Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Recenzja w ramach klubu Smocze Języki grupy Książki Fantasy
„Nie zakładaj, że twój przeciwnik jest szalony tylko dlatego, że ma inne priorytety niż ty”

Odkąd pamiętam, elfy stanowią moją ukochaną fantastyczną rasę – do tego stopnia, że już jako dziecko chciałam być jedną z nich. Niestety ostatnimi czasy nie miałam zbyt dobrej passy z książkami z tym motywem, może nie licząc Gwaine’a od Marcina Mortki. Dlatego wiedziona ciekawością, sięgnęłam po “Elfy Londynu” autorstwa Marty Dziok-Kaczyńskiej, znanej pod pseudonimem Riennahera. Czy było warto, czy może to kolejna pozycja próbująca zniechęcić mnie do tego szlachetnego ludu?

Londyn, 2016 rok, w świecie, w którym elfy, ludzie, a także krasnoludy i driady starają się jakoś koegzystować. Tym pierwszym nie pomaga naturalna wyniosłość i fakt istnienia organizacji terrorystycznej, głoszącej wyższość swojej rasy nad pozostałymi. Oczywiście po drugiej stronie barykady znajdziemy ugrupowanie działające legalnie, pragnące utrzymać kruchą neutralność. A w tych krwawych przepychankach musi odnaleźć się Arianrhod - młoda elfka, której zadaniem została infiltracja terrorystów. Jak sobie z tym poradzi?

Od samego początku książka wrzuca nas w wir akcji, zamiast powoli wprowadzać w szczegóły konfliktu. Wraz z ogromną liczbą bohaterów tworzy to bardzo wysoki próg wejścia, przez który przebrną jedynie najwytrwalsi. Na plus zaliczam drzewa genealogiczne rodów i krótkie notki o pozostałych bohaterach na samym początku książki. Myślę, że bez ciągłego wracania do tych informacji przez około sto pierwszych stron bardzo szybko zgubiłabym się w tej historii i gdybym mogła, zapewne bym ją odłożyła. Tym bardziej, że sporo postaci ma imiona zaczynające się na literę A, przez co na początkowym etapie mi się mylili.

Kolejnym pozytywem są tutaj kreacje bohaterów. Kiedy już nauczymy się, kto jest kim, podążanie za nimi staje się o wiele łatwiejsze, a i ich motywacje są bardziej zrozumiałe. Przede wszystkim, mimo swoich pięknych twarzyczek, możemy zauważyć, że w środku już nie są tak idealni. Każdy posiada jakąś skazę, która dodaje mu realności, a z pozoru czarny charakter może nie do końca jest taki zły? Osobiście z całego grona najbardziej polubiłam Sheridana O’Neilla, przyszłą głowę rodu, tak uroczo zapatrzonego w główną bohaterkę, że aż było mi go szkoda, widząc, jak dziewczyna z nim pogrywa.

To, co najmocniej rzuciło mi się w oczy, to brak odrębności kulturowej elfów. Mimo że mamy do czynienia z alternatywną rzeczywistością, co daje duże pole do popisu, od zwykłych ludzi elfy odróżniają tylko uszy, jakaś wrodzona złośliwość i czasem zachowania godne bohaterów Jane Austen, ale poza tym są mało elfickie. Jak na istoty żyjące po kilkaset lat, ich dorobek kulturowy jest zwyczajnie nikły. Król jest lennikiem angielskiej monarchii, poszczególne rody mają swoje szlacheckie siedziby, ale wydaje mi się, że oprócz cyklicznych wojenek i przepychanek, żaden elf niczego znaczącego nie osiągnął. Tak jakby marnowanie na intrygach nieograniczonego czasu, jaki został im dany, mieli wpisane w swój kod genetyczny. Stąd nie dziwię się głosom, iż mało fantastyki w tej fantastyce, bohaterowie mogliby być równie dobrze ludźmi, od pewnych wydarzeń sprzed wieku mogłoby minąć dziesięć lat, a magia – to nie w tym świecie.

Książka napisana jest prostym, raczej przyjemnym w odbiorze językiem, z kilkoma mniejszymi potknięciami redaktorskimi. Niemniej, jest to zbiór krótkich scen, liczących sobie średnio po jedną, czasem dwie strony, wyraźnie oddzielonych od siebie kolejnymi numerami. Dla tych, którzy lubią czytać w podróży i nie chcą przerywać w połowie rozdziału, na pewno będzie to wygodne rozwiązanie. W moim odczuciu taka budowa przypomina raczej notatnik z pomysłami niż pełnoprawną historię.

Powieść promowana jest jako stand alone. Okładka, opisy, nawet profil książki na Lubimy Czytać nie wskazuje na to, by mogło być inaczej. Nic bardziej mylnego. Historia jest preludium do dalszych wydarzeń, zakończenie jest otwarte, wiele wątków nie doczekało się zamknięcia, a konflikt, na który bardzo czekałam, wydarzy się w przyszłości. Sama autorka na swoim Instagramie chwali się, jakoby cała fabuła była od początku rozpisana na około trzy, może nawet cztery tomy! Ale o tym czytelnik dowie się, grzebiąc w jej social mediach, nie z egzemplarza, na którym powinno być wyraźnie zaznaczone, że możliwa jest kontynuacja. Sama podchodziłam raczej optymistycznie do lektury, licząc na jednotomową przygodę, a tu, niestety, czekała mnie niemiła niespodzianka. I rozumiem, łatwiej coś promować jako jednotomówkę niż serię, ale tak się zwyczajnie nie robi!

Pomijając aspekt oszustwa wydawnictwa, „Elfy Londynu” nie wywołały we mnie żadnych emocji. Ani nie były pasjonującą lekturą, ani nie irytowały głupotami, za które chciałabym wyrzucić książkę przez okno. Ot, kwintesencja średniości, na którą jednak trochę szkoda było mi swojego czasu, bo po miesiącu za wiele z lektury nie pamiętałam. Jak więc można się domyślać, po kontynuację raczej nie sięgnę, chociaż fanów political fiction i samego Londynu (odwzorowanego niczym na mapach Google) może ta pozycja zainteresować.

Recenzja w ramach klubu Smocze Języki grupy Książki Fantasy
„Nie zakładaj, że twój przeciwnik jest szalony tylko dlatego, że ma inne priorytety niż ty”

Odkąd pamiętam, elfy stanowią moją ukochaną fantastyczną rasę – do tego stopnia, że już jako dziecko chciałam być jedną z nich. Niestety ostatnimi czasy nie miałam zbyt dobrej passy z książkami z tym motywem, może nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

To Ty? Ty jesteś Mroczną Nowiną?

Rezkin powraca i to w jakim stylu! Powolna podróż na turniej zbliża się ku końcowi, a drużyna Powiernika powiększa się o maga bojowego i adwersarza, który w młodym wojowniku widzi swojego króla. Rezkin, chcąc utrzymać swoją tożsamość w tajemnicy, dołącza do turnieju pod pseudonimem, ukrywając swoje oblicze pod magicznym przebraniem. Czy uda mu się odnaleźć Farsona? Czy dowie się, kim tak naprawdę jest i jaki jest cel jego istnienia?

Do drugiego tomu Kronik Mroku podchodziłam z dużym dystansem. Pierwsza częśćodrzuciła mnie swoim humorem, ale jakaś cząstka mnie stwierdziła, że dam jej szansę, czego nie żałuję. Oczywiście, dalej jest to fantasy z wyidealizowanym bohaterem, nierozumiejącym konwenansów, dalej niektóre “śmieszne” sytuacje balansują na granicy żenady, aczkolwiek widać pewną zmianę w narracji. Autorka bowiem tym tomem naprowadziła swoją powieść na tory klasycznego fantasy, spychając parodię na dalszy tor.

Mam nadzieję, że pozostałe części tej sagi będą już tylko lepsze i nie mogę się doczekać, aż sięgnę po Legendy Ahn, aby razem z Rezkinem odkrywać karty jego przeszłości. Królestwo Obłędu czytałam jako luźną odskocznię od stresu związanego z zakończeniem studiów i obroną, i jako taka lektura, sprawdziło się wyśmienicie. Jak pokazuje ta pozycja, czasem warto dać serii drugą szansę.

To Ty? Ty jesteś Mroczną Nowiną?

Rezkin powraca i to w jakim stylu! Powolna podróż na turniej zbliża się ku końcowi, a drużyna Powiernika powiększa się o maga bojowego i adwersarza, który w młodym wojowniku widzi swojego króla. Rezkin, chcąc utrzymać swoją tożsamość w tajemnicy, dołącza do turnieju pod pseudonimem, ukrywając swoje oblicze pod magicznym przebraniem. Czy uda...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziś chciałabym przedstawić Wam najbardziej słowiańską książkę, jaką miałam okazję przeczytać ostatnimi czasy. „Powiernik” opowiada historię Marka, cenionego mecenasa, a także poganina i to właśnie jego wiara sprowadza na niego nieziemskie kłopoty.

Lektura nie powala pod względem językowym. Jest dość prosto i czuć, że to debiut autora. Mimo to sama fabuła ma w sobie pierwiastek budzący zaintrygowanie, przez co przymykałam oko na warstwę stylistyczną.

Na specjalną uwagę zasługuje tu ogrom wiedzy autora na temat rodzimej wiary. Opisywane obrzędy, stwory i ich wpływ na świat materialny brzmią przekonująco. Sam sposób przekazywania informacji jest fabularnie uzasadniony, poprzez nauczanie Marka przez Rokickiego.

Największym problemem, jaki mam z tą powieścią jest postać ukochanej głównego bohatera – Asią. Kobieta przeważnie jest gdzieś z boku, stanowi wsparcie dla Marka, ale… miewałam wrażenie, że ich związek oparty jest głównie na kwestiach łóżkowych. Nie jest to oczywiście nic złego, ale przez całą historię miewałam wrażenie, jakby Asia była jedynie napaloną laską, niemającą za wiele więcej do zaoferowania.

Niemniej jednak cieszę się, że uległam namowom autora i wybrałam się w tą słowiańską podróż wraz z Powiernikiem.

Dziś chciałabym przedstawić Wam najbardziej słowiańską książkę, jaką miałam okazję przeczytać ostatnimi czasy. „Powiernik” opowiada historię Marka, cenionego mecenasa, a także poganina i to właśnie jego wiara sprowadza na niego nieziemskie kłopoty.

Lektura nie powala pod względem językowym. Jest dość prosto i czuć, że to debiut autora. Mimo to sama fabuła ma w sobie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zabij albo giń, Dziecię Starych Bogów.

Powiadają, że gdy mówisz o swoich planach, bogowie śmieją się pod nosem z twojej naiwności. Los, o którego odwrócenie tak usilnie walczysz, został przypieczętowany już dawno, ale czy oznacza to, że nie można go zmienić? Może właśnie w tym szaleństwie jest metoda? To o tym mieli się przekonać bohaterowie debiutanckiej powieści Agnieszki Mieli „Śmiech diabła”.

Na wpół żywy Bertram, dziecko Starego Rodu Arminów, przybył do Nomander w misji powierzonej mu przez ojca. Miał zabić przywódcę Zielonej Kompani, w której – o ironio – po nieudanym zamachu na Lisa, odnalazł dom i przybraną rodzinę. Jednak wszystko co dobre szybko się kończy i po kilkuletnim przeskoku sielanka zostaje brutalnie przerwana atakiem na miasto. Aine, córka rodu Wartów i jedyna ocalała dowiaduje się, że ma związek z legendarnymi Ziarnami Relenvel. Drogi dwojga przyjaciół rozchodzą się w poszukiwaniu zemsty i odpowiedzi.

Wspomniałam o przeskokach czasowych, których na kartach książki znajdziemy kilka. Stanowią one wprowadzenie, budują fundamenty pod charaktery postaci, a także dalszą historię. Wiem, że nie każdemu taki typ narracji będzie odpowiadać, jednak według mnie było to bardzo dobre posunięcie autorki, przynajmniej na początkowym etapie utworu.

Za najmocniejszą stronę tej powieści mogę uznać świetnie skonstruowanych bohaterów. W szczególności na dużą uwagę zasługuje tu Aine, zwana Wilgą, której niezmiernie kibicuję. Jak zazwyczaj nie przepadam za żeńskimi postaciami, tak rudowłosa, uparta wojowniczka zdobyła moje serce. Na jej przykładzie autorka świetnie buduje także realizm świata przedstawionego. Jako jedyna córka przywódcy klanu, czuła zawsze pewne odrzucenie ze strony ojca, tylko dlatego, że urodziła się kobietą, bo przecież wyłącznie mężczyzna może trzymać miecz. Nierówne traktowanie ze względu na płeć można było odczuć tym mocniej, iż dom starego Lisa pełnił funkcję sierocińca dla chłopców mających zostać członkami Kompanii. To oni zasługiwali na jego uwagę, a Wilga mogła jedynie stać z boku.

Autorka do serca wzięła sobie definicję gatunku dark fantasy. Nakreślony przez nią świat to kolejne poprawne quasi-średniowiecze, ale w bardzo mrocznym klimacie. Przyznaję, iż kilka brutalniejszych fragmentów sprawiało, że czułam się nieswojo, jak przy lekturze “Kiedy Bóg zasypia” Rafała Dębskiego. Jednakże muszę zaznaczyć, iż klimat powieści nie jest na tyle ciężki, by z tego powodu trudniej się czytało i ostatecznie historia nie zraniła mych uczuć niczym “Wampirze cesarstwo”.

Jednym z nielicznych minusów, jakie mnie uderzyły, to chaos. Przeskoki czasowe, pojawiające się na chwilę tajemnicze postaci, zapowiedzi wydarzeń, które swoje miejsce będą miały w bliższej bądź dalszej przyszłości. Takie zabiegi potrafiły wybić z rytmu, wprawiały w konsternację i sprawiały, że potrzebowałam chwili, by zrozumieć co się właśnie dzieje. Momentami wręcz zastanawiałam się, czy autorka przypadkiem nie zapomina, że czytelnicy nie mają dostępu do jej myśli.

Serdecznie polecam tę pozycję każdemu fanowi mroczniejszych klimatów. Osobiście cieszę się, iż dostałam do recenzji oba tomy i mogę od razu poznać dalsze przygody Wilgi i Bertrama.

Zabij albo giń, Dziecię Starych Bogów.

Powiadają, że gdy mówisz o swoich planach, bogowie śmieją się pod nosem z twojej naiwności. Los, o którego odwrócenie tak usilnie walczysz, został przypieczętowany już dawno, ale czy oznacza to, że nie można go zmienić? Może właśnie w tym szaleństwie jest metoda? To o tym mieli się przekonać bohaterowie debiutanckiej powieści...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytasz mnie, pytam?

Dziś przychodzę do Was z książką, której nie miałam w planach, a która, jak zauważyłam, zasługuje na miano najbardziej odkładanego w czasie tytułu 2021 roku, gdyż kogo nie zapytam, ma ją w planie, ale kolejka skutecznie się przeciąga. A mowa o “Projekt Hail Mary” pióra Andy’ego Weira, do przeczytania którego zachęciła mnie pozytywna recenzja Bartka Spryszaka. Zazwyczaj stronię od tego typu pozycji, bo z jednej strony praca na uczelni, z drugiej studia… no to chociaż niech lektury nie będą związane z nauką. Jednakże po przeczytaniu “Hail Mary”, biję się w pierś i przyznaję, że ten przypadkowy romans z fantastyką naukową był cudowny i chcę więcej!

Słońce umiera, chodź precyzyjniej, byłoby napisać, że wygasa. Globalne ocieplenie, o ironio staje się sprzymierzeńcem ludzkości w walce, no właśnie, z czym?

Astrofagi, kosmiczne algi żywiące się energią gwiazd i powoduje ich powolne zanikanie, przywędrowały do naszego Układu Słonecznego. Chociaż nie tak naukowcy wyobrażali sobie pierwsze spotkanie z “kosmitami”, to jednak te niewielkie żyjątka stanowią śmiertelne zagrożenie dla ludzkości. Aby z nimi walczyć powołano zespoły badaczy, mających opracować remedium, które, jak wynika z obserwacji, znajduje się w układzie gwiazdy Tau Ceti. Rozpoczyna się projekt Hail Mary.

A w jego centrum przypadkowo znalazł się Ryland Grace, nauczyciel przyrody i niedoszły naukowiec, który z kariery naukowej zrezygnował po publikacji kilku kontrowersyjnych artykułów dotyczących życia pozaziemskiego. To właśnie na jego barkach spoczęła przyszłość gatunku ludzkiego, gdyż jako jedyny z trzyosobowej drużyny, przeżył międzygwiezdną podróż. Na szczęście nasz bohater niczym MacGyver radzi sobie z kolejnymi problemami, żonglując wiedzą i umiejętnościami, jak na człowieka renesansu przystało. Nie każdemu przypadnie do gustu jednak jego humor, ten określiłabym jako “tak suchy, że aż higroskopijny”.

Chociaż wydawać by się mogło, że jest to powieść jednego aktora, tak wraz z powracającymi wspomnieniami poznajemy także grupkę postaci pobocznych. Począwszy od Evy Stratt, której upór i gotowość do ryzykownych przedsięwzięć zaowocowała szansą na przeżycie ludzkości, po pozostałą ekipę biorącą udział w projekcie. Nie w sposób nie wspomnieć także o kochanym Rockym, jednakże jego wątek stanowi zbyt duży spoiler, aby się nad nim zagłębiać. Niemniej, każdy z ważniejszych bohaterów drugoplanowych dostaje swoje przysłowiowe 5 minut, przez co możemy wyrobić sobie o nich własne zdanie.

Jako chemik, czytając tę pozycję, czułam się jak dziecko wpuszczone do sklepu z zabawkami. Podążanie za tokiem myślowym naukowca i próby znalezienia w nich błędów (i znalezienie jednego!) były naprawdę zabawne, a opisy sprzętu laboratoryjnego sprawiały, że podobno świeciły mi się oczka. Tak wiem, jestem dziwna, ale z naturą nie wygrasz… Nie jest to jednak ciężki naukowy bełkot, od którego można poczuć się jak w szkolnej ławce. Całość ciekawostek jest okraszona lekkim językiem.

Mimo naprawdę dobrego przygotowania merytorycznego autorowi zdarzyła się także jedna, niewielka, a jak bardzo satysfakcjonująca, dla osoby, która ją zauważyła, wpadka. Chociaż nie wiem, jak bardzo to jest błąd tłumacza, jednakże w na samym początku pada stwierdzenie, jakoby bohater miał pić wodę destylowaną. Nie jest to zakazane, ale podawanie astronaucie ten rodzaj wody, przy takiej wadze projektu, to jak strzał w kolano. Według badań bowiem długotrwałe spożywanie pozbawionej większości minerałów wody (czyli destylowanej) wiąże się z poważnymi problemami zdrowotnymi i zaburzeniami w gospodarce elektrolitowej organizmu*. Tym samym mający uratować świat bohaterowie, mogliby najzwyczajniej nie zdążyć tego zrobić, nim brak minerałów nie pogorszyłby ich stanu zdrowia.

Ponadto nie do końca przekonuje mnie wydarzenie, przez które nasz główny bohater został zmuszony do wzięcia udziału w misji. Aby nie spoilerować zdradzę tylko, że nie zadziałały środki bezpieczeństwa i ktoś dopuścił do dwóch niesłychanie tragicznych zbiegów okoliczności. O ile jednemu nie dało się zapobiec, to naprawdę nie rozumiem, kto wydał pozwolenie na tak niebezpieczne posunięcie w przypadku drugiej kwestii.

Nie zmienia to faktu, że z czystym sumieniem mogę polecić ten tytuł każdemu, nawet niezainteresowanemu naukowym bełkotem. Osobiście “Project Hail Mary” umieściłam na swojej liście 3 najlepszych przeczytanych książek w 2021 roku.

*Kozisek, Frantisek. "Health risks from drinking demineralised water." Nutrients in drinking water 1.1 (2005): 148-163.

Przeczytasz mnie, pytam?

Dziś przychodzę do Was z książką, której nie miałam w planach, a która, jak zauważyłam, zasługuje na miano najbardziej odkładanego w czasie tytułu 2021 roku, gdyż kogo nie zapytam, ma ją w planie, ale kolejka skutecznie się przeciąga. A mowa o “Projekt Hail Mary” pióra Andy’ego Weira, do przeczytania którego zachęciła mnie pozytywna recenzja Bartka...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ja. Twój.
Tak. Jesteś mój.

O “Patrycujszce” Karoliny Żuk-Wieczorkiewicz, mogłabym się rozpisywać godzinami. Ale czy wiedzieliście, że autorka popełniła także równie cudowny prequel, opowiadający o początkach niezwykłej relacji między Amainem, a krwiożerczo uroczym żmijunem?

Stało się. Avero an Daar wiedziony ludzkim odruchem, na swoje nieszczęście, uratował pisklę żmijuna. Tym samym, on, Amain, niespokojny duch skazał się na przymusowy urlop od typowych zleceń obieżyświata i to na cały rok. Z pomocą przychodzi mu jednak pewien karczmarz, oferując utrzymanie (także wiecznie głodnej bestii) w zamian za ochronę przybytku (który szybko zyskał nową nazwę: “Pod żmijunem”). A jak to gospodzie na granicy Pustkowi, Avero na brak zajęcia narzekać nie może.

Autorka w tej powieści skupia się przede wszystkim na przedstawieniu bohaterów i ich relacji. Dzięki temu możemy bliżej przyjrzeć się dumnej-mimo swojego zawodu-Dars, Kasaara mającego najwyraźniej dużo zabawy z niedoli przyjaciela, a także innych dziewczyn pracujących w karczmie. No i oczywiście on, Dax we własnej latającej osobie.

Niestety, mimo, iż cała sytuacja została spowodowaną potrzebą szkolenia małego stworka, w tekście nie uraczymy opisu terningów. Autorka poskąpiła technicznych szczegółów, sprowadzając ten wątek do opisu jakoby Amain wziął pupila za karczmę i tam kazał mu ćwiczyć na różnych obiektach.

Serdecznie polecam każdemu, kto już zapoznał się z “Patrycjuszką”. Opowieść stanowi ciekawy powrót do świata Avaroth, w oczekiwaniu na kolejny tom. Osobiście poleciłabym ją też tym, nie przekonanym czytelnikom, którzy zastanawiają się czy na pewno warto wydać swoje pieniądze na “Patrycjuszkę”. Jeden z plot twistów, który pojawia się także w trylogiii, moim skromnym zdaniem, tu robi większe wrażenie i wybrzmiewa zdecydowanie mocniej, niż w powieści.

Ja. Twój.
Tak. Jesteś mój.

O “Patrycujszce” Karoliny Żuk-Wieczorkiewicz, mogłabym się rozpisywać godzinami. Ale czy wiedzieliście, że autorka popełniła także równie cudowny prequel, opowiadający o początkach niezwykłej relacji między Amainem, a krwiożerczo uroczym żmijunem?

Stało się. Avero an Daar wiedziony ludzkim odruchem, na swoje nieszczęście, uratował pisklę...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

W przerwach od fantastyki lubię poczytać… trochę inną „fantastykę” nazywaną literaturą popularnonaukową. Tak więc po bardzo mocnym kopniaku od CUŚ postanowiłam się zabrać za pierwszą książkę @kacperpitala , którego filmy o nauce (i grach) uwielbiam.

„Jak to wyjaśnić” w czasem pokrętny (znany widzom jego kanału) sposób próbuje znaleźć odpowiedzi na pytania pozornie ich nie posiadające. Traktuje ona o kosmosie, świecie, chemii, fizyce, ale nie musicie się martwić, że czegoś nie zrozumiecie z powodu pewnego „braku podstaw”. Autor w bardzo przystępny sposób prezentuje kolejne zagadnienia, płynnie przechodząc do następnych rozdziałów i tym samym pytań.

Na pewno nie jest to pozycja do czytania w autobusie. Aby nie pogubić się w wywodzie i przede wszystkim ZROZUMIEĆ jego sens trzeba się całkowicie oddać treści. I wcale nie zwolniła mnie z tego znajomość podstaw chemii fizycznej czy kwantowej. Starając się czytać tą książkę nie poświęcając jej wystarczająco uwagi, zwyczajnie szybko traciłam wątek. I żebyście nie myśleli, że to jakiś duży minus tej książki! Powiedziałabym, że jest to bardzo typowe przy pozycjach popularnonaukowych.

Jeśli więc lubicie zadawać pytania i szukać na nie odpowiedzi jest to pozycja po którą musicie sięgnąć! A kto wie do jakich wniosków Was zaprowadzi…🤔

W przerwach od fantastyki lubię poczytać… trochę inną „fantastykę” nazywaną literaturą popularnonaukową. Tak więc po bardzo mocnym kopniaku od CUŚ postanowiłam się zabrać za pierwszą książkę @kacperpitala , którego filmy o nauce (i grach) uwielbiam.

„Jak to wyjaśnić” w czasem pokrętny (znany widzom jego kanału) sposób próbuje znaleźć odpowiedzi na pytania pozornie ich nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zakończenia trylogii bywają zazwyczaj problematyczne, w szczególności jeśli dotychczasowa historia trzymała poziom. Dotyczy to zarówno autora, który musi się nagimnastykować, aby w satysfakcjonujący sposób zamknąć opowieść, jak i czytelnika, który ma świadomość, iż więcej nie zobaczy ukochanych bohaterów. Osobiście mam problem z ostatnimi tomami, czując pewien niedosyt, a czasem posądzając pisarza o brak pomysłu i pójście na łatwiznę. Dlatego z duszą na ramieniu rozpoczęłam lekturę „Bitwy Nieśmiertelnych” pióra Arkadego Saulskiego, do którego trylogii „Zapiski stali” nabrałam pewnej sympatii.

Zgodnie z zapowiedzią z „Pani Ciszy” na wyspy Nipponu dociera młody chan, przejmując dowództwo nad inwazją. Nieposiadający mocnej pozycji Kotul musi udowodnić swoją wartość i zakończyć to, co rozpoczęli jego przodkowie. Tymczasem po drugiej stronie barykady, w ostatniej wolnej twierdzy Nipponu Ten no Iwa – Niebiańskiej Skale, odbywają się sceny rodem z „Ostatniego samuraja”. Czy jej pan, Hideyoshi Toyotomi, wzorem swojego historycznego pierwowzoru odeprze atak nieprzyjaciela i zapanuje nad wyspami? Czy Duchowi uda się uratować swój kraj, kiedy nawet bogowie się od niego odwrócą?

Największą zaletą „Bitwy Nieśmiertelnych” jest – według mnie – ukazanie obu stron konfliktu. Nareszcie Mandukowie nie stanowią bezimiennej masy barbarzyńców, gotowej wyrżnąć Nippończyków dla samego podboju. Na kartach książki poznajemy ich przywódcę, hierarchię i zwyczaje, przez co ciężej jest ich z góry oceniać. Z drugiej strony możemy obserwować, jak protagoniści, mimo wydawałoby się beznadziejnej sytuacji, tworzą śmiałe plany wyrzucenia najeźdźcy ze swojego domu, nie bojąc się nawet stanąć przed obliczem bogów, by prosić ich o pomoc. Dla dobra ojczyzny są gotowi na wszystko, bowiem w razie niepowodzenia mogą stracić nie tylko życie.

Chociaż całym sercem do samego końca kibicowałam Nippończykom, to muszę przyznać, że w pewnym stopniu polubiłam Kotula. W młodym chanie zobaczyłam bowiem pewne odbicie samej siebie. Tak jak ja, on również podchodził do odmiennej kultury z dozą ciekawości, chłonął ją, a nawet zaadaptował jej elementy w swoim zachowaniu. Nie zmienia to jednak faktu, że życzyłam mu upadku. Podobnie mieszane uczucia towarzyszyły mi na myśl o żonie Kotula – Hazuce, którą początkowo uważałam za zdrajczynię swojego narodu, lecz w trakcie rozwoju historii zyskała w moich oczach – ale dlaczego, musicie przekonać się sami.

Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o ostatniej fazie finałowej bitwy, która była po prostu przepięknie napisana! Mimo wewnętrznego oporu przed dotarciem do zakończenia nie mogłam się od niej oderwać. Te kilka ostatnich stron stanowiło istny majstersztyk, który grał na moich uczuciach. Gdyby na tym autor poprzestał, byłabym wielce usatysfakcjonowana, ale… epilog sugeruje nam, jakoby całość była opowieścią jednego z bohaterów. Z tym że akurat ta postać nie miała prawa znać wszystkich szczegółów wyjawianych w historii. Ogólnie posunęłabym się nawet do stwierdzenia, że epilog jest tu zbędny. Co więcej, to właśnie przez ten fragment poziom mojej satysfakcji z zakończenia historii Kentaro drastycznie spadł.

Podobnie jak w przypadku „Pani Ciszy”, pozwólcie mi na małą dygresję odnośnie do deklaracji autora, jakoby wszystkie tomy można było czytać w dowolnej kolejności. Otóż o ile zgadzałam się z tym stwierdzeniem w przypadku poprzednich części, tak tu mówię zdecydowane „nie”. Uważam, że „Bitwę Nieśmiertelnych” powinno się czytać na samym końcu, jako zwieńczenie tej drogi. Bez znajomości wcześniejszych wydarzeń zakończenie oczywiście będzie miało inne brzmienie, ale jednocześnie uważam, że czytelnik dużo straci z całej historii.

Nie przedłużając, w pewnym stopniu czuję satysfakcję z lektury trzeciego tomu „Zapisków stali”. Nie jest to książka wybitna, jednakże wiem, że będę wracała do niej z sentymentem. Mam też nadzieję, że autor nie poprzestanie tylko na tej trylogii i jeszcze pokaże, jak bardzo japońska potrafi być polska fantastyka.

Książka otrzymana dzięki klubowi recenzenta Smocze Języki grupy Książki Fantasy.

Zakończenia trylogii bywają zazwyczaj problematyczne, w szczególności jeśli dotychczasowa historia trzymała poziom. Dotyczy to zarówno autora, który musi się nagimnastykować, aby w satysfakcjonujący sposób zamknąć opowieść, jak i czytelnika, który ma świadomość, iż więcej nie zobaczy ukochanych bohaterów. Osobiście mam problem z ostatnimi tomami, czując pewien niedosyt, a...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy po publikacji mojej najbardziej krytycznej analizy zgłosiła się do mnie Anna Strzelczyk-Cichosz z prośbą o recenzję swojej powieści, zastanawiałam się, czy aby na pewno autorka wie, co robi. Kimże jednak jestem, aby odmówić takiej prośbie? Dlatego też po ogłoszeniu rekrutacji na grupie Smoczych Języków nie miałam innego wyjścia, jak spełnić jej życzenie. I w ten oto sposób skazałam się na podróż do „Ziemi winowajców”.

Nim dojdziemy do konkretów, chciałabym poruszyć temat formy wydania tej powieści. Książka liczy sobie 700 stron, co przy debiucie jest już ryzykowne samo w sobie. Nie ma jednakże za wiele informacji o pewnym haczyku. Oczywiście, otrzymujemy wspomnianą objętość, ale w formacie B5, czyli większym niż standardowe książki i z bardzo drobnym drukiem. Osobom lubiącym czytać „w trasie” i gorzej znoszącym niewielkie czcionki, poleciłabym z tego powodu jednak formę elektroniczną. A teraz przejdźmy do zawartości…

Shiela wiedzie całkiem spokojne życie myśliwej w leśniczówce, niedaleko Velde. Do czasu, kiedy do jej drzwi puka dwóch nieznajomych, twierdzących, że siostra jednego z nich jest chora. Oczywiście jest to perfidne kłamstwo. Mężczyźni tak naprawdę są handlarzami, a ich towar stanowią także ludzie. Shiela chcąc uratować dziewczynkę, wpakowuje się w jeszcze większe problemy, przez co ostatecznie jej życie już nigdy nie będzie takie samo. Próbując uciec geszefciarzom, przypadkiem przedostaje się do Kazamatów – doliny obok Velde, w której więźniowie najgorszego sortu byli kiedyś zmuszani do wydobycia rudy metalu. Obecnie od 7 lat kotlinę tę otacza magiczna mgła, a żaden człowiek nie jest w stanie przeżyć jej opuszczenia. Shiela rozpoczyna prawdziwą walkę o przetrwanie w męskim świecie, gdzie moralność już dawno zeszła na boczny tor. I chociaż brzmi to jak fabuła Gothica, to z kultową grą nie ma za wiele wspólnego.

Zacznijmy od najmocniejszej strony powieści – bohaterów. Jak na tak spore rozmiary książki, jest ich tu tyle, aby zapamiętanie czytelnikowi kolejnych mężczyzn (bo kobiet tu tyle, co kot napłakał), nie sprawiało większego problemu. Do tego każdy z nich ma dobrze nakreślony charakter, swoją historię i motywacje. Sama książka skupia się głównie na psychice postaci, co dodaje im pewnego realizmu. Jednakże z bólem muszę przyznać, że z całego grona polubiłam tylko Reivena Scotta, błyskotliwego fałszerza, który momentami przypominał mi Aidena z „Mojry” Agi Kulbat.

O zgrozo główna bohaterka jest chyba wszelkim źródłem moich problemów z tą książką. Bardzo altruistyczne i naiwne podejście do życia sprowadza na nią sporo nieszczęść, ale i tak obstaje przy swoim, prawiąc morały każdemu mieszkańcowi Kazamatów i z góry zakładając, że jej rozmówca jest kryminalistą. Dodatkowo jak na mój gust zbyt często traci przytomność, śniąc o przeszłości. Z jednej strony pogłębia to jej historię, z drugiej sprawia wrażenie, jakby autorka za bardzo nie wiedziała, jak przejść z jednej sceny do drugiej.

Shiela, jak już wspominałam, większość życia spędziła na szkoleniu swoich myśliwskich umiejętności. Z tym że zaniedbywała przy okazji inne bardzo ważne dla łowcy kwestie. I te braki wychodzą w trakcie powieści, a ja jako były harcerz nie mogę zaakceptować takiego ignoranctwa z jej strony. Podstawowa wiedza ze sztuki przetrwania u niej „leży” i jeśli dziewczyna naprawdę chciałaby się wykazać w swoim zawodzie, to nie wróżyłabym jej długiej i owocnej kariery. Prowadzi to do absurdalnych moim zdaniem sytuacji, które mocno zaniżają ostateczną ocenę całości i, mimo iż dbam raczej o książki, tak z pełną premedytacją zaczęłam pisać swoje uwagi długopisem gdzieś na boku, wczuwając się bardziej w rolę beta czytelnika niż recenzenta. Bo naprawdę nie wyobrażam sobie, jak myśliwy może nie wiedzieć, jak postąpić w przypadku zranienia przez zwierzynę, próbując zatamować krwotok poprzez uciskanie rany brzucha położonym na nim kamieniem.

Świat jest zbudowany poprawnie, ot quasi-średniowieczne low fantasy. Nie znajdziemy tu elfów, krasnoludów, ani nawet za bardzo czarodziejów, chociaż magia jest tu obecna. Natomiast cały ten dość przemyślany obraz niszczą bohaterowie swoimi wypowiedziami. Język jest bardzo współczesny, a słowa typu „wyluzuj” nikogo nie dziwią. Momentami przez to przyłapywałam się na myśleniu, że postacie równie dobrze mogłyby zaraz wyciągnąć broń palną zamiast łuku i nie byłoby to kuriozalne. I skoro przy warstwie stylistycznej jesteśmy, to nie rozumiem używania słowa „poliki” zamiast „policzki”, na przykład w zdaniu: „poczuła, że poliki jej się zaczerwieniły (...)”. Nie wiem, czy patrzeć na to jak na niedopatrzenie korekty, czy raczej widzimisię pisarki.

Nie mam w zwyczaju przerywania książek, w szczególności, gdy jest to pierwszy tom, ale po 160 stronach byłam już tak znudzona, że naprawdę chciałam porzucić ten tytuł (ale do końca jakoś dotarłam). Klimat w domyśle miał być mroczny i depresyjny. Dla mnie niestety był bardzo senny. Nie pomagała także bardzo wolno rozwijająca się fabuła, rozwlekająca wątki o kolejnych psychologicznych rozterkach. Dodatkowo ważne zwroty akcji były zwyczajnie przewidywalne, co także nużyło, zamiast ekscytować.

„Dużo słów, mało treści” – jedynie tym stwierdzeniem mogę podsumować debiut Anny Strzelczyk-Cichosz. Uważam, że książka ma potencjał, jednakże najlepiej byłoby, gdyby autorka ją przepisała, usuwając zbędne fragmenty i skracając o jakieś dwieście stron. W obecnej formie była dla mnie bardzo męcząca, przez co również raczej nie zdecyduję się na sięgnięcie po kontynuację. Czy mogę komuś ją polecić? Oczywiście! Myślę, że osoby lubiące nieśpieszną fabułę i nastawienie na psychologię postaci mogłyby tu znaleźć sporo zabawy. Niestety dla mnie, fana raczej epickich historii, ta przygoda kończy się na pierwszym tomie.

Kiedy po publikacji mojej najbardziej krytycznej analizy zgłosiła się do mnie Anna Strzelczyk-Cichosz z prośbą o recenzję swojej powieści, zastanawiałam się, czy aby na pewno autorka wie, co robi. Kimże jednak jestem, aby odmówić takiej prośbie? Dlatego też po ogłoszeniu rekrutacji na grupie Smoczych Języków nie miałam innego wyjścia, jak spełnić jej życzenie. I w ten oto...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Powiem wprost. Nie miałam w planach tej książki, nie znalazła się też na żadnej mojej liście upragnionych tytułów do zakupu. Nawet za bardzo nie interesowałam się autorem. Fakt, iż otrzymałam ją z Klubu Recenzenta, to kilka niesłychanych zbiegów okoliczności i namowa przyjaciela. Ale dostałam ją, kolejną cegłę do kolekcji, przy której dane mi było spędzić ostatnie dni starego roku, a także kilka tygodni nowego. I nie żałuję, bo przy “Wampirzym cesarstwie”, o którym było już tu głośno, bawiłam się wyśmienicie. O ile zostanie emocjonalnym wrakiem można nazwać zabawą…

Trwa dwudziesty siódmy rok bezdnia w państwie niedawno zamordowanego Wiecznotrwałego Króla. Poznajcie jego zabójcę, srebroświętego Gabriela de Leóna, którego legenda przeminęła razem z młodzieńczymi latami. Wrak półczłowieka, cień bohatera cesarstwa, na dodatek zamknięty w celi razem z kimś, kogo poprzysiągł zabijać: wampirem i kronikarzem – Jeanem-François z Krwi Chastain. Tak właśnie rozpoczyna się ta niezwykła podróż w przeszłość lwa, stanowiąca istny wywiad z wampirem – przy czym to nocne stworzenie jest tu dziennikarzem.

Opowiadana przez Gabriela historia ma trzy linie czasowe, które, w przeciwieństwie do serialowego “Wiedźmina”, są od siebie wyraźnie oddzielone. Lata młodości oraz późniejsza vendetta przeplatane są wstawkami z teraźniejszości, rozmowami srebroświętego i przesłuchującego go kronikarza. Te czasem wybijają z rytmu, przypominają, iż wszystko jest tylko swoistą gawędą, a innym razem sprowadzają głównego bohatera do pionu, zwracają uwagę, że ma mówić “jak do dziecka”, dzięki czemu wyjaśnienia dotyczące uniwersum są bardzo naturalne.

A jest co tłumaczyć, gdyż Kristoff wykreował oryginalny świat, w którym pewnego dnia nastał bezdzień: nieboskłon okryła tajemnicza, ciemna kurtyna, przez co do powierzchni planety zaczęło docierać niewiele światła słonecznego. To wydarzenie dało możliwość stworzeniom nocy, do tej pory żyjącym w ukryciu, na powolne przejmowanie kontynentu, a także doprowadzenie ludzkości do skraju wymarcia i traktowanie ich jak bydło hodowlane.

Takiemu biegowi historii sprzeciwiają się srebroświęci – półwampiry będące członkami elitarnego bractwa walczącego z “pijawkami” w pierwszych szeregach. Dzięki swojemu przekleństwu krwi posiadają zdolności niedostępne dla zwykłych śmiertelników, co sprawia, iż stanowią godnych przeciwników dla krwiopijców.

A wśród nich żywa legenda – Gabriel de León, ostatni srebroświęty, którego trzy oblicza możemy śledzić na kartach tej historii. Jak doszło do tego, iż z krnąbrnego ucznia i przyszłego bohatera stał się zamkniętym w klatce lwem, jedynie szczerzącym kły? Na to pytanie powoli uzyskujemy odpowiedzi, jednakże mimo swojej objętości “Wampirze cesarstwo” stanowi jedynie wstęp do dalszych wydarzeń. W podróży wojownikowi towarzyszy jego sławetna broń Popi, która jak na magyczny miecz dość dużo gada. To właśnie jej zbereźne piosenki nucone podczas walki z umarłymi często nadają absurdalnego humoru pojedynkom.

Ale nie samym głównym bohaterem żyje ta historia. W książce spotkamy także masę postaci drugoplanowych. Począwszy od Astrid – krnąbrnej niedoszłej królowej, zamkniętej w Zakonie, poprzez początkowo irytującego Aarona de Coste, na Dior Lachance skończywszy. Cała wymieniona tu trójka stanowi moich ulubieńców, przebijając w rankingu nawet Gabriela. Pozwólcie jednak, iż nie zdradzę o nich więcej, aby nie psuć Wam zabawy.

W całej tej apokaliptycznej wizji nie mogło także zabraknąć miejsca na wiarę, która napawa serca ludzi nadzieją i sprawia, iż srebroświęci mogą zapłonąć niczym pochodnie, oślepiając Umarłych swoim świętym blaskiem. Jednakże nie znajdziemy tu jakiejś odkrywczej mitologii, gdyż, bądźmy szczerzy, przedstawione tu wierzenia stanowią wariację chrześcijaństwa. Nawet kwestia świętego Graala została zaadaptowana na potrzeby powieści. Dla niektórych ów aspekt może być tym, przez który będą mieli “Wampirzego cesarstwa” dość, gdyż o wierze mówi się tu naprawdę sporo. W szczególności nie radzę po nie sięgać właśnie osobom religijnym, które mogą się poczuć urażone realizacją tego tematu.

Nie każdemu przypadnie do gustu także humor powieści. Ten określiłabym raczej jako “rynsztokowy”. Wiele zabawniejszych momentów wynika bowiem z sytuacji oraz odzywek, których niejeden gimnazjalista albo Trevor Belmont z serialu Castlevania by się nie powstydził. Aczkolwiek, mimo swojej toporności, pasuje on do mrocznego klimatu. Atmosfera powieści nie jest przeważnie przytłaczająca, chyba że akurat musimy obserwować kolejne niepowodzenie bohatera, wtedy autor bez skrupułów bawi się uczuciami czytelnika. Ale pamiętajcie, “serce tylko boli, ale nie pęka”, a wyrwane mrokowi chwile radości stanowią jedynie wstęp do głębszej przepaści.

Mimo przepięknego wydania z naprawę ślicznymi obrazkami polska wersja nie obyła się bez mniejszych i większych wpadek korektorskich (co podobno nie jest niczym niezwykłym dla wydawnictwa MAG). Przeważnie nie zauważam większości tego typu błędów, tu natomiast ciężko było je przeoczyć, począwszy od braku przeniesienia zdania do nowego akapitu po stwierdzenie, jakoby bohater bez jednego ramienia “wyciągnął ręce” lub zdania “twarz schowała pod włosami opadającymi na twarz”.

Dodatkowo w samej książce bohaterowie często używają francuskich słów, a ich znaczenie przeważnie można zrozumieć z kontekstu. Jednakże dla osoby niezaznajomionej z tym językiem, niuanse wynikające z pewnych tytułów mogą nie być wyczuwalne. Ot – jeden wyraz został zastąpiony innym. Brakuje mi tu dopisków, które tłumaczyłyby użyte słowo, tak jak zrobiono w przypadku angielskiego “patience”, którego znaczenie znajdziemy w jednym z przypisów.

Nie przedłużając, uważam, że warto dać szansę “Wampirzemu cesarstwu”, choć na pewno nie jest to historia dla każdego. Niektórym może się wydawać przegadana, a stężenie kwestii wiary za wysokie. Jeśli do tej pory nie sięgnęliście po tę pozycję, radzę obejrzeć najpierw kilka odcinków serialu “Castlevania”, którego klimat i humor wydają mi się podobne, a kto wie, może zyskacie tym samym aż dwie nowe ulubione historie?

Powiem wprost. Nie miałam w planach tej książki, nie znalazła się też na żadnej mojej liście upragnionych tytułów do zakupu. Nawet za bardzo nie interesowałam się autorem. Fakt, iż otrzymałam ją z Klubu Recenzenta, to kilka niesłychanych zbiegów okoliczności i namowa przyjaciela. Ale dostałam ją, kolejną cegłę do kolekcji, przy której dane mi było spędzić ostatnie dni...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Dołączając do Klubu Recenzenta Smocze Języki, chciałam być tą osobą, która szerokim łukiem będzie omijać recenzowanie książek znajomych. Jak widać, nie jestem dobra w postanowieniach, bo nie minął nawet rok, a ja ochoczo zgłosiłam się do przeczytania „Patrycjuszki” pióra członkini Smoków – Karoliny Żuk-Wieczorkiewicz. I chociaż wiem, że dla niektórych ta opinia będzie z góry przekreślona z uwagi na sam faktu znajomości z autorką, musicie mi uwierzyć na słowo, że nic, co tu napisałam, nie jest podkoloryzowane.

Upór kobiet nie zna granic, w szczególności rozpieszczonych córek bogatych tatusiów. Na wieść o śmierci narzeczonego, Eurein Tessaro postanawia wybrać się na Pustkowia, aby osobiście potwierdzić tragiczną informację. Wykorzystując nieobecność ojca i brata, wiedziona jedynie przeczuciem, wynajmuje najlepszego najemnika – Avero an Daara, z którym udaje się w podróż. Nikt jednak nie przypuszcza, że zwykły kaprys panienki sprowadzi na ich głowy śmiertelnie niebezpieczeństwo…

W ten oto sposób rozpoczyna się historia opisana w „Patrycjuszce”. A jest to historia pod wieloma względami niezwykła, głównie za sprawą bohaterów, którzy są autentyczni. Począwszy od Eurein, która jak na rozpuszczoną dziewiętnastolatkę przystało, nie znosi, kiedy coś dzieje się nie po jej myśli. Do tego stopnia, że nie dbając o swoje życie, ustawia do pionu przywódcę pewnego plemienia z Cohranu (ludu, u którego o obrazę równie łatwo, jak o śmierć na wspomnianych Pustkowiach). W trakcie podróży możemy dostrzec, jak wielką przemianę przechodzi – z niewinnego dziecięcia, patrzącego na świat przez różowe okulary, do dojrzałej kobiety, która stopniowo uczy się, jak nie dać się zabić.

W dotarciu do celu w jednym kawałku naszej patrycjuszce towarzyszy pół-Amain – Avero an Daar, uważany za najlepszego najemnika pokazanych tu ziem. I tu nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż jest to postać łudząco podobna do Geralta. Amainowie bowiem stanowią rasę, której przeszłość ukształtowała ich w maszyny do zabijania. Bursztynowe oczy, szybszy czas reakcji, długowieczność, dwa miecze skrzyżowane na plecach oraz przypięte do warkoczyka medaliki, alarmujące w razie zagrożenia. Brzmi całkiem znajomo, czyż nie? Avero jednak nie ma magicznych umiejętności tworzenia znaków. Ma za to do pomocy stworzenie, które podbiło moje serce. Żmijun prócz bycia uroczym pieszczochem, jest także zabójczą bronią. Mentalna więź między nim a Amainem pozwala najemnikowi zawczasu wypatrzeć niebezpieczeństwo, co nieraz ratuje bohaterom skórę.
Kto czyta moje recenzje, zdążył się zorientować, że bardzo, ale to bardzo nie przepadam za romansami. Większość takich wątków jest dla mnie zwyczajnie melodramatyczna, nieciekawa, lub kompletnie pozbawiona sensu, a jeśli do tego dopisać wymuszone sceny erotyczne, przepis na minus u mnie gotowy. I w „Patrycjuszce” są te elementy, za które powinnam skreślić książkę, ale… motyw miłości jest poprowadzony naprawdę dobrze! O dziwo kupuję tę argumentację i mi nie przeszkadza. Jednakże, aby nie było tak kolorowo, z tą kwestią wiąże się też jeden z moich większych zarzutów względem tej powieści.

Autorka nie boi się kontrowersyjnych scen, to trzeba jej przyznać. Aczkolwiek jedna odsłona miłosnego uniesienia nieznacznie przekroczyła w moim odczuciu pewne granice. Powiedzmy wprost, to był gwałt, ale nie taki, jak w wielu innych powieściach, gdzie ofiara próbuje się bronić przed nieznanym jej sprawcą. Tu sprawa przedstawiała się zgoła inaczej i właśnie dlatego musiałam dać sobie czas na przetrawienie tego fragmentu. Wiem, że zapewne większość osób machnie na to ręką, ale także zdaję sobie sprawę, że dla niektórych może to być za wiele. Z drugiej strony uświadamia to czytelnikowi, że postacie nie są tu czarno-białe, a ktoś, kogo braliśmy za wzór, także ma swoje za uszami.

Jak dla mnie zabrakło tu pewnego pogłębienia klimatu. Jest przyjemnie, przeważnie lekko, ale nic poza tym. Wiem, że ciężko stworzyć odpowiedni nastrój, jeśli nie stylizuje się powieści na coś mrocznego lub odnoszącego się do egzotycznej dla czytelnika kultury (jak w na przykład „Czerwonym Lotosie” Arkadego Saulskiego). Może jedynie na Pustkowiach odczułam jakąś namiastkę ich żaru, ale całość powieści raczej nie zachwyciła mnie w tym aspekcie.
Mimo tego świat przedstawiony jest dobrze przemyślany. Każde państwo ma odmienną kulturę, co od razu się rzuca w oczy. Ogólnie rzecz biorąc sposób myślenia i zachowanie mieszkańców Roavenu przypominają europejskie średniowiecze – z rycerzami, konwenansami i kwestią klasowości. Dla kontrastu tuż za jego granicami rozciąga się kraina plemion ludzi skrywających swoje twarze za turbanami i chustami, a jednocześnie jakże wyzwolonymi, na przykład twierdząc, iż kobieta może być równym mężczyznom wojownikiem.

Podsumowując, „Patrycjuszka” stanowi naprawdę udany debiut. Czytając, nigdzie nie odniosłam wrażenia, iż to pierwsza książka napisana przez tę autorkę, bo jest naprawdę porządnie przemyślana. Tak więc komu mogę polecić tę pozycję? Na pewno starszemu czytelnikowi, lubiącemu low fantasy, na którym mocniejsze sceny nie robią wrażenia.

Pozwólcie, że zakończę małą dygresją. Jak wspominałam we wstępie, zapewne większość z Was spojrzy na tę recenzję z przymrużeniem oka, bo przecież znam się z autorką. Jednakże chciałabym, aby wybrzmiała jedna rzecz, która moim zdaniem dowodzi bycia obiektywną. „Patrycjuszkę” czytałam w grudniu i do połowy miesiąca miałam podjąć decyzję, czy zgadzam się na przyznanie jej patronatu przez Smocze Języki. Mogłam więc przeczytać tylko fragment, który pozwoliłby mi stwierdzić, czy być na „tak”, czy „nie” i powrócić do przerwanej lektury „Echa Przyszłych Wypadków”. Ci, którzy czytali moją recenzję „Cienia Utraconego Świata” wiedzą, jak bardzo byłam (i jestem dalej) zakochana w tej trylogii. „Patrycjuszka” natomiast urzekła mnie na tyle, iż chciałam ją dokończyć, mimo że nie musiałam robić tego tak szybko.

Dołączając do Klubu Recenzenta Smocze Języki, chciałam być tą osobą, która szerokim łukiem będzie omijać recenzowanie książek znajomych. Jak widać, nie jestem dobra w postanowieniach, bo nie minął nawet rok, a ja ochoczo zgłosiłam się do przeczytania „Patrycjuszki” pióra członkini Smoków – Karoliny Żuk-Wieczorkiewicz. I chociaż wiem, że dla niektórych ta opinia będzie z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Hej! Czy są na sali fani „Teorii wielkiego podrywu”? Nie? Nic nie szkodzi. Tak? To bardzo dobrze się składa! Więc wyobraźcie sobie Sheldona Coopera, człowieka o wybitnym IQ i odwrotnie proporcjonalnym EQ (inteligencji emocjonalnej), który we wspomnianym serialu dostał nagrodę Nobla. Już? To teraz weźcie takiego Sheldona, wepchnijcie go w średniowieczne fantasy i od dziecka uczcie walki, zamiast fizyki kwantowej. W efekcie otrzymacie Rezkina, głównego bohatera „Powiernika mieczy” Kel Kade, którego niedawno miałam okazję poznać bliżej.

Na samym wstępie jednak muszę podkreślić, że czuję się oszukana. Patrząc na okładkę, czytając jej opisy i przede wszystkim zapoznając się z udostępnionymi przez wydawnictwo fragmentami, liczyłam na mroczny, brutalny świat pokroju wiedźmina. Naprawdę, zaczynając czytać, myślałam sobie „tak! Będzie mroczno i krwawo, w końcu autorka ugra na nosie tym, którzy uważają, że kobiety nie umieją w dark fantasy”. Cóż, przeliczyłam się, gdyż bardzo szybko cały mrok został rozproszony przez komedię.

Powieść skupia się na historii wspomnianego Rezkina, tajemniczego młodzieńca od małego w sekrecie szkolonego w wielu umiejętnościach, które musiał opanować w stopniu co najmniej mistrzowskim. Ponadto podczas treningu uczył się także swoistego kodeksu Zasad, których surowe przestrzeganie miało z niego uczynić „dużego człowieka”. Gdy udało mu się to osiągnąć, jego mistrzowie powierzyli mu ostatnie zadanie. Tylko, no właśnie, nie do końca takie, jakie planowo miało być. W wyniku wizji umierającego umysłu, mentor przypadkiem przekręcił pierwszą i najważniejszą Zasadę. I to wydarzenie stało się motorem napędowym reszty fabuły. Rezkin wyruszył w świat zewnętrzny, nie będąc tak naprawdę przygotowanym na to, co w nim zastanie…

A zastał oczywiście zwyczajnych zjadaczy chleba, nieumiejących dobrze walczyć, ani nawet nieprzestrzegających Zasad (ciężko to robić, nie wiedząc o ich istnieniu), a jedynie dbających o zachowanie konwenansów. Świat stylizowany na typowe średniowiecze niczym się tu nie wyróżnia. Mamy królestwa i ich królów, jakieś wojny, gildie i całe podziemie, niby nic nadzwyczajnego. Nawet magia została tu jedynie napomknięta, że jest, ale jak działa, tego nie wie do końca nawet główny bohater, gdyż nie ma ku niej odpowiednich predyspozycji.

Wizja tego uniwersum byłaby poprawna, gdyby właśnie nie ten dziwny humor autorki. Jak wspominałam, początkowo wydawało się, że będzie mroczno. Zamiast tego otrzymałam bardzo spolaryzowany świat, gdyż w jednej chwili mamy masowe morderstwa (których jakoś za bardzo się nie czuje), by następnie było śmiesznie, bo konwenanse…

Muszę jednak przyznać, iż końcowe rozterki głównego bohatera dotyczące domniemanego spisu są naprawdę intrygujące. Wnioski, jakie wyciąga, mając tak niewiele danych, w jakiś dziwny sposób wciągają czytelnika, który podświadomie chce poznać zakończenie.

Jedynym broniącym reputacji „Powiernika” jest tytułowy bohater. Rezkin mimo swoich braków w wiedzy emocjonalnej szybko zyskuje sympatię czytelnika. Świat widziany jego oczami jest pełen absurdów i nie zdziwiłabym się, gdyby naprawdę tak odbierały go osoby z zespołem Aspergera. Momenty, w których jest sam i często brutalnie, lecz z chłodną kalkulacją przejmuje kontrolę nad półświatkiem, są tym, czego oczekiwałam od tej powieści. Dodatkowo fakt, jak mocno przestrzega wszystkich Zasad, mimo trudności, jest naprawdę godne podziwu. Wręcz wściekałam się razem z nim, gdy ktoś uparcie podważał jego honor.

Na nasze nieszczęście, do młodzieńca niczym rzep przyczepiają się kolejne osoby. I może nie byłoby tragedii, gdyby nie damskie bohaterki, utwierdzające mnie w przekonaniu, iż autorki nie potrafią stworzyć ciekawej i nieirytującej kobiecej postaci, której celem istnienia jest coś więcej niż dobieranie się do rozporka głównego bohatera. Bo o ile kapitan i Tam są mi neutralni, tak Frishe, a po niej Reaylin miałam ochotę udusić. To prawda, dzięki nim mamy wiele „zabawnych”, wręcz niebezpiecznie balansujących blisko granicy żenady (a nawet ją przekraczających), sytuacji, ale gdyby choć trochę zachowywały się dojrzalej, na pewno powieść by na tym nie straciła.

Niemniej jednak muszę przyznać, iż „Powiernik mieczy” w pewnym stopniu mnie zaintrygował, na tyle, by trochę masochistycznie, zakupić kolejny tom. Nie jest to wybitne dzieło, ale moja ocena może wynikać właśnie z nastawienia się na dark fantasy, a nie komedię. Jeśli więc szukacie zabawnej, z mocniejszymi momentami, lektury na długie wieczory, myślę, że jest to pozycja dla Was.

Hej! Czy są na sali fani „Teorii wielkiego podrywu”? Nie? Nic nie szkodzi. Tak? To bardzo dobrze się składa! Więc wyobraźcie sobie Sheldona Coopera, człowieka o wybitnym IQ i odwrotnie proporcjonalnym EQ (inteligencji emocjonalnej), który we wspomnianym serialu dostał nagrodę Nobla. Już? To teraz weźcie takiego Sheldona, wepchnijcie go w średniowieczne fantasy i od dziecka...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Już drugi raz w tym roku mój instynkt okładkowej sroczki krzyczał „muszę to mieć”, zaś dzięki Klubowi Recenzenta Smocze Języki to pragnienie zostało spełnione. A mowa dziś o „Ostatniej z Krwi” pióra Aleksandry Pilch. Czy moja intuicja i tym razem miała rację? A może jednak sprawdzi się powiedzenie, by nie oceniać książki po okładce?

O tym, jak śliczna jest grafika na obwolucie, nie muszę chyba znowu wspominać (ogólnie przepadam za kreską Dominika Brońka). A w środku jest równie cudownie. Pierwsze strony kolejnych rozdziałów zostały ozdobione czarno-białymi ilustracjami przedstawiającymi budynki. Do tego na zakończenie każdego aktu obserwujemy powoli wypalającą się świecę, jakże wymowny symbol powieści. Przy okazji napomknę, iż moim motywem muzycznym do tego dzieła zostało “Goodbye” z serialu Arcane, w wykonaniu Samuela Kima, które nawet pod względem słów pasuje do tej historii. Jeśli sięgniecie po ten tytuł, gorąco polecam puścić to sobie w tle.

Ale dość tych zachwytów, czas na konkrety. Książka opowiada o losach Dalillah, zwanej też Dalią, która po eksterminacji swojego sabatu Krwi jest zmuszona do nieustannej ucieczki i walki o życie. Nic więc dziwnego, że przy każdym spotkaniu z magicznymi istotami stara się im wymykać. I nawet jej się to udaje – do czasu porwania przez dwójkę wilkołaków, chcących jej pomóc. Okazuje się bowiem, iż zagłada klanu dziewczyny była tylko wstępem do zbierającej coraz krwawsze żniwo wojny o dominację w nadprzyrodzonym świecie. Dalia dostaje więc wybór: przyłączyć się do ruchu oporu albo dalej się ukrywać, czekając na śmierć.

I w tym miejscu niestety doszło do zderzenia moich oczekiwań wobec utworu z rzeczywistością. Oczekiwań raczej wygórowanych po naprawdę genialnym pierwszym rozdziale, w którym ukazanie zaszczucia bohaterki, jej strachu i rezerwy do każdej napotkanej osoby naprawdę robiły wrażenie. Ale potem przyszły kolejne części i przestało być ciekawie. Tak naprawdę książka odzyskała moje zainteresowanie dopiero w okolicy 400 strony, więc gdybym nie pisała recenzji, porzuciłabym ją, nie docierając nawet do połowy. Przez większość czasu miałam kłopot, by skupić się na historii, gdyż wiele czynności (łącznie z bezsensownym przewijaniem Instagrama) wydawało mi się bardziej interesujących. A było tak z dwóch powodów.

Po pierwsze, narracja poprowadzona jest w sposób nietypowy, gdyż przeważnie obserwujemy wydarzenia oczami głównej bohaterki i nie są to bynajmniej wspomnienia. Przez to w historii momentami panuje chaos lub występują pewne luki, które mogą wprawić w konsternację uważniejszą osobę. Na przykład: bohaterka obudziła się, a przy jej łóżku siedział w fotelu pewien wilkołak, który po chwili magicznie znalazł się obok, podtrzymując ją, by mogła usiąść. Tyle, że stronę dalej pada stwierdzenie „na wpół leżeliśmy na łóżku w spokoju i ciszy”, więc zaczęłam się zastanawiać, kiedy ten stwór zdążył się położyć? Na domiar złego takich przeskoków czy skrótów myślowych jest więcej. Osobiście oprócz kluczowych epizodów z samego środka opowieści nie pamiętam za wiele, mimo iż lekturę skończyłam kilka dni temu.

Ponadto można się także dopatrzyć nieprawidłowego sposobu użycia paru powiedzeń, jak „przyłapał mnie z ręką w nocniku”, gdzie prawdopodobnie chodziło o „na gorącym uczynku”, lub „daj nam trochę korzyści z parszywego życia” zamiast „przyjemności”. I gdyby powtarzało się to częściej i w wypowiedziach jednej postaci, można by to uznać za jej nieznajomość powiedzeń. Jednakże oba przykłady wypowiedziane były przez różne osoby.

Bohaterowie to drugi powód. W powieści jest ich wielu i zapamiętanie wszystkich graniczy z cudem, tym bardziej, że oprócz imion i nazwisk występują tu także skróty, pseudonimy i funkcje. Dodatkowo przez ich liczbę prawie każdy (nie licząc Dalii i Samuela) został potraktowany po macoszemu w kwestii przeszłości i – przede wszystkim – charakteru, o czym nawet wspomina tytułowa wiedźma, uświadamiając sobie, że tak naprawdę nie znała człowieka, który był blisko niej. Dlatego też osobiście podczas czytania miałam spory problem, bo potrafiłam przypisać może pięć imion do konkretnych osób, przez co stopniowo traciłam zainteresowanie opowieścią. Wydaje mi się, że ten chaos mógłby w jakimś stopniu złagodzić spis postaci, którego niestety w książce nie znajdziemy.

Sama Dalia jakoś też nie potrafiła mnie porwać. Jak wspominałam, początkowe spotkanie z nią było zaskakujące w pozytywny sposób. Jednakże później odniosłam wrażenie, że gdy tylko poczuła się bezpieczniej, wszystkie traumy ostatnich miesięcy nagle zniknęły. Jakoś nie potrafiłam wyczuć jej motywacji. Mogła być nią zemsta, ale zostało to niezbyt wyraźnie określone. Bohaterka robiła to, co akurat było od niej wymagane i tyle. Chociaż lepsze to niż irytowanie głupotą. Z drugiej strony mogę śmiało stwierdzić, iż Dalillah ma wiele wspólnego z Maliną z “Cud, miód, Malina”, bo ta ostatnia mogłaby być Dalią po podobnych przeżyciach – córka przywódczyni sabatu (a przynajmniej jakiejś jego części), w podobnym wieku, nie radząca sobie z własną i tak mizerną magią.

Jeśli chodzi o klimat, spodziewałam się podobnego do “Kiedy Bóg zasypia” - ciężkiej, mrocznej atmosfery, wręcz przytłaczającej czytelnika. Tu natomiast niczego takiego nie doświadczyłam, no może z wyjątkiem początku. Język nie jest w żaden sposób stylizowany (nie licząc kilku wypowiedzi), w końcu akcja toczy się w czasach współczesnych w Ameryce Północnej, więc nie uważam tego za minus. Jednak nakładające się kolejne potknięcia autorki i korekty sprawiły, że ważne momenty, a w szczególności sceny śmierci, nie wybrzmiały dla mnie odpowiednio mocno.

Jedynym w stu procentach broniącym się elementem tej powieści wydaje mi się świat przedstawiony. Jak wspomniałam, akcja toczy się współcześnie, a wytłumaczenie, dlaczego zwykli zjadacze chleba nie wiedzą o istnieniu magii, wydaje mi się sensowne. To samo dotyczy wykorzystania umiejętności czarnoksięskich, których sposób działania do końca nie został wyjaśniony. Ale w tym przypadku nie wymagałabym tego, gdyż trudno, aby osoba od lat się nimi posługująca tłumaczyła zawiłości mocy, które dla niej są oczywiste.

Podsumowując, miało być pięknie, a wyszło średnio. Naprawdę spodziewałam się po tej pozycji o wiele więcej. Ale niestety, mocny początek i koniec to w moim odczuciu za mało. Komu poleciłabym “Ostatnią z Krwi”? Na pewno nieco starszemu czytelnikowi, bo ilość przelanej krwi, niczym w filmach Quentina Tarantino, można liczyć w basenach olimpijskich, jednak starzy wyjadacze fantastyki mogą poczuć się rozczarowani. Muszę jednak pochwalić autorkę, iż stworzyła zamkniętą, jednotomową powieść, co jest naprawdę nietypowe w naszych czasach, w których każdy wydaje trylogię. I mam nadzieję, że kolejna pozycja spod pióra pani Aleksandry, po którą sięgnę, będzie lepsza.

Już drugi raz w tym roku mój instynkt okładkowej sroczki krzyczał „muszę to mieć”, zaś dzięki Klubowi Recenzenta Smocze Języki to pragnienie zostało spełnione. A mowa dziś o „Ostatniej z Krwi” pióra Aleksandry Pilch. Czy moja intuicja i tym razem miała rację? A może jednak sprawdzi się powiedzenie, by nie oceniać książki po okładce?

O tym, jak śliczna jest grafika na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zachęcona dobrą passą fantastycznych debiutów rodzimych autorek (tak, o was mówię Ago Kulbat i Kamilo Szczubełek), postanowiłam dać szansę jeszcze jednej nowicjuszce. Tym razem trafiło na Kamilę Goszczyńską i jej książkę „Kwiat datury. Iskra”. I to niestety był błąd, którego radzę Wam nie popełniać. Jeśli szanujecie swój czas, sugeruję trzymać się z daleka od tego tytułu. A niezdecydowanych zapraszam na dość obszerną analizę, dlaczego nie warto po niego sięgać. I ostrzegam, nie będę tak miła, jak moje koleżanki z klubu recenzenta.

Mówi się, by nie oceniać książki po okładce. Chyba, że ktoś próbuje żartować... lecz w przypadku tej powieści nie ma nic śmiesznego. W moim odczuciu gotowy projekt przypomina bardziej szybki, wstępny szkic lub konspekt… Naprawdę nie rozumiem, jakim cudem spodobał on się autorce, bo osobiście cieszyłam się, iż w wersji czytanej przez mnie na telefonie nikt nie mógł jej zobaczyć. A w razie otrzymania papierowego wydania zakryłabym obwolutę swoim etui na książki. Chociaż przyznaję, im dłużej musiałam patrzeć na ten obrazek, tym częściej łapałam się na myśli, że może jednak miałby potencjał, gdyby zabrał się za niego profesjonalista. Nie zmienia to jednak faktu, że gdybym przy naszej rekrutacji zobaczyła taką grafikę, nie zdecydowałabym się na lekturę i zrecenzowanie tej powieści.

Co więc skłoniło mnie do przeczytania „Iskry”? Opis, bo fabuła zapowiadała się naprawdę ciekawie, a jak wyszło w praktyce, wspomniałam już w pierwszym akapicie. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Amber jest elfką, która lata dzieciństwa spędziła wśród ludzi. Dopiero gdy podrosła, odnalazł ją biologiczny ojciec, zabierając do krainy swoich pobratymców. Dzięki temu dziewczyna żyje na pograniczu obu światów, tak naprawdę nie należąc do żadnego z nich. Nic więc dziwnego, że mimo dość młodego (jak na swoją rasę) wieku, zostaje wysłanniczką króla elfów w kontaktach dyplomatycznych z ludźmi. Jednakże w pewnym momencie odkrywa spisek będący motorem napędowym dalszych wydarzeń. Ponadto już od pierwszego rozdziału czujemy wiszącą w powietrzu wojnę z Ivardem, niegdysiejszą potęgą, którą pokonać mogły jedynie zjednoczone wojska ludzi, elfów i krasnoludów…

No właśnie, Ivard. Skoro już przy nim jesteśmy, zatrzymajmy się tu na chwilę. Upadłe mocarstwo, wstające z kolan, kreowane jest na największe zagrożenie dla pokoju. Jego rycerze, niczym Dziki Gon, sieją postrach wśród przygranicznych wiosek, pozostawiając po sobie jedynie zgliszcza i rzeki krwi. Porównanie wybrałam nieprzypadkowo, gdyż podobnie jak w przypadku wiedźmińskiego orszaku, tu także ich nadejście zwiastują często zmiany w pogodzie i dziwna mgła. Ale czy naprawdę są oni tacy straszni? No właśnie nie! Bo jeśli nasza Amber, na koniu, z grupką nieprzygotowanych drwali, potrafi wybić oddział zbrojnej konnicy i pojmać jego oficera, to chyba o czymś świadczy. Pomijając już fakt, że we wspomnianym przed chwilą fragmencie (nie jest to spoiler, bo sytuacja dzieje się na początku powieści) naliczyłam kilkanaście błędów logicznych na niecałych dwóch stronach walki. I wcale nie czepiam się drobiazgów, ponieważ znalazłam poważne potknięcia wynikające z kompletnego braku rozeznania w temacie. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak miecz spadający prostopadle na ramię w skórzanej kurtce nie odciął ręki, a przynajmniej nie zatrzymał się na kości! Tymczasem po takim ataku bohaterka zostaje jedynie mocniej draśnięta, na tyle, by następnego dnia z lekkim bólem móc wiązać buty, a nawet strzelać z kuszy! Ponadto wszyscy wojskowi Ivardu noszą na dłoniach tatuaż kwiatu datury, będący symbolem tego kraju. Wszyscy, łącznie ze szpiegami. Bo nic nie podnosi tak adrenaliny, jak zbieranie tajnych informacji z takim widocznym na pierwszy rzut oka znamieniem…

Sami bohaterowie nie są jacyś najgorsi. Nie zmienia to jednak faktu, że ich imiona zwyczajnie mi się myliły. Do tego stopnia, iż na pewnym etapie przestałam zwracać na nie uwagę, rozpoznając postać po zachowaniu lub jakiejś cesze. Mimo iż autorka starała się zarysować charaktery, wszyscy wydawali mi się ostatecznie jednakowi. Nie mogę pominąć jednak głupoty i naiwności większości z nich. Bo przecież wiedząc to, o czym pisałam w akapicie powyżej na temat Ivardczyków, który król dla bezpieczeństwa osobistego i swojego kraju, podczas zjazdu nieznanych mu posłów, nie kazałby każdemu uczestnikowi pokazać rąk? Wydaje się to logicznym postępowaniem w celu wyłapania szpiega, czyż nie? Cóż, nie dla króla Medarda.

To może chociaż główna bohaterka jest lepiej scharakteryzowana? Tu też nie mam dla was dobrych wieści, gdyż profil psychologiczny Amber woła o pomstę do nieba. Niby bywa na dworach królewskich, ale jej zachowanie jest momentami karygodne i w normalnych warunkach prosiłoby się o polityczny skandal. I jestem w stanie zrozumieć nawet, że dziewczyna jest młoda, a elfy w wieku trzydziestu lat to jak ludzkie piętnastolatki… Ale takim osobom nie daje się aż tak ważnych funkcji państwowych! Nastoletnie zachowania elfki możemy także dostrzec w jej wątpliwej stałości w uczuciach. Niby zakochana w jednym, ale nie ma problemu, by około dwa tygodnie później pałać gorącą namiętnością do innego. Przy czym oba uczucia były jak dla mnie zwyczajnie wymuszone i zastanawiałam się, czy ktoś aby nie rzucił czaru na biedną bohaterkę – głównie ze względu na tempo, w jakim się one rozwijały, a była to kwestia dni lub tygodni.

Wykreowany przez Kamilę Goszczyńską świat jest kolejnym podobnym do tego z “Władcy Pierścieni”, co stanowi bezpieczne posunięcie przy debiucie. Mamy ludzi, krasnoludy, elfy, pomniejsze duszki służebne, a także potwory rodem z “Gothica”. Jednakże i w kreacji uniwersum występują błędy, które uważniejszego czytelnika mogą wprawić w konsternację. Bo np. pod koniec książki dowiadujemy się, iż aby elfka zaszła w ciążę, musi tego chcieć. Tymczasem poznajemy pewną długouchą będącą „wpadką”. To jak to w końcu jest? Ponadto odnoszę wrażenie, że pokazane tu uniwersum jest zwyczajnie małe, gdyż w trakcie lektury okazywało się, że wszyscy wszystkich znali. Żałuję jedynie, że autorka nie poświęciła więcej czasu magii. System, który pokrótce został tu opisany jest intrygujący, aczkolwiek informacje o nim są na tyle fragmentaryczne, że ciężko jest wywnioskować z nich coś więcej.

Ponadto uważam, że autorka ma także problem z tworzeniem opisów. Te ważne dla fabuły i klimatu są napisane po łebkach, natomiast nic nie wnoszących do książki jest na pęczki, przez co miałam wrażenie, że są one tylko po to, by zapełniać kolejne strony. Bo nie uraczono nas, na przykład, przedstawieniem wyglądu zbroi Ivardczyków (co mogłoby być pomocne przy wyobrażeniu sobie, na ile dany atak miał sens), za to przeczytamy anegdotki o wszystkich uczestnikach bankietu u króla, którzy do końca powieści już się nie pojawią. Dodatkowo zwieńczenie wątków romantycznych i scen okołołóżkowych przyprawiało mnie o zażenowanie. Już chyba wolałabym zostać zmuszona do przeczytania “Pięćdziesięciu twarzy Greya”.

Przy okazji opisów wychodzą na jaw także braki w wiedzy i słaby research autorki. Bo jeśli jadąc do pracy zatłoczonym tramwajem o siódmej rano, wręcz oberwałam stwierdzeniem, iż “jedwab się mnie” i od razu zaspany mózg zasygnalizował mi błąd, to jest coś na rzeczy. A wystarczyło tylko w zdaniu “Był delikatny jak jedwab, ale nie gniótł się przy nacisku (...)” uciąć drugą część. I żeby nie było, że się czepiam, oto cytat z przypadkowej strony internetowej: “w przypadku takiej tkaniny jak jedwab, trzeba się dość mocno natrudzić, żeby go zagnieść.”* Ale jeśli jedwabna apaszka autorki się faktycznie mnie, to mam dla niej złe wiadomości...

Podsumowując, moim zdaniem „Iskra” nie należy do najlepszych debiutów tego roku. Najzwyczajniej w świecie męczyłam się z tą książką, która na domiar złego jest napisana dość potocznym językiem. Czy mogłabym więc komuś polecić pierwszy tom trylogii „Kwiat datury”? Cóż, jest to powieść napisana w tak nieprzemyślany sposób, że tylko nieliczni ją docenią. Osobiście na pewno nie sięgnę za szybko po pozycje napisane przez Kamilę Goszczyńską. Ale żeby nie było tak pesymistycznie, zakończę jednym z nielicznych plusów “Iskry”. Nie udało się jej strącić z piedestału “Gry o Ferrin”, od wielu lat będącej najgorszą książką, jaką czytałam w całym swoim życiu. Pierwszy tom “Kwiatu datury” zajmuje niniejszym zaszczytne drugie miejsce mojego rankingu.

Zachęcona dobrą passą fantastycznych debiutów rodzimych autorek (tak, o was mówię Ago Kulbat i Kamilo Szczubełek), postanowiłam dać szansę jeszcze jednej nowicjuszce. Tym razem trafiło na Kamilę Goszczyńską i jej książkę „Kwiat datury. Iskra”. I to niestety był błąd, którego radzę Wam nie popełniać. Jeśli szanujecie swój czas, sugeruję trzymać się z daleka od tego tytułu. A...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapewne nieraz spotkaliście się z taką książką, przy której wszystkie znaki na niebie i ziemi (oraz okładce) mówiły Wam „to nie jest pozycja dla mnie”. Ale czy sięgnęliście kiedyś po taką? Ja tak, pod wpływem namowy złotego smoka naszego klubu recenzenta grupy Książki Fantasy. I dziś przychodzę do Was z recenzją książki, której nikt się nie spodziewał, że przeczytam. A mowa o „Karczmarce” Katarzyny Muszyńskiej. Czy mi się podobało? Czy może jednak przeczucie znowu miało rację?
Pozwólcie, iż zacznę od kwestii materialnych. Okładka jasno sugeruje nam, że mamy do czynienia z powieścią nastawioną na romans, z elementami fantastyki w tle. Nie jest ona w moim guście, ale przynajmniej w księgarni z góry bym wiedziała, że również nie stanowię grupy docelowej autorki. W środku natomiast nie dostajemy mapy, której akurat mi brakowało, gdyż miło byłoby śledzić drogę bohaterów. Mamy natomiast ładnie złożone pierwsze strony kolejnych rozdziałów z grafiką przedstawiającą suszone zioła pod ich tytułami. Do tego rozmiar czcionki jest według mnie naprawdę spory, co ułatwia szybsze czytanie.
Lubicie oglądać telenowele? Nie? Spoko, ja również, ale tym razem zdarzyło mi się takową przeczytać. Bo właśnie do tego typu seriali porównałabym „Karczmarkę”. Historia nie jest jakoś szczególnie porywająca. Ot poznajemy Żywię, która od kilku miesięcy pracuje w karczmie, we wsi Olszanki. Dziewczyna pewnego wieczora zostaje świadkiem morderstwa, związanego ze spiskiem przeciwko tajemniczemu Wojciechowi. Bursztynowowłosa panna ucieka z miejsca zbrodni, a jej śladem zostaje wysłany tropiciel Lis, który naznacza ją swoim symbolem, przez co jest w stanie określić, gdzie znajduje się jego cel. Jednakże, na nieszczęście dla Żywii, już na początku swojej podróży zostaje ona porwana przez grupę złodziei oraz towarzyszącego im Miłosza, z którym łączą się jej przyszłe losy…
Fabuła przedstawia się raczej chaotycznie. Niby mamy jasną misję – ratunek Wojciecha (kimkolwiek on jest), ale wydarzenia, jakie dzieją się po drodze, porównałabym do rzutów kością na zdarzenia losowe w grach RPG, gdy mistrzowi gry brakuje już pomysłów. Dzięki temu spotykamy naprawdę sporą liczbę bohaterów pobocznych, zapełniających nam świat magicznej Polanii z okresu panowania Mieszka I, o których w większości szybko zapominamy. Tak naprawdę jedynie epilog sugerujący pewną kontynuację naprawdę mnie zaintrygował, ale nie będę Wam spoilerować.
O ile mieliście przyjemność zapoznać się z "Drogą do Wyraju" i ubodło was zachowanie Dorady, to ostrzegam. Tytułowej karczmarki tym bardziej nie polubcie, gdyż jest to podkręcona (w negatywnym znaczeniu) wersja szamanki, mająca nawet tajemne moce od bogini Mokosz. Czytając z ciekawości recenzje patronek medialnych, spotkałam się z opinią, iż Żywia zachowuje się niezwykle dojrzale. Cóż, albo czytałyśmy inne książki, albo mamy inne definicje tego słowa. Główna bohaterka bowiem zachowuje się jak rozwydrzona nastolatka podczas burzy hormonów. Większość niewygodnych dla niej rozmów przebiegała według jednego schematu: ktoś zadaje kłopotliwe pytanie bądź stwierdzenie, dziewczyna się obraża, następuje krótka wymiana zdań, po czym Żywia albo ucieka z domu, albo zamyka się w alkierzu. I tak średnio co 50 stron. Czy naprawdę tak zachowuje się ktoś dojrzały? Do tego jest niesamowicie pyskata i naprawdę dziwiłam się Miłoszowi, że nie utopił jej w pierwszym lepszym stawie.
Przez chwilę wybawieniem od głównej bohaterki były rozdziały pisane z perspektywy Lisa, ale i one szybko zaczynają nużyć. Początkowo ciekawe, z czasem sprowadziły się do odwiedzania przez tropiciela kolejnych zamtuzów, które jak na mój gust występowały chyba tak często jak karczmy. Na szczęście nasz, raczej mrukliwy, tropiciel pod koniec dostaje swoje pięć minut i możemy bliżej przyjrzeć się jego przeszłości.
Pozostali bohaterowie także nie robią dobrego wrażenia. Czytając, miałam wrażenie jakby wszyscy zachowywali się niczym aktorzy w jakimś melodramacie, w szczególności bracia Duszan i Miłosz. Ckliwe wypowiedzi, ukradzione Żywii pocałunki – bo oczywiście wielu marzyło o dzieleniu z nią łoża – naturalnie muszą iść w parze z bolesnymi przeżyciami. No i jedyny rozsądny w tym całym towarzystwie Milan, brat głównej bohaterki, który dzięki swoim magicznym zdolnościom pojawia się nagle, jak królik wyciągnięty z kapelusza.
Kolejną kulejącą kwestią powieści jest jej klimat. Niestety, ale przy wykorzystaniu bardzo współczesnego języka w narracji, kilka nagminnie używanych staropolskich słów oraz ukazanie słowiańskich demonów nie zbuduje odpowiedniej atmosfery. Za każdym razem gdy czytałam, że któregoś bohatera „coś ubodło”, wręcz musiałam na chwilę przerywać lekturę, bo ileż można! To prawda, czujemy sielskość niektórych momentów, ale te nastawione trochę na grozę i powagę gdzieś mi niknęły z powodu cukierkowatości całości powieści. Najbardziej jednak brak odpowiedniej atmosfery było czuć w sytuacjach okołoerotycznych, przy których przewracałam jedynie oczami, a które mogłyby być naprawdę dobre, gdyby nie zabrakło tego pierwiastka odpowiedniego klimatu.
Niemniej jednak „Karczmarkę” czyta się zaskakująco szybko. Krótkie zdania mogą niektórych odpychać, ja jednak nie zwracałam na to zbytniej uwagi. Staropolskie wtrącenia jakoś nie wybijały z rytmu, a dla osób nie rozumiejących pewnych słów, z tyłu czekał w pogotowiu słowniczek. Trzeba także oddać autorce, że dobrze przygotowała się do napisania powieści, sprawdzając wcześniej jakie panowały zwyczaje i w jakie wierzono bóstwa w czasach, które postanowiła opisać. Dzięki temu świat wydaje się spójny, a przynajmniej jego nieścisłości nie wybijają się na tle innych głupotek powieści.
Na zakończenie mogę jedynie znów oddać rację swojej intuicji. „Karczmarka” zdecydowanie nie jest pozycją dla mnie. Ale jeśli szukacie niezobowiązującej lektury na czas dłuższej podróży pociągiem albo lubicie lekkie romanse i przebaczacie brak logiki, to śmiało polecam. W innym wypadku radzę poszukać czegoś ambitniejszego, na przykład „Kiedy Bóg zasypia”, osadzonego w podobnych realiach czasowych.

Zapewne nieraz spotkaliście się z taką książką, przy której wszystkie znaki na niebie i ziemi (oraz okładce) mówiły Wam „to nie jest pozycja dla mnie”. Ale czy sięgnęliście kiedyś po taką? Ja tak, pod wpływem namowy złotego smoka naszego klubu recenzenta grupy Książki Fantasy. I dziś przychodzę do Was z recenzją książki, której nikt się nie spodziewał, że przeczytam. A mowa...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Japonia, dla jednych podróżnicze marzenie, wręcz mekka, dla innych dziwny kraj gejsz, samurajów i „chińskich bajek”. Jednak dla Polaków jest niezaprzeczalnie czymś egzotycznym, nie do końca zrozumiałym, acz intrygującym. Nic więc dziwnego, iż wśród naszych rodzimych autorów naprawdę niewielu podjęło tę rękawicę i umieściło swoją powieść w realiach Kraju Kwitnącej Wiśni. I wtedy przychodzi on! Ubrany w błękitne kimono Arkady Saulski! A ja, jako nadworny otaku klubu recenzenta nie mogłam przejść obojętnie obok premiery jego książki „Pani Cisza”, stanowiącej drugi tom trylogii „Zapiski stali”.
Nie sposób tutaj nie porównywać obu tomów powieści. W moim odczuciu „Pani Cisza” stanowi odwrotność „Czerwonego Lotosu”. Dlaczego? Otóż o ile „Lotos” miał bardzo mocny wstęp i rozczarowujące zakończenie, tak tu początek może trochę mi się dłużył, nie wciągnął od razu, za to ostatnie kilkadziesiąt stron całkowicie mnie pochłonęło. „Panią Ciszę” odłożyłam, mając wrażenie kompletnej, dobrej historii, wewnętrznego spokoju, a nie mojej zwyczajnej chęci kontynuacji lektury tu i teraz.
Historia rozpoczyna się kilka lat po wydarzeniach z pierwszego tomu. Poznajemy losy upadającego rodu Nagata, który wypowiada wojnę Klanowi Węża i pod przewodnictwem shomyo Kitsune Hayai rusza w bój. Początkowo fabuła skupia się właśnie na wspomnianym oficerze oraz walkach z przestępcami, roninami i chłopami. Akcja toczy się powoli, by w chwilach walk nabrać dynamiki oraz sprawić wrażenie lekkiego chaosu. Główny bohater, znany czytelnikom z “Czerwonego Lotosu”, pojawia się ukradkiem, zaznaczając jedynie swoją obecność, co pozwala skupić się na bieżącym wątku, a zarazem zabłysnąć Kitsune. Jednak gdy Kentaro postanawia ujawnić swoją tożsamość, przejmując na siebie całą uwagę, wiemy już wszystko, co jest niezbędne dla zrozumienia dalszego postępowania bohaterów. Tym bardziej, gdy okazuje się, że z pozoru lokalny problem nagle urasta do rangi narodowej.
Kreując swoich bohaterów, autor w pewnym momencie puszcza oczko do osób znających kulturę japońską. Bo musicie wiedzieć, że imiona mają zazwyczaj jakieś znaczenie i z tą wiedzą oraz podstawami języka Kraju Wiśni możemy już na wstępie wiele domyślać się o postaciach. Pozwólcie, że w tej części skupię się jedynie na shomyo, bowiem w pewnym momencie miałam wielką zagwozdkę, jak odczytać fragment „Hayai, Hayai.”, w którym to bohater karcił się za zbytnie wybieganie myślami w przyszłość. Dla osoby niezaznajomionej z japońskim wygląda to na zwykłe powtórzenie imienia, czyż nie? Warto tu właśnie wyjaśnić, iż „hayai” znaczy tyle co szybki lub wcześnie, co w połączeniu z kontekstem stanowi ciekawą grę słowną. I to nie jest jedyny taki przykład, podobnych smaczków jest zdecydowanie więcej.
A teraz czas na najmocniejszą stronę tej pozycji, czyli klimat. Chociaż akcja toczy się w fikcyjnym świecie Nipponu, to i tak nikt nie uwierzyłby autorowi, gdyby ten nagle oświadczył, że nie jest on wzorowany na Japonii, bo cała książka jest przesiąknięta kulturą tego kraju: począwszy od pięknych ilustracji i haiku na pierwszych stronach rozdziałów, poprzez wstawki językowe, na krajobrazie pełnym kapliczek kami skończywszy. I naprawdę z ręką na sercu przyznaję, że żałuję, iż będąc w Ogrodzie Japońskim we Wrocławiu nie miałam dostatecznie dużo czasu na przeczytanie kilku fragmentów.
Podczas premierowego spotkania autor zdradził, że całą trylogię można czytać w dowolnej kolejności. Czy więc znając oba tomy mogę stwierdzić, iż udało mu się osiągnąć cel? W dużej części tak. Jak już wspomniałam, historia dzieje się jakby lekko w oderwaniu od tego, co poznaliśmy w „Czerwonym Lotosie”. Jedynym pomostem łączącym oba tomy jest główny bohater i rosnący w siłę wrogowie Nipponu. Ale gdy dojdziemy już prawie do zakończenia, znajomość wcześniejszych losów Kentaro wydaje się bardzo pomocna. W szczególności jego rozmowa z tytułową Panią Ciszą nabiera kompletnie innego wydźwięku, jeśli sięgnęliśmy po pierwszy tom. Z drugiej strony nie do końca jest niezbędna, bo dość dużo zostaje w niej wyjaśnione. Natomiast czy teraz, gdybym wróciła do „Czerwonego Lotosu”, inaczej patrzyłabym na pewne kwestie? Wydaje mi się, że nie, bo osobiście momentami zgadzam się z tytułową bohaterką i sama doszłam do podobnych wniosków co ona, a których nie zdradzę, aby nie spoilerować.
Na zakończenie powiem, iż nie wydaje mi się, że jest to seria dla każdego. O ile przy pierwszym tomie nieznajomość kultury japońskiej nie przeszkadza, to finał „Pani Ciszy” będzie zwyczajnie nielogiczny i niezrozumiały dla laika. Dlatego też, jeśli chcecie sięgnąć po tę serię, do czego gorąco zachęcam, radzę poświęcić wcześniej kilka chwil na zapoznanie się przynajmniej z kodeksem samurajów oraz ich zwyczajami. A od siebie dodam jeszcze, iż z wielką chęcią przeczytałabym porządną analizę zakończenia tej powieści, napisaną przez japonistę. Tak z ciekawości, by sprawdzić, ile rzeczy mi umknęło mimo przeszło dziesięciu lat obcowania z kulturą tego kraju.

Japonia, dla jednych podróżnicze marzenie, wręcz mekka, dla innych dziwny kraj gejsz, samurajów i „chińskich bajek”. Jednak dla Polaków jest niezaprzeczalnie czymś egzotycznym, nie do końca zrozumiałym, acz intrygującym. Nic więc dziwnego, iż wśród naszych rodzimych autorów naprawdę niewielu podjęło tę rękawicę i umieściło swoją powieść w realiach Kraju Kwitnącej Wiśni. I...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy mieliście kiedyś tak, że na widok okładki wręcz słyszeliście głośne „muszę to mieć” z tyłu głowy? U mnie taki efekt wywołała właśnie „Mojra: Przeklęte dzieci Inayari”. Debiutancka powieść mojej imienniczki, Agnieszki Kulbat, w pewnym momencie zawładnęła bookstagramem, a ja wiedziałam, że muszę ją przeczytać. I tak się akurat złożyło, że otrzymałam egzemplarz recenzencki - zatem czy sprawdzi się tu powiedzenie, by nie oceniać książki po okładce?

Inayari jest zakonem, chociaż bliżej mu do sekty kobiet o wątpliwym kręgosłupie moralnym. To właśnie w mroźnych murach jego klasztoru odbywa się cała akcja powieści. Dla niektórych takie ograniczenie świata może być klaustrofobiczne, według mnie natomiast stanowi bardzo dobre posunięcie w przypadku literackiego debiutu. Tym bardziej, że główna bohaterka nigdy poza zamkiem nie była (nie licząc jednej sytuacji), a świat zewnętrzny zna jedynie z map i opowieści.

Historia rozpoczyna się desperacką próbą ratunku nieznajomego mężczyzny przez Rayn, kapłankę oraz runiczną wyszkoloną na medyczkę. Ratunku, który kończy się niespodziewanym wskrzeszeniem, łamiącym jedno z praw świata. W jego efekcie pomiędzy tą dwójką rodzi się pewna więź, będąca dla nich jednocześnie przekleństwem oraz wybawieniem. Akcja toczy się dość wolno, chociaż pojawia się w niej kilka dynamicznych momentów. Na początku autorka skupia się na przedstawieniu uniwersum oraz historii postaci. Niestety, koło 200 strony wkradł się chaos, który zmusił mnie do ponownego przeczytania dłuższego fragmentu, aby na pewno dobrze zrozumieć zamiary pisarki. Natomiast zakończenie może nie wbiło mnie w fotel, ale sprawiło, że nie potrafiłam się oderwać od czytania do ostatnich słów (ani powstrzymać się od męczenia autorki o spoilery).

Bezsprzecznie mocną stroną „Mojry” są bohaterowie. Każdy z nich ma swój charakter, motywację i głębię, nawet jeśli jest to drugoplanowa kapłanka czy adeptka. Co najbardziej mi się spodobało, to fakt, że nie ma tu postaci nieomylnych, co dodaje im realizmu. Żyjąca w zamknięciu Rayn przyparta do ściany, zmuszona do podjęcia decyzji w warunkach, w których nigdy nawet nie myślała, że się znajdzie, popełnia błędy. I jest tego w pełni świadoma, nie wypiera się ich. Co najwyżej żałuje, że nie postąpiła inaczej, w szczególności pod koniec historii.

Na osobną uwagę zasługuje tu moja nowa literacka miłość – Aiden. Wskrzeszeniec, runiczny i pretendent do tronu skradł moje serce już pierwszymi zdaniami, jakie wypowiedział. Chociaż zapewne w prawdziwym życiu miałabym ochotę go zamordować na miejscu, to tu momentami bezczelne zachowanie dodaje mu tylko uroku. Relacja, jaka tworzy się pomiędzy nim i Rayn, nie jest w żaden sposób nachalna i powiedziałabym, że jej rozwój wydaje się bardzo naturalny. Autorka przykłada też dużą uwagę do wytłumaczenia pewnych sytuacji. I stanowi to kolejny plus, bo zwierzenia głównych bohaterów bez tego elementu dla niektórych mogłyby być zbyt grubymi nićmi szyte.

Największym problemem tego tytułu jest fakt, w jaki sposób go wydano. Mimo naprawdę cudownej grafiki na okładce, ta już po trzech dniach noszenia w torbie prezentowała się źle. Folia powoli zaczęła odchodzić, a po tygodniu zostałam zmuszona do jej ucięcia, gdy zerwał się pasek o grubości ponad dwóch centymetrów. W środku nie uraczymy mapy świata, co nawet mi nie przeszkadza, gdyż akcja toczy się w jednym klasztorze. Jedynym ozdobnikiem pozostaje więc symbol Inayari widniejący nad każdym rozpoczętym rozdziałem. Patrząc tylko na jakość książki, mogę stwierdzić, iż jej cena - prawie 45 złotych - jest wzięta kompletnie z kosmosu, gdyż mam na swojej półce pozycje tańsze, a o niebo lepiej wydane.

Podsumowując, debiut Agnieszki Kulbat ma swoje mocne momenty i nawet dość ciekawą (chociaż dla niektórych może przewidywalną) historię. Książkę z czystym sumieniem poleciłabym raczej osobom młodszym, w przedziale 16-25 lat. Jeśli zdecydujecie się na sięgnięcie po „Mojrę” i tak jak ja jesteście okładkowymi sroczkami, to serdecznie polecam zaopatrzenie się w etui na książki, które, mam nadzieję, chociaż trochę pomoże w poradzeniu sobie ze wspomnianym wyżej problemem z folią.

Czy mieliście kiedyś tak, że na widok okładki wręcz słyszeliście głośne „muszę to mieć” z tyłu głowy? U mnie taki efekt wywołała właśnie „Mojra: Przeklęte dzieci Inayari”. Debiutancka powieść mojej imienniczki, Agnieszki Kulbat, w pewnym momencie zawładnęła bookstagramem, a ja wiedziałam, że muszę ją przeczytać. I tak się akurat złożyło, że otrzymałam egzemplarz recenzencki...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Coraz ładniejsza pogoda za oknem i perspektywa nadchodzących wakacji, oraz urlopów sprawiają, że człowiek ma ochotę poczytać coś lżejszego, niezbyt absorbującego uwagę i z dużą dawką humoru. Taką właśnie pozycją jest „Cud, Miód, Malina” Anety Jadowskiej, po którą sięgnęłam skuszona opowiadaniem z „Hardej Hordy”.

Pozwólcie, że zacznę od tego co zewnętrzne, bo wydanie zasługuje na uwagę (chociaż tę część recenzji zazwyczaj pomijam). Jako osoba posiadająca dziwne zdolności łamania grzbietów i kompletnej dewastacji twardych oprawek (powinnam zostać skazana za to, co zrobiłam z moim egzemplarzem “Księcia Półkrwi”) dość sceptycznie podeszłam do tego formatu, zastanawiając się, ile wytrzyma. Książka po przeczytaniu i wielokrotnym noszeniu w wypchanej torbie nadal prezentuje się wręcz idealnie. W środku natomiast, oprócz rozpisanego drzewa genealogicznego (które momentami ratowało mi życie pomagając zorientować się w postaciach), do każdego opowiadania dostajemy bardzo ładne ilustracje tytułowe, przedstawiające danego bohatera, oraz sytuacyjne, jak to pokazane w tle. Chociaż trochę się przyczepię, bo nie zawsze wiernie oddawały opisywany fragment (w tekście Malina nosi sukienkę, na rysunku zaś - ogrodniczki).

Jak sama autorka przyznaje, ród Koźlaczek w pełni rozkwita w formie opowiadań, opisując co ciekawsze wydarzenia i przedstawiając je widziane nie tylko oczami tytułowej Maliny. Czytelnik dostaje więc zbiór ośmiu historii poświęconych tej niezwykłej rodzinie. Na uwagę zasługuje fakt, iż dwie przygody tu zawarte pochodzą z różnych antologii. Pierwsza, która dała de facto początek temu dziełu, czyli „Idiota skończony” to rozbudowana wersja ze zbioru Fabryki Słów o tym samym tytule. Drugą, zatytułowaną „Zielona zemsta”, znajdziemy natomiast w „Hardej Hordzie”. Jest to swoisty ukłon w stronę czytelników, gdyż nie musimy kupować kilku książek, chociaż nie jest tak do końca. Do kompletu historii Koźlaczek brakuje bowiem w tym wydaniu dwóch opowiadań, przy czym, co gorsza, do jednego z nich autorka nawiązuje, osadzając „Eskapadę Narcyzy Koźlak” w pewnej chronologii .

Skoro mówimy już o Narcyzie, jest to chyba moja ulubiona postać i przyznaję szczerze, że na starość chciałabym być tak przebojowa, jak ona. I patrząc na różne recenzje, nie jestem odosobniona w tej opinii. Także pozostałe Koźlaczki, a w szczególności Aronia, z chęcią pokazują swój charakterek, przez co uwierzcie, nie chcielibyście mieć ich za wrogów…

Jednakże przeważnie śledzimy historię z punktu widzenia Maliny, która sama siebie nazywa „wybrakowaną owcą”. Główna bohaterka bowiem, mimo iż pochodzi z tak potężnego rodu, nie do końca panuje nad swoimi mocami, których potencjał bojowy i tak jest dość marny. Do tego jest fanką popkultury z talentem do tworzenia komiksów, przez co wydaje się normalną dziewczyną z sąsiedztwa, którą czytelnicy szybko zaczynają darzyć sympatią.

A w całym tym kobiecym towarzystwie, mamy Bogu ducha winnego Klona, którego poznajemy jako niedoszłego narzeczonego Maliny, przemienionego przez nią przypadkiem w koziołka, po odrzuceniu zaręczyn. Na szczęście bohaterce udało się go odczarować i mogliśmy przekonać się jak pomysłowy bywa, gdyż jego magia niesie ze sobą wiele możliwości, ale jeszcze więcej ograniczeń (w szczególności gdy chodzi o zemstę).

Jednym z mankamentów „Cud, Miód, Malina” jest świat, którego do końca nie rozumiem. Z jednej strony magowie ukrywają swoje umiejętności, a ich internet posiada zabezpieczenia, aby zwykły śmiertelnik nie dotarł do stron dla czarodziejów, a jeśli do tego dojdzie, filmy zostają spreparowane tak, by wyglądały na fotomontaż. Dodatkowo, na wypadek użycia magii na oczach do tego niepowołanych, istnieją napoje wymazujące dany fakt z pamięci osoby, która go spożyje. Taki “Harry Potter”, tyle, że w czasach bardziej współczesnych i w Polsce. Z drugiej jednak strony, cała miejscowość w której dzieje się akcja, wie o tym, KIM są Koźlaczki, a rzucenie klątwy na środku wypełnionej ludźmi kawiarni specjalnie nikogo nie dziwi. A żeby tego było mało, bardzo popularne jest dodawanie do kaw magicznych posypek, mających na celu pobudzenie lub tymczasowe zwiększenie charyzmy. I to nie tylko w tej jednej miejscowości, bo reakcja przyjezdnej reporterki dobitnie pokazuje, że są one dość popularne wszędzie. No chyba, że jej producent fachowo wytłumaczył działanie dodatku, w co szczerze wątpię.

Podsumowując, jeśli szukacie bardzo lekkiej lektury na wakacje, zawierającej dużą dawkę humoru, pozostaje mi tylko polecić „Cud, Miód, Malinę”, która dla mnie stanowiła idealną odskocznię po przeczytaniu “Cień utraconego świata”.

Coraz ładniejsza pogoda za oknem i perspektywa nadchodzących wakacji, oraz urlopów sprawiają, że człowiek ma ochotę poczytać coś lżejszego, niezbyt absorbującego uwagę i z dużą dawką humoru. Taką właśnie pozycją jest „Cud, Miód, Malina” Anety Jadowskiej, po którą sięgnęłam skuszona opowiadaniem z „Hardej Hordy”.

Pozwólcie, że zacznę od tego co zewnętrzne, bo wydanie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Harda horda Ewa Białołęcka, Agnieszka Hałas, Anna Hrycyszyn, Aneta Jadowska, Aleksandra Janusz, Anna Kańtoch, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Anna Nieznaj, Martyna Raduchowska, Milena Wójtowicz, Aleksandra Zielińska
Ocena 6,8
Harda horda Ewa Białołęcka, Agn...

Na półkach:

O tym, że ciężko jest wyjść ze swojej strefy komfortu, na pewno nie muszę nikomu mówić - w szczególności, gdy dotyczy to książek. Przy dość ograniczonym czasie wybiera się jednak to, co sprawdzone. Ja także miałam swoją fabryczną zonę, ale dziś przychodzę z moją pierwszą profesjonalną recenzją utworów, których w życiu nie spodziewałabym się przeczytać.
“Harda Horda” to zbiór 12 opowiadań stworzonych przez autorki, które postanowiły udowodnić, że fantastyka pisana przez kobiety nie oznacza gorszej literatury. Motywem przewodnim antologii jest przekraczanie granic. No właśnie, czy aby na pewno? Gdyby ktoś podsunął mi dwa losowe teksty z tej pozycji i kazał powiedzieć, co je łączy, to uwierzcie, hasło „przekraczanie granic” byłoby gdzieś pod koniec tej listy. Ale może to i lepiej, gdyż czytelnik nie czuje się przez nie w jakiś dziwny sposób osaczony i może dostrzec, na jak wiele sposobów można interpretować ten temat. Dlatego właśnie “Harda Horda” jest tak różnorodna i zdecydowanie każdy znajdzie tu chociaż jedno opowiadanie, które mu się spodoba. A które z nich zasługują w moich oczach na miano top 3?
Zacznę od prawdziwej petardy, czyli od „Zielonej zemsty” Anety Jadowskiej, którą mogłabym porównać do mojego stanu konta po zakupieniu „Cud, miód, Malina”, utworu stanowiącego pewne rozwinięcie tego opowiadania. Pomijając humor i pomysłowość autorki, nie mogę tu nie wspomnieć o naprawdę ciekawym systemie magii, który nakłada na użytkowników potężniejszych mocy pewne ograniczenia, które da się jednak ominąć. Podejrzewam, że nie jest to jakiś nowatorski sposób przedstawienia czarów, aczkolwiek osobiście nie przypominam sobie, abym spotkała się z czymś w tym rodzaju. Do tego super napisani bohaterowie, każdy z własnym charakterem (i to jakim!) oraz przeszłością, zyskują sympatię czytelnika od pierwszego pojawienia się (nie licząc Dziurlikowskich oczywiście 😉).
Wystarczyło pierwsze zdanie „Tylko nie w głowę” Ewy Białołęckiej, bym wiedziała, że to będzie jedno z moich ulubionych opowiadań. Historia jakich wiele, gdy człowiek obraca się w grach i serialach o zombie. Chora na depresję bohaterka przespała ewakuację i obudziła się w rzeczywistości, w której po osiedlu chodzą żywe trupy. Proste? Tak. Często powielane? Może pomijając depresję. Jednakże zwyczajną fabułę autorka rekompensuje naprawdę genialnym językiem i humorem. I muszę przyznać, że jest to chyba jedyny tekst w tej antologii, w którym poczułam motyw przewodni tomu.
„Dokąd odeszły cienie” Magdaleny Kubasiewicz to kolejna perełka. Poznajemy w niej Noah, filigranowego nekromantę oraz jego towarzyszkę Lilijas. Para stara się rozwiązać zagadkę nawiedzonego domu i chociaż będąc w połowie udało mi się odgadnąć zakończenie, czuję jakiś niedosyt. Naprawdę, z chęcią poznałabym dalsze losy tej dwójki, tym bardziej, że kontynuacja istnieje i chyba dopiszę ją do mojej kupki wstydu.
Ale żeby nie było tak kolorowo, oczywiście były też i takie teksty, przy których w głowie słyszałam refren coveru „No nie” studia Accantus. Do tej nielicznej grupy zalicza się „Z góry nie patrzą” Anny Hrycyszyn, którego zakończenia naprawdę nie mogłam się doczekać. I to wcale nie z powodu pozytywnych uczuć. Co dokładnie mi przeszkadzało? Najgorsze, że nie do końca potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Ciekawe zabiegi graficzne, przez co opowiadanie przypominało dziennik, lekki chaos podtrzymujący to wrażenie na pewno można zaliczyć do plusów. Jednakże zabrakło mi tej czytelniczej chemii. Tak po prostu. Z kolei „Po drugie” Aleksandry Zielińskiej zwyczajnie mnie przytłoczyło swoją tematyką. I nie o to chodzi, że mi się nie podobało, bo opowiadanie jest napisane bardzo dobrze, aczkolwiek niesie ono ze sobą bardzo duży ładunek emocjonalny, szczególnie dla osób wrażliwych. Autorka opowiada w niej jak jeden błąd, głupi przypadek potrafi zmienić życie o 180 stopni. Jak ze szczęśliwego dzieciństwa zmieniło się ono w koszmar odrzucenia osoby, którą dziecko kocha najbardziej. W moim przypadku ta historia przełożyła się na nieco gorszy humor, utrzymujący się parę godzin.
Podsumowując, antologie są świetnym sposobem na znalezienie jakiegoś ciekawego literata, gdy akurat kupka wstydu wydaje się jakaś mniejsza. Dla mnie wszystkie pisarki były niczym czyste kartki papieru. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, nie miałam też za wiele oczekiwań, ale jak widać po leżącym obok „Cud, miód, Malina”, „Harda Horda” może być początkiem nowej przygody z autorkami, których twórczości do tej pory nie mieliśmy okazji poznać.

O tym, że ciężko jest wyjść ze swojej strefy komfortu, na pewno nie muszę nikomu mówić - w szczególności, gdy dotyczy to książek. Przy dość ograniczonym czasie wybiera się jednak to, co sprawdzone. Ja także miałam swoją fabryczną zonę, ale dziś przychodzę z moją pierwszą profesjonalną recenzją utworów, których w życiu nie spodziewałabym się przeczytać.
“Harda Horda” to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moja książkowa intuicja jeszcze nigdy mnie nie zawiodła, odkąd pozwoliłam sobie za nią podążać. Zazwyczaj widząc zapowiedź Fabryki Słów jestem w stanie określić, czy dana pozycja jest warta zakupu. Tylko w przypadku „Cienia Utraconego Świata” Jamesa Islingtona nie czułam nic specjalnego. Jakby szósty zmysł próbował ukryć przede mną książkę, która wprawi mnie w pisarskie kompleksy i po raz pierwszy sprawi, że będę szczerze (by nie użyć słów wulgarnych) zazdrosna o talent autora. Ale zacznijmy od początku…

Od pierwszych stron nie rozumiałam, skąd wziął się tak wielki hype na tę pozycję. Spodziewałam się miłości od pierwszego wrażenia, jak przy „Wojnie makowej”, o której tyle mówili recenzenci, a tu nic. Powoli rozwijająca się akcja, skupiona przede wszystkim na poznawaniu świata jakoś nie porywała. Aż doszłam do 70 strony i się zaczęło… przepadłam nim się zorientowałam. Bo musicie wiedzieć, że Islington zwyczajnie bawi się czytelnikiem, a ten, masochistycznie chce więcej i więcej. W bardzo podstępny sposób autor prowadzi całą fabułę, nie zanudzając przydługawymi wątkami i jednocześnie nie przytłaczając zbyt dużą dawką akcji. Wszystko jest bardzo wyważone, a kolejne plot twisty są rzucane tak, aby jak najmocniej wybrzmieć, zrobić odbiorcy wodę z mózgu (nawet jeśli są to ostatnie 2 strony), a później jak gdyby nigdy nic nabrać spokojniejszego tempa, dając chwilę wytchnienia.

Gdybym miała opisać CUŚ jednym słowem, na pewno byłoby to „przemyślana”, i to na każdym możliwym szczeblu. Zacznę od magii, która została w czytelny sposób wyjaśniona w trakcie rozwoju historii. Autor wyraźnie określił możliwości i ograniczenia czarodziei i przede wszystkim zrobił to na taką skalę, by samemu się w tym nie pogubić (jak na przykład Rowling). Ale prawdziwe oblicze kawału świetnej roboty, jaka została wykonana jeszcze na etapie planowania powieści jako trylogii, widać w przypadku samej fabuły. Każda intryga, wydarzenia czemuś służą i mają racjonalne wytłumaczenie. Tu nie ma przypadkowych epizodów, a nawet jeśli takie się wydają, to kilkaset stron później zostają jakoś użyte. Oczywiście nie wszystko zostało wyjaśnione, bo przecież trzeba coś zostawić na pozostałe tomy. Kwestia zabawy liniami czasowymi, jaka w pewnym momencie się pojawia, przez chwilę mnie zmartwiła. Tym bardziej, iż jedna zdolność magiczna przez to wydaje się być dość sporna (niestety więcej nie zdradzę by nie psuć frajdy). Ale po zakończeniu wiem, że i z tym autor sobie poradzi, bo już ma to zaplanowane!

Oczywiście ta zasada dotyczy także bohaterów, którzy podążają za swoim przeznaczeniem, nazywanym przez wyznawców Ela - Wielkim Planem. Jednakże nawet w przypadku głównych postaci nie możemy być niczego do końca pewni. Przyjaciele w połowie powieści potrafią okazać się kimś kompletnie innym, a pewne sytuacje cicho zdradzają dość smutną przyszłość. Na uwagę na pewno zasługuje tu historia Caedena i jego połączenia z Davianem (którego uwielbiam), ale dlaczego, musicie przekonać się sami.

Czy po takiej tyradzie pochwał mogłabym się do czegoś przyczepić? Otóż… tak! By nie spoilerować za bardzo zdradzę tylko, że jedno z kluczowych wydarzeń końcowego starcia zostało według mnie opisane w sposób umniejszający początkowo jego znaczenie. Albo to ja akurat czytałam je będąc niedostatecznie skupiona, kto wie?

Na zakończenie pozostaje mi chyba gorąco Was zachęcić do zapoznania się z „Cieniem utraconego świata”. A jeśli dalej nie czujecie się do końca przekonani, pozwólcie, że przyznam się Wam do jeszcze jednej rzeczy. Jakiś czas temu na którejś grupie spotkałam się z opinią, iż książka jest dobra wtedy, gdy czytelnik chciałby sam napisać coś takiego. Niestety, w moim przypadku wiem, że jest to po prostu nieosiągalnie; nieważne ile lat poświęciłabym na stworzenie własnej historii, nigdy nie będzie ona taka jak CUŚ. Nawet mam poczucie, że ta recenzja w 1% nie oddaje tego, jak bardzo zaskoczyła mnie ta książka, a przecież mówimy o DEBIUCIE, gdzie podobno pozostałe części są nawet lepsze.

Moja książkowa intuicja jeszcze nigdy mnie nie zawiodła, odkąd pozwoliłam sobie za nią podążać. Zazwyczaj widząc zapowiedź Fabryki Słów jestem w stanie określić, czy dana pozycja jest warta zakupu. Tylko w przypadku „Cienia Utraconego Świata” Jamesa Islingtona nie czułam nic specjalnego. Jakby szósty zmysł próbował ukryć przede mną książkę, która wprawi mnie w pisarskie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to