Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Taka całkiem niedzisiejsza powieść. Nie co do pomysłu, bo to już w literaturze było, tylko co do wykonania. Pani Autorka jest nieprawdopodobną szczególarą, ale szczególarą nie bezmyślną, lecz wyrachowaną a w zasadzie mistrzowską. Bo do szczegółu ma zmysł fantastyczny, a co więcej, używa go do budowania klimatu każdej opowieści o życiu, które składają się na fabułę i dogłębną charakterystykę bohaterów. Pierwszo-, drugo- i trzecioplanowych, a każdy z nich jest krwisty jak befsztyk i zindywidualizowany, jakby Proulx nad każdym chciała się pochylić z najwyższym szacunkiem. Z początku czytelnik musi się przez te szczegóły przedzierać, ale stopniowo zaczynają wciągać, zaciekawiać, w końcu meblują wyobraźnię jak film 3D. No i emocje. Wprost albo pośrednio, ale zawsze w – jak to się kiedyś mawiało – wysokim diapazonie. Dużo smutku.
I o muzyce jest sporo, widać napracowanie, chociaż trzeba by było mieć sporo wiedzy, żeby za autorką nadążyć. Ja nie mam, nadążałem tyle o ile, ale mi to nie przeszkadzało.
Pewnie nie dla wszystkich, pewnie nie dla tych, którzy preferują krótkie, zwięzłe komunikaty, nie dla tych, co się spieszą, ale jak kto się lubi z książką zaprzyjaźnić, to bez wyrzutów sumienia polecę.

Taka całkiem niedzisiejsza powieść. Nie co do pomysłu, bo to już w literaturze było, tylko co do wykonania. Pani Autorka jest nieprawdopodobną szczególarą, ale szczególarą nie bezmyślną, lecz wyrachowaną a w zasadzie mistrzowską. Bo do szczegółu ma zmysł fantastyczny, a co więcej, używa go do budowania klimatu każdej opowieści o życiu, które składają się na fabułę i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziwne, panie, dziwne. Saunders teoretycznie ma wszystko, co potrzeba, żeby nie uprawiać poletka z banałem – wiek, różniste doświadczenie (czyli ma z czego pisać, nie musi bezmyślnie przetwarzać schematów ani wymyślać literatury na nowo), aliści rezultat potyczek ze słowem mnie kompletnie nie przekonuje.
Ten zbiór opowiadań przypomina samochód wystawowy z niesamowitym car audio. Niby pojazd, ale nie pomkniesz sobie do pracy i z powrotem, bo służy czemuś zgoła innemu. Podobnie w przypadku Saundersa mam wrażenie, że pisarstwo traktuje nie jak swobodną ekspresję, a służy mu ono jako przepustka do świata elit. Uderza drażniąca sprzeczność między obsesyjnym nurzaniem się w realiach (bywa, że mocno przetworzonych) wsioków z middlewestu a literacką formą – wydumaną, połamaną, nadekspresyjną, a wręcz nadętą.
Nie znalazłem obiecanych fruktów. Gdyby nie pojedyncze pomysły, świadczące o potencjale kreatywności pisarza, gdyby nie widoczna sprawność w obchodzeniu się ze słowem, ogwiazdkowałbym dzieło nader oszczędnie, ale za wyżej wymienione cechy dodałem po jednym rozbłysku supernowej.
Możliwe, że artystyka wysokich (z założenia) lotów nie dla mnie, wszakże jakakolwiek polecajka byłaby nieszczera.

Dziwne, panie, dziwne. Saunders teoretycznie ma wszystko, co potrzeba, żeby nie uprawiać poletka z banałem – wiek, różniste doświadczenie (czyli ma z czego pisać, nie musi bezmyślnie przetwarzać schematów ani wymyślać literatury na nowo), aliści rezultat potyczek ze słowem mnie kompletnie nie przekonuje.
Ten zbiór opowiadań przypomina samochód wystawowy z niesamowitym car...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przepiękny przykład choroby trawiącej rynek wydawniczy. Jak się kupiło prawa i wydało książkę, to koniecznie trzeba wtłoczyć ją do szufladki gatunkowej, bo durnego czytelnika trzeba czymś zwabić, a jeszcze durniejszy księgarz czy bibliotekarz nie będzie wiedział, w jaką półkę dzieło upchnąć. Stąd blurby, polecajki i slogany, mocniej jeszcze dociskające „gatunkoizm”.
A „Pandemonium” to po prostu opowieść o jakimś fragmencie rzeczywistości, naznaczonym dramatem sprzeniewierzenia się wymagającym regułom - tyleż społecznym co boskim - postawami ludzi wobec tego dramatu, czyjąś śmiercią i czyimiś narodzinami.
Ta rzeczywistość jest ciekawa, opisana rzetelnie, choć bez znaku jakości Wielkiej Literatury. Jest też dostatecznie egzotyczna, zwłaszcza w warstwie społecznej, kulturowej i szczególnej, obcej naszemu kręgowi cywilizacyjnemu duchowości, żeby ją objaśnić, zarówno w samej treści, jak i w solidnym posłowiu. I niewiele ma wspólnego z kryminałem, chociaż istotnie, rozwiązuje z biegiem fabuły pewną zagadkę.
Bardzo przyzwoita powieść. Zupełnie niesensacyjna. Czytać.

Przepiękny przykład choroby trawiącej rynek wydawniczy. Jak się kupiło prawa i wydało książkę, to koniecznie trzeba wtłoczyć ją do szufladki gatunkowej, bo durnego czytelnika trzeba czymś zwabić, a jeszcze durniejszy księgarz czy bibliotekarz nie będzie wiedział, w jaką półkę dzieło upchnąć. Stąd blurby, polecajki i slogany, mocniej jeszcze dociskające „gatunkoizm”.
A...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Będzie krótko, bo nie ma się nad czym rozwodzić. Paradoksalnie, w globalnym świecie można zrobić karierę na lokalności. O ile jest ona chociaż odrobinę egzotyczna, a zestaw poruszanej tematyki ma walor uniwersalny, możliwy do odczytania pod każdą szerokością geograficzną. Przydałaby się jeszcze jedna cecha, lecz ta dla wydawnictw jest wtórna i niespecjalnie ważna. Żeby, mianowicie, autor był dobrym pisarzem.
Sigríður Hagalín Björnsdóttir w ogóle nie jest pisarką. Albo jej za mocno weszło wykonywane zajęcie, albo po prostu nie ma talentu. Katalog technicznej nieporadności autorki jest długi, nawet mi się nie chce go specjalnie omawiać. Dziwne, bo materia, w jakiej się „Ognie” poruszają na pierwszy rzut oka wygląda całkiem interesująco. Jednak z całej magii cienkiej skorupki nad rzekami wrzącej lawy zostaje w głowie bezładna masa wielce skomplikowanych nazw. Jak kto lubi Silmarillion, to coś dla niego. Ja nie lubię.
Ta książka, mimo teoretycznego dramatyzmu nic mi nie robi. Protagoniści, antagoniści, emocje, potencjalne i dopowiedziane niebezpieczeństwa pozostają martwymi literkami w dwuwymiarze. Dopiero poniewczasie przypomniałem sobie, że miałem do czynienia z „Wyspą”. Też mi nic nie zrobiła. Czyli nie ma nadziei i trzeciej szansy Pani Autorka nie dostanie.

Będzie krótko, bo nie ma się nad czym rozwodzić. Paradoksalnie, w globalnym świecie można zrobić karierę na lokalności. O ile jest ona chociaż odrobinę egzotyczna, a zestaw poruszanej tematyki ma walor uniwersalny, możliwy do odczytania pod każdą szerokością geograficzną. Przydałaby się jeszcze jedna cecha, lecz ta dla wydawnictw jest wtórna i niespecjalnie ważna. Żeby,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Toż to żaden kryminał, horror, żadna fantastyka. To jest, drodzy państwo, najczystszej wody snuj. Czyli takie coś, co łazi w te i wewte, coś by chciało, ale nie za bardzo, coś by mogło, ale nie za mocno mu się chce, a w ogóle to po co się gdzieś spieszyć, jeszcze się czytelnik zdyszy. Snuj zazwyczaj ma wadę, gdyż jest ciężki i powoduje zmęczenie bicepsów i ścięgien przy trzymaniu go przed oczami. Ale porządny snuj ma całkiem sporo zalet: nie wymaga rozwiązywania zagadek, nie napina przesadnie uwagi, nie dba o tempo i nikogo nie pogania, a dodatkowo nie każe łazić do biblioteki po nową książkę, gdyż będąc ciężkim jest zazwyczaj porządnie spasiony w obwodzie.
Żeby snuj był porządny, potrzebuje wykwalifikowanego snujarza. Pan Knausgard z tej roli wywiązuje się znakomicie, niewykluczone, że jego CV wygrałoby wszechświatowy nabór, skoro z własnego życia z (być może) częściowo wymyślonymi didaskaliami wygenerował sześć solidnych tomiszczy. Z żalem muszę przyznać, że poddałem się po drugim. Nie dlatego, że Pan Knausgard byle jakim pisarzem jest, nic z tych rzeczy, po prostu moja znakomita osobistość nie zniosła tak obszernej wiwisekcji osobistości, której wydaje się, że jest znakomitsza od mojej.
A zupełnie poważnie. Skandynawski pisarz jest mistrzem w konstruowaniu i wprowadzaniu postaci oraz opowiadaniu o nich. Są te postacie bardzo mocno osadzone w realiach zwykłego życia, zwykłe-niezwykłe i psychologicznie wiarygodne. Plecie też świetne historie, w których nagłe wydarzenia nie mają nic z superbohaterstwa, dramaty są ciche i rozłożone na nieskończoną liczbę aktów, a przy tym zawierają autorski dar obserwacji świata, społeczeństwa, ludzkich zachowań, a też i głęboką analizę motywacji. Przy czym Knausgard posługuje się bardzo dobrym, nieinwazyjnym, ale kunsztownym językiem.
Co się więc stało, że w „Gwieździe”, w meczu z entropią, rozstawiwszy pionki na szachownicy, ograniczył się do mocnego debiutu, błyskotliwego rozwinięcia i kompletnie olał końcówkę? Zbierając od entropii ciężki łomot?
Nie wiem. Nie mam pojęcia. I nie zdołałem odszyfrować przesłania powieści. Może to i dobrze? Może trzeba czasem zderzyć się z czymś niezrozumiałym, uciekającym schematowi formuł sumujących zwykle wnioski z lektur. Trochę goryczy i trochę pretensji, czyli emocji wykraczających poza powszednie granice czytelniczego rejestru mi nie zaszkodziło. Mi, czyli tej... no, znakomitej osobistości. Polecam, gdyby ktoś chciał sprawdzić znakomitość swojej.
Gwiazdka dodatkowo jako wyraz uznania dla jakości samego pisania. Że się znacząco odróżnia od pulpy wydawniczej. Czyli do kupy 7/10.

Toż to żaden kryminał, horror, żadna fantastyka. To jest, drodzy państwo, najczystszej wody snuj. Czyli takie coś, co łazi w te i wewte, coś by chciało, ale nie za bardzo, coś by mogło, ale nie za mocno mu się chce, a w ogóle to po co się gdzieś spieszyć, jeszcze się czytelnik zdyszy. Snuj zazwyczaj ma wadę, gdyż jest ciężki i powoduje zmęczenie bicepsów i ścięgien przy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ożeż, jak pięknie Pani Pisarka zadbała o sposobność do wygłoszenia przez starego Janusza ze skwarkami na wąsach soczystego expose. Rzecz będzie się tyczyć poprzeczki wydawniczej i niedojrzałości pisarskiej. Diabli wiedzą czemu wydawnictwa postanowiły ścigać się na sensacyjność, aktualność i wybuchowość z kinem i grami komputerowymi. Dzięki temu z marketingowym przytupem wchodzą na arenę czytelniczej recepcji dzieła niepoddanej jakiejkolwiek selekcji, byle spełniały którąś z wyżej wymienionych cech, a najlepiej jeszcze parę, o których w dobie powszechnej poprawności nie wypada mówić.
No i to jest przypadek Miss Jameson. Dziewczyna nie ma z czego pisać - po prostu jest za młoda, za mało doświadczona i nieoczytana. Z czego to wnoszę?
To jej czwarta książka, a mimo to nie umie porządnie skonstruować fabuły. Zawiązanie jest interesujące, problem niewyjaśnionej śmierci dziecka dodaje smaku opisowi sytuacji grupy ludzi izolowanych w nietypowym miejscu, gdy świat przeżywa apokalipsę. Doprawdy świetny punkt, z którego da się wystartować w przeróżnych kierunkach. Pan Stefan w szczytowej formie wysnułby porządne tomiszcze, może nawet trylogię.
Miss Jameson za to ni diabła nie mogła się zdecydować, gdzie pójść. Kręci się wkoło, napoczynając kolejne konwencje i żadnej nie zamyka w sposób satysfakcjonujący. Albo chociaż spójny. W ogóle fabuła sprawia wrażenie, że Autorka solidnie przemyślała wejście, zaś wyjście i puenta jawiła jej się mgliście, a w ogóle w dwóch trzecich powieści to już chciała skończyć. Pewnie dlatego różne wątki nie mają rozwinięcia, kończą się tak samo bezsensownie, jak się pojawiły, do tego skrzypi mocno w szczegółach powieściowy realizm, jaki skonstruowała.
Gdzie przez ten czas był redaktor z wydawnictwa, to nie wiem, może pił z rozpaczy. Gdyż zapewne mu najważniejszy naczelny zabronił czepialstwa, bo by się gorący materiał niepotrzebnie przeleżał.
Czy Miss Jameson ma talent? Ma. Czy zostanie prawdziwą pisarką? Nie. Za wcześnie została gwiazdą. Już się niczego nie nauczy, bo nie będzie miała potrzeby. Po co? Wszystko, co wyjdzie spod jej ręki, wydawnictwa wezmą skwapliwie i bez marudzenia.
Właściwie jedyne, z czym wąsaty Janusz ma maleńki kłopot, to fakt, że książka zaciekawia i chce się ją czytać, przynajmniej do jakiegoś momentu. Nie takie częste zjawisko. I się staremu Januszowi podoba pewna niespodzianka zamknięta w postaci głównego bohatera, zgrabnie przeprowadzona przez całą fabułę. No i za to Hanna Jameson do oceny czwórkowej dostaje bonusowy punkcik.

Ożeż, jak pięknie Pani Pisarka zadbała o sposobność do wygłoszenia przez starego Janusza ze skwarkami na wąsach soczystego expose. Rzecz będzie się tyczyć poprzeczki wydawniczej i niedojrzałości pisarskiej. Diabli wiedzą czemu wydawnictwa postanowiły ścigać się na sensacyjność, aktualność i wybuchowość z kinem i grami komputerowymi. Dzięki temu z marketingowym przytupem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przypadki chodzą po ludziach. Książki też. Leżała sobie na krześle w pewnej górskiej chałupie no to przeczytałem. Nie mając oczywiście pojęcia kim jest autor, a także że mam do czynienia z czymś w rodzaju spin offu do zupełnie innej powieści Raspaila. Której zresztą pewnie nie przeczytam, chyba, że znów stanę na jej drodze, gdy będzie w ruchu. Nieledwie broszurka, "Król zza morza" jest traktatem o władzy, autorytecie, prawie, historii, gównianym porządku współczesnego świata (ze szczególnym uwzględnieniem obowiązku ogólnej fajności i roli mediów) tudzież normach niepoddających się presji czasu. Także zarówno jest wyznaniem wiary - w chrześcijaństwo i monarchię.
W sumie nie wiem, co trzeba mieć w głowie, żeby przyjąć, iż aksjologicznym, społecznym, filozoficznym i prawnym przeciwieństwem dzisiejszych czasów miałaby być monarchia (której do dobrostanu tzw zwykłych ludzi daleko jest jak do Saturna, chyba, że zredukuje się tych ludzi do bydląt o stosunkowo nieskomplikowanych potrzebach) ale Raspail radzi sobie z taką tezą nadspodziewanie dobrze. Jeśli przyjmie się - nie taką znowu łatwiutką - konwencję eseju/poradnika, w nagrodę czytelnik otrzymuje sporo znaczących a nawet wstrząsających obrazków, sporo kreatywności myślowej i nawet celną (miejscami wybitnie ironiczną) diagnozę kilku aspektów życia w globalnej wiosce.
Zwracam uwagę na fakt, że technicznie, stylistycznie i literacko Raspail jest pisarzem znakomitym. Chciałoby się rzec - oldschool w najlepszym wydaniu, w najmniejszej nawet mierze pozbawiony irytujących anachronizmów. Nie dla każdego - ale polecam.

Przypadki chodzą po ludziach. Książki też. Leżała sobie na krześle w pewnej górskiej chałupie no to przeczytałem. Nie mając oczywiście pojęcia kim jest autor, a także że mam do czynienia z czymś w rodzaju spin offu do zupełnie innej powieści Raspaila. Której zresztą pewnie nie przeczytam, chyba, że znów stanę na jej drodze, gdy będzie w ruchu. Nieledwie broszurka, "Król zza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak nie lubić takiej książki? Jak nie lubić takiego autora?
Z ogromną przyjemnością zarejestrowałem dezynwolturę, z jaką Vikram Chandra pokazał, że w pompie ma wszystkie reguły rządzące fabrykami bestsellerów. Normalnie anarchista, postawa bliska sercu memu.
Zacznijmy od tego, że redaktorzy w wydawnictwach zajmują się głównie wycinaniem, żeby uzyskać zwięzłość. Lata budowania szkoły skreślania wszystkiego co zbędne (czytaj: upraszczania pod strychulec, żeby się czytelnik nadmiernie nie męczył) owocują dziś jedyną słuszną linią. Jak Chandra pokonał zmasowane siły redaktorskie – pozostaje jego słodką tajemnicą.
Jak wydawcy mogli puścić tysiącstronicowe monstrum, z rozbudowaną mnogością pobocznych wątków (a każdy jest tematem na osobną książkę), naszpikowane opisami, tudzież introspekcjami i monologami wewnętrznymi – to również zagadka. A przecież nie mamy do czynienia z pierwszym tomem sześcioksięgu fantasy z królami, smokami, elfami i resztą gatunkowego badziewia oraz sutymi wypychaczami dla odbiorcy o umyśle gimnazjalisty <rzyg> gdzie podobne zagrania jeszcze przechodzą, ba, są chętnie widziane.
Po drugie, żeby było śmieszniej, pozwolił sobie autor naszpikować tekst słowami w języku hindi, dołączając dla ciekawskich słowniczek. Nie, żeby tego typu zabiegi były absolutnie niespotykane, choćby Marlon James w „Krótkiej historii...” też się nim posiłkował, że o „Shantaram” nie wspomnę. Jednakowoż Chandra poszedł po całości, na każdej stronie mamy kilka, kilkanaście wyrazów kompletnie egzotycznych i niezrozumiałych. No i dobrze. Dzięki temu poprzeczka autentyzmu wędruje jeszcze wyżej. A słowniczek? Dałem sobie spokój po kilku kartkach książki, gdy jasna stała się intencja autora, w większości zdałem się na kontekst – i tak też było dobrze. Do słówek jeszcze wrócę.
„Święte gry” zasysają czytelnika niepostrzeżenie, gdy już zaakceptuje cokolwiek niespotykane warunki brzegowe. Tenże czytelnik otrzymuje legion postaci, setki wydarzeń, proste albo zawikłane historie i wyrywające się ze stroniczek pandemonium namiętności, składające się na obraz współczesnych Indii. Na ile zgodny ze stanem faktycznym, nie mnie rozsądzać, wystarczy, że wyobraźnia eksploduje w barwach, dźwiękach i zapachach. Mózg musi sobie poradzić z dziesiątkami składowych, od instytucjonalnej korupcji jako oficjalnego w zasadzie smarowidła całej struktury państwowej i społecznej, przez podziały narodowościowe, religijne, kastowe, ustrojowe, ekonomiczne, przez wielkie wojny i małe pogromy, przez polityczne intrygi, tajne służby, po bandyterkę traktowaną jako gałąź gospodarki narodowej, a te składowe tkają wątki niewiarygodnego gobelinu, od którego bolą oczy i skowycze dusza.
Bo w każdym splocie tego dywanu są ludzie: tacy sami jak my, z takimi samymi pragnieniami i problemami. I marzeniami.
Bohaterowie (a jest ich dwóch głównych, jeden domyślny, stojący w cieniu, kilkunastu pierwszorzędowych i mnóstwo epizodycznych) są krwiści, mięsiści, bliscy – na wyciągnięcie ręki. Rządzeni gwałtownymi namiętnościami, często znajdującymi finał we wstrząsającej (a i malowniczej) przemocy, krwi, torturach, śmierci. I seksie, a jakże.
Mamy w pakiecie politykę, bandyckie imperia, dzień powszedni policjanta, tajemniczego guru, a jakby było mało, to sensacyjny wyścig z czasem o wadze liczonej w megatonach.
Pewnie mógłbym napisać spory esej o świecie przedstawionym, ale dam sobie spokój. Tylko dwa luźne spostrzeżenia.
Rozbawiła mnie uniwersalność zachowań w każdej religii. Nasze dawanie na tacę to mały pikuś w porównaniu do uniesień po hinduistycznym obrządku, gdy wierni ofiarowują (jadźńa) wszystko, co mają, włącznie z portfelami, zegarkami i noszonym złotem (a tego noszą dużo).
Ciekawe, jak kino jest wczepione w każdego bez wyjątku Hindusa. Nie na próżno Bollywood to potęga. Chandra wyraża się o nim z szacunkiem i miłością, spora część tekstu powieści to cytaty z piosenek filmowych. Bo jak wiadomo, gatunek jest nieistotny, w każdym obrazie muszą, po prostu muszą znaleźć się sceny tańczone i śpiewane. Dla naszego pojmowania sztuki filmowej coś takiego wydaje się kompletnie powalone, zwłaszcza przy oczywistej teatralizacji i przesadzie w grze aktorów. Zabawne jest odwrócenie proporcji przez Chandrę: jego ludziki owszem, oglądają na DVD zachodnie produkcje (interesujące są dla nich tylko te z dawką przemocy i bez psychologii), ale uważają je za blade cienie „właściwego” kina. I potrafią cały dzień nucić piosenkę z jakiegoś hmm... arcydzieła, nakręconego w 62 czy 63 roku.
A wracając do słowniczka. Bardzo dużo radości sprawiły mi hinduskie wulgaryzmy, bez oporu włączyłem je do zasobu leksykalnego, którym się posługuję na co dzień. Taki smaczek, może nie każdemu będzie z nim po drodze.
Pojawiają się opinie, że „Święte gry” to trochę inna mutacja „Shantaram”. No nie. To znaczy i owszem, „Shantaram” lubię, nietrudno wskazać wspólne elementy obu powieści, ale w mojej ocenie Chandra jest pisarzem znacznie lepszym od Robertsa. I jest insiderem, co istotne.
Jedyny zarzut, jaki mógłbym postawić książce to brak chirurgicznej precyzji: w konstrukcji i w proporcjach. No ale trudno o taką, gdy mamy do czynienia z podobnie rozbudowaną epopeją.
I już zmierzam do konkluzji. Niewielki jest zaorany pas graniczny między literaturą popularną, a tą artystyczną, najwyższych lotów. Chandra na owej zaoranej ziemi postawił sobie domek, zamieszkał w nim i miewa się całkiem dobrze. Ku radości takiego czytelnika jak ja.
Czytać, ludzie, czytać. A jeśli komuś jest zbyt grubo, zbyt rozwlekle i za nudno, ten jest gand i ćutja. Niech sobie kupi komiks. Tam ma krótko, na temat i jeszcze rysunki do pomocy.

Jak nie lubić takiej książki? Jak nie lubić takiego autora?
Z ogromną przyjemnością zarejestrowałem dezynwolturę, z jaką Vikram Chandra pokazał, że w pompie ma wszystkie reguły rządzące fabrykami bestsellerów. Normalnie anarchista, postawa bliska sercu memu.
Zacznijmy od tego, że redaktorzy w wydawnictwach zajmują się głównie wycinaniem, żeby uzyskać zwięzłość. Lata...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Taka ładna książeczka. Przyjemnie ją wziąć do ręki, uwodzi ładnym papierem i takimiż ilustracjami. Tak wygląda wzorcowe kuszenie przez szatana.
Będzie się czepiał, na pewno będzie się czepiał.
No pewnie, że będzie. Ważne, z jakich pozycji. Otóż bowiem, w przeciwieństwie do Autora, ewidentnego apostoła jednej, jedynej wiary, zatem zaprzysięgłego wroga każdej innej, uważam, że „zrównoważony rozwój” powinien mieć na względzie wyznawców różnych religii.
Konkretnie chodzi o to, że bywam na zmianę pieszym i kierowcą samochodu, a rowerem pokonywałem dzielnie miasto, gdy Mikaelowi nie śniło się jeszcze, że będzie urbanistą. Choć nie ma co ukrywać, że moje serce bije dla motoryzacji, to dostrzegam potrzebę i konieczność współżycia różnych środków transportu w miejskiej tkance. I nie mam nic przeciwko rowerzystom.
Tymczasem Mikael Colville-Andersen jest ekstremalnie wrogi wobec samochodów (skutery i motory pomija wzgardliwym milczeniem) i zupełnie nie tai, że stanem oczekiwanym i jedynym słusznym jest pozbycie się puszek na czterech kołach z miast, a jakby się dało, to w ogóle z powierzchni ziemi.
Patrząc z tej perspektywy „Być jak Kopenhaga” pełni rolę zaawansowanego podręcznika inżynierii społecznej (tak, nie inżynierii drogowej, a społecznej) dającego instrukcje do wprowadzenia w życie jedynie słusznej wizji.
Dlatego autor przechodzi z gracją nad wewnętrznymi sprzecznościami doktryny, wykazuje moralność Kalego, z lubością przytacza dowody anegdotyczne, wyśmiewa inne stanowiska. Umiarkowanie nachalnie, na ogół elegancko, czasem mu się tylko wypsnie coś, co odsłania gębę w miejscu uprzejmie uśmiechniętej twarzy.
A ja miałem zabawę, obserwując przejawy niespójności, pokryte płomiennym credo o remedium na problemy ludzkości. Przykłady?
Autor kompletnie lekceważy uwarunkowania kulturowe. Kopenhaga wyprodukowała najlepsze rozwiązania na świecie i basta. Nieważne, że Dania jest bogata i syta. Nieważne, że ten typ demokracji (zresztą fałszywej, różnice są, tylko skrzętnie ukrywane) poza Skandynawią nie funkcjonuje, nieważne, że ludzi na innych kontynentach i w innych państwach napędza inna aksjologia, że inaczej ustalane są hierarchie społeczne, choćby strojem, że styl i tempo życia nie pozwala na zakupy pięć razy w tygodniu, bo hurtowe zakupy mają też konkretny wymiar ekonomiczny. Zachłanność tego rowerowego marksizmu nie zna granic.
Po drugiej stronie duńskiej hygge, szwedzkiego lagom czy norweskiego A kose seg, z pozoru niezwykle atrakcyjnych, rozciąga się wypracowana mozolnie sfera tłumienia indywidualności, równania do średniej, nie gorsza, niż w wizji polskiego piekła, tłumaczona niegdyś walką z szatańskimi podszeptami, dziś – dobrostanem całej społeczności.
Gdy ustalanie maksymalnej prędkości dla samochodów odbywa się grupowo, to znaczy za pomocą obśmianej zasady osiemdziesiątego piątego centyla (nie większa, niż ta, z jaką jedzie 85% kierowców), to jest głupie. Kiedy ścieżki rowerowe wyznacza się na podstawie grupowych zachowań rowerzystów, to jest śmiałe i mądre.
Fajny jest język, zakłamujący, jak u myśliwych, w którym na przykład „uspokojenie ruchu” w rzeczywistości oznacza faktycznie odstrzelenie kierowców, któż bowiem chciałby poruszać się samochodem z prędkością pieszego?
Wielce pouczający wydaje się wykaz wrogów „cywilizacji dwóch kółek”. A to dlatego, że autor z nieukrywaną nienawiścią opowiada o „sektach” wewnątrz ruchu rowerowego. Motoryzacja? Wiadomo, niekwestionowany target dla dział i rakiet. Ale sam wkracza w sekciarskie klimaty, dodając:
a) autorów i propagatorów innych rozwiązań dla rowerów
b) rowerzystów rekreacyjnych, a zwłaszcza sportowych
b) pojazdy wspomagane silnikami elektrycznymi
c) kaski (tu akurat słusznie!)
b) architektów i urbanistów (aspekt artystyczny uważa za nieistotny, liczy się czysty utylitaryzm i czysta funkcjonalność).
O Chinach, w swoim czasie bicyklowym królestwie, gdzie wszyscy przesiedli się na skutery i do samochodów, a wypożyczalnie miejskich rowerów poniosły spektakularną klęskę – ani słowa.
Gdzieś roztopiły się hulajnogi i deski z silnikami.
Takich perełek w książce jest sporo.
Czy zatem czytać?
Tak, jak najbardziej. Zmiany w „sposobie użytkowania” miast są nieuniknione. Ciasne śródmieścia nie pomieszczą więcej samochodów. Kto je kocha, dla kogo są koroną wygody i wolności, będzie musiał odpuścić, wynieść się dalej od ścisłej zabudowy. A może przyzwyczaić do dwóch kółek.
Więc warto się przygotować.
Poza tym warto się uczyć. Jak robić rewolucję. Sztandary mogą się zmieniać, metody na rewolucyjną zmianę pozostają takie same, tylko się unowocześniają w zależności od zmiennego technologicznie świata.
Mnie się już nie chce, ale może młodsi skorzystają?
Ale – niezależnie od ideologicznego sosu – książkę czyta się z ciekawością, zawiera też sporo ciekawych obserwacji, sporo anegdot i całkiem interesujących liczb.
Ciekawe tylko, co się stanie, gdy i na rowery zabraknie miejsca.
Monocykle? Deskorolka dla każdego? Przyszłość może zgotować niejedną niespodziankę...

Taka ładna książeczka. Przyjemnie ją wziąć do ręki, uwodzi ładnym papierem i takimiż ilustracjami. Tak wygląda wzorcowe kuszenie przez szatana.
Będzie się czepiał, na pewno będzie się czepiał.
No pewnie, że będzie. Ważne, z jakich pozycji. Otóż bowiem, w przeciwieństwie do Autora, ewidentnego apostoła jednej, jedynej wiary, zatem zaprzysięgłego wroga każdej innej, uważam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasem się zbłądzi. Czytanie ma swoją jasną stronę, gdy się nie możesz oderwać od książki, gdy w głowie kręci ci się karuzela postaci i wydarzeń wyssanych z zadrukowanych kartek. Jest też ciemna strona mocy, brzydkie zaułki słowa drukowanego, gdy do ręki skrada się rzeźniczy nóż albo siekiera, by przy ich pomocy zemścić się na producencie chłamu rozpościerającego się przed oczami.
To pierwsze zdarza się nieczęsto, gdy pierwszy milion przeczytanych stron zostaje już za tobą. Ale się zdarza. Wykształcone przez lata procedury zapobiegają temu drugiemu, niestety, nawet najbardziej doświadczony łowca może stać się zwierzyną. Wtedy mianowicie, gdy nie słucha swoich instynktów, gdy wiedziony podszeptem przewróci pierwszą stronę czegoś, czego nie wybrał sam, co mu podpowiedziano.
Posłuchałem. Wziąłem się za „Czerń i purpurę”. Chyba mnie po... rąbało.
No i źle skończyłem. To znaczy szkody były obopólne, mnie krwawiły oczy, a książka trochę ucierpiała z powodu niewłaściwej paraboli, gdy lotem koszącym leciała w kąt, obdarzona soczystym przekleństwem.
Bo nie zdołałem jej skończyć.
Rzadki przypadek.
To czego się wypowiadasz, powie ktoś, skoro nie znasz całości? Przecież nawet nie nadgryzłeś istoty tej wspaniałej historii! Trochę racji będzie miał, jednak z całą rzetelnością i odpowiedzialnością mogę wyliczyć cechy, które spowodowały, że tom pofrunął przez cały pokój, furkocząc po drodze kartkami. I wyznać, dlaczego przestałem być kompletnie ciekawy wzruszeń, rzekomo kryjących się w nieprzeczytanej części.
Rzetelny recenzent odnosi się do tekstu, nie do autora. Dobra zasada, jednak nie da się bezosobowego trybu omówienia utrzymać, gdy skala sięga wartości ekstremalnych, czy to po jasnej, czy po ciemnej stronie mocy.
A „Czerń i purpura” sięga. Może i zdarzało się czytać gorsze książki, ale miejsce na podium ta ma pewne. Więc jestem wk... urzony. Za zmarnowany czas, a nade wszystko za idiotyczne nadzieje, które nie pozwoliły podjąć radykalnych kroków po pierwszych dwudziestu stroniczkach.
Do opowiedzianej historii nie wnoszę zastrzeżeń. Rzecz w walorach literackich, a raczej ich braku.
Nawiasem mówiąc, nie chcę znać nazwiska redaktora. Bardzo nie chcę. O decyzjach wydawnictwa też się nie będę wypowiadał.
Przede wszystkim styl. Tak się pisze wypracowania w gimnazjum. Krótkie zdania, najprostsze związki frazeologiczne, zero gawędziarskiej swady.
Niesłychana ahistoryczność słownictwa. Narrator, umieszczony blisko osób dramatu opowiada o zdarzeniach i emocjach językiem naszpikowanym słownictwem i perspektywą – nie zawaham się to powiedzieć – pożal się Boże, artykułów ze współczesnych portali informacyjnych.
O czymś takim jak szczegół, zatrzymanie na prostej, a znaczącej informacji, niewyjaśnionej z użyciem łopaty nie ma co marzyć. Nie istnieje również w tej prozie kategoria „opis”. Po co? Przecież tylko wstrzymywałby jednostajne lanie się ciągu wydarzeń.
Dramatyzacja. Nic tu się nie „pokazuje”. Tu się tylko „opowiada”. Sceny są pretekstowe, nie niosą żadnych ukrytych znaczeń, tylko (nieudolnie) ilustrują upływający czas. Linearnie, mimo pocięcia tekstu na relacje o poszczególnych bohaterach.
To nie miejsce na wykład o podstawowych środkach literackich, ale pewne jest, że powieść czymś się musi różnić od kwartalnego sprawozdania finansowego przedsiębiorstwa produkującego konewki. Pan Wojciech – i to nie jest nic osobistego – nie posiada najmniejszej wiedzy na ten temat.
Jak myślę o ręce, która kreśliła litery, zdania i akapity „Czerni i purpury” to mi przychodzi do głowy szacowny weteran niegdysiejszej wojny czy powstania, używający drewnianej protezy.
Co trzeba mieć w głowie, żeby „powieść” tego typu, ewidentny skok na kasę według rynkowych wytycznych, nazwać na przykład „cudowną” albo „wzruszającą”?
Chyba trociny, powstałe przy struganiu rzeczonej protezy.

Czasem się zbłądzi. Czytanie ma swoją jasną stronę, gdy się nie możesz oderwać od książki, gdy w głowie kręci ci się karuzela postaci i wydarzeń wyssanych z zadrukowanych kartek. Jest też ciemna strona mocy, brzydkie zaułki słowa drukowanego, gdy do ręki skrada się rzeźniczy nóż albo siekiera, by przy ich pomocy zemścić się na producencie chłamu rozpościerającego się przed...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby stworzyć muzeum gromadzące najlepsze okazy w najróżniejszych kategoriach, „Instytut” mógłby zostać wzorcowym, platynowym przedstawicielem gatunku „rozrywka pur”. U czytelnika: zero wątpliwości, zero wzniosłych myśli, pociąg fabuły rozpędza się gładko i zasuwa, napędzany jedyną myślą. Mianowicie – kiedy uzdolniony gówniarz nakopie Systemowi? I jak?
Przewidywalność nie stanowi jakiejkolwiek wady. Finał rodzi pewne pytania i tezę, akurat na miarę formatu powieści, dotyczące platońskiej jaskini, albo jak kto woli – Mattrixa, mianowicie, że widzialne, możliwe do zobaczenia, jest tylko złudzeniem, pod którym ukrywa się konstrukcja, trzymająca świat w kupie. Niekoniecznie całkiem fajna budowla, ale – być może – konieczna. Ciekawe wydaje się zapętlenie, zasygnalizowane w tymże finale. Być może dałoby się inaczej, ale nikt tego nie może sprawdzić. Sprawiedliwa zemsta nie rozwala konstrukcji, ot, tolerowana niedoskonałość, wymagająca zaklajstrowania.
Że to jeden z ulubionych motywów literatury gatunkowej?
Nic to.
Liczy się wykonanie. I sympatyczne obrazki amerykańskiej prowincji.
Lubię czytać negatywne recenzje. Zarzuty ładnie pokazują szerszy kontekst niż sam czytelniczy odbiór, pokazują pewne grupowe tendencje. Dobrze się bawiłem przy zarzutach o nudę i przewlekłość, jeszcze lepiej przy wątpliwościach co do omnipotencji organizacji, która jednocześnie jest zmurszała na istotnych placówkach. Dzieciaki atakują. Nawet jeśli metrykalnie należą do zupełnie innej zbiorowości.
Fenomenem tej książki jest to, że choć King stoi na granicy między literaturą „poważną” i „niepoważną” i zbyt często osuwa się w stronę badziewia, udało mu się – przynajmniej w moim przypadku, a nie sądzę, żebym był samotną wyspą – przykuć mnie łańcuchem do opowieści. To się rzadko zdarza w ogóle, i za każdym razem odnotowuję takie wydarzenie z wdzięcznością i satysfakcją. I rzecz nie tkwi w czytelniczym zblazowaniu, raczej w znajomości skali, jaką ma literatura w ogóle, a też świadomości podstawowych schematów.
Nawet najbardziej wyrafinowanym konsumentom słowa pisanego z czystym sumieniem poleciłbym „Instytut”. Pod warunkiem wszakże, że mają ochotę na absolutnie niezobowiązującą rozrywkę.

Gdyby stworzyć muzeum gromadzące najlepsze okazy w najróżniejszych kategoriach, „Instytut” mógłby zostać wzorcowym, platynowym przedstawicielem gatunku „rozrywka pur”. U czytelnika: zero wątpliwości, zero wzniosłych myśli, pociąg fabuły rozpędza się gładko i zasuwa, napędzany jedyną myślą. Mianowicie – kiedy uzdolniony gówniarz nakopie Systemowi? I jak?
Przewidywalność nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wady.
Powieść jest o rodzinie, a jakże, żydowskiej. Wada jest łatwa do wytłumaczenia. Ameryka to kraj, gdzie każdy (poza Indianami) jest skądś. I na ogół wie, skąd. Dla nas to egzotyka, bo Amerykanie mają do prześledzenia – w najgorszym razie – jakieś dwieście lat z okładem własnego drzewa genealogicznego, my całe wieki. Stąd u nich mnóstwo książek z rysem, nazwijmy to, narodowościowym. Irlandczycy, Włosi, Irańczycy, Skandynawowie, Holendrzy, Polacy... A żydowska genealogia daje wdzięczny materiał. Trauma przedemigracyjnej przeszłości może być wyjątkowo mocna, zderzenie z nowoczesnością (świecką, zaawansowaną technologicznie, konsumpcyjną i erotyczną) wyjątkowo wybuchowe. Nic zatem dziwnego, że amerykańscy autorzy tak chętnie sięgają po lokalizację swoich fabuł w środowisku synów narodu wybranego.
Słusznie ktoś tu zauważył, że książki beletrystyczne w Ameryce kroi się, formatuje pod konkretne cele: nagrody literackie i zakup praw do sfilmowania. A zatem pod gust opiniotwórczych środowisk: liberalnych, lewicujących, politycznie poprawnych. No fakt. W „Immortalistach” daje się ten nakaz wychwycić. Tę kalkulację odautorską, a może bardziej odwydawniczą. Choćby w wątku najmłodszego z rodu Goldów, chyba najtrudniej przyswajalną w naszym kręgu kulturowym. Jednak powieść z tezą można zrobić lepiej lub gorzej. Wystarczy porównać „Immortalistów” z „Małym życiem”. Wątek Simona, choćby ze względów poznawczych, wiedzowych, nie mówiąc o wartościach literackich jest nieskończenie ciekawszy. Ba, znacznie bardziej wartościowy pod każdym możliwym względem od tamtego, pozbawionego duszy pudła rezonansowego Hanyi Yanahigary.
Pozostałe wady.
A nie, wróć.
Nie widzę.
Gdy czytanie jest nawykiem, gdy przerzuca się setki i tysiące stron, tak rzadko trafia się coś, co zatrzyma, co zrobi wrażenie. Zwłaszcza ze współczesnej NADprodukcji popychanej agresywnym marketingiem.
„Immortaliści” zatrzymują. Kapitalny pomysł na fabułę, wyraziste postaci, skomplikowane relacje. Psychologia, która nie odstrasza, filozofia – choć nieprzesadnie głęboka – dostępna dla każdego. I najważniejsze. Chloe złapała smutek. Zamknęła go w szklanym słoiku i pozwala obejrzeć z przejęciem, lecz bez totalnego zdołowania. Skłania, by zastanowić się nad smutkiem jako niezbędnym, bodaj czy nie najważniejszym składnikiem każdego życia. Duża rzecz.
Znakomita, bardzo przystępnie napisana powieść.
Przy tym robota redakcyjna na bardzo wysokim poziomie.
Doceniam jedno i drugie.

Wady.
Powieść jest o rodzinie, a jakże, żydowskiej. Wada jest łatwa do wytłumaczenia. Ameryka to kraj, gdzie każdy (poza Indianami) jest skądś. I na ogół wie, skąd. Dla nas to egzotyka, bo Amerykanie mają do prześledzenia – w najgorszym razie – jakieś dwieście lat z okładem własnego drzewa genealogicznego, my całe wieki. Stąd u nich mnóstwo książek z rysem, nazwijmy to,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ameryka początek dwudziestego wieku... E tam, do bani z takim początkiem recenzji. Nic, kompletnie nic nie wniósłby do opinii o książce Dennisa Lehana.
A więc inaczej: Polska, koniec drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Literatura gatunkowa obumiera, nieliczne ciekawe dzieła przysypane zostały masową konfekcją, pisaną przez słabo płatnych wyrobników na żołdzie wydawnictw, albo warsztaty chałupnicze firmowane twarzą, ładniuśko wypadającą w mediach. Z wielce artystycznymi okładkami montowanymi w Photoshopie ze stockowych zdjęć a 5$ sztuka. Stosy makulatury z infantylną zawartością. A człek nie może żyć tylko literaturą wysoką, bez płodozmianu uświerknie łamiąc sobie głowę rozkminą ontologiczną. Szczęściem jest paru pisarzy płci obojga, którzy potrafią łączyć wysokie jakościowe C z formą przystępną, skrojoną pod gust zwykłego śmiertelnika. No a wśród nich jeden facio, coraz mocniej przekonujący do zarezerwowania mu miejsca w czołówce twórców bezwarunkowo dobrych.
„Miasto niepokoju” to epopeja o mozaikowym charakterze, splatająca umiejętnie wątki dwóch biografii i historii miasta, a po trosze historii kraju. Jest wszystko, co trzeba, a nawet więcej: konflikt rasowy, narodowy i społeczny, irlandzka policja, włoska dzielnica, ucieranie kotła imigranckiego w swoisty (amerykański) naród, industrialna machina i związkowe pierwociny. No i w rolach mniej czy bardziej epizodycznych autentyczne postacie, znane z podręczników historii.
Niesłychanie ciekawy jest czas, w jakim osadził Lehane swoją epicką opowieść. Między Wojną Secesyjną a prohibicją w powszechnej znajomości amerykańskiej historii zieje mniej lub bardziej czarna dziura. Prawdopodobnie z uwagi na łatwą malowniczość jednego i drugiego wydarzenia. Tymczasem dla tworzenia się pragmatyki zasad, jakie skłonni jesteśmy przypisywać społeczeństwu pod flagą w pasy i gwiazdy, początek ubiegłego wieku miał znaczenie fundamentalne. Jednak z europejskiego podwórka mało kto dostrzega burzliwość tego wycinka dziejów USA. Wtedy oczywisty ogień niezadowolenia mas pracujących z nędzy swojego położenia, dla wpływu na demokratyczne instytucje, usiłowali zagospodarować chałupniczy rewolucjoniści o anarchistycznych poglądach i środkach działania. Już kilka lat później miejsce niewprawnych entuzjastów zajęły organa bolszewickiego raju, eksport rewolucji wpisując w priorytety działania odpowiednich urzędów. Niezwykle interesujące jest (zwycięskie) zderzenie wartości „tradycyjnego stylu życia” płynących z kultu pracy i kanonicznej religii, z apostolstwem czerwonych idei.
Odbija się też w „Mieście niepokoju” paradygmat „Chaty wuja Toma”. Autor dość ostro manifestuje swoją niezgodę na traktowanie czarnych jak podludzi, ale też zdecydowanie opowiada się po stronie mechanizmów integrujących na bazie kanonu skreślonego przez Ojców Założycieli.

Lehane pisze szeroko, ogromnie przystępnie, chociaż nie rezygnuje ze środków i stylu właściwych literaturze z ambicjami. Przez długie, złożone zdania, od których nie ucieka, płynie się bez większego wysiłku. Na uwagę zasługuje złożona konstrukcja powieści, dopiero po jakimś czasie zazębiająca osobne epizody w intrygę, która zdecydowanie wciąga. Czytać. Polecam. To książka o czymś.

Ameryka początek dwudziestego wieku... E tam, do bani z takim początkiem recenzji. Nic, kompletnie nic nie wniósłby do opinii o książce Dennisa Lehana.
A więc inaczej: Polska, koniec drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Literatura gatunkowa obumiera, nieliczne ciekawe dzieła przysypane zostały masową konfekcją, pisaną przez słabo płatnych wyrobników na żołdzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzeczą historyka jest badać historię. Ma ta nauka zestaw pewnych reguł, które, choć nie dorównują precyzją tym z nauk ścisłych i wciąż są dyskutowane, to jednak dają jakieś zunifikowane podejście do przedmiotu badań. Rzeczą historyka jest sprawozdawanie ze swoich badań. Teoretycznie w sprawozdawaniu też powinien trzymać się pewnych reguł, jednak dopuszczalna jest – ku pożytkowi, nauce i uciesze szerokiej Publiczności – koncesja ze sztywnego gorsetu reguł dokładności i bezstronności. Bo przecież historyk jest również człowiekiem z krwi i kości, a tezy, które głosi mogą być wyrazem jego osobistych postaw. Jednak granica między naukową rzetelnością, a publicystyką - jakaś jest.

A czytając „Zespół Stalina” można w nią zwątpić. Autorka dokonuje rzeczy, od której żuchwa się obluzowuje, mianowicie pisze z SYMPATIĄ o jednej z najbardziej zbrodniczych grup ludzi, jakie się pojawiły w historii cywilizacji. Zbłądziłbym na manowce prezentyzmu (ocenianie przeszłości z wiedzą z teraźniejszości), usiłując zrozumieć wewnętrzną naturę, pobudki i tok myślenia Stalina i spółki z punktu widzenia człowieka, mającego dostęp do różnorodnych źródeł szybkiej informacji i przynajmniej próbującego wysnuć samodzielnie swoje własne wnioski, ale jak trzeba być zaślepionym, by, mało, że nie zauważać zła, tkwiącego w doktrynie, odciskającego się tragicznie na ludziach z najbliższego otoczenia, lecz jeszcze samemu przykładać się z całych sił do czynienia tego zła – nie tylko anonimowym masom (w końcu dalekim, obcym), ale współtowarzyszom Sprawy i ich rodzinom. Co robili ci, pożal się Boże, „rewolucjoniści”, kierowani przez moralnego karła z obsesją władzy.

Pani Profesor kwestię wartości zbywa wzruszeniem ramion, abstrahuje od rozmiarów dramatu rewolucji dla tak zwanych „zwykłych ludzi”, prześlizguje się nad dalekosiężnymi skutkami społecznymi ich życia w niepewności, w zagrożeniu represją za cokolwiek, wynoszeniem na powierzchnię, w światło reflektorów, wszelkiej podłości i bezmóżdża, a koncentrując się co najwyżej na pałacowych intrygach, szyciu usprawiedliwień dla logiki władzy, niczym niemaskowanego podziwu dla prężności organizacyjnej w obronie nowego porządku, czy – tu już całkiem zwątpiłem – wychwalaniu osobistych przymiotów tych kreatur. Co więcej, obraca się w kręgu sowieckiej elity (bo, choć swoista, była to elita), czerpiąc główny zrąb swojej wiedzy z enuncjacji jej członków, a zwłaszcza potomstwa.

Nie ma co jechać Rejtanem, rzeczywistość i wtedy i współcześnie jest na tyle skomplikowanym mechanizmem, że mieści się w niej i takie podejście. Zauroczenie czerwoną gwiazdą to też nic nowego. Jednak nie akceptuję tej sympatii, zwłaszcza u naukowca, siłą rzeczy zobowiązanego do obiektywnej wnikliwości. Czy warto z nią (tą sympatią) obcować w zamian za garść faktów (dostępnych przecież i gdzie indziej), plik zdjęć i kilkanaście akapitów psychologicznych interpretacji drugiej świeżości, to już każdy musi ocenić sam.

Rzeczą historyka jest badać historię. Ma ta nauka zestaw pewnych reguł, które, choć nie dorównują precyzją tym z nauk ścisłych i wciąż są dyskutowane, to jednak dają jakieś zunifikowane podejście do przedmiotu badań. Rzeczą historyka jest sprawozdawanie ze swoich badań. Teoretycznie w sprawozdawaniu też powinien trzymać się pewnych reguł, jednak dopuszczalna jest – ku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ech, Lem... Nie wszystko z dorobku wielkiego pisarza – tak, powtórzę raz jeszcze, WIELKIEGO PISARZA – przetrwało próbę czasu, ale utwory z tak zwanego „złotego” okresu, od „Dialogów” do „Kataru”, mimo nieco anachronicznego nazewnictwa wytworów techniki, obroniły się (tak samo, jak autobiograficzne „Szpital przemienienia” i „Wysoki zamek”) i na zawsze zostaną w kanonie polskiej literatury. Wydawało się, że po rozmowach Lema z Beresiem „Tako rzecze Lem” (a z nich pochodzi przejmujący obraz człowieka, ścigającego się z własnym kresem ze wszystkich sił, do tego stopnia, że nie czyta już nic, poza tekstami naukowymi, bo na inne szkoda mu czasu, którego zostało niewiele) nic więcej o ikonie polskiej fantastyki powiedzieć się nie da. A jednak się dało.
Książka Orlińskiego to nie sucha biografia, ale obraz pewnej relacji czytelnika z pisarzem, relacji zanurzonej na jakimś dystansie w nurcie tego samego czasu, jaki – równolegle do siebie – przeżywali, ale też powstałej z chodzenia tropem Lema w realnym świecie, pamiętnikach i archiwaliach epoki, rozmów z bliskimi i przyjaciółmi, wreszcie bobrowania w udostępnionych, a niepublikowanych dokumentach rodzinnych.
Dla mnie ten osobisty ton to wartość, dzięki niemu zyskuje na emocjonalności opis tego, co Lem na tyle, na ile mógł – ukrywał. A co jednak – zakamuflowane, przykryte mową ezopową – da się zobaczyć w twórczości autora „Solaris”.

Widać też Lema prywatnego, cytowane ułamki korespondencji pysznią się fantastyczną archaizacją języka, połączoną z rozsypywaniem pysznych neologizmów, zupełnie mimochodem. Widać człowieka niełatwego w kontaktach, męczonego przez choroby, świadomość miejsca i czasu, a też i prozę życia w zgrzebnym socjalizmie. A kolekcja opakowań po batonikach za szafą w garażu przemówi do każdego miłośnika umilania sobie owej prozy (dziś niekoniecznie o korzeniach systemowych) czymś słodkim.

Warto poczytać. Warto pomyśleć nad potęgą umysłu, potrafiącego przełożyć ekstremalny dramat człowieka zaszczutego i skazanego na zagładę ze względu na pochodzenie - na literaturę najwyższego lotu. O genialnych (opartych na głębokiej wiedzy) intuicjach tyczących się rozwoju techniki i cywilizacji w ogóle nie wspominając.

Ech, Lem... Nie wszystko z dorobku wielkiego pisarza – tak, powtórzę raz jeszcze, WIELKIEGO PISARZA – przetrwało próbę czasu, ale utwory z tak zwanego „złotego” okresu, od „Dialogów” do „Kataru”, mimo nieco anachronicznego nazewnictwa wytworów techniki, obroniły się (tak samo, jak autobiograficzne „Szpital przemienienia” i „Wysoki zamek”) i na zawsze zostaną w kanonie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Oldskul. Takie fajne słowo, okrąglutkie, ryjek trzeba zrobić. Dlatego mam sentyment do dzieł, które można określić jako oldskulowe. Nie – że zabytkowe, archaiczne, starodawne. Tylko napisane tak, jak dzisiaj mało kto pisze, a mimo zanurzenia w swojej epoce i jej realiach, nadal przemawiające do czytelnika. Oldskul oldskulowi nierówny, w przypadku Wędziagolskiego mamy do czynienia z tym z najwyższej półki. Człowiek ten z familii o korzeniach potężnych i rozbudowanych, biografię miał równie potężną a fascynującą, opisaną przy tym piękną, bogatą polszczyzną, jakiej już – z nielicznymi wyjątkami – się nie uświadczy we współcześnie powstających dziełach. Można jej nawet wybaczyć niepotrzebne wycieczki w stronę patosu, czy egzaltacji.

Patrzymy na czas niebywałego zamętu podczas obalania caratu i kształtowania się bolszewickiego nowotworu na wschodnich kresach Rzeczypospolitej i w Rosji, opisanego w „Doktorze Żiwago”, „Białej Gwardii” czy „Cichym Donie” oczami obserwatora, ba, czynnego uczestnika dramatycznych wydarzeń, Wedziagolski jest bowiem rewolucjonistą. Trochę z musu, trochę z serca, trochę ze wspólnoty poglądów z rosyjskimi demokratami. Zna wszystkich – od Trockiego do Wieniawy-Długoszowskiego. Godne zapamiętania są jego refleksje o naturze historii i polityki, nawet jeśli przyjąć, że są w dużej mierze zapisem późniejszych przemyśleń. W toku „dziania się” jest autor po trosze Kmicicem, Skrzetuskim i Panem Wołodyjowskim, w czasie spisywania wspomnień po trosze filozofem i historiozofem. I nic nie szkodzi, iż z największym ulubieniem bywa... Zagłobą. Ot, pamiętnikarstwo na ogół ma ten feler – bywa lekko, lub troszkę bardziej, niż lekko, ponaciągane, najważniejsze, że odnalezienie, odcyfrowanie podobnych zabiegów u Wędziagolskiego w niczym nie zniekształca obrazu, który nam pokazuje.

Bardzo dobra rzecz. Szkoda, że skończyło się na pierwszym epizodzie, bowiem dalsze dzieje autora były nie mniej interesujące, na pewno mogłyby służyć za scenariusz oscarowego filmu. Kto chce, może poszukać.

Oldskul. Takie fajne słowo, okrąglutkie, ryjek trzeba zrobić. Dlatego mam sentyment do dzieł, które można określić jako oldskulowe. Nie – że zabytkowe, archaiczne, starodawne. Tylko napisane tak, jak dzisiaj mało kto pisze, a mimo zanurzenia w swojej epoce i jej realiach, nadal przemawiające do czytelnika. Oldskul oldskulowi nierówny, w przypadku Wędziagolskiego mamy do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Łał. Łał. A co tam, jeszcze raz – łał! Dałem wyraz swojemu entuzjazmowi, lecz w przeciwieństwie do większości PT czytelników nie dotyczy on nadzwyczajnych wartości książki, a raczej zdolności analityczno -kulinarnych Terry'ego Hayesa. Rozebrał mianowicie najbardziej spektakularne dzieła z gatunku „sensacja”, wyodrębnił wszystkie stosowane w nich chwyty fabularne i konstrukcyjne, charakterystyczne postacie i konspiracyjne teorie, dorzucił ćwierć kilo kryminału, dziesięć deko psychologicznej egzaltacji rodem z romansu i szczyptę komiksu a la Captain America, wszystko to wymieszał, zagotował, ostudził i zwałkował w krówkę-ciągutkę. Dłuuugą, na jakieś milion znaków ze spacjami. Albo coś koło tego.

Czy ja się czepiam? Gdzieżby tam, w końcu to jest jakaś wartość, gdy czytelnikowi z każdą przeczytaną stroną oczy się powiększają, a kopara wali w podłoże. Że tak się da.
Tyle, że ilość bywa zagrożeniem dla jakości. Otóż gdyby bogowie umiaru znaleźli dostęp do ucha autora, podpowiedzieliby mu, że żrąc tę gigantyczną ciągutkę czytelnik jednocześnie dostaje czas na wątpliwości, a potem czas na dostrzeganie ewidentnych głupot, które się wkradły w skądinąd zgrabnie pomyślaną intrygę. Od biografii superhero, wystarczającej już nie na dwa, nie trzy, a co najmniej dziewięć (jak u kota) standardowych cv, jego nieziemski fart i nadzwyczajne zbiegi okoliczności (szczęście sprzyja tym lepszym), poprzez małe spojlery, tyczące zakończenia (ufff! - w ostatniej chwili!) po hollyłódzki klimat podejmowania decyzji przez (tadammmm!) najwyższą władzę tego świata, czyli Mr Presidenta of the USA. Że się czytelnikowi w końcu dotkliwie zacznie odbijać Ludlumem, Forsythem, Morellem, Steinhauerem, czy pomniejszymi tuzami gatunku, wraz z jaskrawą świadomością, co komu Hayes zajumał.

Ale, ale...
Wcale nie twierdzę, że mamy do czynienia z wydawniczą tragedią. Siedzisz w chałupce nad Bałtykiem, skierowany tam przez biuro podróży obiecujące cudowny, pełen słońca i przyjemnie ciepłej wody wypoczynek? Leje piąty dzień?
Czytaj! Na pewno uda ci się zapomnieć o czasie i pieniądzach, co poszły psu w rzyć. Przy okazji bębniący o dachówki deszcz i półmrok, ledwie rozjaśniony dwudziestopięciowatową żarówką klimatycznie wspomoże przywołane wyżej zapomnienie.

Tylko, na litość boską, nie mów potem, że „Pielgrzym” to arcydzieło. Ot, przyzwoite czytadło, adekwatne do tego typu okoliczności i stanu ducha.

Łał. Łał. A co tam, jeszcze raz – łał! Dałem wyraz swojemu entuzjazmowi, lecz w przeciwieństwie do większości PT czytelników nie dotyczy on nadzwyczajnych wartości książki, a raczej zdolności analityczno -kulinarnych Terry'ego Hayesa. Rozebrał mianowicie najbardziej spektakularne dzieła z gatunku „sensacja”, wyodrębnił wszystkie stosowane w nich chwyty fabularne i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prześladują mnie wyobrażenie świata jako postaci w berecie. W sumie bez żadnego powodu, tylko dlatego, żeby móc powiedzieć, iż pod tym beretem świat ma nieźle zryte. Zupełnie dobrym przykładem zrycia wydają się „Zapiski podglądacza”. Jeśli ktoś dał się zwieść dobremu opisowi na okładkach, a książki nie kupił, spieszę donieść, że można lepiej wydać cztery dychy. Eksperyment, któremu przez większość życia oddawał się właściciel pewnego motelu, polegający na podglądaniu swoich gości – okazał się mało nośny intelektualnie, a książka zupełnie nieciekawa.

Wydawało się, że ważkie pytania, ot na przykład takie, czy uzyskanie jak najpełniejszej wiedzy o mechanizmach człowieczych zachowań usprawiedliwia łamanie tabu intymności, warte jest zachodu, jednak ani to, ani inne nie doczekały się odpowiedzi, ba, nawet zadania.

Narracja - byle jaka, przy czym autor, relacjonując tytułowe zapiski nie przyłożył żadnej staranności, łokciem chyba pisał ten, pożal się Boże, reportaż, dmuchając objętość niezliczonymi powtórzeniami, nie robiąc researchu (niezgodności wykryły media, recenzujące książkę) i nie siląc się na jakikolwiek sensowny komentarz. Żałośnie wypadł i on i bohater „Zapisków”, nieciekawy mitoman, maniakalnie obsesyjny na punkcie seksu, żądny sławy megaloman, bez żenady porównujący się do Mastersa i Johnson.

Zryte jest to, że dzieło życia Geralda Fossa nijak nie jest syntezą przemian seksualnych w Ameryce na przestrzeni dziesięcioleci, zryte jest to, że ideologicznym uzasadnieniem niewątpliwego zboczenia hotelarza jest pseudonaukowy zapis obserwacji, zryte jest to, że Gay Talese zdecydował się napisać książkę, mając niechybną świadomość jej słabości, zryte jest to, że dla fejmu przyozdobił ją w (jego zdaniem) sensacyjne cytaty z dzienników Fossa dotyczące seksualnych wyczynów gości, zryte jest to, że wydawca się skusił na ten nieświeży towar.

To mógłby być ciekawy dyskurs choćby o granicach nauki, obyczajowości, psychologii borderline, czy znakach czasu. Nie jest.

Najbardziej zryte jest to, że tę książkę przeczytałem.

Prześladują mnie wyobrażenie świata jako postaci w berecie. W sumie bez żadnego powodu, tylko dlatego, żeby móc powiedzieć, iż pod tym beretem świat ma nieźle zryte. Zupełnie dobrym przykładem zrycia wydają się „Zapiski podglądacza”. Jeśli ktoś dał się zwieść dobremu opisowi na okładkach, a książki nie kupił, spieszę donieść, że można lepiej wydać cztery dychy. Eksperyment,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak to się mówi, składając życzenia? „Zdrowia, zdrowia – i jeszcze raz zdrowia!” Zwłaszcza tym starszym. I to są mądre życzenia, bezwzględnie. Nie tylko dlatego, że może boleć, że można stracić sprawność i komfort życia. Głównie dlatego, że ze wszystkich komplikacji życiowych, w jakie można popaść, wejście w żywszą (nomen omen) relację ze służbą zdrowia grozi najbardziej spektakularnymi skutkami, z niezawinionym zejściem z tego świata włącznie. I jest ta ewentualna relacja przydzielana mocno demokratycznie, losowo, może dotknąć każdego, choć nie każdy poradzi z nią sobie tak samo.
„Mali bogowie” zajmują się przyczynami tego stanu rzeczy. To jest łatwa książka. Łatwa w sensie napisania, niewymagająca natężania się w komentowaniu rzeczywistości. Wystarczyło zarejestrować wypowiedzi bezpośrednio zainteresowanych, zestawić je w rozdziały i okrasić quasi-reporterskimi wspomnieniami z kilkudniowej pracy w szpitalu w charakterze sanitariusza. Efekt od początku, od pierwszego zamiaru był gwarantowany.
Powstała książka wstrząsająca. Nie przez opisy stanów, sytuacji, zdarzeń. Nawet nie przez ich interpretacje, właściwe punktowi siedzenia rozmówców autora. Nie. To wszystko są rzeczy, z którymi normalny człowiek styka się na co dzień, zna je z doświadczeń swoich i swoich najbliższych. Przerażający jest system, w którym każdy jego uczestnik ma swoje racje, a na ich styku produkujący niewiarygodne absurdy. Mało tego, jakakolwiek próba ich (absurdów) zlikwidowania rodzi nowe.
Więc wszystko się kotłuje – feudalna hierarchia, prywatny biznes, korupcja, roszczeniowość połączona z niechęcią do wysiłku , brak kwalifikacji i stosownej praktyki, fala bliska tej z wojska, decydencka bezmyślność, budżetowa niemożność, dobre chęci i znieczulica – w obłędnym tańcu, skutkującym liczonymi w latach terminami konsultacji i zabiegów. A do tańca przygrywa dźwięk szeleszczących banknotów, przenikający właściwie wszystkie zakamarki systemu, czy od strony lekarzy, czy od strony pacjentów, czy państwa, odpowiedzialnego za finansowanie opieki zdrowotnej. I wszędzie tam zbyt cichy. Może poza garażami największych medycznych wyjadaczy.
Tylko pacjent nic nie mówi, Reszka nie dał mu prawa głosu, występuje w książce jako kłopotliwy przedmiot, niechciany natręt, bądź – ni mniej ni więcej – jako wróg. A przecież nie całkiem jest jego winą, że pcha się na SOR ze zwichnięciem nogi, bo albo nie radzi sobie z czytelnością systemu, albo próbuje, obchodząc go, utrzymać świat logicznych reguł w nienormalnej rzeczywistości, albo usiłuje zwrócić na siebie uwagę, której wszyscy mu skąpią.
Zdaje się, że nikt na świecie nie poradził sobie ze wszystkimi dylematami, jakie niesie ze sobą opieka zdrowotna nad społeczeństwem. Że jednak może być bardziej po ludzku, kulturalniej, bardziej empatycznie – można się przekonać, korzystając z tej opieki w niektórych krajach na zachód od Łaby i na południe od Tatr.
Chwała tym, którzy uczestniczą w uzdrawianiu ludzi, a nie sprzedali bogowi mamony i łatwego życia podstawowych norm, w tym profesjonalizmu i etosu pracy, nie na próżno kojarzonej z powołaniem. Którzy ciągle są ludźmi. Wbrew pozorom jest ich całkiem sporo, w jakimś stopniu dzięki nim całość jeszcze się kręci. Choć na granicy wydolności.

Nie chorujcie. Na zdrowie! I może na wszelki wypadek lepiej nie czytać?

Jak to się mówi, składając życzenia? „Zdrowia, zdrowia – i jeszcze raz zdrowia!” Zwłaszcza tym starszym. I to są mądre życzenia, bezwzględnie. Nie tylko dlatego, że może boleć, że można stracić sprawność i komfort życia. Głównie dlatego, że ze wszystkich komplikacji życiowych, w jakie można popaść, wejście w żywszą (nomen omen) relację ze służbą zdrowia grozi najbardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kruczyńskiemu zostało coś z myśliwskiej pasji. Lubi sobie mianowicie dalej postrzelać, tyle, że tym razem w kolano.
Ta książka ma dwie odsłony. Jedna jest dobrze skonstruowana i więcej niż dobrze napisana. Opis dziecięcego i młodzieńczego wsiąkania w łowiectwo i w wędkarstwo chwyta za serce, widzi się krajobrazy, snujące się poranne mgły, czuje zapach lasu, śródleśnych łąk i jeziornej wody, czy dopalającego się ogniska, słyszy klangor żurawi, albo szczekanie kozła. Trzęsie się na tylnym siedzeniu wysłużonej WSK-i i przeciera zaspane oczy, brodząc w porannej rosie. Czuje się uderzenie adrenaliny, gdy sprzymierzona z całym ciałem lufa sztucera wskazuje celownikiem zdobycz.
Fakt, nie do każdego uroda takich chwil dotrze, hipsterzy z Placu Zbawiciela, wakacyjni spacerowicze po sopockim Monciaku, albo weterani działkowych imprez przy grillu raczej jej nie skonsumują. Mnie zdarzyły się leśne i wodne przygody, w pacholęctwie przeżyłem fascynację książkami Edwarda Kopczyńskiego, więc doceniam plastyczność, a też prawdziwość przedstawienia.
A potem czytelnik dostaje między oczy dobrze wymierzony cios w postaci opisu dramatycznych okoliczności rozstania się autora ze swoją pasją, rozrachunku z nią i środowiskiem, wreszcie zajrzenia za kurtynę tego teatrum, w kulisy, kryjące archaiczne fałszerstwo języka, nieposzanowanie natury i ordynarny biznes.
To by wystarczyło. Jest cholernie wymowne. Przemówi na pewno do tych, którzy pierwszą młodość mają już za sobą, spoglądają w horyzont, niosący zapowiedź końca i dlatego nauczyli się cenić życie. Może też do wszystkich, dla których empatia nie jest pustą deklaracją i obietnicą bez pokrycia.
Niestety, zachciało się Kruczyńskiemu psychologii, moralizatorstwa i publicystyki. To jest ta druga odsłona, newage'owa, sacharynowo-landrynkowa, trochę obsesyjna. Z dosłowną krytyką i (a jakże!) właściwymi wzorcami, złapmy się za ręce i zaśpiewajmy Matce Naturze śliczną mantrę, kobiety z nami i dzieci, koniecznie dzieci, takie niewinne, a takie prawe... Błeee!
Z tej drugiej części naprawdę interesujące, trafnie zdiagnozowane i budzące grozę wydają się mechanizmy środowiskowego konformizmu, prowadzące do – nieomal – sekciarstwa, odbijającego się na życiu myśliwych i ich rodzin. Wektorem psychologicznej i socjologicznej patologii bliskie wielkomiejskim zagłębiom beneficjentów i zarazem ofiar programu 500+
Gdyby książka składała się wyłącznie z pierwszej odsłony, nieco tylko poszerzonej o niektóre wątki z drugiej, byłaby absolutnie godna polecenia. Każdemu świadomemu czytelnikowi. Bo jest ważnym głosem w dyskusji o prawach i obowiązkach wobec świata, jaki nam został dany. Jednak jest, jak jest. Niech czyta, kto chce.

Kruczyńskiemu zostało coś z myśliwskiej pasji. Lubi sobie mianowicie dalej postrzelać, tyle, że tym razem w kolano.
Ta książka ma dwie odsłony. Jedna jest dobrze skonstruowana i więcej niż dobrze napisana. Opis dziecięcego i młodzieńczego wsiąkania w łowiectwo i w wędkarstwo chwyta za serce, widzi się krajobrazy, snujące się poranne mgły, czuje zapach lasu, śródleśnych łąk...

więcej Pokaż mimo to