporna, napisano ją zgrabnie, nieustannie powtarzające się frazy nie są w żadnym stopniu wulgarne czy odrzucające, co czasem potrafi się zdarzyć temu autorowi. Od strony stylistycznej wypada to wszystko naprawdę udanie – dialogi odpowiednio trzymają w napięciu, z kolei Paul i Annie wydają się być z krwi i kości, a nie wyłącznie tłem wyciętym z kartonu. Opisy się aż tak nie dłużą, choć nie każdy był dobry. Ciekawym konceptem okazało się przeplatanie wydarzeń z fragmentami pisanej powieści. Bardziej fascynująca jest jednak sama idea niż rzeczywista treść tej „powieści w powieści”. Z pewnością nie byłabym największą wielbicielką cyklu o Misery Chastain…

Mogę polecić z czystym sumieniem tę pozycję. Nawet tym, którym styl autora niekoniecznie leży – tu wypada on nadzwyczaj przyzwoicie. Warto zapoznać się z tym thrillerem, to niezły straszak, o którym długo będzie się pamiętało. Z mojej strony zyskuje on 8/10, jeśli jeszcze nie mieliście okazji przeczytać – naprawdę sprawdźcie, może was również zachwyci.

Nie tak dawno pisałam o filmie, a po jego obejrzeniu po raz kolejny sięgnęłam po książkę… „Misery” autorstwa Stephena Kinga pierwszy raz była czytana przeze mnie ponad sześć lat temu. Choć minęło tyle czasu, a ja znajduję się już w zupełnie innym punkcie mojego życia – to wciąż naprawdę porywająca lektura.

Mgła… Słychać w niej wszystko, nawet mimo nagich pali bólu, których...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wydział 7. Savasana Tomasz Kontny, Marek Oleksicki, Rafał Szłapa, Marek Turek
Ocena 6,0
Wydział 7. Sav... Tomasz Kontny, Mare...

Na półkach: , , ,

Zbliżam się do końca dotychczasowej przygody z „Wydziałem 7.”, doganiając najnowsze zeszyty. „Savasana” to 11 odsłona serii, która usiłuje ponownie rozpocząć działania tajnej jednostki do spraw paranormalnych. Autorem scenariusza jest Tomasz Kontny, a za rysunki odpowiada Rafał Szłapa.

Szymon Wilk z wielkimi problemami wraca do normalnego życia. Z powodu przebytej traumy nie ma zaufania do specjalistów psychiatrii, podejmuje więc próbę sięgnięcia po alternatywne metody terapii. W czasie, gdy Szymon ćwiczy kolejne pozycji jogi, major Dobrowolski razem z doktor Fiszer prowadzą śledztwo. Warszawą wstrząsa podejrzana fala kradzieży artefaktów okultystycznych, a przestępca jest niezwykle nieuchwytny. Któż jednak za tym stoi i do czego potrzebuje skradzionych przedmiotów?

Z wielkim bólem przyznam, że czuję się rozczarowana tą opowieścią. Jest pewna intryga, która rozwiązana zostaje bardziej przypadkiem, z udziałem ogromu szczęścia, niż zgodnie z planem, a osobiście mam spore uczulenie na wątki sięgające po motywy deus ex machina. Wprowadzono za to wiele pomysłów, które są zaledwie zaczątkami jakichś ciekawszych ścieżek rozwoju serii, pozostawiając czytelnika z większą liczbą pytań niż odpowiedzi. Dość po macoszemu potraktowano też postać Szymona i łudzę się, że to, co zobaczyłam w zeszycie, nie jest ostatecznym rozwiązaniem jego konfliktów z przeszłością i całkowitym zażegnaniem traumy. Niekoniecznie przypadł mi do gustu również sam antagonista – wprawdzie wydaje się on być ciekawy, koncepcja była udana, jednak z mojej perspektywy jego działania (a także same zdolności) są niedostatecznie uzasadnione.

Dużo lepiej jest za to na poziomie rysunkowym. Postaci wyglądają naprawdę dobrze, a kolejne formy złoczyńcy robią niezłe wrażenie. Końcowy pościg jest dynamiczny, sprawny, tempo zdarzeń przedstawiono tak, jak należy. Największy atut stanowi jednak sama wykorzystana kolorystyka, która tworzy klimat całej historii. Widać więc tu miejsca pogodne, barwne, jasne, bezpieczne, a także te ponure i mroczne, gdy akcja tego wymaga. Najbardziej atrakcyjnie w tym wszystkim wypadają sceny nocne. Mówiąc o dodatkach – tym razem to raptem krótki fragment notatki z autopsji, resztę stanowią wyłącznie rysunki oraz jedna barwna ilustracja.

Przykro to stwierdzać, jednak rozczarował mnie ten zeszyt. W poprzednich odsłonach groza dominowała, z kolei „Savasanie” odrobinę bliżej do kryminalnej opowieści. Przez co szczerze powiedziawszy czułam się trochę tak, jakbym czytała o kolejnych przygodach psa Scooby-Doo w wersji dla odrobinę starszej młodzieży. Jest to więc gwałtowny spadek względem kilku poprzednich części – szczególnie, gdy wydaje się brakować jakiegoś ważnego fragmentu opowieści między „Wilkami”, a „Savasaną”. Przez te wszystkie drobne elementy odnoszę wrażenie, że to najsłabszy z zeszytów tej serii. W ostatecznym rozrachunku, z wielkim bólem przyznaję mu ocenę 5/10.

Zbliżam się do końca dotychczasowej przygody z „Wydziałem 7.”, doganiając najnowsze zeszyty. „Savasana” to 11 odsłona serii, która usiłuje ponownie rozpocząć działania tajnej jednostki do spraw paranormalnych. Autorem scenariusza jest Tomasz Kontny, a za rysunki odpowiada Rafał Szłapa.

Szymon Wilk z wielkimi problemami wraca do normalnego życia. Z powodu przebytej traumy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Uwspółcześnione „I nie było już nikogo” w pokręconej, nieprzewidywalnej, a w dodatku brutalnej wersji? Brzmi świetnie, nieprawdaż? To właśnie takie skojarzenie nasunęło mi się na myśl podczas lektury „Murder Park. Park morderców” autorstwa Jonasa Winnera. Książka ta ukazała się u nas w 2017 roku nakładem wydawnictwa Initium i moim zdaniem naprawdę warto się z nią zapoznać.

Przed dwudziestu laty parkiem rozrywki położonym na Zodiac Island wstrząsnęła seria zbrodni popełnionych na trójce kobiet. Sprawcę schwytano i skazano na śmierć… Mimo egzekucji na krześle elektrycznym, a tym samym zamknięcia całej sprawy, wciąż powtarzane bywają niepokojące plotki na temat zdarzeń sprzed dwóch dekad. Tymczasem pewien biznesmen kupił wyspę i zamierza postawić na nim nowy przybytek pełen rozrywki – tym razem poświęcony seryjnym mordercom, w szczególności właśnie Jeffowi Bohnerowi, który był sprawcą niegdysiejszych zbrodni na Zodiac Island. Celem uchylenia rąbka tajemnicy światu na wyspę zaproszeni zostają goście, rozmaici przedstawiciele mediów, mający być pierwszymi zwiedzającymi najnowszej atrakcji. Wszystko jednak zaczyna się sypać, gdy do błahej rozrywki wkrada się prawdziwa zbrodnia… Kto morduje na tej przeklętej wyspie?!

Nieprzewidywalność to zdecydowanie najmocniejszy element rozgrywki gwarantowanej przez tę powieść. Potrafi ona wystrychnąć na dudka i przyznam, że kompletnie zaskoczyło mnie rozwiązanie zagadki. Pełno tu napięcia, niepokoju, razem z głównym bohaterem idzie się pogubić w gąszczu pełnym wskazówek, kłamstw i niedopowiedzeń. Każda hipoteza jest prawdopodobna, wszystko wydaje się być możliwe w tej nieszablonowej układance. Zdecydowanie czuć tu klimat znany z „I nie było już nikogo” – dwunastu uczestników, niespodziewane zbrodnie, wszyscy są podejrzanymi… Przy czym w przeciwieństwie do słynnej powieści Agathy Christie, bywa tu naprawdę brutalnie. Kolejnym intrygującym aspektem całej opowieści jest jej konstrukcja – pomiędzy zwykłymi rozdziałami znajdują się rozmowy kwalifikujące bohaterów do udziału w całym przedsięwzięciu. Były one naprawdę ciekawymi przerywnikami, które zdecydowanie lepiej zarysowywały dynamikę zachowań poszczególnych bohaterów.

Pomimo dość sporej objętości, czyta się tę powieść z niezwykłą lekkością. Z pewnością częściowo to wynik tego, że po prostu niesamowicie wręcz mnie wciągnęła – jednak pomijając nawet to, styl jest zwyczajnie prostolinijny i nie utrudnia lektury. Bardzo zgrabne są dialogi, potrafią solidnie zaintrygować, a autor skutecznie wodzi za nos, gdyż nie wszystko, co bohaterowie mówią, okazuje się być prawdą. Sama kreacja postaci bywa tutaj różna, z reguły przypadła mi do gustu, lecz odnoszę wrażenie, że nie każda została dobrze skonstruowana – miejscami brakuje ich rozwinięcia. Delikatnym problemem bywała też spójność logiczna tekstu: choć przeczytałam całość dość szybko, to miejscami niektóre elementy świata przedstawionego mi się nie kleiły, a wydarzenia w dziwny sposób zdawały się wykluczać, jakby twórca zapomniał zawrzeć jakiś spójnik pomiędzy pewnymi elementami historii. Szczęśliwie nie przeszkadzało to szczególnie w dobrej zabawie.

Zaskoczyło mnie, jak bardzo przypadł mi do gustu „Murder Park. Park morderców” – po tak oklepanym i niemalże prostackim tytule spodziewałam się książki przynajmniej o połowę gorszej. Jednakże coś urzekło mnie w całej opowieści. Wprawdzie daleko jej do bycia niezwykle wybitną, niemniej to wciąż solidna lektura. Ode mnie zyskuje ocenę 8/10: przy czym z pewnością chętnie kiedyś sięgnę po drugą z dostępnych w Polsce powieści autora – liczę na solidną porcję rozrywki.

Uwspółcześnione „I nie było już nikogo” w pokręconej, nieprzewidywalnej, a w dodatku brutalnej wersji? Brzmi świetnie, nieprawdaż? To właśnie takie skojarzenie nasunęło mi się na myśl podczas lektury „Murder Park. Park morderców” autorstwa Jonasa Winnera. Książka ta ukazała się u nas w 2017 roku nakładem wydawnictwa Initium i moim zdaniem naprawdę warto się z nią...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Danganronpa. Koszmar w Akademii Marzeń #2 Spike Chunsoft, Hajime Touya
Ocena 6,1
Danganronpa. K... Spike Chunsoft, Haj...

Na półkach: , , ,

Pomimo dość rozczarowującego wstępu, pełna odwagi zdecydowałam się sięgnąć po drugą część mangi „Danganronpa. Koszmar w Akademii Marzeń”. Intensywność i tempo wydarzeń, które wyszły spod ręki Hajime Touyi , zdecydowanie wyhamowały. Jednakże nie na tyle, by czytanie tej historii zaczęło fascynować.

Po pełnych tragedii zdarzeniach pierwszej części, napięcie w akademii szybuje do sufitu. Nowe piętra są pełne tajemnic, a Monokuma usilnie stara się ukryć niektóre fakty. Wkrótce okazuje się, że mistrz gry umieścił wśród uczniów swego szpiega. Zdemaskowanie go wcale nie poprawia nastrojów wśród uwięzionych nastolatków… Kolejna zbrodnia ma miejsce i wymaga rozwikłania. Odpowiedź na tę kryminalną zagadkę zamkniętego pokoju będzie jednak szokująca dla wszystkich… W międzyczasie Alter Ego odnajduje jeszcze więcej niepokojących informacji, które zwiastują tylko dalszą spiralę rozpaczy…

Drugi tom serii zdecydowanie nie przebija maratonowego wyczynu pierwszej odsłony – tym razem wydarzenia pokrywają się wyłącznie z ósmym i dziewiątym odcinkiem. Dzięki temu można odrobinę odsapnąć, a fabuła nareszcie przestała być aż tak skrótowa. Choć niewątpliwie wciąż pomija wiele ważnych scen lub przedstawia je bardzo pobieżnie. Stara się wczuć w bohaterów innych niż Naegi, jednak… Niektóre ekskluzywnie mangowe wydarzenia wydają się niemal zbędne – miejscami naprawdę nie wnoszą nic choćby odrobinę ciekawego. Pozycja ta w żadnym stopniu nie wzbudziła we mnie fascynacji, oferując skrajnie niewiele. Jako pseudozaletę można może jednak traktować fakt, że Tōgami i Fukawa irytują nawet bardziej niż w wersji animowanej: w końcu chyba taka była od początku rola tych postaci, by czytelnik nie darzył ich szczególną sympatią…

Rysunkowo uświadczyć można w zasadzie tyle samo, co w poprzedniej części. Wszystko niby jest w porządku, jednak nie ma niemal nic, na czym można by było dłużej zawiesić oko. Nareszcie przynajmniej sąd szkolny ma trochę większy udział fabularny i został lekko rozbudowany, pojawia się prezentacja dowodów, przerzucanie argumentami. Szkoda jednak, że jest tego tak mało w tej serii. Największą faktyczną zaletą rysunków są liczne emocje, choć miejscami można uznać je za delikatnie przerysowane – choć to już raczej typowe dla mang, patrząc na moje skromne doświadczenie z tą formą opowiadania historii. Pod obwolutą ponownie komiksowe panele, szczęśliwie tym razem były przynajmniej minimalnie zabawne, choć do szczytu komedii nadal im daleko…

„Danganronpa. Koszmar w Akademii Marzeń #2” wypada minimalnie lepiej od swego poprzednika. Tempo odpowiadało mi odrobinę bardziej, lecz to nadal historia wyłącznie dla tych, którzy już zapoznali się z animacyjny lub growym przedstawieniem serii. Nie zachwyca, nie intryguje: niemniej tym razem zyskuje aż 5/10. Mam jednak przeczucie, że z trzecim i czwartym tomem wcale nie będzie lepiej…

Pomimo dość rozczarowującego wstępu, pełna odwagi zdecydowałam się sięgnąć po drugą część mangi „Danganronpa. Koszmar w Akademii Marzeń”. Intensywność i tempo wydarzeń, które wyszły spod ręki Hajime Touyi , zdecydowanie wyhamowały. Jednakże nie na tyle, by czytanie tej historii zaczęło fascynować.

Po pełnych tragedii zdarzeniach pierwszej części, napięcie w akademii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z racji, że już miałam nabytą niemal całą serię z Jakubem Sobieskim, przebrnęłam również przez „Ze złości’. Choć dwie uprzednio przeczytane przeze mnie książki Katarzyny Bondy nie przypadły mi do gustu… cóż, kolejna już i tak stała na półce, więc szkoda było się nie zapoznać. Zadziwiająco druga część cyklu wypada najbardziej przyzwoicie – nie zachwyciła mnie, co to, to nie, jednak lektura była przynajmniej przyjemna.

Przed dwunastu laty Aneta Bulandra została skazana w związku ze śmiertelną strzelaniną w kasynie. Po wyjściu z więzienia pragnie zawalczyć o oczyszczenie swego imienia. Postanawia zatrudnić detektywa Sobieskiego, by ten odnalazł prawdziwego sprawcę tego zdarzenia sprzed lat. Reks wciągnięty zostaje w świat pełen intryg, tajemnic, dawnych konfliktów i zbrodni przeszłości… Zgłębianie sprawy nie pozostawia wątpliwości – niektórym bardzo nie na rękę jest węszenie mężczyzny w brudnych interesach dawnych pracowników kasyna. Wkrótce miejsce ma kolejna zbrodnia. Sieć podejrzanych jest gęsta, a kłamstwo miesza się z prawdą. Potrzeba nie lada specjalisty, by rozwikłać zagadkę, w której nic nie jest oczywiste.

Cała intryga prezentuje się nadzwyczaj dobrze. Zdecydowanie lepiej niż dwie pozostałe powieści cyklu, z którymi miałam okazję się do tej pory spotkać. Postaci są barwne, podejrzani wiarygodni, śledztwo pełne jest „czerwonych śledzi”, zwrotów akcji, intrygujących tropów, motywów zbrodni. Faktycznie można się zagubić w tej plątaninie pozornie niepowiązanych ze sobą poszlak. Nie ma tu przy tym krążenia bez celu – nawet zmyłki odsłaniają kolejne elementy zgrabnej intrygi. Nie ma również natłoku irytujących romansów Sobieskiego: cóż za ulga! Pewnym rozczarowaniem okazało się jednak samo zakończenie. Nienawidzę rozwiązań tego typu, zbyt wiele tu operowania deus ex machiną, a za mało faktycznej dedukcji. Odnoszę przy tym wrażenie, że to jakiś standard w przypadku tej autorki… Jaki sens ma tworzenie całej intrygi, by prawdą okazał się jakiś absurd, który z niczego nie wynika? Nigdy chyba nie pojmę tego typu praktyk.

Stylistycznie książka jest po prostu książką. Prosty sposób wypowiedzi typowy dla kryminałów, który nie posiada jakichś cech wyróżniających. Dość udanie napisano dialogi – da się miejscami wyłapać różnice między używanym zasobem słownictwa, czy konstrukcją zdań poszczególnych bohaterów. Dobrze, że wszyscy nie brzmią na jedno kopyto, co czasem potrafi się zdarzyć niektórym autorom. Po raz pierwszy w całym cyklu zaintrygował mnie sam Sobieski! Wreszcie wydaje się być detektywem pełną gębą, który potrafi pokazać charakterek, gdy sytuacja tego wymaga. Pozostałe opisy nie są męczące, uniknięto również lania wody o niczym: jest tu zdecydowanie więcej treści niż w reszcie serii. Całość czyta się bardzo szybko, choć lektura zdecydowanie wymagała ode mnie przerw, gdy zaczynała mi się przejadać. Nie wciągnęła mnie na tyle, bym nie odczuwała zmęczenia materiałem.

„Ze złości” to jak na razie najlepsza książka autorki, jaka wpadła mi w ręce. Gdyby nie zakończenie kpiące z czytelnika, uznałabym ją nawet za dobrą! W obecnym kształcie mogę powiedzieć wyłącznie o niezłej powieści, która odrobinę zmarnowała potencjał. Ode mnie 6/10 – przy czym, jeśli sięgać po jakąkolwiek pozycję z tej serii, to wyłącznie po tę konkretną. Na pozostałe naprawdę szkoda czasu.

Z racji, że już miałam nabytą niemal całą serię z Jakubem Sobieskim, przebrnęłam również przez „Ze złości’. Choć dwie uprzednio przeczytane przeze mnie książki Katarzyny Bondy nie przypadły mi do gustu… cóż, kolejna już i tak stała na półce, więc szkoda było się nie zapoznać. Zadziwiająco druga część cyklu wypada najbardziej przyzwoicie – nie zachwyciła mnie, co to, to nie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Horrory psychologiczne z reguły mnie intrygują. Nic więc dziwnego, że gdy dowiedziałam się o wydawanej przez Kotori mandze „Krew na szlaku” autorstwa Shuzo Oshimi, zdecydowałam się ją zakupić. W moje ręce trafił jak na razie pierwszy tom, jednak zdecydowanie może to być pozycja, z którą bardzo chętnie się zapoznam w całości. Wprawdzie nim manga w pełni ukaże się w polskiej wersji językowej, minie dość sporo czasu, lecz nie wydaje mi się to być szczególnym problemem.

Rodzicielstwo to sztuka nieustannego balansu między opiekuńczością, a pozwalaniem dziecku na własną eksplorację świata i naukę na błędach. Gdy balans ten zostanie zachwiany, a tym samym szala wagi przechyli się w którąkolwiek stronę – zaczynają się poważne problemy. Przekonuje się o tym Seiichi Osabe, przeciętny czternastolatek, który mierzyć się musi z licznymi rówieśniczymi docinkami. Głównie związanymi z byciem maminsynkiem oraz skrajną nadopiekuńczością ze strony jego matki. Chłopiec nie dostrzega tego problemu… Do czasu rodzinnej wycieczki w góry. Gdy matczyne emocje stają się przyczyną tragedii, Seiichi wystawiony zostaje na prawdziwą próbę lojalności wobec ukochanej rodzicielki…

Cały tom stanowi niejako wstęp do właściwej opowieści. Zgrabnie nakreśla relację matki z dzieckiem, w której od początku widać pewne znaki ostrzegawcze. Nie sposób jednak określić, w którą stronę się one rozwiną. Postać Seiichiego również wydaje się być zagubiona w całej sytuacji – w końcu czemu inni uważają, że matczyna troska jest już patologiczna, skoro wszystko jest dobrze i czuje się kochany? Dopiero w okolicy punktu kulminacyjnego rozbity zostaje ten witraż pełen niedopowiedzeń. Wydarzenie jest niezwykle szokujące, w związku z czym warto nie czytać zbyt wiele na temat tej mangi przed sięgnięciem po nią: osobiście mam wrażenie, że już gdzieś sobie ten tytuł lekko zaspojlerowałam, przez co końcówka pierwszego tomu nie wywarła na mnie aż takiego wrażenia – lepiej nie popełniać tego błędu. Zauważę również jedną rzecz: nie ma tu zbyt wiele dialogów, a większość trzymającego w napięciu ładunku przenosi komunikacja niewerbalna, trzeba więc zwracać na nią szczególną uwagę.

Rysunki są piękne. Na tym w zasadzie można by było skończyć komentarz dotyczący stylu, lecz mimo wszystko rozwinę tę myśl, gdyż zdecydowanie jest o czym pisać. Kolorowe strony utrzymane są w delikatnych odcieniach kojarzących się z pewnym spokojem, sielskością, rozmarzeniem, co tworzy silny kontrast pomiędzy szczęśliwymi wspomnieniami, a realnymi wydarzeniami. Taka pozorna niespójność w kinematografii niekiedy osiągana bywa przez wykorzystanie wesołej muzyki w scenach strasznych lub tragicznych – zestawienie przeciwieństw potęguje niepokój, gdy zaburza w dość subtelny sposób percepcję. Subtelność to w zasadzie największy atut wizualny tej pozycji. Emocje, interakcje między postaciami… nic z tego nie jest przesadzone, a właśnie niesamowicie naturalne. Styl wszystkich rysunków przy okazji prezentuje się jako bardzo gładki, zgrabny, delikatny, aż miło się na to patrzy. Bardzo przypadł mi do gustu również światłocień – zdecydowanie nadaje on głębi kolejnym planszom pomimo swej niewątpliwej prostoty.

„Krew na szlaku 1” intrygująco zarysowuje pewną nieszablonową historię. Z pewnością sięgnę po kolejne tomy w miarę tego, jak będą się ukazywać w polskim wydaniu. Pierwsza część zyskuje ode mnie ocenę 8/10. Przyznam, że oczekuję naprawdę wiele po tym wstępie…

Horrory psychologiczne z reguły mnie intrygują. Nic więc dziwnego, że gdy dowiedziałam się o wydawanej przez Kotori mandze „Krew na szlaku” autorstwa Shuzo Oshimi, zdecydowałam się ją zakupić. W moje ręce trafił jak na razie pierwszy tom, jednak zdecydowanie może to być pozycja, z którą bardzo chętnie się zapoznam w całości. Wprawdzie nim manga w pełni ukaże się w polskiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przez niektórych zwany był polskim Lovecraftem, czy też polskim Edgarem Allanem Poe. Zasłynął swymi opowiadaniami z pogranicza fantastyki i grozy. Z twórczością Stefana Grabińskiego po raz pierwszy spotkałam się na łamach zbioru „Demon Ruchu” wydanego przez Wydawnictwo CM. Chyba zabrałam się za temat od złej strony, gdyż zupełnie nie przemówiły do mnie historie zawarte w tej książce.

Pociągi… Sunące w dal, gnające przez przestrzeń, rozognione bestie buchające parą, tętniące po szynach, cuda techniki. Właśnie im poświęcone zostało czternaście opowiadań zawartych w tym zbiorze. Pociągi widmo, pociągi znikąd, fantastyczne wagony, a także ludzie targani namiętnościami, których nie są w stanie powstrzymać. Czyż-li to mary jakieś, czy echa minionych zdarzeń… Każda historia przedstawia inne oblicze kolejowych koszmarów: tych fantastycznych, jak i całkiem realnych. Mimo dość wąskiej tematyki, przedstawione opowieści wykazują się dużą różnorodnością, wręcz przekrojowo traktując możliwe nieszczęśliwe zdarzenia, nieustannie czyhające na każdym kroku na niczego nieświadomych podróżnych.

Gdybym była fanem kolejnictwa, zapewne odnalazłabym się świetnie w tym tomiku. Niestety moja fascynacja pociągami kończy się na wyszukiwaniu najszybszego połączenia, gdy muszę się gdzieś dostać. Z tego powodu w pewnym momencie książka ta zaczęła mnie po prostu męczyć. W końcu ileż można czytać o niesamowitych osiągach kolejowych, niemożliwej wręcz potrzebie ruchu i uwielbieniu dla pojazdów torowych. Mówiąc nawet o grozie – dostrzegam jej naprawdę niewiele… Niektóre opowieści są jej w zasadzie pozbawione zupełnie. Nie ma tu co straszyć, a zaintrygować mogą wyłącznie same koncepty, nieszczególnie bujnie rozwinięte. Ciekawie się jednak patrzy na to, jako na historie z ubiegłego stulecia. Aż dziwnie czyta się zachwyty nad pociągami wyciągającymi maksymalnie 200km/h… Jeszcze zabawniej, gdy w jedynej futurystycznej wizji z całego zbioru rekordowe linie dobijają ledwo do 300km/h – nieprawdopodobne jak daleko zaszły realnie pociągi względem wyobrażeń tamtych lat.

Nieszczególnie zafascynował mnie styl autora. Bardzo lubię dawniejsze pozycje, których język wystawia mnie na próbę swymi niecodziennymi akrobacjami. Tutaj jednak nie ma aż takiej finezji, zdecydowanie trąci to pozytywizmem, a konstrukcje zdaniowe są bądź co bądź proste. Niezrozumiałych archaizmów też nie ma tak wiele – jako rozrywka intelektualna zdecydowanie nie pobudza aż tak „zwojów mózgowych”. Za to niemiłosiernie wręcz się dłuży. Lanie wody niemal mnie przeraziło w tym zbiorze: pisanie tylu stron o niczym to naprawdę wyczyn. Szczególnie w opowiadaniach, które z założenia są krótkimi formami.

„Demon Ruchu” mnie nie wciągnął, nie porwał, nie zainteresował, a za to niemożliwie wręcz zamęczył. Nie umiem jednak stwierdzić, czy problemem jest faktycznie sama książka – gdybym nie nastawiała się na opowieści grozy spod ręki „polskiego Lovecrafta”, może spodobałaby mi się ona bardziej. Choć ode mnie dostaje ona raptem 5/10: serdecznie polecam ją wszystkim fanom kolei, jeśli kogoś ciągnie do wszelkiej maści pociągów, prawdopodobnie z rozrzewnieniem zatraci się w tej lekturze.

Przez niektórych zwany był polskim Lovecraftem, czy też polskim Edgarem Allanem Poe. Zasłynął swymi opowiadaniami z pogranicza fantastyki i grozy. Z twórczością Stefana Grabińskiego po raz pierwszy spotkałam się na łamach zbioru „Demon Ruchu” wydanego przez Wydawnictwo CM. Chyba zabrałam się za temat od złej strony, gdyż zupełnie nie przemówiły do mnie historie zawarte w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przemierzam stopniowo horrorowy świat rozmaitych komiksów, musiałam więc trafić również na serię jednotomówek Waneko. Tak się złożyło, że na pierwszy ogień poszła pozycja „Demon Grzechu – Tsumitsuki” autorstwa Hiro Kiyohary. Muszę jednak przyznać: nie przypadła mi ona szczególnie do gustu.

Każde miasteczko ma jakieś legendy czy sekrety… Niektóre bardziej przerażające od innych. Chinatsu Takada przenosi się z Tokio do nowej szkoły – wkrótce zauważa, że klasowa koleżanka od jakiegoś czasu dziwnie się zachowuje… Podczas jednego z powrotów do domu natrafia na tajemniczego Kurou. Chłopiec opowiada jej o pradawnych demonach – Tsumitsuki, które żywią się wyrzutami sumienia, doprowadzając do śmierci opętanego człowieka… Przejmują tym samym jego ciało, przemieniając je w potwora. Dawno temu pewna kapłanka zdołała pokonać je wszystkie, jednak ciemne moce nieustannie powracają, by siać zamęt i zniszczenie. Jaki ma to jednak związek z coraz słabszym samopoczuciem Shinohary…? W dodatku – skąd Kurou wie tak wiele o tych demonach?

Opowieść składa się z pięciu króciutkich opowiadań, które tak naprawdę sprowadzają się do tego samego. Ktoś zachowuje się dziwnie, okazuje się być opętany, a do gry wkracza Kurou – następnie to samo ma miejsce trzy razy, by na sam koniec przybliżyć pobieżnie postać bohatera, który spaja wszystkie opowieści w jedną całość. Jednakże poszczególne segmenty nie wyróżniają się niemal niczym. Powody pojawienia się Tsumitsuki są różne, lecz ile można czytać i oglądać to samo… W trakcie czułam się trochę tak, jak podczas seansu pierwszych odcinków „Jigoku shōjo” (eng.: „Hell Girl”), które co tu dużo mówić – po prostu nudzą swą powtarzalnością. Choć pomysł był naprawdę ciekawy, to trudno było mi wykaraskać tyle cierpliwości, by faktycznie skończyć opowieść. W dodatku wątki faktycznie intrygujące nie zostały wystarczająco rozwinięte… Gdyby objętość jednego z tych krótkich opowiadań przeznaczyć na faktyczną rozbudowę postaci, całość wyszłaby moim zdaniem zdecydowanie lepiej.

Rysunkowo manga wypada naprawdę dobrze, postaci wyglądają ciekawie i bardzo charakterystycznie mimo swej prostoty – co świadczy o dobrej wizualizacji poszczególnych bohaterów. Jednak ładne przedstawienie nijak nie nadrabia braku wyróżniających się osobowości. Atrakcyjnie prezentują się tła, pełne szczegółów, dzięki czemu udanie kreują klimat lokacji. Przyznam jednak, że jest tu mniej grozy, niż można by było oczekiwać. Potwory nie straszą, nie intrygują, manifestacje demonów wypadają dość blado, przez co trudno przejąć się losem zaatakowanych bohaterów… Zdecydowanie zabrakło tu czegoś przerażającego, co przykułoby czyjąkolwiek uwagę. Pojedynki z siłami zła również nie wzbudzają szczególnych emocji – mijają bardzo szybko i niemal bez echa.

Raczej odradzałabym sięganie po mangę „Demon Grzechu - Tsumitsuki”. Nie oferuje ona sobą nic zachwycającego: ot proste czytadło na jeden raz, do którego nigdy więcej się nie wróci. Nie jest warta zakupu tym bardziej, że w czasie pisania tej recenzji nabyć ją można wyłącznie z drugiej ręki, często po bardzo zawyżonej w stosunku do rzeczywistej wartości cenie… Z mojej strony wyłącznie 5/10: przy czym ocenę tę ratują niemal wyłącznie udane rysunki i pewna spójność mimo dość przeciętnej fabuły.

Przemierzam stopniowo horrorowy świat rozmaitych komiksów, musiałam więc trafić również na serię jednotomówek Waneko. Tak się złożyło, że na pierwszy ogień poszła pozycja „Demon Grzechu – Tsumitsuki” autorstwa Hiro Kiyohary. Muszę jednak przyznać: nie przypadła mi ona szczególnie do gustu.

Każde miasteczko ma jakieś legendy czy sekrety… Niektóre bardziej przerażające od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sięgnęłam wreszcie po „Kod Leonarda da Vinci” – wstyd przyznać, jednak książka ta już w zasadzie od kilku lat kurzyła się na mojej półce. Jakoś ciągle nie chciało mi się kupić pierwszej części, by jakoś sensownie zacząć przygodę z twórczością Dana Browna. Skoro jednak „Anioły i demony” są już za mną, zdecydowałam się też wreszcie przeczytać najbardziej kultową z powieści autora. Przyznam jednak, że była to droga przez mękę.

Robert Langdon przebywa w Paryżu po zaprezentowaniu wykładu na temat symboli. Pracuje ostatnimi czasy nad książką o utraconej sakralności kobiecej, która ma się na ukończeniu. Pilnie wezwany zostaje jednak do Luwru… by pomóc w sprawie morderstwa kustosza! Saunière miał się z nim widzieć poprzedniego wieczoru, lecz do spotkania nigdy nie doszło. Mężczyzna pozostawił po sobie nieoczywiste zagadki, które nie są najprostsze do rozwikłania. Langdon wkracza na szlak pełen zaszyfrowanych wiadomości. Przygoda ta zawieźć go ma ku odkryciu jednej z najpilniej strzeżonych tajemnic ludzkości… Czy jednak podróż będzie na pewno bezpieczna, skoro morderca wciąż jest na wolności?!

Raz po raz natrafiałam na informacje, że ekranizacja zepsuła potencjał książki. Szczerze powiedziawszy nie odczułam szczególnych różnic między powieścią, a filmem. Wprawdzie pojawia się kilka rozbieżności (istotnych fabularnie naliczyłam raptem dwie), jednak nie wpływają one w żaden sposób na odbiór którejkolwiek z wersji. Przyznam jednak, że po lekturze czuję się równie wycieńczona, co po nie tak dawnym seansie „Kodu da Vinci”. Opowieść może intrygować za pierwszym razem – za każdym kolejnym, gdy jest już przewidywalna, nie budzi aż takich emocji. Wartość szokowa to jedyna przeciwwaga przedstawionej historii: bez niej całość nie daje sobie rady tak dobrze. Narracyjnie nie odczułam tu mocy, która wchłonęłaby mnie całkowicie w ten świat. Przez co raptem pięciusetstronicowa książka zajęła mi aż dwa tygodnie… Przyznam jednak, iż zakończenie wypada lepiej właśnie w powieści. Wątki są skuteczniej domknięte, a cała podróż czytelnicza wydaje się dzięki temu mniej bezsensowna.

Stylistycznie pozycja nie odbiega od poprzedniej przeczytanej przeze mnie książki tego autora. Jest spójnie, dialogi są sensowne, opisy niekiedy barwne. Odrobinę zawiodły mnie niektóre zagadki… Myślę, że miejscami dzieci poradziłyby sobie z kilkoma z nich szybciej od bohaterów. Wątki historyczne potrafią zaintrygować, nawet jeśli są dość powierzchownie omówione. Przyjemnie się czyta również o symbolice, sztuce czy choćby metodach szyfrowania. To jednak nie zmienia faktu, że w powieści użytych zostało dużo za wiele słów niż było to potrzebne dla tej historii. Irytująca wydała mi się również maniera stylistyczna z kategorii „napomknę o tym, że postać xyz dowiedziała się o czymś… ale o czym, to zdradzę dopiero za sto stron”. Nie wiem czy ktokolwiek czytając tego typu wstawki odczuwa budujące się napięcie. We mnie takie konstrukcje wywołują wyłącznie frustrację.

„Kod Leonarda da Vinci” trudno mi określić jako dobrą książkę. Powieść ta była dla mnie naprawdę męcząca i zdecydowanie muszę zrobić sobie dłuższą chwilę odpoczynku od autora. Wprawdzie na mojej półce piętrzą się jeszcze trzy czy cztery jego pozycje… Sięgnę jednak po nie raczej później niż wcześniej. Tymczasem recenzowanej powieści przyznaję raptem 6/10 – zaznaczając przy tym, że nie jest to coś, po co trzeba sięgnąć. Sukces tej książki opiera się na kontrowersji, a nie dobrym pisarstwie.

Sięgnęłam wreszcie po „Kod Leonarda da Vinci” – wstyd przyznać, jednak książka ta już w zasadzie od kilku lat kurzyła się na mojej półce. Jakoś ciągle nie chciało mi się kupić pierwszej części, by jakoś sensownie zacząć przygodę z twórczością Dana Browna. Skoro jednak „Anioły i demony” są już za mną, zdecydowałam się też wreszcie przeczytać najbardziej kultową z powieści...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Aniołowie zbrodni #7 Nazuka Kudan, Sanada Makoto
Ocena 6,6
Aniołowie zbro... Nazuka Kudan, Sanad...

Na półkach: , , ,

"Twe serce jest zbrukane przez kłamstwo, jakobyś była istotą pożądaną przez Boga. Zwiodłaś moje anioły czarownico!"

Dotarłam już za połowę mangowej serii „Aniołowie zbrodni”. Bawię się naprawdę udanie i wprost nie mogę się doczekać dotrwania do jej końca. Makoto Sanada i Kudan Naduka zabierają czytelnika w dalszy, siódmy już, etap podróży – rozpoczyna się proces czarownicy!

Wyprawa na wcześniejsze piętra po lekarstwa dla Zacka się nie powiodła. Danny zabrał wszystkie ze sobą, a nikt nie wie, gdzie się podział. Z towarzyszem Rachel jest coraz gorzej, a wszyscy wokół próbują udowodnić dziewczynce, że złożona obietnica może nie być pożądaną przez Boga… lub iż tego Boga wcale nie ma. Gray zdobywa medykamenty, nim jednak Rachel je otrzyma, czeka ją ostatnie starcie z władcą tego piętra… Zostaje oskarżona o bycie wiedźmą, a w trakcie procesu wszystko staje na głowie, gdy zmarli wracają do żywych. Żaden ze świadków nie jest zadowolony z poczynań trzynastolatki.

Część ta zbiega się z większością odcinka dziewiątego oraz dziesiątego. Są jednak pewne rozbieżności – anime mimo wszystko przedstawiło o wiele więcej detali odnośnie samego procesu, jak również samego dotarcia na niego. W tym porównaniu wersja mangowa wypada niezwykle blado, choć sedno fabuły jest niezmienne. Bardzo jednak podobała mi się scena z ucieczką przed wężami oraz to, jak stopniowo pogłębiana jest postać Zacka. Jednocześnie mroczne sekrety Rachel tylko bardziej intrygują, gdy dochodzi do punktu kulminacyjnego całego procesu. Mimo tych punktów zaczepienia, historia zdecydowanie zwolniła tempa i mam nadzieję, że kolejne odsłony wypadną lepiej.

Wizualnie nie ma tu szczególnych odstępstw od poprzednich tomów, mało co przykuwa jakąkolwiek uwagę. Wyróżnia się jedynie proces czarownicy, w którym bywa chaotycznie, a niewątpliwie bardzo emocjonalnie – zarówno na ławie oskarżonych, jak również z perspektywy kolejnych świadków. Miło tak jeszcze raz zobaczyć zmarłe już postaci i obserwować mieszankę charakterów. Nieustanne docinki ciekawie prezentują relacje między mieszkańcami poszczególnych pięter. W końcowym wywiadzie z autorem pojawia się z kolei omówienie głównej symboliki trzeciego epizodu gry oraz ewolucja pomysłu procesu czarownicy.

Siódma część „Aniołów zbrodni” jest przyzwoicie wykreowana, jednak zupełnie nie zachwyca. Są emocje, pada wiele ważnych zdań, lecz nie porwało mnie to wszystko tak, jak niektóre inne tomy. Moja ocena za tę odsłonę to 6/10.

"Twe serce jest zbrukane przez kłamstwo, jakobyś była istotą pożądaną przez Boga. Zwiodłaś moje anioły czarownico!"

Dotarłam już za połowę mangowej serii „Aniołowie zbrodni”. Bawię się naprawdę udanie i wprost nie mogę się doczekać dotrwania do jej końca. Makoto Sanada i Kudan Naduka zabierają czytelnika w dalszy, siódmy już, etap podróży – rozpoczyna się proces...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niedawno oglądałam film, tym razem sięgnęłam po książkową wersję „Upiornych opowieści po zmroku”. Przyznam, że nie sprawdzałam wcześniej, czym tak naprawdę jest ta pozycja. Z obecnej perspektywy uważam jednak, iż wprost trzeba to najpierw sprawdzić. Opowiadaniom zebranym przez Alvina Schwartza w pewnym sensie bliżej do opracowania historycznego niż rzeczywistej beletrystyki.

Tomik składa się z niemal trzydziestu opowieści z pogranicza miejskich legend, przekazów folklorystycznych, ogniskowych straszaków, pieśni, gier i innych fantastycznych historii. Uporządkowane zostały one w mniejsze zbiory tematyczne, przed każdym z nich znajduje się krótkie wprowadzenie. Przedstawione opowieści zawierają także wskazówki narracyjne dla gawędziarza, mające ułatwić przerażenie przez niego słuchaczy. Każda historyjka zajmuje przy tym raptem kilka stron – najdłuższe z nich bodaj pięć. Zauważę przy tym, że niektóre z nich znane będą większości czytelników już przed otwarciem książki. Wszak kto nie słyszał współcześnie jeszcze creepypasty/miejskiej legendy o „Haku” czy „Długich światłach”? Należy to mieć zdecydowanie na uwadze przed zdecydowaniem się na zapoznanie z tą pozycją.

Mówiąc o samej treści – niektóre historyjki są niepokojące, inne dość przeciętne. Patrzeć na nie należy jednak przez pryzmat historyczny, jako na opowieści przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie i dopiero zakonserwowane przez autora w formie zbioru. Jako ciekawostka etnograficzna zdecydowanie zasługuje na uwagę: opracowanie Alvina Schwartza stanowi niejako grozowy odpowiednik baśni spisanych przez braci Grimm. Są więc one wszystkie ludowymi opowieściami o duchach, klątwach i psychopatycznych mordercach, które raz po raz zmieniały swój kształt w kolejnych przekazach. Autor na końcu tomiku zawiera również króciutką notatkę dotyczącą pochodzenia poszczególnych historii, a także jeszcze obszerniejszą bibliografię, odsyłającą do dalszych opracowań w tej tematyce – jeśli będę miała okazję, to z pewnością sprawdzę przynajmniej część z nich!

„Upiorne opowieści po zmroku” były dla mnie niezwykłą wręcz odskocznią od standardowych zbiorów opowiadań. W końcu nie tak często można za ich sprawą obcować z czymś znacznie większym od elementu literackiej biografii samego autora. Przyznam jednak, że mimo tego pozycja ta nie zwala z nóg, acz jednocześnie szkoda, iż całość została rozbita aż na trzy części – zabieg zupełnie zbędny przy tak małej objętości. Po kolejne odsłony pewnie kiedyś sięgnę… nie mam jednak pojęcia jak prędko. Tej konkretnej pozycji przyznaję raptem 6/10: polecić ją mogę przy tym wyłącznie tym, których interesuje historia gatunku.

Niedawno oglądałam film, tym razem sięgnęłam po książkową wersję „Upiornych opowieści po zmroku”. Przyznam, że nie sprawdzałam wcześniej, czym tak naprawdę jest ta pozycja. Z obecnej perspektywy uważam jednak, iż wprost trzeba to najpierw sprawdzić. Opowiadaniom zebranym przez Alvina Schwartza w pewnym sensie bliżej do opracowania historycznego niż rzeczywistej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Danganronpa. Koszmar w Akademii Marzeń #1 Spike Chunsoft, Hajime Touya
Ocena 5,4
Danganronpa. K... Spike Chunsoft, Haj...

Na półkach: , , ,

Po obejrzeniu serii animowanej, nastała pora na zapoznanie się z wersją mangową. W moje ręce trafiła pierwsza część serii „Danganronpa. Koszmar w Akademii Marzeń”, która okazała się nie być wcale tym, czego się spodziewałam. Czy ten komiks autorstwa Hajime Touyi jest w ogóle wart uwagi?

Akademia Marzeń to elitarne liceum, w którym kształcą się wyłącznie jednostki wybitne. Ukończenie nauki w tej placówce w zasadzie gwarantuje życiowy sukces. Rok szkolny rozpoczyna piętnaścioro uczniów… Prędko okazuje się jednak, że nie wolno im opuścić murów budynku, a jedyną możliwością ucieczki jest zamordowanie kogoś innego tak, by nie dać się złapać. Kto jednak zdecyduje się na tak drastyczny krok i czy ujdzie mu on na sucho…?

Zaskoczeniem może być, że jakimś cudem w pierwszy tom mangi udało się wepchnąć objętość pierwszych siedmiu odcinków serii. Imponujące, jednak fabuła zdecydowanie na tym cierpi. Wszystko jest przedstawione pobieżnie, nijak nie można zacząć sympatyzować z postaciami, bo po prostu się ich nie zna. Jakby tego było mało – wersja papierowa nie przybiera nawet formy śledztwa, a jedynie obrazuje te wydarzenia, których nie można było uświadczyć w trzynastoodcinkowej animacji. Przedstawiono więc okoliczności morderstw, poszczególne plany postaci, ich marzenia, niezwykły saunowy pojedynek Ōmady i Ishimaru. Wszystko to jednak sprowadza się do bycia wyłącznie dodatkiem do znanej już komuś historii. Tomik składa się tak naprawdę z samych „extrasków” i niemalże żadnej właściwej treści. Miejscami bywa to może ciekawe, jednak pełnoprawną historią po prostu nie jest.

Rysunki są całkiem udane, postaci wyglądają odpowiednio, miło się je obserwuje. Pojawiają się ich przedstawienia w sposób bardziej poważny, jak również humorystyczny. Dobrze odwzorowano targające nimi emocje, a liternictwo miejscami dokłada kolejne warstwy strachu tlącego się w sercach bohaterów. Poszczególne miejsca akademii prezentują się całkiem ciekawie, są rozróżnialne, choć pojawiają się wyłącznie epizodycznie. Niemniej przez natłok fabularnych dziur nie sposób wyobrazić sobie piętrowy rozkład całej akademii. Pod obwolutą kryją się z kolei dwa paski komiksowe – jednak albo ich nie rozumiem, albo są po prostu dla mnie zbyt głupie, by powodować choćby powierzchowne rozbawienie.

„Danganronpa. Koszmar w Akademii Marzeń #1” to srogie nieporozumienie. Pozycja, po którą sięgnąć można co najwyżej jako dodatek po zakończeniu gry lub obejrzeniu animacji. Zapoznanie się z nią na początku zabawy z serią to strzał w kolano, który po prostu poskutkuje zaspojlerowaniem sobie wszystkiego, co w tej serii dobre. Osobiście odradzam: moja ocena to 3/10, jakiekolwiek pozytywne punkty wynikają wyłącznie z tego, że miło spojrzeć na niektóre wydarzenia z nowej perspektywy. Z prawdziwą rozrywką nie ma to jednak nic wspólnego.

Po obejrzeniu serii animowanej, nastała pora na zapoznanie się z wersją mangową. W moje ręce trafiła pierwsza część serii „Danganronpa. Koszmar w Akademii Marzeń”, która okazała się nie być wcale tym, czego się spodziewałam. Czy ten komiks autorstwa Hajime Touyi jest w ogóle wart uwagi?

Akademia Marzeń to elitarne liceum, w którym kształcą się wyłącznie jednostki wybitne....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W wyniku zbiegu okoliczności podczas jednych z książkowych zakupów po raz kolejny natrafiłam na książkę Katarzyny Bondy w dość okazyjnej cenie. „O włos” stanowi pierwszy tom serii z Jakubem Sobieskim, choć dla mnie to już drugie spotkanie z tym bohaterem (wpierw miałam okazję przeczytać trzecią odsłonę, czyli „Do Cna”). Nie oczekiwałam wiele od tej pozycji, jednak nie spodziewałam się, że powieść ta po prostu nie wzbudzi we mnie żadnych emocji.

W podwarszawskim lesie odkryto zwłoki dwóch dziewczyn. Ułożone w uwłaczających pozach i pośmiertnie okaleczone stanowią makabryczną zagadkę dla lokalnych służb. Wkrótce pojawiają się kolejne ofiary, inne kobiety uznane zostają za zaginione, a morderca zaczyna być określany jako „Kosiarz z Kabat”. Ponoć poluje wyłącznie na prostytutki, w szczególności te będące rodzeństwem. Policja jest bezradna, tak jak aspirantka Ada Kowalczyk, której przyrodnia siostra została uprowadzona. Do śledztwa zaangażowany zostaje skompromitowany policjant, Jakub Sobieski, który oprócz kursowania taryfą i mieszkania na działkach, od czasu do czasu diluje narkotykami w ramach tajnej operacji. Dokąd zaprowadzi ten duet śledzy szlak utworzony z kosmyków ściętych włosów?

Trudno mówić, by ta opowieść porywała. Jest zadziwiająco… nijaka. Miejsca zbrodni nie wybrzmiewają niczym intrygującym, nie ma tu odważnych opisów, przez co trzeba mocno się wysilić, by w ogóle wyobrazić sobie kolejne zdarzenia. Losy bohaterów są niemal obojętne, a poszczególne rozwiązania fabularne mocno naciągane i szyte grubymi nićmi. Nikt nic nie wie, potem jednak każdy wie wszystko, komuś zależy na odnalezieniu Beaty, ale nie powie niczego, co mogłoby pomóc sprawie. Pojawia się kilka dość obrzydliwych koncepcji, które szczerze powiedziawszy nie mają uzasadnienia fabularnego – ich zadaniem jest wyłącznie szokować. Policja omija najbardziej oczywiste tropy, a samozwańczy śledczy w sumie też nie próżnują w ignorowaniu niektórych faktów, sprawdzając najpierw mniej ważne poszlaki. Uzasadnienia motywacji niektórych bohaterów zawodzą, a zakończenie wraz z „wskakiwaniem puzzli na swoje miejsce” jest niezwykle naciągane… Do tego po prostu nudne. Cała opowieść może ma jakąś swoją spójność, może kogoś potrafi to zainteresować – mnie po prostu zmęczyło, choć nie ma w tym szczególnie rażących błędów.

Stylistycznie nie spostrzegłam szczególnych problemów. Opisy są w porządku, lecz nie pobudzają wyobraźni. Dialogi mają swój cel, zazwyczaj również uzasadnienie, jednak mnie nie potrafiły zaangażować w całą opowieść. W dodatku koszmarnie wręcz irytowała mnie dynamika relacji Ady i Sobieskiego… by nie wspominać o jego niemalże żałosnym papierowym małżeństwie z Nocną Furią. Wszystkim wydarzeniom brakuje też pewnej dozy dramatyzmu, nijakość stylu poraża, nie potrafiąc wzbudzić przerażenia lub choćby drobnego niepokoju. Jedyną naprawdę udaną koncepcją były tu wstawki z przeszłości, które eksplorowały dawne poczynania niektórych bohaterów (nawet jeśli próby zgłębienia ich psychiki miejscami nie były najbardziej udane).

„O włos” to opowieść, która chciała być mocnym kryminałem, może nawet nieśmiało zahaczając o thriller. Próba ta jednak spełzła na niczym w obawie po sięgnięcie po zdecydowanie mocniejsze środki. Ciekawy pomysł nie doczekał się dobrej realizacji, a niewyważony timing wyłącznie pogłębiał pewne niedociągnięcia. Nie przekonała mnie ta opowieść, zyskując wyłącznie 5/10 w mojej skali ocen. Średniaczek, który można na spokojnie ominąć.

W wyniku zbiegu okoliczności podczas jednych z książkowych zakupów po raz kolejny natrafiłam na książkę Katarzyny Bondy w dość okazyjnej cenie. „O włos” stanowi pierwszy tom serii z Jakubem Sobieskim, choć dla mnie to już drugie spotkanie z tym bohaterem (wpierw miałam okazję przeczytać trzecią odsłonę, czyli „Do Cna”). Nie oczekiwałam wiele od tej pozycji, jednak nie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wydział 7. Import Eksport (zeszyt specjalny 2) Robert Adler, Jakub Babczyński, Tomasz Kontny, Unka Odya, Łukasz Pawlak, Michał Śledziński, Marek Turek
Ocena 6,6
Wydział 7. Imp... Robert Adler, Jakub...

Na półkach: ,

Miałam nie lada problem podczas rozmyślania nad formą recenzowania drugiego zeszytu specjalnego serii „Wydział 7.”. Wszak „Import Eksport” różni się tak bardzo od pozostałych odsłon, że nie sposób ugryźć go z dobrej strony. Komiks ten, choć objętościowo jest trochę większy od standardowych części, składa się z pięciu krótkich opowiadań poprzekładanych rozmaitymi dodatkami. Scenariusz poszczególnych opowiadań napisał Tomasz Kontny, za to wśród rysowników znaleźli się Kuba Babczyński, Robert Adler, Michał Śledziński, Łukasz Pawlak oraz Unka Odya.

Przedszkolne wcielenia pracowników wydziału mierzą się z tajemniczą epidemią poobiedniej utraty przytomności w grupie jeżyków. Jest to zwykłe zatrucie, czy może niezwykłe opętanie? Na stół sekcyjny doktor Fiszer trafia mężczyzna, który zmarł w podejrzanych okolicznościach w studio telewizyjnym. Nawet po jego śmierci mają wokół niego miejsce nietypowe fenomeny, do których wyjaśnienia niezbędne jest medium. Szymon Wilk pomaga grupie harcerzy niepokojonych przez nieuchwytnego psotnika uprzykrzającego im biwak. Czy wytropienie sprawcy będzie możliwe w tych leśnych ostępach? Lange staje się świadkiem niezwykłej spowiedzi. Do konfesjonału przychodzi istota, której losy przerażają i smucą jednocześnie. Major Dobrowolski wybiera się z rodziną na grzyby. Podczas polowania na podgrzybki i prawdziwki natrafia na… swych twórców.

Przekrój opowieści jest naprawdę szeroki i każda z historii budzi zupełnie odmienne emocje. „Wydziałek” rozbraja swą prostotą, świetnie łapiąc dziecięce spojrzenie na niezrozumiałe wydarzenia. Kreacja kilkuletnich „wydziałowców” stanowi przy tym świetną parodię ich charakterystycznych cech. „Prognoza” przedstawia intrygujący fenomen, który szczerze powiedziawszy sprawił mi pewien drobny problem w interpretacji. Opowiadanie „Skrzaty” to najbardziej „wydziałowa” historia w zbiorze, której moim zdaniem zabrakło pewnej puenty. Nawet jeśli „pamiątka z przeszłości” zastanawia, to na tym etapie historii nie sposób stwierdzić, co tak naprawdę oznacza. „Spowiedź” podobała mi się najbardziej, sporo w niej chaosu, jednak towarzyszący mu ładunek emocjonalny potrafi urzec. Liczę na owocne rozwinięcie tego wątku w kolejnych zeszytach, bo naprawdę byłoby to coś mocnego. „Grzybobranie” z kolei… ciekawie łamie pewne ramy, w których do tej pory mieściła się seria. Traktować je można jednak bardziej w kategorii ciekawostki niż rzeczywistej historii – jakkolwiek na to nie patrzeć, aż tak wiele treści w tym opowiadaniu nie ma.

Rysunkowo widać tu wiele skrajnie odmiennych stylów. Kuba Babczyński w „Wydziałku” kreuje dziecięcą perspektywę pełną przerysowań. Bohaterowie są maleńcy, przedszkolanki straszne, leżakowanie istną karą, a to wszystko przedstawione w bardzo prosty sposób. Robert Adler w „Prognozie” prezentuje ponownie styl znany już z „Martwej Wody”, choć w odrobinę uproszczonym wydaniu. Przyznam jednak, że jestem fanem tego przedstawienia Heleny, a kadry „telewizorowe” wypadają zadziwiająco ciekawie. „Skrzaty” Michała Śledzińskiego są dość szczegółowe, a król tytułowych skrzatów prezentuje się niezwykle. Najmocniejszym aspektem wizualnym tej opowieści jest jednak bujna kolorystyka i fenomenalna zabawa światłocieniem. Z wielką trudnością patrzyło się na „Spowiedź” narysowaną przez Łukasza Pawlaka, lecz bynajmniej nie stanowi to zarzutu. Pewna doza nieuporządkowania i prostoty, jaką można tu zaobserwować, nie każdemu przypadnie do gustu – u mnie się to jednak sprawdziło, bo wprost idealnie pasuje do tematyki przedstawionej historii. W przypadku „Grzybobrania” Unka Odya zaprezentowała chyba najschludniejszy styl rysunku w tym zeszycie. Wszystko jest proste, zgrabne, plenery ładne i kolorowe, a „grzybowe efekty” ciekawie wpływają na otaczający krajobraz.

Wspomnę jeszcze krótko o dodatkach, których pojawiło się w tym zeszycie naprawdę wiele. Zobaczyć można mapę umiejscawiającą akcję poszczególnych części w konkretnych lokalizacjach, projekty plansz, okładek, liczne szkice. Dość oryginalną na tle serii zawartością są fragmenty scenariusza wraz z powstałymi na jego podstawie rysunkami. Ciekawie tak podejrzeć również ten z procesów, które umożliwiają powstanie „Wydziału 7.”. Warto mieć przy tym na uwadze, że owe materiały dodatkowe zajmują ponad 20 stron. Ten zeszyt specjalny jest więc skierowany odrobinę bardziej do tych, którzy zaznajomili się już z serią i ciekawi ich także stojący za nią proces twórczy. Oczekując wyłącznie sześćdziesięciostronicowej opowieści można się troszeczkę rozczarować.

„Import Eksport” to zeszyt wyjątkowy w obrębie „Wydziału 7.”, przez co jego odbiór może być dość skrajny. Mi osobiście przypadł do gustu, nawet bardzo, jednak zupełnie zrozumiałe są też głosy niezadowolenia. Tak, jak po pozostałe zeszyty specjalne można sięgnąć bez znajomości głównej fabuły serii – tak w tym przypadku nie stanowi to najlepszego pomysłu. Nie znając bohaterów ucieknie czytelnikowi wiele smaczków, żartów, a dodatki nie będą aż tak cieszyć. Ocena tej pozycji nie była łatwa, jednak po długim zastanowieniu przyznaję jej uczciwe 8/10.

Miałam nie lada problem podczas rozmyślania nad formą recenzowania drugiego zeszytu specjalnego serii „Wydział 7.”. Wszak „Import Eksport” różni się tak bardzo od pozostałych odsłon, że nie sposób ugryźć go z dobrej strony. Komiks ten, choć objętościowo jest trochę większy od standardowych części, składa się z pięciu krótkich opowiadań poprzekładanych rozmaitymi dodatkami....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polowanie na nieznane tytuły w koszach z promocjami to jedna z moich ulubionych części wypraw do dużych marketów. Podczas jednej z takich zakupowych przygód w moje ręce wpadła książka Małgorzaty Falkowskiej pod tytułem „Nagranie”. Po lekturze stwierdzam jednak, że mimo wszystko żałuję nabycia tej pozycji.

W Toruniu zaginęło kilku mężczyzn. Wszyscy zniknęli w tym samym miejscu, a policja rozkłada ręce, nie mogąc odkryć sprawcy. Komisarz Maciej Gorczyński sięga po pomoc lokalnej jasnowidzki: Sylwii Trojanowskiej. Współpraca nie będzie jednak szczególnie łatwa przez wzgląd na łączące ich niegdyś uczucie. Wkrótce do rodzin ofiar trafiają dziwne przesyłki… Kartka z życzeniami świątecznymi i nagranie, na którym porywacz zdradza, że jego ofiary już nie żyją… Jak jednak znaleźć kogoś, kto nie zostawia po sobie niemal żadnych śladów?

O tym kryminale jestem w stanie powiedzieć wiele złego i mało dobrego. Intryga jest płaska, motywacje absurdalne, a zrobienie z mordercy speca od wszystkiego, jakiegoś przesadzonego geniusza, który zna się na wszystkim, było bardzo dużym błędem. Samo śledztwo zupełnie nie absorbuje – pojawia się wiele ślepych zaułków, tropów, które prowadzą donikąd. Z jednej strony tak to właśnie wygląda, lecz forma w jakiej zostało to wszystko przedstawione po prostu zwyczajnie nudzi. Gorsze są chyba tylko raz po raz pojawiające się rozwiązania z kategorii deus ex machina – jeśli komisarzowi udaje się coś znaleźć, to najczęściej zupełnie przypadkiem. Natłok zbiegów okoliczności nie umożliwia wczucia się w fabułę, a wyłącznie obniża napięcie do poziomu niedzielnego poobiedniego spacerku. Rozwiązanie sprawy zupełnie nie satysfakcjonuje – zwłaszcza, że zbyt wielu możliwych podejrzanych nie ma… W dodatku tylko jedno nazwisko się przewijało z taką częstotliwością przez całą książkę… Jeśli jednak ktoś myślał, że końcówka wyjaśni wszystkie nieścisłości: zupełnie się to nie stało. Odpowiedzi są pobieżne, nie tłumaczą niemal nic. Za to dramatyczne zakończenie ocierające się o cliffhanger to po prostu kpina z czytelnika. Jest naiwne, niezrozumiałe, a z tego, co przypuszczam – autorka wcale nie zamierza tworzyć kontynuacji. W każdym razie nie zrobiła tego przez ostatnie pięć lat, więc nie liczyłabym na wyjaśnienia.

Kilka innych kwestii, które wpadły mi w oko podczas czytania… Zdecydowanie dominuje w tej powieści romans. Napisany trochę tandetnie, trochę na siłę, zupełnie nie pasuje do konwencji. Jednak gdyby wyjąć ten wątek, to książka byłaby prawdopodobnie o połowę krótsza. Druga kwestia – wykreowana została tutaj postać jasnowidzki, której umiejętności magiczne w zasadzie nic nie wnoszą do rozwiązania sprawy. Czasem coś sobie podpatrzy, ale nie ma to realnego wpływu na niemal żadne wydarzenia. Więc po cóż było ją wprowadzać? Największą pomyłką są jednak błędy czysto merytoryczne, których można było łatwo uniknąć kilkoma kliknięciami w internetowej wyszukiwarce. Przykładowo w polskim prawie nie ma żadnych kartek wyrażających zgodę na pobranie narządów – zgoda jest domniemana, istnieje tylko rejestr sprzeciwów. Najgorsze chyba było jednak zwyczajne przesyłanie linków do stron zajmujących się nielegalnym handlem. Po co jakiś TOR, VPN czy cokolwiek, skoro losowa studentka z poziomu Google jest w stanie odnaleźć czarnorynkowe forum. Rzecz jasna policja nawet na nie nie wpadła, a użytkownicy w ramach nicków używają zdrobnień swojego imienia. Przy okazji namierzyć ich można losowym lokalizatorem, bo z choćby VPN-a sami też nie korzystają.

Od strony czysto stylistycznej książka jest napisana po prostu naiwnie, jak jakaś miałka powieść obyczajowa. Nie ma emocji (chyba, że bohaterowie akurat trafiają do łóżka, a nawet wtedy to naciągane), nie ma napięcia, nawet odkrycie „dzieła” mordercy wyrażone jest w tak oszczędnych opisach, że w sumie nie wiem, co nim było. Dialogi są niekiedy męczące, często bezcelowe, opisy miejscami dotyczą zupełnie nieintrygujących kwestii. Dobrym zabiegiem jest dokładne rozpisanie czasu i miejsca każdego rozdziału – choć szczerze powiedziawszy po trzecim takim wpisie przestałam zwracać na to uwagę. Denerwowały mnie za to wtrącane strony-wstawki o mordercy, które przybierały formę… w sumie nawet nie mam pojęcia czego. Czy miał to być wiersz? Może jakiś ciąg myśli? Szczerze powiedziawszy nie było to ani jednym, ani drugim, nie podnosiło to wartości artystycznej dzieła – zwłaszcza, że forma była naprawdę miałka, nudna i nieprzemyślana, wywoływała z mojej strony wyłącznie zażenowanie. Postaci również wyszło zadziwiająco płasko – zupełnie nie obchodziły mnie ich losy, a to dość zły znak w takich powieściach.

„Nagranie” to kryminał, który zdecydowanie odradzam. Wydaje mi się, że nie jest to gatunek, w którym autorka w ogóle się sprawdza. Mimo tego miałam dość spory problem z oceną tej pozycji – początek skali jest dość problematyczny, gdy wszystko poniżej 5/10 to książki po prostu słabe… Ostatecznie jednak zdecydowałam się przyznać jej 3/10, więc jak na razie to jedna z najsłabszych książek, jakie przeczytałam w tym roku i mam nadzieję, że nie trafię na wiele gorszych…

Polowanie na nieznane tytuły w koszach z promocjami to jedna z moich ulubionych części wypraw do dużych marketów. Podczas jednej z takich zakupowych przygód w moje ręce wpadła książka Małgorzaty Falkowskiej pod tytułem „Nagranie”. Po lekturze stwierdzam jednak, że mimo wszystko żałuję nabycia tej pozycji.

W Toruniu zaginęło kilku mężczyzn. Wszyscy zniknęli w tym samym...

więcej Pokaż mimo to