-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik264
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2024-05-04
2024-04-01
„– Nie znoszę cię, Evans – rzucił rozbawiony do pleców kobiety.
– Ja ciebie bardziej – odgryzła się.
– I bardzo się cieszę z tego powodu, to przecież ciągle »bardziej«.”
Kto choć raz miał styczność z twórczością Anny Falatyn, ten wie, że każda jej powieść zachwyca dopracowaniem i nietuzinkową fabułą. Autorka ponownie zabiera nas do Chicago, tym razem wciągając w środek kryzysu opioidowego, który w rzeczywistości stał się solą w oku Amerykanów. Wątek ten dodał atrakcyjności, budzi ciekawość, przy tym ma spory wpływ na przebieg fabuły, a jego realny wydźwięk nadaje niebanalnego charakteru całej historii.
Głównymi bohaterami powieści są William i Audrey. On – były lekarz, który ze względu na pewne okoliczności porzucił swój zawód i postanowił spełniać się w branży farmaceutycznej. Jako prezes koncernu nie ma jednak łatwo, bo to właśnie on stał się tarczą odpierającą wszystkie ataki. Ona – lekarka i aktywistka działająca na rzecz wycofania leków bazujących na opioidach. Wyczuwacie związek? Ich pierwsze spotkanie jest barwne, emocjonujące i naznaczone… jajkami. A im dalej w las, tym wcale nie lepiej. Ich potyczki słowne i małe zemsty to złoto! Ania stworzyła bardzo wyrazistych bohaterów, a chemia między jest elektryzująca. Gdzieś po drodze rodzi się między nimi fascynacja i przyciąganie. Uwielbiam to, jak zostało zbudowane między nimi napięcie. Czytelnik doprowadzony jest wręcz do wrzenia potęgowanym między nimi pożądaniem. Sceny zbliżeń opisane są w delikatny, niewulgarny, ale pobudzający zmysły sposób. Stanowią przyjemny dodatek, na który trzeba i WARTO poczekać. Coś niewiarygodnego!
„Przez myśl przemknęło mu, że jest nią zafascynowany. Intrygowała go jej natura, opryskliwość, zaciętość oraz to, że nie potrafił jej rozgryźć. Ekscytowało go to, że kobieta nim gardziła i traktowała jak wroga.”
Jednakże to emocje odgrywają tu kluczową rolę. Zarówno Will, jak i Audrey dźwigają ze sobą potężny bagaż, który odpowiada za ich wycofanie i niepewność. Zaufanie rodzi się między nimi stopniowo, a czytelnik nie ma wrażenia, że coś jest sztuczne i płytkie. Biorąc pod uwagę ich doświadczenia, nie mogło być inaczej. Z tej dwójki to Will jest tą stroną, która szybciej wie czego, a właściwie kogo chce. Tutaj odkrywamy jego czułą i wrażliwą stronę, a to jest niezwykle odświeżające, bo dla świata zewnętrznego pokazuje się wyłącznie jako arogancki i nadęty buc. Im lepiej go poznajemy, tym bardziej przekonujemy się, jak wartościowy i lojalny człowiek skrywa się pod skrojonym na miarę garniturem. Jego starania względem Dee topiły moje serducho. Gdzie mogę znaleźć takiego Willa? Chyba nie zdziwię Was, gdy powiem, że trafił na czołowe miejsce na liście moich mężów książkowych?
Audrey przeszła w życiu naprawdę wiele, jest złamaną duszą, która tak naprawdę nie spotkała na swojej drodze osoby, która byłaby tylko dla niej. To, czego doświadczyła, odcisnęło na jej psychice trwałe piętno, a jej trauma jest obecna, widzimy, jak stale się z nią zmaga, jak odpowiada za jej brak pewności siebie i destrukcyjne myśli na swój temat. To trudna tematyka i uważam, że Ania poradziła sobie świetnie, portretując Audrey, jej słabości i chwile zawahania. Jednocześnie ta strona osobowości naszej głównej bohaterki, która popycha ją do pomocy innym, jest niezwykle ujmująca. Jest prawdziwym słoneczkiem, zwłaszcza w kontaktach z Willem. Audrey momentami może nie jest łatwą do lubienia bohaterką, ale jest prawdziwa, popełnia błędy jak każdy z nas i tutaj tkwi jej urok.
„Dzięki tobie odważyłam się przełamać ciszę, w której żyłam. Dziękuję za pokazanie mi, że słowa potrafią być piękne. Za to, że pokazałeś mi, kim tak naprawdę jesteś, dzięki temu ja mogłam pokazać siebie.”
„Pokaż mi, kim jesteś” jest powieścią kompletną, dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach, a jej romantyczna strona urzeka. Tutaj każdy dialog ma sens, każda rozmowa wnosi coś nowego, nawet te wzajemne docinki Willa, Zacka i Bena, bo pokazują, jak silna i wartościowa jest ich przyjaźń. Anna Falatyn stworzyła historię, która porywa od pierwszych stron, bawi, ale też porusza poprzez realne ludzkie problemy. To prawdziwy emocjonalny rollercoaster, a przy tym stanowi bezpieczne i komfortowe miejsce, którego nie chce się opuszczać. Historia Willa i Audrey jest wyjątkowa, a ich droga nie należała do łatwych. Naznaczona jest wieloma wybojami, bólem, problemami z zaufaniem, ale nie brakuje w niej promieni słońca. To jedna z tych powieści, która karmi duszę, pozostawiając w sercu i głowie trwały ślad. Ja jestem zachwycona i nie skłamię, gdy stwierdzę, że Anna Falatyn należy do grona najlepszych polskich autorek. Każda jej powieść stanowi dowód fenomenalnego kunsztu i dbałości o detale. Każda z nich wnosi ogromną wartość literacką, którą czytelnik rozkoszuje się jak najlepszą ucztą. Po prostu czytajcie Willa, jestem pewna, że też się zakochacie!
„– Nie znoszę cię, Evans – rzucił rozbawiony do pleców kobiety.
– Ja ciebie bardziej – odgryzła się.
– I bardzo się cieszę z tego powodu, to przecież ciągle »bardziej«.”
Kto choć raz miał styczność z twórczością Anny Falatyn, ten wie, że każda jej powieść zachwyca dopracowaniem i nietuzinkową fabułą. Autorka ponownie zabiera nas do Chicago, tym razem wciągając w środek...
2024-04-18
„Nie możemy od siebie odwrócić wzroku, w jednym spojrzeniu mówimy sobie tak wiele. Moje serce wypełnia się czymś z innego świata, uczuciem, którego ludzie szukają całe życie, o które wybuchają wojny.
Miłość.”
Pewnie część z Was wie, że kocham motyw zakazanej relacji. Dlatego nic dziwnego, że gdy tylko ujrzałam zapowiedź „Sweet Dandelion”, wiedziałam, że muszę ją poznać. Nie spodziewałam się jednak tak potężnej dawki emocji. I tym Micaela Smeltzer mnie kupiła!
Dani ma za sobą traumatyczne wydarzenia, wskutek czego przeprowadza się do brata, gdzie kończyć będzie liceum. Jest zagubiona, z barwnej i żywiołowej dziewczyny stała się obojętna i zamknięta w sobie. Zostaje również skierowana na codzienne sesje do szkolnego pedagoga, co nie jest dla niej optymistyczną perspektywą. Pan Taylor okazuje się jednak niespełna trzydziestoletnim mężczyzną, który burzy jest ogólny osąd na temat psychologów i terapeutów, wynikający z dotychczasowych doświadczeń. Nie stara się na siłę wyciągać z niej zwierzeń, nie wpaja gotowych rozwiązań. Po prostu jest. Żadne z nich nie przewidziało się, że w grę wejdą prawdziwe uczucia.
Relacja Dani Lachlana została zbudowana naprawdę dobrze. Autorka postawiła na więź emocjonalną, która oparta została na przyjaźni i zrozumieniu. Dopiero po dłuższym czasie pojawiają się głębsze uczucia, choć ze strony Dani przyciąganie pojawia się już na samym początku. Wynikało to pewnie z tego, że przy nim czuła się bezpieczna i wysłuchana. Ich relacja to idealny przykład „właściwa osoba, niewłaściwy czas”. Czytelnik nie ma poczucia (przynajmniej ja nie miałam), że jest niemoralna. Micaela zadbała o jej głębię, a na przeszkodzie stały wyłącznie zajmowane przez nich pozycje. Widać to szczególne i wyjątkowe porozumienie dusz, które do mnie przemówiło. Ich droga jest wyboista, pełna przeciwności, trudnych wyborów, łez, ale też zrozumienia, zaufania i prawdziwego uczucia. Szkoda tylko, że historię poznajemy wyłącznie z perspektywy Dani, bo jestem ciekawa, co działo się w głowie Lachlana. Z drugiej strony dzięki temu niepewność trzymała mnie w napięciu do samego końca.
Mam jednak małe zastrzeżenie. W pewnym momencie miałam wrażeniem, że autorka bardziej skupiła się na przyjaźni Dani z Anselem, który coś do niej poczuł. Przeszło mi nawet przez myśl, czy nie lepiej właśnie byłoby jej z nim, bo był tak oddany ich relacji.
Tę prawie sześćsetstronnicową powieść przeczytałam w dwa dni. Nie byłam w stanie się oderwać i czytałam w każdej możliwej chwili, olewając po drodze obowiązki. Historia Dani i Lachlana przemówiła do mnie, nakarmiła emocjami moją duszę książkoholika. Natomiast krótkie rozdziały sprawiały, że czytanie przebiegało dynamicznie. Podobało mi się to, że autorka tak duży nacisk położyła na traumę Dani, ona nie znika nagle jak za dotknięciem magicznej różdżki, a wymaga pracy, jej wewnętrznej potrzeby uzdrowienia. Pióro Micaeli Smeltzer spodobało mi się na tyle, że z chęcią poznam jej inne powieści.
„Sweet Dandelion” to nie jest kolejny schematyczny i płomienny romans z motywem zakazanej relacji. To przepiękna i ujmująca powieść o zrozumieniu, wsparciu, przyjaźni, szukaniu własnej drogi, kiedy kierunek ulega zmianie. To historia dwóch bratnich dusz, które znalazły się w najmniej oczekiwanym i niewłaściwym momencie. Autorka zachwyca emocjonalnością, wspaniale zbudowanymi więziami oraz wartością płynącą z opowieści. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Polecam!
„Nie możemy od siebie odwrócić wzroku, w jednym spojrzeniu mówimy sobie tak wiele. Moje serce wypełnia się czymś z innego świata, uczuciem, którego ludzie szukają całe życie, o które wybuchają wojny.
Miłość.”
Pewnie część z Was wie, że kocham motyw zakazanej relacji. Dlatego nic dziwnego, że gdy tylko ujrzałam zapowiedź „Sweet Dandelion”, wiedziałam, że muszę ją poznać....
2024-04-20
„Jak niby miałabym wytłumaczyć, dlaczego nie mogę pozwolić Daxowi się do mnie zbliżyć? Jak miałabym jej powiedzieć, że przy nim czuję się tak, jakbym była łatwopalna?”
„Łatwopalna” zaintrygowała mnie, gdy tylko przeczytałam jej opis. Wątek paranormalny zwabił mnie jak ćmę, bo już czytałam jedną powieść Ludki Skrzydlewskiej w tym klimacie i bardzo mi się podobała. Tym razem jednak autorka podążyła w zupełnie innym, ale niemniej ciekawym kierunku.
Główną bohaterką jest Delaney Fox i to właśnie z jej perspektywy poznajemy tę historię. Kiedy była dzieckiem, w ich domu wybuchł pożar, który zabrał jej brata, a jej pozostawił ślady na ciele. Choć stały się jej zmorą, były niewielką ceną w obliczu wyrzutów sumienia za śmierć Dylana. Wydarzenie to odcisnęło piętno na jej psychice i nawet dwadzieścia lat później towarzyszą jej koszmary i lęki. Ale Laney ma tajemnicę, o której nie wie nikt… chyba.
Nowe miejsce zamieszkania miało być nowym początkiem. Lane nie była przygotowana na to, że jej nowym sąsiadem będzie przystojniak, który budzi w niej nieznane dotąd uczucia. Jej poczucie własnej wartości jednak nie pozwala jej na myśli, że ktoś taki jak on mógłby się nią zainteresować. Muszę przyznać, że łamało mi to serce. Nie pomagała również jej relacja z jej przyjaciółką, Savannah, której nie polubiłam. W jej towarzystwie Lane zmuszona była wychodzić ze swojej strefy komfortu, ale nie w tym pozytywnym sensie. Dopiero u boku Daxa zaczęło się coś zmieniać, choć i tak był to żmudny proces. Muszę przyznać, że te pesymistyczne myśli Lane z czasem zaczęły mnie nieco nużyć, rozumiałam ją, ale w moim odczuciu zostały nieco przeciągnięte.
Relacja Daxa i Delaney została wykreowana naprawdę przyjemnie. Wyczuwalne jest przyciąganie, chemię, a na coś więcej musimy poczekać. Dax skrupulatnie burzy mur Laney i obserwowanie tego, jak odbudowuje jej poczucie własnej wartości, było naprawdę piękne. Skradł tym kawałek mojego serca. Może ich uczucie pojawia się nieco za szybko, ale biorąc pod uwagę wspólne przeżycia, można przymknąć na to oko. Ich zbliżenia są pełne namiętności i przyjemnej dozy pikanterii. Tego akurat w powieściach Ludki nie brakuje, ale wszystko opisane jest ze smakiem, sceny te nie są wulgarne ani nie wywołują ciar żenady.
Ciekawym aspektem tej powieści jest wątek kryminalny, który utrzymuje w napięciu. Zagadka związana z podpalaczem i jego kolejnymi celami dodała charakteru. Zdecydowanie intryguje, stanowi element zaskoczenia, ale muszę przyznać, że w pewnym momencie zorientowałam się, kto za tym stoi. Zdolności Delaney dodały opowieści nietuzinkowości, z czymś takim jeszcze się nie spotkałam i po raz kolejny jestem pod wrażeniem pomysłowości autorki.
„Łatwopalna” to kolejna świetna pozycja w dorobku Ludki Skrzydlewskiej. To idealna historia dla miłośniczek gorących strażaków oraz motywu „reverse grumpy & sunshine”. Nie jest przesłodzona, a wątek romantyczny otula ciepłem i nadzieją. Pióro autorki jak zwykle wciąga, a ciekawie poprowadzona fabuła nie pozwala oderwać się od lektury. Polubiłam bohaterów tej powieści i spędziłam z nimi naprawdę przyjemne chwile. Polecam!
„Jak niby miałabym wytłumaczyć, dlaczego nie mogę pozwolić Daxowi się do mnie zbliżyć? Jak miałabym jej powiedzieć, że przy nim czuję się tak, jakbym była łatwopalna?”
„Łatwopalna” zaintrygowała mnie, gdy tylko przeczytałam jej opis. Wątek paranormalny zwabił mnie jak ćmę, bo już czytałam jedną powieść Ludki Skrzydlewskiej w tym klimacie i bardzo mi się podobała. Tym razem...
2024-04-21
„I gdy już prawie udało mi się pozbyć jej z głowy, ona wraca. Jak świeży zastrzyk czystego narkotyku, kiedy niemal już udało mi się wyjść z nałogu.”
Kocham Elle Kennedy w wydaniu hokejowym, a jej serie stanowią moją bezpieczną i komfortowa przystań, do której uwielbiam powracać. Seria „Avalon Bay” pokazuje jej zupełnie inne oblicze, co w porównaniu choćby do „Off-campus” może uchodzić za słabsze, dla mnie jednak jest udaną próbą sił w czymś innym. Polubiłam ją za lekki, wakacyjny klimat oraz nieschematyczne i wyraziste postacie.
„Reputacja niegrzecznej dziewczyny” ponownie przenosi nas do Avalon Bay. Tym razem głównymi bohaterami są Evan, którego poznaliśmy już w poprzednim tomie oraz Genevieve, która choć nieobecna, była jak cień podążający jego śladem. „Kompleks grzecznej dziewczynki” pokazał ich relację jako toksyczną i nieodpowiednią do tego stopnia, że sama nie wiedziałam, jak odbiorę ich historię, gdy sami dojdą do głosu. Bardzo podobało mi się, że Elle wzięła na tapetę tak nieidealne, popełniające młodzieńcze błędy, ale żyjące pełnią życia osoby. Gen i Evan razem byli jak huragan siejący zniszczenie, jak nieokiełznany pożar, który po drodze zostawiał po sobie zgliszcza. Wszystko jednak się zmieniło, gdy dziewczyna nagle wyjechała bez słowa. Po roku nieobecności wraca ze względu na śmierć matki i wszystko zanosi się na to, że zmuszona będzie zostać w miasteczku trochę dłużej. Ten rok zmienił Gen, starała się zerwać ze złymi nawykami, które dotychczas wpędzały ją kłopoty. Jedną z iskier zapalnych jej niewłaściwego zachowania był właśnie Evan.
Jego ten rok nie potraktował łagodnie. Początkowo uznał to za kolejną gierkę Gen, do czego zdążyli już przywyknąć. Mijające miesiące bez kontaktu wyprowadziły go jednak z błędu, tym samym pozostawiając jątrząca się ranę. Powrót Gen widzi jako szansę, a jej upór i dystans traktuje jak wyzwanie. Genevieve jednak nie jest już taka sama, a przynajmniej próbuje za taką uchodzić. Zerwanie z reputacją niegrzecznej dziewczyny wcale nie jest takie łatwe, zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawia się ktoś, kto przypomina, jak wcześniej się czuła i jak nadal potrafi się przy nim czuć. Ich relacja jest pełna pasji, ognia, choć autorka nie skupia się zbyt bardzo na ich cielesności. Podobało mi się to, że skupiła się na ich przemianie, na chęci odnalezienia siebie na nowo. Niemałe znaczenie w ich przypadku mają także relacje z rodzicami, co miało duży wpływ na ich zachowanie, na postrzeganie siebie samych. Pod płaszczykiem lekkości wskazuje na ważne wartości, skłania do przemyśleń. Nie brakuje tu także humoru, który jest charakterystyczne dla pióra Elle Kennedy. Idealnie go dozuje, niejednokrotnie wywołując uśmiech na twarzy.
„Reputacja niegrzecznej dziewczyny” to przede wszystkim powieść o drugiej szansie, przebaczeniu, próbie zerwania z przeszłością i stawaniu się lepszą wersją siebie. Elle Kennedy wzięła na warsztat dwie nieidealne, zagubione dusze, które mimo wspólnej barwnej przeszłości, są dla siebie idealne. Nie jest to taka Elle Kennedy, jaką pokochałam za serie „Off-campus”, „Briar U”, czy „Hokeiści”, zabrakło mi tej charakterystycznej dla nich magii, jaką rzuca na czytelnika w trakcie czytania. Niemniej jednak w dalszym ciągu porywa w swe szpony i pochłania, a ja spędziłam z historią Evana i Genevieve bardzo przyjemne chwile. To jedna z tych historii, które gdy już się zacznie, to nie jest się w stanie oderwać, dopóki nie dotrze się do końca. Zachęcam do przeczytania!
„I gdy już prawie udało mi się pozbyć jej z głowy, ona wraca. Jak świeży zastrzyk czystego narkotyku, kiedy niemal już udało mi się wyjść z nałogu.”
Kocham Elle Kennedy w wydaniu hokejowym, a jej serie stanowią moją bezpieczną i komfortowa przystań, do której uwielbiam powracać. Seria „Avalon Bay” pokazuje jej zupełnie inne oblicze, co w porównaniu choćby do „Off-campus”...
2024-04-08
„Może nigdy nie zrozumie, nigdy się nie dowie, że była dla mnie powodem wszystkiego.”
Powieść „Znienawidzony” to pierwszy tom serii „Odmieńcy z West Emerald”. Kiedy otrzymałam propozycję jej zrecenzowania, opis zaintrygował mnie na tyle, że nie mogłam odmówić sobie możliwości sprawdzenia twórczości nowej na polskim rynku autorki.
Książka składa się z dwóch części, które dzieli ośmioletni przeskok czasowy. Bardzo lubię motyw spotkania po latach i drugiej szansy, a tutaj akurat autorka poprowadziła ten wątek w przyjemny dla mnie sposób. Były emocje, ból i próba odkupienia win.
Przyznam się szczerze – sądziłam, że będę mieć do czynienia z romansem mafijnym. Być może to mój błąd albo niedopatrzenie, ale mimo wszystko się na niego nastawiłam. Mamy za to zagadkę kryminalną, tyle że w moim odczuciu było jej trochę za mało, jak na taką objętość książki. Czegoś mi tu zabrakło. Owszem prolog kończy się nieprzewidywalnie, co rzeczywiście już na samym początku obudziło we mnie zaciekawienie, które towarzyszyło niemal do końca. Chciałam odkryć, co doprowadziło do tej sytuacji i kto poluje na Dani. Końcówka okazała się zaskakująca i to oceniam na plus, bo po drodze autorce udało się nas nieco zmanipulować.
Nie wiem, czy to kwestia pióra autorki, czy może tłumaczenia, choć raczej obstawiam to pierwsze, ale w niektórych sytuacjach wyczuwalna była sztuczność. W dialogach czy ogólnie w pewnych sytuacjach, zwłaszcza w tej pierwszej części, gdy nagle znika wrogość chłopaków względem Dani. Jej relacja z Gage’em też wskoczyła na wyższy poziom w sposób nieoczekiwany i tutaj niestety mi zgrzytało. Nie umiałam w pełni uwierzyć w ich uczucie. Mieli jednak swoje dobre momenty, gdy w jakiś sposób chwytali mnie za serce.
Z tej dwójki większą sympatią zapałałam do Gage’a. Jego kreacja wywołała we mnie pewną słabość. Ciekawym aspektem okazało się też to, że autorka ubrała go w zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Szkoda tylko, że nie pociągnęła tego tematu szerzej. Dani z kolei okazała się dla mnie neutralna. Nie irytowała mnie swoim zachowaniem, ale też nie zostanie w mojej pamięci na dłużej.
Jeśli mam być szczera, to polubiłam ekipę Wyrzutków z West Emerald. Ich lojalność i oddanie względem siebie nawzajem są ujmujące. Jestem też bardzo ciekawa historii Tess i Micah oraz Haven i Connera, więc czekam na następne tomy.
„Znienawidzony” jest to powieść, co do której miałam dość spore oczekiwania. Lektura nie okazała się zła, lecz widoczne niedociągnięcia pozostawiły we mnie poczucie niedosytu. Zaciekawiła mnie jednak na tyle, że spędzony z nią czas nie uważam za stracony. Pióro autorki może nie jest idealne, ale zdecydowanie wciąga. Czy polecam? Każdy z nas ma inny gust, dlatego zachęcam do wyrobienia własnej opinii.
„Może nigdy nie zrozumie, nigdy się nie dowie, że była dla mnie powodem wszystkiego.”
Powieść „Znienawidzony” to pierwszy tom serii „Odmieńcy z West Emerald”. Kiedy otrzymałam propozycję jej zrecenzowania, opis zaintrygował mnie na tyle, że nie mogłam odmówić sobie możliwości sprawdzenia twórczości nowej na polskim rynku autorki.
Książka składa się z dwóch części, które...
2024-03-17
„I Wanna Feel You” to ostatni już tom serii Joanny Chwistek o hokeistach w roli głównej. To spotkanie, choć wyczekiwane, to przy okazji napawa melancholią, bo jak pożegnać się z bohaterami, których tak bardzo się polubiło? Postać Kaia budziła moje zaintrygowanie już od pierwszego tomu. Dotychczas dał się poznać jako ten małomówny, wycofany i niemieszający się w nic chłopak. Nie wiem, jak Wy, ale mnie takie postacie ciekawią najbardziej, bo zazwyczaj skrywają trudne historie. Nie inaczej było tym razem.
„Co czułem do tej dziewczyny? Litość? Żal? Współczucie? Nie, to nic z tych rzeczy.
Chciałem, żeby mnie zagadywała, zadawała pytania, śmiała się, ale szczerze. Chciałem pokazywać jej nowe rzeczy, zabierać na mecze hokeja, chciałem, żeby była szczęśliwa.
Zaczynałem się w tym pogrążać. Lada chwila nie będzie odwrotu…”
Kai Kane to postać, która niewątpliwie może początkowo budzić sprzeczne uczucia. Jego podejście do relacji damsko męskich oględnie mówiąc jest dość frywolne. Unika zobowiązań i wydaje się, że nic nie będzie w stanie zmienić jego nastawienia. Do czasu kiedy w jego życiu pojawia się Amy, niewidoma dziewczyna, która budzi jego instynkt opiekuńczy, ale też pożądanie. Joanna Chwistek nie stworzyła jednak między nimi słodkiej relacji, gdzie bohaterowie zmieniają swoje zachowanie o sto osiemdziesiąt stopni. Tak naprawdę oboje staczają batalię z własnymi przyzwyczajeniami i demonami przeszłości, które stale dają o sobie znać. Nie pozbawiła ich emocjonalnych zawirowań, gdzie szczerość odgrywa kluczową rolę. W tym wszystkim mimo wszystko najważniejsza jest rodząca się więź, naznaczona przywiązaniem, troską, ale też solidną dawką namiętności. Oj jest gorąco!
„Ona zawsze była… promykiem, iskrą, która rozjaśniała nawet moje dni, ale teraz… teraz była płomieniem, łuną sprawiającą, że nawet w wszechobecnym półmroku raził mnie jej blask.”
„I Wanna Feel You” oraz wcześniejsze tomy serii „I Wanna” choć opowiadają o nastolatkach wkraczających w dorosłość, to w moim odczuciu skierowane są raczej do tej starszej młodzieży. Pikanteria oraz ukazywane w niej problemy sprawiają, że odnajdą się w niej również starsze osoby, takie, które mają ze sobą już pewien bagaż doświadczeń. Autorka zarówno historią Kaia, jak i Amy, skłania do refleksji, jednocześnie budzi ogrom emocji, bo nie są one łatwe i przyjemne. Tak, oboje napsuli mi krwi, bo czasem ich decyzje napawały mnie irytacją. Jednakże taką zdrową, która nie wywołuje bólu głowy. Stworzyła też historię, przez którą dosłownie się płynie, ale akurat to fani pióra Joanny doskonale znają, bo właśnie ta lekkość jest charakterystyczna dla jej powieści. Szykujcie się zatem na to, że nie oderwiecie się od niej, póki nie dobrniecie do końca.
Asia zaserwowała nam tu również cudowne pożegnanie z ulubionymi bohaterami. Ten epilog niesamowicie mnie rozczulił, otulił ciepłem i sprawił, że zdecydowanie będę za nimi tęsknić. Uwielbiam to, jak autorka ukazała w tej serii siłę przyjaźni, która przetrwała niejedną próbę. To jedna z tych serii, która przywołuje na usta uśmiech, gdy tylko się o niej pomyśli. Jest niezwykle komfortowa, a każdy tom na swój sposób wyjątkowy. Jestem niezwykle dumna z tego, że mogłam być częścią całej serii.
„– Jesteś – szepnął, opierając policzek o moją głowę i ściskając mnie tak mocno, że ledwie byłam w stanie nabrać tchu.
– Tak, jestem – potwierdziłam, wdychając znajomy zapach.
– I to wystarczy – powiedział, wnosząc mnie do środka i zamykając za nami drzwi.”
„I Wanna Feel You” to powieść, która pokazuje, jak ważna jest szczerość. Czasem warto wyjść ze swojej skorupy i otworzyć się na bliskich, którzy tylko czekają, by w razie potrzeby wyciągnąć pomocną dłoń. Joanna Chwistek wykreowała nietypowych bohaterów, którzy mimo popełnianych błędów budzą ogromną sympatię. Jeśli szukacie przyjemnej, pełnej namiętności i porywającej serii, która przy okazji zaserwuje dawkę emocji, to koniecznie sięgnijcie po „I Wanna”!
„I Wanna Feel You” to ostatni już tom serii Joanny Chwistek o hokeistach w roli głównej. To spotkanie, choć wyczekiwane, to przy okazji napawa melancholią, bo jak pożegnać się z bohaterami, których tak bardzo się polubiło? Postać Kaia budziła moje zaintrygowanie już od pierwszego tomu. Dotychczas dał się poznać jako ten małomówny, wycofany i niemieszający się w nic chłopak....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-24
„Choroba to potwór w ciemności. Czai się i czeka, by uderzyć w najlepszym momencie. Podnosi swój paskudny łeb i bierze, co chce i kiedy chce.
Istnieje jednak choroba, która jest gorsza od wszystkich istniejących niewidzialnych schorzeń i szerzy się na całym świecie.
Obojętność.”
Podejmując się zrecenzowania powieści „Pod drzewem sykomory”, doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, z jaką historią przyjdzie mi się mierzyć. Wiedziałam też, że zakończenie nie będzie należało do klasycznych i tych najbardziej oczekiwanych. Czasem jednak potrzebujemy takich powieści. Emocjonalnych, brutalnie realnych, które wycisną łzy. I tutaj właśnie to dostałam.
„Pod drzewem sykomory” nie jest łatwą historią. Jest bolesna, skłania do refleksji, ale jednocześnie posiada ten szczególny i wywołujący ciepło promyczek słońca. Autorka zwraca uwagę, z czym mierzą się osoby zmagające z nieuleczalną chorobą oraz to, na jak wielu płaszczyznach zmienia to życie całej rodziny. Robi to w surowy sposób, bo nie boi się pokazywać bezradności, smutku, zrezygnowania, pogodzenia się z rzeczywistością, ale też odtrącenia. Przy okazji nieodzowną częścią tej opowieści jest strata i zmagania z wieloletnią żałobą.
Główną bohaterką powieści jest Emery, która choruje na chorobę autoimmunologiczną toczeń rumieniowaty. Ta sama choroba dziesięć lat wcześniej zabrała jej siostrę bliźniaczkę, a tej straty nie przebolała ani ona sama, ani jej matka, która na dodatek jest przerażona powtarzającym się scenariuszem. B. Celeste na ich przykładzie ukazuje niezwykle trudną relację między matką i córką. Właśnie przez to Emery decyduje się na zamieszkanie z ojcem na czas ostatniej klasy liceum. Mimo iż darzy go ogromnym żalem za to, że opuścił rodzinę w momencie, w którym najbardziej go potrzebowały, wydaje się to dla niej jedynym słusznym rozwiązaniem, by jej mama nie musiała dłużej cierpieć, patrząc na nią i wyniszczającą jej ciało chorobę.
Choroba Emery odebrała jej naprawdę wiele, przez nią nie mogła żyć jak każdy nastolatek w jej wieku, dlatego jej ucieczkę stanowiły nauka i książki. Kiedy przeprowadza się do ojca, mierzy się z czymś, o czym zdążyła już zapomnieć – rodzinnym cieple, które ofiarowuje jej nowa żona taty. W jej życiu pojawia się też ktoś inny, Kaiden, przybrany brat. Jego postać od samego początku jest zagadkowa. Widać w nim buntowniczą naturę, a jego nastawienie względem Emery wcale nie jest przyjazne. Jak się okazuje pozornie. Kaiden pod tą skorupą skrywa naprawdę piękna i wrażliwą naturę, jednak codzienne zakładanie maski było o wiele lepszym rozwiązaniem. Dopiero przy Emery zaczął odkrywać prawdziwego siebie, a to niezwykle do mnie trafiło.
Ich relacja nie jest czysto romantyczna. W głównej mierze opiera się na przyjaźni, trosce, porozumieniu dusz, które doznały dotkliwej straty. To nie jest płomienny romans, a piękna, chwytająca za serce więź, która pozostała silna do samego końca. Do tego stopnia, że ostatnie strony śledziłam z trudnością przez stale napływające do oczu łzy. Byłam nastawiona na taki scenariusz, wiedziałam, że zaboli, ale i tak nie dałam rady się od nich uchronić. Zżyłam się z bohaterami, ogromnie ich polubiłam oraz to, z jaką wyrazistością autorka wykreowała ich charaktery. Coś wspaniałego! Oczywiście, mogłabym się doczepić do jakichś drobiazgów, ale tym razem zwyczajnie nie mam ochoty.
„Pod drzewem sykomory” to powieść, którą każdy powinien przeczytać bez względu na to, czy lubi tylko dobre zakończenia, czy nie. Jest przepiękna, poruszająca, smutna, ale też pełna ciepła, zrozumienia i miłości, które nie zawsze pokazane są w oczywisty sposób. To powieść, która uwydatnia to, jak trudne wybory stawia przed nami życie. Widać też, że autorka zawarła w tej historii cząstkę swojej duszy. Ciężko opisać to słowami, bo tę historię po prostu trzeba przeżyć i zrozumieć jej złożoność. I chociaż po zapowiedziach spodziewałam się, że tych łez poleje się więcej, tak będąc po lekturze, nic bym w niej nie zmieniła, bo zadziałała na mnie w taki sposób, jak oczekiwałam. Ja nie mogłam się od niej oderwać! Polecam z całego serca!
„Choroba to potwór w ciemności. Czai się i czeka, by uderzyć w najlepszym momencie. Podnosi swój paskudny łeb i bierze, co chce i kiedy chce.
Istnieje jednak choroba, która jest gorsza od wszystkich istniejących niewidzialnych schorzeń i szerzy się na całym świecie.
Obojętność.”
Podejmując się zrecenzowania powieści „Pod drzewem sykomory”, doskonale zdawałam sobie sprawę z...
2024-03-22
„Postanowiłam założyć nową maskę, licząc, że ta nie będzie ze szkła. Pragnęłam zrobić coś, co choćby na moment pozwoli mi zapomnieć.”
„Szklana maska, mroczny on” to powieść, która niesamowicie zaintrygowała mnie swoim opisem. Kiedy otrzymałam egzemplarz do recenzji, zachwyciła wizualnie. Nie mogłam się doczekać, aż po nią sięgnę. Jak wypadła w moich oczach?
Książka podzielona jest na dwie części. Ta pierwsza wzbudziła we mnie skrajne odczucia. Z jednej strony były momenty, gdy angażowałam się w przebieg akcji, by po jakimś czasie odczuwać znużenie. I tak naprzemiennie. Nastawiłam się, że dostanę mroczną opowieść, gdzie główny bohater dostarczy mi szeregu różnych wrażeń. Mroku nie dostałam, ale za to nie można odmówić autorce solidnej dozy tajemniczości, która odpowiadała za te chwile, gdy czułam się zaciekawiona. Niemal do samego końca pozostał on postacią, której nie umiałam rozgryźć i to na swój sposób zrobiło robotę.
Bohaterowie mieli swoje momenty. Takie, które łapały mnie za serce. Przeszłość Rosalie naznaczona jest traumą, przez co jej kontakty z rówieśnikami, a zwłaszcza z płcią przeciwną są trudne. Pojawienie się w jej życiu Jareda, stanowi punkt przełomowy. Ich relacja jest specyficzna. Często niezrozumiała, dla mnie również, bo zabrakło mi między nimi chemii. Z czasem jednak pojawia się zrozumienie i wsparcie, które są na swój sposób ujmujące. Z tej dwójki to Rosalie jest tą osobą, którą ciężej polubić. Mimo jej doświadczeń momentami zachowywała się po prostu irracjonalnie, naiwnie i lekkomyślnie, co budziło moją irytację. Rozumiałam ją i jej współczułam, ale nie na tyle, by przyćmić to odczucie. Przeszłość Jareda również nie należy do łatwych, ale do jego postaci jakoś łatwiej było mi poczuć sympatię, mimo że jego wahania nastroju bywały deprymujące. To on częściej cierpiał przez bolesne słowa Rose lub jej zachowanie. Oboje mieli swoje „huśtawki” i muszę przyznać, że po prostu często gubiłam się w tym, co czują.
Druga część okazała się dla mnie bardziej emocjonalna. Nie będę wchodzić w szczegóły, żeby niczego nie zaspoilerować. Rosalie przechodzi tutaj przemianę. W końcu wie, czego chce, choć nie brakuje momentów, gdy miałam ochotę przewrócić oczami na jej zachowanie, gdy tylko coś nie szło po jej myśli. Okazała się też twardsza, co oceniam na plus. Tym razem obiektem mojej irytacji stała się nowa postać — Kathy, siostra przyjaciela Jareda. Dziewczyna w moim odczuciu była pusta i infantylna. Trochę nie rozumiem zamysłu ukazywania wydarzeń z jej perspektywy. Zdecydowanie bardziej wolałbym te sceny przeczytać z punktu widzenia Jareda, by poznać jego myśli, uczucia, motywacje. Natomiast Kathy jęcząca wyłącznie o Jaredzie zabiła potencjał emocjonalności tych scen. Ta druga część przynosi też element zaskoczenia, który muszę przyznać, okazał się niespodziewany. Szkoda, że został ukazany trochę „po łebkach”.
„Szklana maska, mroczny on” to pozycja, która wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Nie będę jej Wam odradzać, bo nigdy tego nie robię. Każdy z nas ma swój własny gust, dlatego zachęcam do przeczytania i wyrobienia własnej opinii. Ja po prostu chyba oczekiwałam czegoś więcej, a niestety zabrakło mi tutaj dopracowania i jakiejś konsekwencji.
„Postanowiłam założyć nową maskę, licząc, że ta nie będzie ze szkła. Pragnęłam zrobić coś, co choćby na moment pozwoli mi zapomnieć.”
„Szklana maska, mroczny on” to powieść, która niesamowicie zaintrygowała mnie swoim opisem. Kiedy otrzymałam egzemplarz do recenzji, zachwyciła wizualnie. Nie mogłam się doczekać, aż po nią sięgnę. Jak wypadła w moich oczach?
Książka...
2024-03-24
„To właśnie wtedy podjąłem decyzję, że nie spocznę, dopóki nie zapragnie mnie jej umysł. Ciało mi nie wystarczało. Chciałem, by łaknęła mnie również jej dusza. Każdy jej najmniejszy fragment.”
„The Science of Affection” to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie kontynuacji. Być może pamiętacie, że pierwszy tom zrobił na mnie ogromne wrażenie, choć był zaledwie przedsmakiem, takim wprowadzeniem do historii Reeda i Briany, profesora psychopatologii i jego studentki. Z tego też względu miałam spore oczekiwania wobec tego tomu, a przy tym bałam się, że nie zostaną one spełnione. Przyznam się szczerze, że miałam dwa podejścia do tej powieści. Po jakichś dwustu stronach musiałam zrobić przerwę, bo czułam, że to nie jest dla niej odpowiedni moment. Byłam w niezbyt dobrym nastroju na czytanie, a nieco długie rozdziały temu nie sprzyjały. Wróciłam do niej po tygodniu i to było dobre posunięcie, bo zwyczajnie przepadłam! Reszta poleciała dosłownie na raz.
Julka, co Ty tutaj zrobiłaś?!
„Dylogia Science” to zupełnie inne oblicze autorki, niemoralne, może się nawet wydawać, że brudne, ale pełne żądzy i namiętności. Ależ to było dobre, smaczne, pobudzające zmysły. Uwielbiam to, jak Julka opisuje sceny intymne, bo zawsze są one pełne pasji, a nie wywołują przy tym zażenowania. W tym tomie przeszła sama siebie, serwując pikanterię na najwyższym poziomie. Ten, kto czytał, ten wie, co mam na myśli.
Wątek zakazanej relacji został poprowadzony rewelacyjnie. Jest dreszczyk emocji wywołany obawą o odkrycie, ale autorka dba również o rozwój emocjonalny ich więzi. W końcu wchodzimy do głowy Reeda, a jego myśli i osobowość w ogóle mnie nie rozczarowały. On jest idealny.
Bardzo podobało mi się to, jak Julia wykreowała relację Briany i Reeda. Poza sferą intymną odpowiednio zadbała o to, żeby uczucie miało ręce i nogi. Tam nic nie jest wymuszone, czytelnik nie ma wrażenia, że pojawiło się znikąd. Autorka zatroszczyła się o to, by oparte było na zrozumieniu, przywiązaniu, trosce, tak by nie straciło na ogniu. Jest kompletne.
W tym tomie poznajemy o wiele bardziej naszych bohaterów. Pierwszy zostawił nas pod tym względem z niedosytem, stąd pewnie ta grubość. Choć na otwarcie się Briany musimy poczekać trochę dłużej, to było warto. Jej wcześniejsze zachowanie i wahania nastroju nabierają znaczenia, a ta sytuacja budzi w czytelniku zrozumienie. Jeśli o mnie chodzi, nie miałam problemu z polubieniem obojga. Lubię takie wyraziste i moralnie wątpliwe postacie, a tacy właśnie są Bri i Reed. Idealnie nieidealni.
Już kiedyś pisałam tu, że jestem ogromną fanką pióra Julii Popiel. Teraz powtórzę to po raz kolejny, bo to jak rozwinęła się poprzez tę dylogię, jest niesamowite. Tutaj każdy najmniejszy szczegół jest dopracowany. Uwielbiam ją za research w kwestii psychologii, autorka podejmuje w swojej historii ciekawe tematy z tego zakresu, nie ograniczając się wyłącznie do nazewnictwa. Jestem pod ogromnym wrażeniem! Do tego dochodzi bogate i komfortowe pióro oraz wstawki z innych języków! Mówiłam to chyba przy okazji recenzji pierwszego tomu, ale kocham to, jak Bri i Reed rozmawiają po szwedzku, bo to jest takie ich. Totalnie wyjątkowe i ujmujące. W tym tomie Reed mówi do Bri po niemiecku, a to było… Tu Was potrzymam w niepewności, żebyście sami to odkryli.
Nie skłamię, gdy stwierdzę, że „Dylogia Science” obecnie znajduję się wśród moich ulubionych historii z wątkiem zakazanej relacji. Pokochałam ją za dosłownie wszystko, a jej grzeszny klimat mnie uwiódł. To zmysłowy erotyk, ale MA FABUŁĘ! Ostatnie rozdziały śledziłam z ogromnym napięciem i zaciekawieniem, jak to się wszystko rozwiąże… i chyba nie mogłabym być bardziej usatysfakcjonowana. Nawet polała się łezka wzruszenia, że to już koniec, ale liczę na powrót moich ulubionych bohaterów w historiach, których już teraz autorka zostawiła dla nas przedsmak. Nie mogę doczekać, bo Julia Popiel to niesamowicie zdolna bestia, a ja zacieram ręce na to, co dla nas przygotuje.
PS Kocham za wstawkę z Mari i Ashtonem oraz wzmiankę o Carterze i Avie. Nawet nie wiecie, co to ze mną zrobiło.
„To właśnie wtedy podjąłem decyzję, że nie spocznę, dopóki nie zapragnie mnie jej umysł. Ciało mi nie wystarczało. Chciałem, by łaknęła mnie również jej dusza. Każdy jej najmniejszy fragment.”
„The Science of Affection” to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie kontynuacji. Być może pamiętacie, że pierwszy tom zrobił na mnie ogromne wrażenie, choć był zaledwie...
2024-03-03
„– W tym tempie za chwilę zacznę podejrzewać, że chyba nie działam ci na nerwy tak bardzo, jak mi się wydaje, szefie.
Śmiech, którym wybuchnął, sprawił, że dosłownie chwyciłam się drzwi, o które się opierałam. […]
Rozśmieszyłam go. Ripa. Roześmiał się.”
Mariana Zapata jest niekwestionowaną królową romansów z motywem z slow burn i jestem pewna, że część z Was podpisze się pod tym stwierdzeniem rękami i nogami. Autorka ma niebywały dar malowania słowem. Tworzy powieści, które mimo sporej objętości, porywają w swe szpony. Przy tym skrupulatnie buduje swoje postacie pod względem psychologicznym, pozwalając czytelnikowi poznać ich od podszewki. Nie inaczej było w przypadku powieści „Luna i pewne kłamstwo”. W moim odczuciu historia ta różni się od pozostałych w wydaniu autorki (tych, które dotychczas zostały u nas wydane), a to czyni ją wyjątkową.
Luna jest bohaterką, która została bardzo doświadczona przez życie. Każdego dnia musi przypominać sobie, że jej życie jest dobre, w końcu zawsze mogło być gorzej, przy tym jednak stanowi promyczek słońca jako jedyna kobieta zatrudniona w warsztacie samochodowym Cooper’s Collision and Customs. Jest jak ogień w zestawieniu z gburowatym szefem, który niewątpliwie jest w tym przypadku wodą. Chłodny, zamknięty w sobie, skrywający tajemnice, a ta mieszanka wywołuje trudny do poskromienia pociąg, by odkryć, co takiego chowa pod tą skorupą. Och, Lucas Ripley to moja nowa religia. Przekonacie się, co mam na myśli, jak już przeczytacie.
„– Nie musisz się o nic martwić – usiłowałam go przekonać.
I ot tak jego twarz spochmurniała. Zrobił kolejny krok w moją stronę.
– Chcę się tym martwić. Powiedz mi, co się stało.”
To jest coś niebywałego, że tylko u Zapaty jestem w stanie czekać prawie pięćset stron na głupi pocałunek, a gdy do niego dochodzi piszczeć, jakbym dostała gwiazdkę z nieba. To właśnie dzięki niej pokochałam motyw „slow burn”, bo kreuje relacje w sposób, który mnie zachwyca. Są one pełne troski, zrozumienia, zaangażowania oraz uroczo kiełkującego się uczucia. A gdy uderza to z kopyta, jest gorąco i pikantnie. Tutaj dodatkowego uroku dodaje fakt, że naszych bohaterów łączą relacje zawodowe. Mariana cudownie ukazuje dynamikę rodzącej się więzi, te drobne, niepozorne gesty oraz niepewność wywoływały wewnątrz mnie to szczególne uczucie ciepła. Autorka stworzyła bohaterów, których nie da się nie polubić, choć z pewnością przez fakt, że poznajemy tę historię wyłącznie z punktu widzenia Luny, pojawia się czasem niezrozumienie, jeśli chodzi o zachowanie Ripa. I tak ma on moją miłość. Podskórnie wiemy, że chodzi tam o coś więcej, a ciekawość co dokładnie, napędza do dalszego poznawania powieści.
Problemy z poczuciem własnej wartości, jakie Luna zakorzenione ma w sobie od dzieciństwa, wywołują w czytelniku współczucie. Jej relacje rodzinne są skomplikowane, niejednokrotnie miałam ochotę po prostu ją przytulić, bo ewidentnie nie została odpowiednio doceniana przez swoich bliskich. To wszystko ma wpływ na to, jak obecnie postrzega siebie oraz to, na co zasługuje. A swoim oddaniem zasługuje na naprawdę wiele.
Autorka w urokliwy sposób ukazuje tutaj wątek romantyczny. Nosi znamię realności, bólu, ale też słodyczy i pożądania. Stanowi przyjemne uzupełnienie, bo w głównej mierze powieść skupia się na codzienności bohaterki. Mariana Zapata wie, jak chwycić za serce, złamać je, potem skleić, by do tego jeszcze zmrozić krew w żyłach. Cóż mogę dodać? Po prostu uwielbiam!
„Jesteś pieprzonym cudem. Nie wiem, jak to się dzieje, ale każdego dnia uczysz mnie czegoś nowego na temat przebaczenia i miłości. A ja przez większość życia myślałem, że już dawno wszystkiego się nauczyłem. Dopóki nie poznałem ciebie.”
„Luna i pewne kłamstwo” to kolejna perełka spod pióra Mariany Zapaty, której fanki motywu „slow burn” nie mogą przegapić. Pokochałam tę historię dosłownie za wszystko, tajemniczy klimat, bohaterów i ich relację oraz życiowe problemy, z którymi można się identyfikować. Motyw różnicy wieku oraz motyw „grumpy x sunshine” fenomenalnie dopełniają tę opowieść, tworząc uzależniające połączenie. Dajcie się oczarować kolejnej powieści autorki, obiecuję, że nie pożałujecie!
„– W tym tempie za chwilę zacznę podejrzewać, że chyba nie działam ci na nerwy tak bardzo, jak mi się wydaje, szefie.
Śmiech, którym wybuchnął, sprawił, że dosłownie chwyciłam się drzwi, o które się opierałam. […]
Rozśmieszyłam go. Ripa. Roześmiał się.”
Mariana Zapata jest niekwestionowaną królową romansów z motywem z slow burn i jestem pewna, że część z Was podpisze się...
2024-03-19
„Nie mogę go chcieć dla siebie. W ogóle go nie znam, to wilkołak, a przede wszystkim narzeczony mojej siostry. Mam tylko odegrać jej rolę, dopóki się nie wybudzi, a potem usunąć się w cień. Jak zawsze.
I to właśnie zrobię.”
Moim postanowieniem na ten rok jest częstsze sięganie po romantasy, gatunek, od którego właściwie zaczęła się moja miłość do czytania. Przez ostatnie lata jednak zaginął wśród tych bardziej przyziemnych historii, nad czym coraz częściej ubolewam. Kiedy tylko zobaczyłam zapowiedź najnowszej książki Ludki Skrzydlewskiej, której fabuła została osadzona w fantastycznym świecie, nie mogłam się nie skusić. Powieść „Wilcze ślady” w pierwszej chwili zachwyciła mnie tym, jak przepięknie została wydana, te zdobienia na okładce, wyklejka, ozdobniki stron – po prostu cudo! Znając pióro autorki, wiedziałam, że środek dostarczy mi równie pozytywnych wrażeń… i się nie pomyliłam!
Od pierwszych stron poczułam z historią wyjątkową chemię. W ogóle nie miałam ochoty się od niej odrywać, bo od samego początku zostajemy wciągnięci w wir tajemniczych wydarzeń. Niewyjaśnione ataki, podmiana sióstr i niebywałe pożądanie. Ta mieszanka kupiła mnie bez reszty! Wykreowany przez autorkę klimat w moim odczuciu okazał się niemal upajający. W takich powieściach zawsze fascynują mnie ukazane rasy/klany nie-ludzi. Ciekawi mnie to, w jakim kierunku autor podąży w ich charakterystyce, bo tak naprawdę ma tutaj pewną dowolność, a to jak uczyniła to Ludka, zdecydowanie do mnie przemówiło. Umiejscowiła w swojej powieści czarowników, którzy dzielą się na dwa rodzaje magii oraz wilkołaków (pojawia się nawet demon), a przy tej różnorodności nie odczuwa się zamętu ani chaosu. To połączenie okazało się naprawdę interesujące ze względu na moce ich przedstawicieli oraz typowe dla nich cechy. Nie będę się tu zagłębiać w szczegóły, bo autorka w swojej powieści odpowiednio to wyjaśnia i bardzo łatwo się w tym wszystkim połapać. Zagadka i napięcie towarzyszące tej sprawie towarzyszą nam do samego końca, dlatego nie martwcie się, nie będziecie się nudzić nawet przez chwilę. Myślę, że tak jak ja, niejeden raz poczujecie się zaskoczeni.
Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, bo po „Zmierzchu” zawsze byłam #teamwampiry, ale stało się, przepadłam dla wilkołaka! Ludka wykreowała przegenialną chemię między Ianem i Neve. To przyciąganie było wręcz namacalne, przyprawiające o ciary, niesamowicie hipnotyzujące. Napięcie zbudowane zostało rewelacyjnie, a każdy ich kontakt tylko potęgował moje wewnętrzne nabuzowanie. Szykujcie się na wypieki na policzkach, bo jak to bywa u Ludki – jest naprawdę hot! Poza tym urok alfy jednak robi swoje, podczas czytania miałam wrażenie, że sama ulegam jego mocy, a to świadczy tylko o tym, że autorka z jego kreacją poradziła sobie znakomicie.
„Wilcze ślady” to porywająca, tajemnicza, a przy tym pełna namiętności historia osadzona w świecie fantastycznych istot. Zarówno Ian, jak i Neve budzą sympatię, a ich relacja napawa wieloma uczuciami. Jest słodka, pikantna, ale też pełna lojalności i zrozumienia. Może to wszystko dzieje się między nimi zbyt szybko, ale w powieściach tego gatunku jestem przymknąć oko na takie tempo, bo wiadomo, że bieg wydarzeń nie należy do normalnych. Nie brakuje tu również chwil zwątpienia oraz takich, które trzymają w napięciu i niepewności. Ludka Skrzydlewska pozostawia jednak otwartą furtkę i jestem ogromnie ciekawa, co przygotowała dla nas w kolejnym tomie. Już się nie mogę doczekać!
„Nie mogę go chcieć dla siebie. W ogóle go nie znam, to wilkołak, a przede wszystkim narzeczony mojej siostry. Mam tylko odegrać jej rolę, dopóki się nie wybudzi, a potem usunąć się w cień. Jak zawsze.
I to właśnie zrobię.”
Moim postanowieniem na ten rok jest częstsze sięganie po romantasy, gatunek, od którego właściwie zaczęła się moja miłość do czytania. Przez ostatnie...
2024-02-16
2024-03-13
2024-02-27
2024-03-13
„– Chcę powiedzieć, że jesteś najlepszym chaosem, jaki w życiu poznałem. I choć do tej pory chaos mnie przerażał, ty sprawiasz, że go pragnę.”
Ależ podobała mi się ta książka! Gdybym miała określić ją jednym epitetem, byłoby to słowo „rozkoszna”. Jednocześnie słodka, lekka, zabawna, ale też niosąca ze sobą pewne przemyślenia.
„Przeciwieństwa się przyciągają” oparta jest na motywie udawanego związku, jednakże to, jak wykreowano bohaterów, przywodzi na myśl coś świeżego, ale też specyficznego. Chloe Liese zwraca uwagę na neuroróżnorodność i pokazuje, z czym mierzą się osoby z nią zmagające.
Bea i Jamie to postacie, jakich nie spotyka się na co dzień w tego typu powieściach. Ona ze spektrum autyzmu, on zmagający się z atakami paniki. Oboje są nieidealnie idealni i właśnie to do mnie tak bardzo trafiło. Lubię, gdy bohaterowie wyłamują się z klasycznych schematów. Jak sam tytuł mówi, są też swoimi przeciwieństwami. Myślę, że śmiało można podciągnąć tę dwójkę pod motyw „grumpy & sunshine”. Bea należy do tych energicznych, barwnych postaci, Jamie z kolei na pierwszy rzut oka uchodzi za oceniającego sztywniaka. Im głębiej wchodzimy w tę historię, przekonujemy się, jak złudne bywa pierwsze wrażenie. Że czasem w obawie przed zranieniem zakładamy maski.
Główni bohaterowie udowadniają, że mimo dzielących ich różnic, w tych najwłaściwszych aspektach cudownie się uzupełniają, przy okazji wyciągając siebie nawzajem ze strefy komfortu. Uwielbiam ich chemię! Początkowo mamy wzajemną niechęć, która przeradza się w chęć zemsty. Gdy nasi bohaterowie dają sobie szansę na poznanie, okazuje się, że wzajemne docinki stanowią humorystyczny element nie tylko dla czytelników, ale dla nich samych również. Pojawia się też oparta na zrozumieniu i trosce, a to ze względu na przeszłe doświadczenie zarówno Bei, jak i Jamiego. Nie było zatem możliwości, by nie pojawiło się między nimi coś więcej, a to niesamowicie mnie rozczuliło.
Autorka ma przyjemne pióro, choć muszę przyznać, że nie od razu między nami zaiskrzyło. Dopiero po chyba dwóch czy trzech rozdziałach zaskoczyło na tyle, że nie miałam ochoty odrywać się od powieści. Ciekawe jest też nawiązanie do dzieła Shakespeare’a „Wiele hałasu o nic”, to takie niuanse, które dodają historii wyjątkowości.
Może nie uświadczycie tu zaskakujących zwrotów akcji, a książka nie zostanie w Waszej w pamięci na bardzo długo, ale z pewnością spędzicie przyjemne chwile z tymi nietypowymi bohaterami. Ja bawiłam się naprawdę dobrze i już nie mogę się doczekać, kiedy poznam historię Kate i Christophera, czuję, że będzie gorąco!
„– Chcę powiedzieć, że jesteś najlepszym chaosem, jaki w życiu poznałem. I choć do tej pory chaos mnie przerażał, ty sprawiasz, że go pragnę.”
Ależ podobała mi się ta książka! Gdybym miała określić ją jednym epitetem, byłoby to słowo „rozkoszna”. Jednocześnie słodka, lekka, zabawna, ale też niosąca ze sobą pewne przemyślenia.
„Przeciwieństwa się przyciągają” oparta jest...
2024-03-10
„– Stace, obiecaj mi, że jeśli nas dopadną, nie będziesz rżnął bohatera. Musisz uciekać i nie oglądać się za siebie. To mnie chcą.
– A ty jesteś częścią mnie. Jesteś tą częścią, bez której nie mogę żyć.”
Zanim sięgnęłam po najnowszą powieść T. L. Swan, natknęłam się na kilka opinii, które skutecznie zniechęciły mnie do jej przeczytania. W obawie o zastój czytelniczy spychałam książkę na sam koniec swojego stosu recenzenckiego. Spodziewałam się czegoś naprawdę kiepskiego i chyba znalazłam metodę na czytanie książek autorki, bo w rezultacie nie okazała się tak zła, jak oczekiwałam.
Roshelle poznajemy w momencie, gdy przyłapuje swojego chłopaka na zdradzie z jej przyjaciółką, a zarazem współlokatorką. To wydarzenie nie okazało się jednak najgorszym w jej życiu. Chwilę później przypadkiem natyka się na coś, czego zdecydowanie nie powinna widzieć, a w rezultacie zostaje porwana i przetrzymywana na kontenerowcu. Wychodzi na jaw, że ma tam swojego skrytego anioła stróża, który uchronił ją przed znacznie gorszym losem. Roshelle nie ma jednak pojęcia, co skrywa jej tajemniczy wybawca… a może wróg?
Przyznam szczerze, że mniej więcej do połowy bawiłam się naprawdę dobrze. Owszem nie obyło się bez „krindżowych” momentów, ale w moim odczuciu nie było to aż takie złe. Spokojnie mogłam przymknąć na to oko. Nawet zaczęłam się zastanawiać, skąd te wszystkie negatywne opinie, bo choć „Tajemniczy wróg” odbiega klimatem od pozostałych książek autorki, to jednak historia ma ogromny potencjał. I to stwierdzenie jest tu kluczowe, bo jak się wkrótce okazało, zwyczajnie nie został on w pełni wykorzystany. Dość obiecujący początek zastąpiła dynamiczna, ale nieco absurdalna i głupiutka akcja. Nasi bohaterowie w trakcie stracili również pazur i ciekawą chemię, które udało im się wypracować w pierwszych rozdziałach. Pojawiło się uczucie, ale Roshelle i Mac/Stace w swojej relacji po zrobieniu jednego kroku do przodu, po chwili cofali się o dwa. Nie dało się nie wychwycić pewnej infantylności w ich zachowaniu, co dla mnie skutecznie odebrało początkowy urok. Pod koniec zrobiło się nieco dramatycznie, aczkolwiek muszę przyznać, że pomimo tych wszystkich zastrzeżeń wciągnęłam się w fabułę, a ostatnie rozdziały śledziłam z zaangażowaniem. Pojawiła się nutka niepewności i to moim zdaniem po części zrobiło robotę.
Tak jak wspomniałam wyżej „Tajemniczy wróg” to powieść, która odbiega od znanego nam klimatu powieści T. L. Swan. Nie ma sensu porównywać jej do kultowych już „Braci Miles”, czy nawet serii „Mr”, dla których charakterystyczna była spora dawka humoru, zestawiona z pikanterią. Tutaj mamy głównie to drugie, lecz osadzone razem z sensacją. Ma to swoje plusy i minusy, bo jak widać na przykładzie tej książki – można przedobrzyć. Niemniej jednak tym samym nie uświadczycie tutaj nudy, mimo iż momentami ochota na przewrócenie oczami staje się silniejsza niż wszystko inne. Autorka jednak posiada na tyle przyjemne i wciągające pióro, że przez jej powieści, chociaż absurdalne, i tak przepływa się w mgnieniu oka.
„Tajemniczy wróg” to historia z ogromnym potencjałem, który nie został wykorzystany, ale według mnie historia nie okazała się tak tragiczna, jak spodziewałam się po licznych negatywnych opiniach. W moim prywatnym rankingu na najgorszą książkę T. L. Swan nie pokonała „Włocha” i „Skomplikowanej miłości”, które chyba już do końca będą okupować te zacne dwa pierwsze miejsca. Nie żałuję czasu, jaki spędziłam z bohaterami, pomimo iż ich opowieść nie należała do idealnych. Zachęcam do wyrobienia własnej opinii.
„– Stace, obiecaj mi, że jeśli nas dopadną, nie będziesz rżnął bohatera. Musisz uciekać i nie oglądać się za siebie. To mnie chcą.
– A ty jesteś częścią mnie. Jesteś tą częścią, bez której nie mogę żyć.”
Zanim sięgnęłam po najnowszą powieść T. L. Swan, natknęłam się na kilka opinii, które skutecznie zniechęciły mnie do jej przeczytania. W obawie o zastój czytelniczy...
2024-03-05
„Jest w mojej piersi jak oddychająca, namacalna rzecz. Nie przyjaźń. Coś głębszego. W końcu nie będę w stanie tego powstrzymać i boję się, że w chwili, gdy to się stanie, stracę Penny na dobre.”
Kolejny romans z hokeistą w roli głównej zaliczony! W ostatnim czasie nie mamy co narzekać, jeśli chodzi o tę tematykę, z czego ogromnie się cieszę. Niedawno dzieliłam się z Wami moimi wrażeniami o pierwszym tomie serii „Beyond The Play”, który w moim odczuciu okazał się przyjemną lekturą, choć nieidealną. Tyle jednak wystarczyło, by skusić się na „Ucieczkę”. Czy było warto?
Tym, co niewątpliwie wysuwa się tutaj na prowadzenie to ilość scen intymnych. Są one pikantne, odważne, pobudzające, lecz z czasem niestety zaczęły wywoływać we mnie znużenie. Jednakże ta sfera odgrywa tutaj przeogromne znaczenie ze względu na traumatyczne przeżycia głównej bohaterki, stąd też rozumiem takie poprowadzenie akcji. W ten sposób autorka pokazała, jak rodzi się zaufanie między Cooperem i Penny i to na swój sposób jest ujmujące.
Penny ma za sobą trudną i tajemniczą przeszłość. Autorka nie od razu odkrywa wszystkie karty, dzięki czemu czytelnik odczuwa ciekawość, by dowiedzieć się, co takiego się wydarzyło. Te wydarzenia odcisnęły na niej ogromne piętno, dlatego też powstała „Lista”, która za zadanie miała pomóc odzyskać jej kontrolę nad swoją cielesnością. Muszę przyznać, że w moim odczuciu ten wątek jest dość interesujący, a przy tym także niesie ze sobą pewne przesłanie, co zdecydowanie oceniam na plus.
Cooper dotąd uchodził za bawidamka, z jakiejś jednak przyczyny, jego sfera intymna w ostatnim czasie zaliczała porządną posuchę. Jednego jednak nie można mu odmówić — ogromnej ambicji i determinacji. To właśnie one, a właściwie jego trener, kierują go na wolontariat, by uczyć dzieciaki jazdy na łyżwach. Na miejscu okazuje się, że zajęcia będzie prowadzić z dziewczyną, która z miejsca budzi jego zainteresowanie, a po nich składa mu propozycję, jakiej nie jest w stanie odrzucić. Tylko że Penny jest córką trenera, której zdecydowanie nie powinien był tknąć…
Wątek zakazanej relacji jest tu delikatnie wyczuwalny, to raczej przyjaźń z korzyściami odgrywa istotniejszą rolę. Autorka pokazała nie tylko eksplorowanie sfery seksualnej, ale też rodzącą się więź, z której oboje nie do końca zdają sobie sprawę, a raczej sami temu zaprzeczają. To było słodkie, urocze i momentami zabawne. Spodobało mi się to, że uczucie nie pojawia się tutaj zbyt szybko, w moim odczuciu stało się to naturalnie. Na plus oceniam także to, że Grace Reilly nie postawiła na klasyczną i schematyczną dramę na końcu, tym samym uwydatniając siłę tego uczucia.
W powieści nie brakuje także emocjonalnych zawirowań. Oprócz trudnej przeszłości Penny, mamy także skomplikowane relacje rodzinne Coopera. Takie tematy zawsze budzą we mnie swojego rodzaju poruszenie, trafiają do mnie, do moich czułych punktów. To, jak Cooper czuł się sam ze sobą, łamało mi serce. Zwłaszcza że swoim zachowaniem, opiekuńczością i urokiem względem Penny zdążył je skraść.
Wątek sportowy w moim odczuciu poprowadzony jest w bardzo dobry sposób. Ten hokej jest tu obecny, mamy sporo scen z treningów czy meczów, co dla mojej oceny jest niezwykle ważne. Nie lubię, gdy romanse sportowe są nimi wyłącznie z nazwy.
Mam jednak zastrzeżenie co do samego tekstu. Jest kilka momentów, gdzie ewidentnie dialogi zostały źle złożone, a wypowiedzi przypisane nie tym osobom, co trzeba. Uwierała mnie także niekonsekwencja, jeśli chodzi o przypisy. W tekście pojawia się wiele sformułowań w języku angielskim, nie zostały przetłumaczone ani w żaden sposób wyjaśnione. Na szczęście pomocny był tutaj Google.
„Ucieczka” w moim odczuciu okazała się nieco lepsza niż poprzedni tom. Bawiłam się całkiem dobrze, a pióro Grace Reilly jest na tyle lekkie i przyjemne, że przez powieść się płynie. Stworzyła także bohaterów, których nie da się nie lubić. Niemniej jednak czuję drobny niedosyt, gdyż chciałabym się dowiedzieć, czy Cooper doprowadził swoją drużynę do Frozen Four. Mam nadzieję, że kolejny tom o Sebastianie i Mii nam to pokaże. Jeśli szukacie lekkiej, pikantnej i uroczej historii, której nie brakuje dozy emocjonalności, koniecznie skuście się na ten tytuł.
„Jest w mojej piersi jak oddychająca, namacalna rzecz. Nie przyjaźń. Coś głębszego. W końcu nie będę w stanie tego powstrzymać i boję się, że w chwili, gdy to się stanie, stracę Penny na dobre.”
Kolejny romans z hokeistą w roli głównej zaliczony! W ostatnim czasie nie mamy co narzekać, jeśli chodzi o tę tematykę, z czego ogromnie się cieszę. Niedawno dzieliłam się z Wami...
2024-03-15
„W tym momencie nie przejmowałem się różnicą wieku ani tym, czyją była córką, oraz tym, jak mam ją uwzględnić w chaosie, jakim było moje życie. Wiedziałem tylko, że cudownie było być z nią w ten sposób, dostrzegać pożądanie w jej oczach, obserwować, jak się mną upaja, i być mężczyzną, którego Frannie we mnie widziała, a nie tym, którego ja widziałem, patrząc na siebie w lustrze.”
„Irresistible” to powieść, która zauroczyła mnie pod wieloma względami. Mamy tu małomiasteczkowy klimat, który niezawodnie otula ciepłem podczas czytania. Jest też uwielbiana przeze mnie różnica wieku, ale poprowadzona w bardzo przyjemny, niewywołujący dyskomfortu sposób. Jest jednak coś, co niezaprzeczalnie skradło tutaj show. Mack, samotny ojciec i jego trzy urocze i charakterne córki bezpowrotnie skradli moje serce.
Książka nie jest pozbawiona wad, raczej należy do tych przewidywalnych, mogłaby spokojnie, być nieco dłuższa, bo spotkanie z bohaterami w moim odczuciu było zwyczajnie zbyt krótkie. Niektóre wątki mogłyby być nieco bardziej rozpisane, ale wiecie co? I tak bardzo mi się podobała! Motyw samotnego ojca ma w sobie coś, co mnie przyciąga. Taki obrazek wywołuje we mnie ogrom emocji, zwłaszcza gdy bohater ma za sobą tak trudne doświadczenia, jakie ma Mack. Jego starania o dobro córek roztopiło moje serce, jednocześnie je łamiąc, bo mężczyzna nie widział scenariusza, w którym to on zaznałby prawdziwego szczęścia. Dopiero obecność Frannie coś zmienia, mimo iż Mack nie dopuszcza do myśli możliwości, że ich relacja mogłaby być czymś na dłużej. Bardzo polubiłam oboje i szczerze kibicowałam, by poradzili sobie z kłopotliwymi rozterkami.
„Irresistible” idealnie łączy ze sobą słodycz i pikanterię, bo taka jest właśnie relacja głównych bohaterów. Zaczęła się od przyjaźni, opartej na zrozumieniu i pomocy, ale gdy napięcie między nimi osiągnęło punkt kulminacyjny, dostrzegalne jest między nimi to sensualne i gorące przyciąganie, które obfituje w przyjemne w odbiorze sceny intymne. Cudowne jest też to, że ta niezbyt bogata objętościowo powieść, raczy nas także dawką emocji. To jedna z tych komfortowych powieści, które swoim nieskomplikowaniem idealnie odrywają od rzeczywistości. Ze swojej strony szczerze polecam, a ja czekam na kolejny tom serii i powrót do Cloverleigh.
„W tym momencie nie przejmowałem się różnicą wieku ani tym, czyją była córką, oraz tym, jak mam ją uwzględnić w chaosie, jakim było moje życie. Wiedziałem tylko, że cudownie było być z nią w ten sposób, dostrzegać pożądanie w jej oczach, obserwować, jak się mną upaja, i być mężczyzną, którego Frannie we mnie widziała, a nie tym, którego ja widziałem, patrząc na siebie w...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-15
„Przyciągnął nas do siebie mrok tkwiący w naszych wnętrzach. Niebezpieczna mieszanka, o czym boleśnie się przekonałem.”
„Does It Hurt?” to powieść, która nie trafi w gusta każdego. Co więcej, ze względu na zawarte treści przeznaczona jest wyłącznie dla pełnoletnich czytelników. Przed lekturą koniecznie zapoznajcie się z zamieszczonym przez autorkę ostrzeżeniem, zapewniam, że nie znajduje tam bez powodu. Wchodząc w ten świat, możecie zapomnieć o rozsądku, bo kluczowe stanie się po prostu odczuwanie.
Sawyer Bennett jest uciekinierką. Aby przetrwać, nie może pozostawać w jednym miejscu zbyt długo. Robi też rzeczy, których nie ma ochoty robić, ale zdeterminowana jest, by nie zostać odnalezioną. Mając ze sobą zaledwie kilka ubrań i trochę gotówki na czarną godzinę, radzi sobie na swój sposób. Uwodzi mężczyzn, by potem kraść ich tożsamość, co wykorzystuje na własną korzyść. Ten sposób działania sprawdza się, choć budzi w Sawyer obrzydzenie do samej siebie.
Pewnego dnia na jej drodze staje Enzo Vitale. Mężczyzna początkowo nie miał być obiektem jej działań, lecz Sawyer nie mogła nie wykorzystać nadarzającej się okazji. Tym samym pakuje się w kłopoty, bo Enzo nie jest kimś, kto odpuszcza takie uczynki. Zabiera ją na łódź, by dać jej nauczkę. Musi zapłacić za to, co zrobiła.
Nieoczekiwanie nadchodzący sztorm sprawia, że oboje trafiają na bezludną wyspę, gdzie znajdują schronienie w latarni morskiej… i oboje stają się jej więźniami wbrew własnej woli.
„Wygląda, jakby bawił się myślą, czy mnie pocałować. Muska ustami moje, zachęcając, abym skosztowała smaku własnego ciała. Jak gdyby wyczuwał moje zamiary, nagle się odsuwa.
– Klęknij, bella ladra. Dam ci wszystko, o co się modliłaś.”
H. D. Carlton po raz kolejny mnie zachwyciła! Po dylogii „Cat and Mouse Duet” mój apetyt wzrósł na mroczne i pokręcone historie w wydaniu autorki. Sięgając po „Does It Hurt?” sądziłam, że czekać mnie będzie podobna do niej opowieść… i ogromnie się pomyliłam.
Carlton zaskoczyła mnie przede wszystkim wyjątkowym klimatem, bo wyczuwalne są tutaj elementy thrillera, które przez całą powieść trzymają w niesamowitym napięciu. Sprawiło to, że śledzenie wydarzeń było dla mnie elektryzującym doświadczeniem, któremu towarzyszyła ciekawość, jak to wszystko się dalej potoczy. Autorka rewelacyjnie poprowadziła fabułę, nuda kompletnie tutaj nie grozi, ale nie nastawiajcie się na dynamiczne zwroty akcji. Są zaskakujące, ale ich tempo nie wywołuje chaosu. Wszystko jest przemyślane i dopracowane. Całość utrzymana jest w dość zagadkowej aurze, która potęguje wspomniane wcześniej napięcie. To jedna z tych porywających historii, która nawet po odłożeniu trwa w myślach, a mózg nie jest w stanie przejść do porządku dziennego. Łapałam się na tym, że kiedy zmuszona byłam przerwać czytanie, Enzo i Sawyer stale byli obecni w mojej głowie. Myślami krążyłam wokół tego, w jakim kierunku podąży akcja. Końcówka obfituje w takie zdarzenia, że niemożliwe staje się jej odłożenie, dopóki nie dotrze się do ostatniej strony. Coś niewiarygodnego!
Jak to już bywa z książkami z gatunku dark romance, relacja głównych bohaterów nie należy do słodkich i uroczych. Chemia i przyciąganie między Enzo i Sawyer są pierwotne, napędzane żądzą, co objawia się w bardzo pikantnych i mocnych scenach uniesień. Tu nie mogło być inaczej. Jeśli liczyliście na wanilię, to trafiliście pod zły adres. Niektóre z tych scen dla osób o słabych nerwach mogą być zbyt niepokojące, mam tu na myśli np. scenę na łodzi Enzo tuż przed sztormem. Dlatego zalecam rozwagę w podejmowaniu decyzji o lekturze.
W przypadku tej powieści motyw „enemies to lovers” nabiera nowego znaczenia, bo powiedzieć, że nienawiść jest tu wyczuwalna, to jak nic nie powiedzieć. Ona stanowi istotę ich relacji i właśnie ona napędza między nimi tę wyjątkową namiętność. Wzajemne ranienie się jest u nich na porządku dziennym, lecz jednocześnie wspólne uwięzienie sprawia, że pojawia się między jakaś więź a z czasem zaufanie. Kiedy odkrywają przed sobą nawzajem prawdziwych siebie, rodzi się też zrozumienie. Do końca jednak pozostają sobą, ich wyrazistość, charakter i zadziorność zostaje zachowana, co nie należy do łatwych. Nie będę zagłębiać Was w dynamikę ich relacji, bo to jedna z tych rzeczy, które należy odkryć samemu, by odpowiednio ją zrozumieć. Mimo iż zarówno Enzo, jak i Sawyer nie należą do aniołków, to polubiłam oboje. Ich nieidealność jest idealna i właściwa dla nich samych. Choć rozsądek krzyczy wbrew temu, to nie mogę nie wspomnieć o tym, że mam ogromną słabość do Enzo, zwłaszcza gdy mówi po włosku. Jak przeczytacie, to zrozumiecie. Po prostu się rozpływam.
„– Dość uciekania, maleńka. Niech cię odnajdzie. Chcę mieć przywilej odebrania mu życia za to, że tknął coś należącego do mnie.”
„Does It Hurt?” to powieść, która zachwyciła mnie nietuzinkowym klimatem, wyjątkową otoczką, ciekawie poprowadzoną fabułą oraz charakternymi bohaterami, których nie ma sensu poddawać moralnej analizie. To historia, która porywa emocjonalnością, a poruszane w niej trudne tematy wywołują sprzeczne uczucia. H. D. Carlton stworzyła wyjątkową mieszankę, która mnie od siebie uzależniła i sprawiła, że pragnę więcej takich historii. Jeśli lubicie mroczne, pokręcone, nieszablonowe powieści, a zamieszczone przez autorkę ostrzeżenie Was nie zniechęca, to koniecznie skuście się na ten tytuł. Nie pożałujecie!
„Przyciągnął nas do siebie mrok tkwiący w naszych wnętrzach. Niebezpieczna mieszanka, o czym boleśnie się przekonałem.”
„Does It Hurt?” to powieść, która nie trafi w gusta każdego. Co więcej, ze względu na zawarte treści przeznaczona jest wyłącznie dla pełnoletnich czytelników. Przed lekturą koniecznie zapoznajcie się z zamieszczonym przez autorkę ostrzeżeniem, zapewniam,...
„Wydawałaś się cicha i nigdy nie unosiłaś głowy, gdy mijaliśmy się na korytarzu. Ale dostrzegałem cię i wiedziałem, kim jesteś. Było w tobie to coś. Nietykalny ogień.”
„Każdym skrawkiem duszy” jest wznowieniem historii, która została u nas wydana w 2016 roku pod tytułem „Wszystkimi zmysłami”. Nie miałam okazji jej wtedy poznać, nad czym szczerze ubolewam. Całkiem niedawno wspominałam już o tym przy okazji recenzji innej powieści Rebekki Yarros, że żałuję tak późnego odkrycia twórczości autorki. Z drugiej jednak strony wspaniale jest teraz dostrzec, jak fenomenalnie rozwinęła swój kunszt, bo „Każdym skrawkiem duszy” jest jej literackim debiutem. Mając porównanie z nowszymi pozycjami Rebekki, widoczna jest różnica w kreowaniu fabuły, która z czasem stała się bogatsza, ale najcudowniejsze jest to, że nawet jej debiut okazał się wspaniałą i chwytająca za serce opowieścią.
Historię poznajemy z perspektywy Ember, która w dniu swoich urodzin dowiaduje się, że jej ojciec zginął na misji w Afganistanie. Widząc rozpacz swojej matki i młodszego rodzeństwa, jako jedyna musiała pozostać twarda. Choć wewnętrznie umierała, zewnętrznie była jak skała. Jakby tego było mało, jej całe dotychczasowe życie legło w gruzach, jej plany uległy zniszczeniu. Skrzętnie skrywany przez nią ból został dostrzeżony jednak przez kogoś, kogo w życiu by o to nie podejrzewała – Josha, jej nowego sąsiada, a zarazem kogoś, kogo przed laty obdarzyła swoim pierwszym nastoletnim zauroczeniem. Chłopak nie wydaje się jednak tym samym buntownikiem i playboyem z liceum. Chce być dla Ember kimś, kogokolwiek ona zapragnie. Z tym że jednocześnie skrywa sekret, który może zniszczyć wszystko…
Powieść „Każdym skrawkiem duszy” łączy w sobie to, co dla mnie jest pewniakiem, co zawsze przynosi mi ogromną satysfakcję. New adult, hokej i wojskowe otoczenie – czego chcieć więcej? Do tego dostajemy potężną dawkę emocji, która płynie głównie ze straty bliskiej osoby oraz radzeniem sobie z tym. Na Ember zbyt wiele spadło w jednym momencie. Mierzy się nie tylko ze stratą ojca, związanymi z tym problemami w domu, ale też całkowitą utratą stabilności i gruntu pod nogami. Strach przejmuje nad nią kontrolę. Nie wie, kim jest, czego pragnie, a w tym wszystkim pojawia się Josh, który budzi w niej uczucia, na które nie jest gotowa. Ich relacja jest trochę niewinna, ale też pełna przyciągania i namiętności. Dwie skrajności, które świetnie się tutaj uzupełniły. Autorka postawiła w ich przypadku na więź emocjonalną i wsparcie. Zaserwowała także takie perypetie, które ich umacniały, zmuszały do pokonywania własnych słabości i to było piękne. Nie skupiła się wyłącznie na ich, a na samym fakcie zdrowienia i odnajdywania samego siebie.
O tym, że zakochałam się w piórze Rebekki Yarros z pewnością już wiecie. Zachwyciło mnie jednak to, że już jej debiut pokazał, że jest ono dojrzałe, bogate o nacechowane emocjami. Piękne jest to, że w każdej swojej powieści przekazuje cząstkę siebie, co czytelnik odczuwa podczas lektury. Tworzy historie, którymi się żyje, które angażują i pochłaniają. I chociaż sporą część fabuły byłam w stanie przewidzieć, kompletnie mi to nie przeszkadzało, a z historią spędziłam bardzo przyjemne chwile.
„Każdym skrawkiem duszy” to emocjonalna podróż poprzez stratę, żałobę i niepewność. To opowieść, która pokazuje walkę, rozpacz, ale też piękną historię miłosną, która, choć nie gra tu pierwszych skrzypiec, stanowi jej solidny trzon. Ujęła mnie na wiele sposobów, co niewątpliwie jest kluczem do mojego serca. Niecierpliwie czekam na kolejne tomy serii, jestem bardzo ciekawa historii Jaggera, którą mam nadzieję dostać już niebawem.
„Wydawałaś się cicha i nigdy nie unosiłaś głowy, gdy mijaliśmy się na korytarzu. Ale dostrzegałem cię i wiedziałem, kim jesteś. Było w tobie to coś. Nietykalny ogień.”
więcej Pokaż mimo to„Każdym skrawkiem duszy” jest wznowieniem historii, która została u nas wydana w 2016 roku pod tytułem „Wszystkimi zmysłami”. Nie miałam okazji jej wtedy poznać, nad czym szczerze ubolewam. Całkiem niedawno...