Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Najnowsza książka Sylwii Chutnik jest smutna. Waluciarz Wiesiek, postać przeniesiona z Sopotu na warszawski Marymont doby Polski Ludowej, opowiada w niej historię swojego życia. Prawdziwą, dodajmy - "Smutek cinkciarza" to fabularyzowana opowieść powstała na kanwie autentycznych wydarzeń, których ślad przechowują policyjne kroniki.
Wiesiek, zanim do tej osobliwej spowiedzi przystąpi, każe nalać sobie kielicha - i milczeć. Warto przynieść butelkę, i warto zamienić się w słuch. Bo jest czego posłuchać! Wiesiek to urodzony gawędziarz i domorosły filozof. O wszystkim opowie: o dramatach młodości, pierwszych miłościach, małżeństwie rodziców i wojennej traumie dziadka. O własnej rodzinie, którą zawdzięcza przypadkowi zwanemu niechcianą ciążą. I o tym, jak zarabianie na pieniądzach zrobiło z niego Króla Sprytu. Rytm Wieśkowego życia wyznacza cinkciarski refren, recytowany pod peweksami oraz w kulisach nocnych lokali:

"Ciendź many, dolary, obce waluty, bony sprzedam, kupię, warto". [1]

Wyznania warszawskiego bon vivanta przerywają fragmenty ówczesnych dancingowych hitów: szlagierów Franka Kimono, Dwa Plus Jeden, Lombardu, Lady Pank i Tercetu Egzotycznego. Bo zabawa to drugie imię Wieśka.
Chutnik ożywia lokalny folklor lat 80.: wiernie odwzorowuje miejską topografię, detalicznie opisuje cinkciarski fach - "kręcenie wałków", opychanie lewych kanapek z pociętych gazet, wyprawy po tureckie kożuchy. Wszystko to sprawia, że "Smutek cinkciarza" jest jak przejażdżka wehikułem czasu. Dla pamiętających PRL będzie to podróż sentymentalna, dla reszty - krajoznawcza wycieczka do krainy minionej, dla wszystkich natomiast - wyprawa tyleż interesująca, co melancholijna. Bo takie jest Wieśka CV: z pozoru barwne, migotliwe, pod spodem zwyczajnie niewesołe. Czy może być inaczej, skoro nawet w oczach amatorów dancingowego bitu widać tę samą beznadzieję, co w twarzach szarych obywateli, spędzających życie w kolejkach?
Zbrodnia służy w "Smutku cinkciarza" jedynie jako pretekst do przedstawienia przeciętnej, zdawałoby się, rodziny na PRL-owskim tle. Mimo iż książka Chutnik oddaje prawdę o nastroju tamtych czasów, ta literacka teleportacja jest zarazem jej siłą i słabością. Styl pisarki - rozpoznawalny, rytmiczny, naśladujący mowę potoczną, stylistycznie giętki - sprawia, że ciężar powieści nierzadko przenosi się z bohatera na atrakcyjnie podane tło. Możliwe, że taki był zamysł Chutnik. Możliwe również, że próba rozpoznania sposobu, w jaki ustrojowe okoliczności wpływają na osobiste życiorysy, doprowadzając do niefortunnego finału, byłaby jednak ciekawsza. Jakkolwiek by było, "Smutek cinkciarza" oferuje czytelnikowi naprawdę dużo. Ale chciałoby się więcej.


[1] str. 10.
Recenzja ukazała się pierwotnie na moim blogu: www.lezeiczytam.blogspot.com.

Najnowsza książka Sylwii Chutnik jest smutna. Waluciarz Wiesiek, postać przeniesiona z Sopotu na warszawski Marymont doby Polski Ludowej, opowiada w niej historię swojego życia. Prawdziwą, dodajmy - "Smutek cinkciarza" to fabularyzowana opowieść powstała na kanwie autentycznych wydarzeń, których ślad przechowują policyjne kroniki.
Wiesiek, zanim do tej osobliwej spowiedzi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Męska przyjaźń to ponoć m ę s k a sprawa. Co nie znaczy, że nie można - i nie warto - przyjrzeć się jej kobiecym okiem. Zwłaszcza, gdy robi się to tak, jak Hanya Yanagihara, autorka "Małego życia".
Oto oni: czwórka przyjaciół z college'u. Dobiegają trzydziestki i rozpoczynają prawdziwe życie w Nowym Jorku, mieście skażonym (o)presją szczęścia. JB - artysta-malarz, Willem - niespełniony (jeszcze) aktor, architekt Malcolm i Jude, poważny i skryty, dla którego przyszłość zarezerwowała miejsce na szczycie adwokackiego światka. "Małe życie", literackie wydarzenie minionego roku za Wielką Wodą, zaczyna się jak wiele powieści o dorastaniu - Yanagihara prześwietla problemy młodości, a jej bohaterowie zmagają się z uczuciami, seksualnością, pracą, problemami finansowymi i lokalowymi. Ale ta historia, rozegrana na ponad ośmiuset stronach, jest inna niż wszystkie. Choćby dlatego, że zaczyna się tam, gdzie inne się kończą: bohaterowie Yanagihary są młodzi, ale już nie najmłodsi, zaliczyli beztroskę studenckich lat, a przed nimi życie w praktyce - jak się okaże, wcale nie takie małe. Potężne dzieło pisarki hawajskiego pochodzenia, na przekór tytułowi, poraża fabularnym i emocjonalnym rozmachem. Czytelnik przygląda się perypetiom JB, Willema, Malcolma i Jude'a przez kilka długich, powieściowych dekad, wypełnionych po brzegi drobnymi sprawami i zdarzeniami, które tworzą codzienność.
"Małe życie" jest jak fotograficzny aparat z wielokrotnym zoomem: oko powieściowej kamery to przybliża, to oddala wybrane postaci, pozwalając czytelnikowi poznawać je po kawałku - i składać jak puzzle. Po serii migawek z życia całej czwórki, światło zostaje rzucone na jedną postać - i to ona zyskuje odtąd status głównego bohatera. Jude, bo o nim mowa, skrywa bolesną tajemnicę: "incydent" z przeszłości zawładnął jego duszą i ciałem. Mężczyzna cierpi na ataki bólu, pokusą są dla niego ostre narzędzia, zapałki i schody, z których można się rzucić, aby poczuć ból inny niż ten, który niesie przeszłość. Balast jego bolesnego dzieciństwa odsłania się przed czytelnikiem w retrospekcjach - ale nie jest to wiedza, która niesie ukojenie.
Powieść o męskiej przyjaźni pod piórem Yanagihary zamienia się w studium traumy silniejszej od życia. Nie pomaga nawet fakt, że dorosłość Jude'a to sukcesy, drugie szanse i dary losu. Bo czy to nie łaska, mieć przyjaciół, którzy opatrzą rany, uleczą infekcje, podadzą rękę, gdy wraca ból? A dostać nowych rodziców zamiast kolejnego sierpowego od życia - czy to nie wystarczająca nagroda za parszywy start?

"Czy to nie cud zostać adoptowanym w trzydziestym roku życia, znaleźć ludzi, którzy kochają cię tak bardzo, że chcą cię nazwać swoim synem? Czy to nie cud przeżyć traumę niemożliwą do przeżycia? Czy nie jest cudem sama przyjaźń - znalezienie drugiej osoby, która samotny świat czyni mniej samotnym?" [1]

Yanagiharze udała się rzecz nieczęsta: pisząc o codzienności, udaje jej się czytelnika z jego własnej prozy życia wyrwać. I zanurzyć w morzu melancholii, mrocznym i uzależniającym. Gdy czyta się tę powieść - a gdy się zacznie, nie sposób przestać - niemal słychać tykanie emocjonalnej bomby zegarowej: cienie przeszłości robią się dłuższe i najpierw się czuje, a potem wie, że katastrofa to jedynie kwestia czasu, mierzonego ilością przewracanych z niepokojem stron.
Powieść Yanagihary, współczesna baśń o męskiej przyjaźni, jest ubrana w "kobiece" atrybuty: zamiast poklepywania po plecach i rywalizacji, mamy długie rozmowy, myśli i emocje. To jedyne "kobiece" elementy w "Małym życiu", z kobiecości w gruncie rzeczy wyjałowionym - poza opiekunką Jude'a z dzieciństwa, Julią - jego przybraną matką oraz kolejnymi dziewczynami Willema, nie ma tu bohaterek płci żeńskiej. A szkoda.
Książki upiększają rzeczywistość - albo zwyczajnie kłamią, mamiąc szczęśliwymi zakończeniami, zaciągając kurtynę na moment przed katastrofą. Ale nie "Małe życie". Ta powieść to wiwisekcja udręczonej duszy i rozliczenie z wyobrażeniem o uzdrowicielskiej mocy przyjaźni i miłości. To rzecz o sile i bezsilności przyjaźni, która przed cierpieniem uchronić nie potrafi. A przecież powinno być tak łatwo:

"Cała sztuka z przyjaźnią polega na tym, żeby znaleźć ludzi lepszych od siebie, nie inteligentniejszych, nie bardziej cool, ale lepszych, serdeczniejszych i bardziej wybaczających, a potem szanować ich za to, czego mogą cię nauczyć, i słuchać ich, gdy mówią coś o tobie samym, choćby i najgorszego... albo i najlepszego, to się zdarza; i ufać im, co jest najtrudniejsze ze wszystkiego. Ale też i najlepsze". [2]

Czy nie tak wyobrażamy sobie prawdziwą przyjaźń, jako altruistyczne uczucie, lek na całe zło? Ale przyjaźń - podobnie zresztą jak miłość - nie zwycięża wszystkiego. Kto sądzi inaczej, ten nie czytał "Małego życia".

[1] str. 651;
[2] str. 242.

Opinia ukazała się pierwotnie na moim blogu: www.lezeiczytam.blogspot.com.

Męska przyjaźń to ponoć m ę s k a sprawa. Co nie znaczy, że nie można - i nie warto - przyjrzeć się jej kobiecym okiem. Zwłaszcza, gdy robi się to tak, jak Hanya Yanagihara, autorka "Małego życia".
Oto oni: czwórka przyjaciół z college'u. Dobiegają trzydziestki i rozpoczynają prawdziwe życie w Nowym Jorku, mieście skażonym (o)presją szczęścia. JB - artysta-malarz, Willem -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W jazzowym szlagierze, słuchanym przez bohaterki "Carol" Patricii Highsmith, padają słowa: It's easy to live when you're in love. Ale czy wszystkim zakochanym żyje się równie beztrosko?
Nowy Jork, lata 50. ubiegłego stulecia. Therese Belivet ma osiemnaście lat i całe życie przed sobą. Jednak, odwrotnie niż w piosence, nie wszystko jest easy: pracy dla początkujących scenografek brak, więc w przedświątecznym okresie dziewczyna zatrudnia się w domu towarowym u Frankenberga. To właśnie tam, wśród pytań szturmującej dział z zabawkami klienteli - o lalki pijące, lalki siusiające, lalki w sukienkach w innym niż żółty kolorze - spotka zjawiskową Carol Aird. I odtąd nic nie będzie łatwe. Ale czy mogło być inaczej, skoro Therese zakochuje się w... kobiecie? Kobiecie z małą córeczką i mężem, z którym właśnie się rozwodzi?
Pytań jest tu zresztą więcej. Czym jest historia Therese i Carol? Wspólne obiady w restauracjach, ukradkowe pocałunki i samochodowa wycieczka po Stanach - czy to już miłość? Co połączy dwie kobiety, które dzieli przepaść wieku, majątkowego statusu i życiowego doświadczenia? Odpowiedź na te pytania zdaje się intuicyjna - jesteśmy w Ameryce lat 50., za odmienność płaci się tu wysoką cenę - ale "Carol" potrafi zaskoczyć. Nie raz.
Proza Highsmith jest wytworna i elegancka, zdystansowana i bliska zarazem - niczym tytułowa Carol, dama w futrze, z papierosem w wypielęgnowanej dłoni, która śmieje się, odchylając głowę do tyłu. Amerykańska pisarka prowadzi czytelnika przez meandry relacji dwóch kobiet w niemal bezbolesny sposób, jakby na przekór przeszkodom, jakie piętrzą się na ich drodze do szczęścia. Oszczędny, precyzyjny język powieści, z pozoru niepasujący do emocjonalnego tonu poszczególnych scen, staje się nośnikiem nastroju. I tworzywem zmysłowej całości:

"Stanęły przed oświetlonym straganem z mnóstwem choinek. Carol poprosiła ją, żeby wybrała jedną, niezbyt dużą i niezbyt małą (...). Therese usiadła z przodu obok Carol, trzymając naręcze jodłowych gałęzi. Przytuliła do nich twarz i wciągnęła głęboko ciemnozieloną ostrość ich zapachu, czystą żywiczną woń, która była jak dziki las (...). Silnik samochodu pomrukiwał, a ona dotykała palcami igiełek jodłowych. Jestem szczęśliwa, jestem szczęśliwa, pomyślała". [1]

"Carol" jest prawdziwa również dlatego, że osoby kameralnego dramatu mają swoje satelity: Therese - Richarda, którego lubi, ale nie kocha, a Carol - Abby, przyjaciółkę z dzieciństwa, zazdrosną o względy poświęcane Therese. W ich osobach opowieść zyskuje komentarz, który zarazem ją komplikuje (Richard potępia związek Therese i przestrzega przed jego zgubnymi skutkami) i uwiarygadnia. Bo sama Highsmith jest dyskretna - kropkę stawia najczęściej przed, a nie po. W barze Palermo Therese widzi dwie dziewczyny z krótkimi fryzurami, w spodniach - ta niecodzienna para, bardziej dosadna niż narrator powieści, definiuje grząski grunt, po którym stąpają panna Belivet i pani Aird.
"Carol", jak czytamy w posłowiu, nie była pierwszą powieścią lesbijską na rynku amerykańskim, ale pierwszą, napisaną ku pokrzepieniu serc - i pod pseudonimem (pisarka przyznała się do jej autorstwa w latach 80., kilka dekad po premierze książki). Highsmith, z wyprzedzającą swe czasy szczerością, stworzyła nie tyle opowieść o miłości dwóch kobiet, ale po prostu - o miłości.

"Na czym polega kochanie kogoś, czym właściwie jest miłość i dlaczego kończy się albo nie kończy? To były prawdziwe pytania, ale kto mógłby na nie odpowiedzieć?" [2]

"Carol" odpowiada - a przynajmniej próbuje. Bo miłość nie jest easy. Możliwe, że wystarczy nie tracić rozpędu, samonapędzającej się furii, tej samej, która mechanicznej kolejce z działu zabawek u Frankenberga pozwala jeździć w kółko - i nigdy się nie zatrzymywać.

[1] str. 88-89;
[2] str. 210.

Opinia pojawiła się pierwotnie na moim blogu: www.lezeiczytam.blogspot.com.

W jazzowym szlagierze, słuchanym przez bohaterki "Carol" Patricii Highsmith, padają słowa: It's easy to live when you're in love. Ale czy wszystkim zakochanym żyje się równie beztrosko?
Nowy Jork, lata 50. ubiegłego stulecia. Therese Belivet ma osiemnaście lat i całe życie przed sobą. Jednak, odwrotnie niż w piosence, nie wszystko jest easy: pracy dla początkujących...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Profesorowa Ignacowa Szczupaczyńska, samozwańcza krakowska śledcza, z Przemyśla importowana, powraca w niecierpliwie wyczekiwanym drugim tomie retro serii. Z przytupem! I znów, jak na akuratną mieszczkę przystało, ma multum spraw na głowie - zwłaszcza, że Wielkanoc Anno Domini 1895 za pasem, a służąca Karolcia złożyła wymówienie. I zniknęła bez śladu.
Tytuł pierwszego rozdziału "Rozdartej zasłony" Maryli Szymiczkowej - a właściwie: Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego - obiecuje, że rzecz zacznie się jak u Hitchcocka ("urodzonego wszakże cztery lata później" [1]). I słowa dotrzymuje: trup pojawia się w prologu, a profesorowa nie potrafi odmówić sobie kolejnej detektywistycznej przygody. Półtora roku po wyjaśnieniu zagadki morderstw w domu spokojnej starości, asystentka cesarsko-królewskiej policji znów jest na tropie. Obowiązki matrony bledną wobec ekscytującego śledztwa: Zofia porzuca śliwkowe powidła i starania o fotel dla Ignacego w Akademii Umiejętności.
Chciałoby się powiedzieć, że światek krakowskiego mieszczaństwa, proszonych herbatek i ploteczek, który tak zachwycał w "Tajemnicy Domu Helclów", przetrwał w nienaruszonym stanie - ale nie byłaby to prawda. W "Rozdartej zasłonie" Kraków pokazuje mroczne oblicze, a Szczupaczyńska, wyedukowana na podręczniku dla śledczych, rozpracowuje sieć handlarzy kobietami. I zamienia fikuśny kapelusik z piórkiem na kapeluszysko ze skrzydłem kruka, którego czerń lepiej pasuje do ciemnych galicyjskich sprawek. To już nie retro-fraszka ze zbrodnią w tle, to całkiem poważne śledztwo w jeszcze poważniejszej sprawie, które rozdziera zasłonę pozorów i pokazuje miasto szpetne niczym twarz Mańki Pomidor, damy lżejszych obyczajów:

"Czy to możliwe, żeby w Krakowie, mieście dostojnych profesorów, wspaniałych fundacji, niezliczonych kościołów i klasztorów, nabożnych procesji z relikwiami świętego patrona, kryło się tyle plugastwa? Miasto odkrywało przed nią teraz zupełnie inne oblicze: ciemne, brutalne, niezrozumiałe. Zakłamani ojcowie rodzin, małe domki na peryferiach, bezwzględni rajfurzy, młode wiejskie dziewczyny, które po paru latach zamieniają się w zniszczone do cna, trawione niezliczonymi chorobami wraki". [2]

Zofia zstępuje do galicyjskiego przedpiekla, a Dehnel i Tarczyński ponownie wskrzeszają miasto Matejki, malując jego historyczno-obyczajowe tło z podziwu godną precyzją - przy okazji zdrapując patynę z pomnika beztroskiego "Krakówka". Czytelnik natomiast zyskuje okazję, aby odwiedzić dziewiętnastowieczną Galicję bez biletu - i bez wehikułu czasu. Może, wespół ze Szczupaczyńskimi, poczytać oryginalne wyimki z "Czasu", posłuchać anegdot, doświadczyć pogodowych kuriozów - sprawdzić, czy spadające na wiekowy gród gradowe kule przypominają gołębie jaja, czy włoskie orzechy. Ale przede wszystkim, może przyjrzeć się temu, co na co dzień bywało ukryte: dzielnicom biedy, zakłamaniu i zamtuzom kwitnącym w gnijącym mieście. Historyczne kalendarium krakowskie ponownie staje się tłem dla literackiej fikcji: świadkujemy otwarciu pierwszego żeńskiego gimnazjum, fetujemy przyjazd Franciszka Józefa i przysłuchujemy się - ze zgrozą! - poglądom ówczesnych elit na kobiecą emancypację:

"Zamiast rozglądać się za pracą, niech się niewiasta obejrzy wkoło, bo rozległe pola leżą odłogiem, a nie sięga po kawałek chleba, który trzyma w ręku mężczyzna". [3]

Na tej samej zasadzie autorzy pozwalają Szczupaczyńskiej spotkać się Ignacym Daszyńskim i Karolem Estreicherem, legendarnym dyrektorem Biblioteki Jagiellońskiej, czy złożyć wizytę doktorowi Kurkiewiczowi, osobliwemu "płciownikowi", który ze stateczną matroną rozprawia o samieństwie, a Zofii płoną uszy. Postaci zmyślone pojawiają się w "Rozdartej zasłonie" obok osobistości znanych z podręczników historii - i nie trzeba mieć detektywistycznej żyłki profesorowej, żeby dostrzec kunszt, z jakim autorzy zapewnili fikcji i prawdzie harmonijne w powieści współbytowanie.
Kryminalna zagadka, ciekawiej niż w pierwszym tomie podana, ma wszelkie walory - fałszywe tropy, zwroty akcji, zaskakujący finał - pozwalające na konkurowanie z rasowymi thrillerami. A Zofia? Ta sama i inna zarazem: spod dulszczyzny wystaje kawałek współczującej duszy, a inteligencja i spryt wykorzystane zostają w szlachetnym celu. Wynik śledztwa otworzy profesorowej oczy na sprawy, o których, zajęta stwarzaniem pozorów i rozstawianiem służby po kątach, nie miała pojęcia. Może nie zamieni się od razu w emancypantkę, ale w finałowej scenie pójdzie tam, gdzie chce - zamiast w kierunku wskazanym przez męską dłoń.
"Rozdarta zasłona" to wyborne, sycące literackie danie - smaczniejsze niż ulubiona przez Ignacego zupa z pulpecikami, cielęce kotlety przekładane gęsim pasztetem i bliny z wiśniami razem wzięte.

Powyższa recenzja ukazała się oryginalnie na moim blogu: www.lezeiczytam.blogspot.com

[1] - str. 15;
[2] - str. 193;
[3] - str. 120.

Profesorowa Ignacowa Szczupaczyńska, samozwańcza krakowska śledcza, z Przemyśla importowana, powraca w niecierpliwie wyczekiwanym drugim tomie retro serii. Z przytupem! I znów, jak na akuratną mieszczkę przystało, ma multum spraw na głowie - zwłaszcza, że Wielkanoc Anno Domini 1895 za pasem, a służąca Karolcia złożyła wymówienie. I zniknęła bez śladu.
Tytuł pierwszego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie powieści, z dość ubogą fabułą, w których dzieje się niewiele - tyle, co nic właściwie - ale zarazem dzieje się w nich wszystko. I dobrze, że są, bo służą za encyklopedie człowieczej natury i podręczniki życia - przedmiotu, który mało kto zalicza na piątkę. W "Idiocie" Fiodora Dostojewskiego, może nie najgłośniejszym, ale jednym z najbardziej przejmujących tytułów w dorobku rosyjskiego pisarza, więcej miejsca poświęca się wnętrzu niż zewnętrzu. Bo słowiańska dusza boli, a Weltschmerz czują wszyscy, nawet piękni i bogaci, A może zwłaszcza oni.
Powie ktoś, że "Idiota" to przydługa historia miłosnych uwikłań petersburskiej socjety sprzed ponad stu lat, pochłoniętej towarzyskimi wizytami i wyjazdami do letnich posiadłości, podczas których, zamiast odpoczynku, przeżywa się te same co w mieście rozczarowania i sercowe rozterki. A inny doda, że powieść Dostojewskiego dlatego tak się lubi z teatrem, bo daje wytchnienie scenografom. I rzeczywiście: wystarczy zamienić scenę w salon, w którym odbywają się wizyty i nieszczęsne urodzinowe przyjęcia, a potem dodać odrobinę zieleni, żeby teatralne deski udawały Pawłowsk, idealny do spacerów i schadzek na parkowej ławce. Ale pod tymi skromnymi dekoracjami kryje się wspaniała literatura, spotkanie z którą zaliczyć wypada do kategorii przyjemności. I obowiązku.
Tytułowy idiota to książę Lew Mikołajewicz Myszkin - niebieskie wejrzenie, lat dwadzieścia sześć - który z jednym skromnym tobołkiem wraca do ojczyzny po pobycie w Szwajcarii, gdzie poddawano go kuracji z powodu choroby nerwowej. Książę sam siebie określa jako ostatniego z Myszkinów, ale czytelnik szybko zauważa, że ten przybysz z daleka, który nieśmiało wkracza na petersburskie salony, jest również ostatnim przedstawicielem innego gatunku: ludzi ufnych, pokornych i dobrych. I tak się jakoś złoży - z korzyścią dla fabuły, niefortunnie dla reszty - że wśród nowych znajomych Myszkina znajdą się dwie kobiety, które różni wszystko, a połączy uczucie do tego samego mężczyzny: prostolinijnego księcia. Tragedia gotowa, zwłaszcza gdy, jak Myszkin, jest się miłosnym analfabetą. Zakochane w nim Nastazja Filipowna, ciesząca się wątpliwą sławą kobiety upadłej, oraz Agłaja Jepanczyn, której spieszy się do opuszczenia domu, gdzie trzymają ją jak w zakorkowanej butelce, będą musiały wyprawić pogrzeb swojemu szczęściu. Ale nie zrobią tego bez walki: mamy tutaj intrygi, uciekającą pannę młodą, bolesne konfrontacje, a nade wszystko wściekłą zazdrość, która aż kipi w tyglu słowiańskich namiętności.
To nie jest świat dla dobrych ludzi. Nawet perfekcyjne człowieczeństwo, zdaje się mówić Dostojewski, nie stanowi wystarczającej broni przeciw złu i szaleństwu. Cóż z tego, że piękny książę odsuwa w cień obłudną i chciwą resztę, skoro nie przystaje do świata i, jako taki, musi ponieść porażkę? "Idiota" przesycony jest smutkiem i smutni są jego bohaterowie: nieszczęsna Nastazja i umierający na suchoty Hipolit, zdradzona Agłaja i udręczony Gania. Smutni są Rogożyn i jego radosna kompania, niewesołe są nawet anegdoty opowiadane przez Iwołgina, generała-blagiera, na którego już czeka więzienna cela.
Dobrze jest zanurzyć się w tym smutku, głębokim na kilkaset stron, choć zarazem żal, że nie ma w "Idiocie" więcej Agłai i Nastazji. Te dwie postaci kobiece zdają się ciekawsze niż płaski, jednobarwny Myszkin, który nierzadko staje się karykaturą samego siebie - gdy godzi się na niesprawiedliwość i daje się wykorzystać, bezbronny jak dziecko. Ale pewnie tak miało być: kryształowy książę, dziewiętnastowieczny rosyjski Don Kichot, kontrapunktem dla brudnego świata. Jest za to smaczek, i to niejeden - marginalia "Idioty" to charakterystyczne dla prozy Dostojewskiego tematy: zbrodnia i kara, społeczna niesprawiedliwość, samobójstwo i zsyłka na Sybir, której doświadczył sam pisarz. Echa życiowych doświadczeń Dostojewskiego splatają się z tą bolesną prozą, czyniąc z niej zwierciadło rosyjskiej duszy, w którym z powodzeniem można się przejrzeć i dziś.
Jakże złudnemu ulega się wrażeniu, dryfując myślami w stronę rzekomo pięknych czasów, gdy wytworne towarzystwo jeździło na wieś pooddychać powietrzem, pokazać toalety i powozy zaprzężone w białe konie oraz wymieniać miłosne liściki z panienkami z dobrych domów lub, dla odmiany, dać się wplątać w sidła tych, które - zasłużenie lub nie - nosiły miano ladacznic i wariatek. Dostojewski zostawia czytelnika z pytaniem: kto tutaj jest idiotą? Gdyby zadać je Myszkinowi, najpewniej wziąłby winę na siebie, przykrywając zakłopotanie śmiechem - tym samym, którym tylekroć wybuchał w powieści, pustym, bez grama wesołości.
Myszkin dostaje łatkę idioty, bo naiwnie wierzy w człowieka. A uwierzyć w człowieka - idiotyczna rzecz.

Powyższy tekst dostępny również na moim blogu: www.lezeiczytam.blogspot.com.

Są takie powieści, z dość ubogą fabułą, w których dzieje się niewiele - tyle, co nic właściwie - ale zarazem dzieje się w nich wszystko. I dobrze, że są, bo służą za encyklopedie człowieczej natury i podręczniki życia - przedmiotu, który mało kto zalicza na piątkę. W "Idiocie" Fiodora Dostojewskiego, może nie najgłośniejszym, ale jednym z najbardziej przejmujących tytułów w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Młodość to nie bajka, przekonuje w czwartej księdze quasi-autobiograficznej sagi najpopularniejszy obecnie nad Wisłą norweski pisarz. Jeśli tęsknicie za bezpowrotnie utraconą nastoletnością, jeśli wzdychacie do lat szczenięcych, co nad poziomy miały wzlatywać, przeczytajcie ten tom "Mojej walki". I odetchnijcie z ulgą, że czas udręki i niepokoju macie już za sobą.
Osiemnastoletni Karl Ove, z głową pełną ambitnych planów, przeprowadza się na północ kraju, aby w maleńkiej wiosce Håfjord podjąć pracę jako nauczyciel. Młodzieniec w długim płaszczu i czarnym berecie nie traktuje pedagogicznej misji z należytą powagą - w rejonie Nord Norge zamierza spędzić jedynie rok, aby odłożyć pieniądze na podróż na południe Europy, gdzie będzie nocował na plażach oraz imał się dorywczych prac przy zbiorze pomarańczy. Zamiast małej stabilizacji i pracy od - do, Knausgård chce być wiecznie na rauszu, stworzyć Wielką Powieść i przeżyć wspaniałą miłość - jak bohaterowie powieści Kerouaca, Salingera i Bukowskiego, w których się zaczytuje, a którzy lekce sobie ważą mieszczańskie ideały. Niestety, reality bites. Co z tego, że Håfjord położona jest malowniczo wśród górskich zboczy i fjordów, skoro można obejść ją w kwadrans? Na szczęście ludzie z północy są otwarci i towarzyscy. Piją jak smoki, a uczniowie po szkole nudzą się tak bardzo, że wpadają w odwiedziny do... nauczycieli. Knausgård, niewiele starszy od swoich uczennic, zauważa nie tylko zalety ich umysłu, ale i ciała. Skromna Andrea i Liv o niebieskich oczach długo nie dają o sobie zapomnieć.
Młodzieńcze nadzieje, ambicje i marzenia, wszystkie bledną wobec jednego - bo młodość w Norwegii, jak każda inna zresztą, to czas hormonalnej burzy i naporu:

"Koniec końców, chodziło mi wyłącznie o jedno. Chciałem się przespać z jakąś dziewczyną. Tylko tego pragnąłem". [1]

Przez czwartą księgę "Mojej walki" przewija się korowód dziewczyn o wdzięcznych imionach: Irene, Ina, Anna, Andrea i Vilde. Pierwsze miłosne próby to euforia z przewagą frustracji, szczęście z domieszką rozpaczy i sukces z długim cieniem nieodłącznej porażki. Proza Knausgårda, jak zwykle, uwodzi zwyczajnością i prawdą. Szczegółowy rejestr dojrzewania, spisany w sposób bezpośredni i szczery, trafia wprost do tej części czytelniczego "ja", która, dzięki wspólnocie doświadczeń, zachwyca się tą literacką spowiedzią. Kto z nas nie ma za sobą pierwszych sercowych rozczarowań? Kto nie szalał na imprezach, zgodnie z niepisaną zasadą, że "upijanie się od czasu do czasu do nieprzytomności to wyróżnik tych fajnych"? [2] Któż nie pragnął niemożliwego, gdy świat zdawał się być na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie tak bardzo daleko?

Cała opinia o książce znajduje się na blogu www.lezeiczytam.blogspot.com
[1] - str. 150;
[2] - str. 150.

Młodość to nie bajka, przekonuje w czwartej księdze quasi-autobiograficznej sagi najpopularniejszy obecnie nad Wisłą norweski pisarz. Jeśli tęsknicie za bezpowrotnie utraconą nastoletnością, jeśli wzdychacie do lat szczenięcych, co nad poziomy miały wzlatywać, przeczytajcie ten tom "Mojej walki". I odetchnijcie z ulgą, że czas udręki i niepokoju macie już za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Białe ściany przytulnego domu, świeża pościel w różyczki, kubek kawy i puchate ręczniki, dzięki którym można pozbyć się osadu kolejnego dnia: wszystkie małe i duże udogodnienia codzienności, na które zabiegana świadomość nie zwraca uwagi - aż do chwili, w której trzeba zrezygnować z normalności. I uwić sobie gniazdko w tunelu metra, w wilgotnych kanałach lub - jak Stan i Charmaine z powieści Margaret Atwood - wprost na ulicy. Używana honda z trzeciej ręki, w której mieszka młode małżeństwo, willi raczej nie przypomina, choć ma jeden plus: jest mobilna, więc, o ile są pieniądze na benzynę, można uciec przed hordami rzezimieszków, grasujących po bezimiennym, bezpańskim mieście.
Stan i Charmaine mieli niegdyś pracę, dom i różową przyszłość przed sobą - ale bezrobocie i zapaść gospodarcza wygoniły ich, razem z innymi przedstawicielami klasy średniej, na bruk. Czy można dziwić się zatem wygnańcom ze strefy komfortu, że odpowiadają na ogłoszenie o naborze do społecznego eksperymentu Pozytron, który gwarantuje zatrudnienie i dach nad głową? Czy nie postąpilibyśmy na ich miejscu tak samo? Pod płaszczykiem fantastyczno-naukowego thrillera, "Serce umiera ostatnie" redefiniuje naturę człowieka i wskazuje nowe zagrożenia - jakże inne od tych znanych i "oswojonych", o których słyszymy codziennie w wieczornych wiadomościach.
Projekt Consilience/Pozytron jawi się jako remedium na plagi współczesności: brak pracy i gospodarczą niestabilność, a polegać ma na rozbudowie więzień i zorganizowaniu wokół nich pełnego zatrudnienia. Każdy mieszkaniec Pozytronu prowadzi życie na dwie zmiany: za miesiąc wolności w miasteczku Consilience płaci miesiącem odosobnienia w zakładzie zamkniętym, dając zajęcie strażnikom oraz pracownikom więziennego biznesu. Haczyk? Istnieje: kto raz przekroczy mury Pozytronu, nie może go opuścić. Co gorsza, okazuje się, że futurystyczny projekt wcale nie jest oazą spokoju i szczęśliwości...
Atwood osadziła powieściową apokalipsę w dekoracjach rodem z science-fiction, ale, w odróżnieniu od wielu kulturowych wizji końca świata, kanadyjska pisarka nie używa sytuacji granicznej jedynie jako pretekstu do zadawania pytań - ona z n a odpowiedzi. I zdradza je czytelnikowi bez upiększeń, uświadamiając przerażającą prawdę, jak niewiele w istocie potrzeba, aby znajomy ład obrócić w chaos. W tym celu Atwood miesza powieściowe gatunki i style: ubiera historię Stana i Charmaine w stylistykę więziennego thrillera, żeby zamienić ją niepostrzeżenie w miłosną farsę, przypowieść o moralności i wreszcie - w pełen absurdu surrealistyczny kryminał szpiegowski. Konglomerat gatunków nie jest tu sztuką dla sztuki - różnorodność form wyrazu pozwala pokazać mnogość sposobów manipulacji, jakim podlega współczesny człowiek.
Bo omamić go łatwo, i to na wielu poziomach, począwszy od pozbawienia go możliwości zaspokojenia elementarnych życiowych potrzeb:

"Kto nie chciałby dobrze zjeść trzy razy dziennie i wziąć normalnego prysznica, nosić czystych ubrań i sypiać w wygodnym łóżku bez pluskiew? (...) człowiek miałby pełnopłatne zajęcie, trzy pełnowartościowe posiłki dziennie, trawnik do pielęgnowania, żywopłot do strzyżenia (...). Jednym słowem, a raczej dwoma: wartościowe życie".*

Równie często oszukujemy się sami - obietnicą szczęścia w cudzych ramionach (Stan i Charmaine wikłają się w obsesyjną relację miłosną z parą swych Pozytronowych zmienników) albo złudzeniem o własnej moralności (Charmaine, ta sama, która na "wolności" wierzy w niepotwierdzoną empirycznie prawdę, że człowiek jest z natury dobry, za murami Pozytronu para się eliminacją przestępców za pomocą strzykawki z zabójczą substancją). Pod piórem Atwood apokalipsa zamienia się w przypowieść spisaną - dla kontrastu niejako - ze sporą dawką poczucia humoru. Stosownie do okoliczności, jest ono podszyte ironią i sarkazmem, które dochodzą do głosu w obficie cytowanych mądrościach ukochanej babci Charmaine, w komentarzach, jakie wygłaszają bohaterowie na temat swego tragikomicznego uwikłania oraz w opisie perypetii Stana, który w przebraniu Elvisa Presley'a ucieka poza mury Pozytronu, aby głosić złą nowinę o Projekcie i jego mrożących krew w żyłach machlojkach.

*Str. 58.
Ciąg dalszy opinii na blogu www.lezeiczytam.blogspot.com

Białe ściany przytulnego domu, świeża pościel w różyczki, kubek kawy i puchate ręczniki, dzięki którym można pozbyć się osadu kolejnego dnia: wszystkie małe i duże udogodnienia codzienności, na które zabiegana świadomość nie zwraca uwagi - aż do chwili, w której trzeba zrezygnować z normalności. I uwić sobie gniazdko w tunelu metra, w wilgotnych kanałach lub - jak Stan i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W "Domu duchów" Isabel Allende nie straszy. Nie spotkamy w nim złośliwych zjaw, pobrzękujących łańcuchami, ani bezpańskich cieni, wędrujących po barokowych boazeriach. Próżno też szukać śladów galaretowatej ektoplazmy, czy to na kufrach z epoki kolonialnej i rzeźbionych parawanach, czy na starych fotelach z salonu, na których lubił przesiadywać senior rodu, Esteban Trueba. Powieść najsłynniejszej chilijskiej pisarki to, wbrew tytułowi, rzecz przede wszystkim o żywych, a nie o istotach z zaświatów, choć i one są w niej obecne - jako strażnicy i opiekunowie tych, którzy wciąż trwają po tej stronie lustra.
Allende zamknęła sagę o trzech pokoleniach rodziny Truebów w pełnych rozmachu epickich dekoracjach. I choć wydarzenia opisane w powieści ogniskują się wokół Estebana - męża, ojca i dziadka, to pierwsze skrzypce w "Domu duchów" grają kobiety. To one sprawiają, że kręci się powieściowy świat, na którym jest miejsce nie tylko dla żywych i umarłych, ale i dla tych, którzy, jak siostry del Valle - zielonowłosa Rosa i nieposkromiona Clara - rodzą się na styku magii i rzeczywistości. To z Rosą zaręczy się młodziutki Trueba, żeby po tragicznej śmierci dziewczyny pojąć za żonę Clarę, jej młodszą siostrę, i zamieszkać z nią w wielkim domu narożnym, w którym Clara będzie przepowiadać przyszłość, obracać trójnożne stoliki i przyglądać się, jak duchy płatają figle służbie i gościom. A to dopiero początek niezwykłej opowieści, na kartach której przewija się galeria ekscentrycznych postaci, jak wuj Marcos - niezmordowany podróżnik, Barrabás - pies-olbrzym, tajemnicze siostry Mora i Pedro Garcia, rebeliant w przebraniu księdza.
Jest w "Domu duchów" wszystko, czego można - i należy - oczekiwać od powieści przez duże P: brutalna rzeczywistość i fikcja jak z bajki, spełniające się przepowiednie i klątwy, szczęście i ból, miłość i cierpienie, chichoty losu i ponury śmiech historii. Mnogość wątków nie przytłacza, przeciwnie - na kilkuset stronach Allende udało się zamknąć całe piękno i grozę istnienia, które najlepiej widać z pozycji czytelnika-obserwatora. Uroda życia, choćby najskromniejszego i najbardziej tragicznego, kryje się w harcie ducha, sile woli i umiejętności walki - a cechy te w powieści przynależą bohaterkom kobiecym. Skromna piastunka Nana, "stworzona do niańczenia cudzych dzieci, do noszenia wzgardzonej przez innych odzieży, do zjadania resztek, życia cudzymi uczuciami i smutkami i starzenia się pod cudzym dachem"*; siostra Estebana - Férula, wzgardzona i odtrącona przez brata; Tránsito Soto, która każe sobie płacić za miłość, ale pomaga bezinteresownie, czy Blanca, miłosna ryzykantka - wszystkie kobiety w "Domu duchów" mają w sobie spokój i siłę, duet narodowych cech, właściwych mieszkankom dalekiego Chile:

"Była to jedna z tych spokojnych i praktycznych kobiet naszego kraju, które z każdym mężczyzną przechodzącym przez ich życie mają dziecko, a ponadto przygarniają dzieci porzucone przez innych (...), są one filarem życia wielu innych ludzi, chowają dzieci, które też od nich odchodzą, a mężczyznom, którzy je opuszczają, nie czynią wyrzutów, gdyż mają inne, pilniejsze sprawy".**

Powieść Allende to literacki hołd dla chilijskich kobiet, z których każda potrafi zakasać rękawy i zmierzyć się z życiem - nawet efemeryczna Clara, która po wielkim trzęsieniu ziemi zamienia się z roztargnionego anioła w praktyczną panią domu i przejmuje opiekę nad rodziną i rannym mężem. "Dom duchów", określany mianem przepełnionego realizmem magicznym bestsellera literatury iberoamerykańskiej, jest książką przewrotną: źródło wspomnianej magii wypływa tu bowiem z codzienności, a jej niezwykłość bierze się nie tyle z obfitości nadprzyrodzonych zdarzeń, co z wyjątkowości zaludniających ją postaci. Historia rodziny Truebów jest w równym stopniu przesiąknięta magią, co fatum - które równie dobrze nazwać można przeznaczeniem, karzącym palcem losu lub karmą. Czuć, że losami bohaterów rządzi tajemnicza siła, która nie zapomina minionych przewin i wyrównuje rachunki, w myśl niewypowiedzianej zasady, że historia lubi się powtarzać.
A historia w "Domu duchów" to nie tylko losy Truebów, ale również burzliwe dzieje Chile na przestrzeni XX wieku. Począwszy od kataklizmów natury, przez krwawy zamach stanu i dyktaturę wojskową, Wielka Historia odciska tragiczne piętno na życiu bohaterów, nadaje tempa opowieści, a zarazem sprawia, że realistyczne elementy fabuły równoważą jej metafizyczną otoczkę. Rys historyczny u Allende to nie tylko zapis wydarzeń, znanych bliżej pasjonatom dziejów Ameryki Południowej, ale także realne postaci, jak Poeta, pod którym to przydomkiem kryje się Pablo Neruda, najsłynniejszy wieszcz Chile. Poeta bywa częstym gościem senatora Trueby, trzyma jego wnuczkę na kolanach, a potem Alba, pod rękę z dziadkiem, idzie w orszaku żałobnym za jego trumną.
Tak, w "Domu duchów" nie straszy: to przede wszystkim opowieść o żywych, rzuconych w wir historii i własnych, pokręconych życiowych ścieżek, na których - często z trudem i nierzadko bez powodzenia - szukają spełnienia i szczęścia. Allende zamknęła barwne, niepoddające się kontroli życie w słodko-gorzkiej sadze, w której pozwala mu przeplatać się ze śmiercią, a zwyczajności iść w parze z magią:

"(...) pamięć jest ulotna, a żyje się bardzo krótko i wszystko dzieje się tak szybko, iż nie potrafimy dostrzec związku między wydarzeniami i ocenić konsekwencji czynów, wierzymy w fikcję czasu, w teraźniejszość, przeszłość i przyszłość, ale być może wszystko dzieje się jednocześnie, jak to mówiły trzy siostry Mora, które widziały w przestrzeni duchy wszystkich czasów".***

Porzucić sztywne ramy racjonalizmu, wyzwolić się z presji czasu, zostawić przeszłość i nie myśleć o przyszłości: oto magia po chilijsku. Ponoć tyle wystarczy, aby duchy minionych epok, które, jak przekonuje Allende, mimo zmiennych kolei losu wciąż trwają na posterunku, pozdrowiły nas w geście zrozumienia.

Powyższa opinia pojawiła się na moim blogu www.lezeiczytam.blogspot.com.

W "Domu duchów" Isabel Allende nie straszy. Nie spotkamy w nim złośliwych zjaw, pobrzękujących łańcuchami, ani bezpańskich cieni, wędrujących po barokowych boazeriach. Próżno też szukać śladów galaretowatej ektoplazmy, czy to na kufrach z epoki kolonialnej i rzeźbionych parawanach, czy na starych fotelach z salonu, na których lubił przesiadywać senior rodu, Esteban Trueba....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nazwanie "Krivoklata", najnowszej powieści Jacka Dehnela, spowiedzią szaleńca, tematu nie wyczerpuje. Przypomina raczej wizytę w muzeum, którą planuje się nie po to, aby spotkać się z dziełem, lecz by nabyć reprodukcję tegoż, na kubeczku wydrukowaną, lub na podstawce pod rzeczony kubeczek uwiecznioną przy pomocy nowoczesnych technik nanoszenia obrazu na podstawki pod kubeczki, lub albumy o sztuce, służące jedynie jako dekoracja kawowego stolika w salonie.
Owszem, jest "Krivoklat" spowiedzią - monologiem właściwie, spowiedź wieńczy bowiem przyznanie się do winy, a bohater Dehnela swej niszczycielskiej misji (o której za chwilę) nie nazywa czynem szkodliwym, lecz mówi o zadaniu, i słychać, że przez duże "Z" o nim mówi. Krivoklat jest pacjentem Centrum Medycznego Zamek Immendorf, skazanym wyrokami sądowymi za zniszczenie mienia znacznej wartości. Austriackie media ochrzciły go "Kwasowym Wandalem", a społeczeństwo - wariatem. Te epitety zawdzięcza swej muzealnej krucjacie: przemierzaniu pełnych Rembrandtów, Vermeerów i Van Goghów sal z butelką dziewięćdziesięciosześcioprocentowego kwasu siarkowego w kieszeni i oblewaniu arcydzieł malarstwa żrącą substancją. Czy tak zachowuje się człowiek normalny?, krzyczały gazety, załamywali ręce psychiatrzy, głowili się sędziowie, pytało się, normalne przecież w swej masie, społeczeństwo, a w skrytości ducha i gazety, i psychiatrzy, i sędziowie, i nawet normalne w swej masie społeczeństwo, Krivoklata podziwiali. A podziw ten był w istocie ukłonem w stronę szeregu zer, na które rzeczoznawcy wyceniali zniszczone dzieła sztuki i przeżarte kwasem werniksy. Bo mieszczaństwo to, według Krivoklata, idioci i łajdacy, którzy dzieła sztuki co najwyżej konsumują, a nie kontemplują, gdyż jedyna wartość, której znaczenie są w stanie pojąć, to ta wyrażona w pieniądzu. Nic dziwnego zatem, że

"(...) ludzie oduczyli się spotkań z dziełami, że nawet jeśli przemieszczają się po Europie i reszcie świata, terkocąc kółeczkami walizek po lotniskach, dworcach, hotelowych korytarzach, nawet jeśli stoją w długich kolejkach przed wystawą (...), nie są w stanie spotkać się z dziełem, po którym prześlizgują się okiem własnym i szklanym okiem aparatu jak roztargniony znajomy, który przechodzi koło nas ulicą, obrzucając nas niewidzącym wzrokiem".*

"Krivoklat" to mini-traktat o sztuce, bezlitosna kpina z mieszczaństwa i pastisz powieści Thomasa Bernharda w jednym. Jego bohater nie zostawia suchej nitki na nikim: dostaje się psychiatrom, strażnikom i pacjentom zakładów dla nerwowo chorych, obrywa się dziennikarzom i autorom terapii zajęciowych przez sztukę, podczas których rezydenci Zamku Immendorf lepią popielniczki i nurzają pędzel w taniej akwareli. Krivoklat - pierwowzorem którego był Hans-Joachim Bohlmann, postać autentyczna, prawdziwy Kwasowy Wandal, niszczyciel dzieł sztuki w najsłynniejszych muzeach Europy - to, jak zwykle u Dehnela, bohater nietuzinkowy i niejednoznaczny. Im bardziej zagłębiamy się w jego życiorys, opowiedziany bez przestanku, bez choćby jednej przerwy na zaczerpnięcie oddechu - na akapit czy oznaczenie rozdziału, tym lepiej rozumiemy motywy jego skandalicznych czynów.
Trudno ujarzmić gonitwę myśli Krivoklata w pospolitej frazie, więc powieściowe zdania pęcznieją, oddalając kropkę na długość strony, czasem nawet dwóch. Trzeba się w nie wczytać, złapać ich rytm i melodię, a gdy się to zrobi - wciągają bez reszty. W strumieniu świadomości, między jedną myślą a drugą, które płyną wartko mimo powtórzeń i wtrąceń, imitujących tok rozumowania szaleńca, kryje się pytanie: czy to świat zwariował, czy jednostka w tym świecie? Czy szaleni jesteśmy my sami, weekendowi znawcy sztuki, pstrykający selfie z arcydziełem, gdy wakacyjne wojaże rzucą nas przypadkiem na szlak muzealnych must-see, czy miano to przynależy temu, który ukochał sztukę tak bardzo, że gotów jest pozbawić świat unikalnych obrazów, żeby "zadzwonić na trwogę i obudzić ludzkość"?**

Ciąg dalszy opinii na blogu: http://lezeiczytam.blogspot.com/2016/06/kwasem-w-zasady-krivoklat-jacek-dehnel_7.html#more

Nazwanie "Krivoklata", najnowszej powieści Jacka Dehnela, spowiedzią szaleńca, tematu nie wyczerpuje. Przypomina raczej wizytę w muzeum, którą planuje się nie po to, aby spotkać się z dziełem, lecz by nabyć reprodukcję tegoż, na kubeczku wydrukowaną, lub na podstawce pod rzeczony kubeczek uwiecznioną przy pomocy nowoczesnych technik nanoszenia obrazu na podstawki pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podobno w podróżowaniu chodzi o to, żeby dotrzeć na czas z punkt A do punkt B. Owszem, to konieczny warunek udanej podróży - ale nie wystarczający. Co bowiem z możliwością podziwiania widoków? Co z wygodnym środkiem transportu? Co z bezpieczeństwem i miłym towarzystwem współpasażerów? To wszystko równie ważne, ale czy wystarczy, żeby przemieszczanie się w przestrzeni czegoś nas nauczyło? Bo mówią, że podróże kształcą. I dzieje się tak nie za sprawą lekcji geografii, odbywanej podczas jazdy koleją lub samochodem, ale z powodu możliwości, jaką podróże stwarzają dla podglądania i studiowania charakterów.
W opublikowanej w roku 1947 powieści pt. "Zagubiony autobus" John Steinbeck zabiera czytelnika w podróż po bezdrożach powojennej Ameryki - i po meandrach ludzkiej psyche. Eksplorując kalifornijskie peryferia, Noblista odsłania prawdę o delikatnej materii emocji. Wyprawa zaczyna się w Rebel Corners, miejscowości malowniczo położonej wśród pól uprawnych i gór, którą z okien autobusu oglądają zmierzający do Hollywood szczęśliwcy. W cieniu Wielkiego świata mieszka Juan Cicoy, "trochę Meksykanin, a trochę Irlandczyk" [1], kierowca autobusu na trasie między Rozdrożem Buntowników a San Juan de la Cruz, mąż obsesyjnie zazdrosnej Alice, która w przydrożnej restauracji codziennie "(...) smażyła jajka i kiełbaski, grzała zupę z puszek, nalewała beczkowe piwo do kufli, nakładała lody - a gdy zbliżał się wieczór, piekły ją dotkliwie stopy i stawała się zła i podrażniona". [2]
To w restauracji Chicoy'ów - w której owoce stoją na półkach ułożone w perfekcyjne piramidy, a natrętne muchy Alice przegania z siłą równą tej, z jaką gotowa jest stanąć w szranki z konkurentkami o względy Juana - przetną się drogi kilkorga podróżnych, zmuszonych do postoju w wyniku awarii autobusu o wdzięcznym przydomku Sweetheart. Oprócz przymusowego przystanku w podróży, łączy ich walka o własne marzenia. "Zagubiony autobus" to katalog skrajnie różnych postaci - w każdej z nich, dzięki mistrzostwu autora, odnajdujemy cząstkę siebie, i każdą z nich doskonale rozumiemy. Bo czyż nie pragniemy czasem niemożliwego, jak powieściowa Norma, wzdychająca do Clarka Gable'a, filmowego amanta z celuloidu? Czy nie bywamy jak Pryszcz, który niepowodzenia osładza kokosowym ciastem i cukierkami? Czy, jak Camille Oaks, nie skrywamy tajemnicy i nie udajemy kogoś, kim nie jesteśmy - i nigdy nie będziemy? Czy nie rozpoznajemy siebie w panu Prtichardzie, z pozoru rzutkim biznesmenie, który bez nadzoru żony, traci grunt pod nogami? Czy wreszcie nie jesteśmy jak Bernice Pritchard, sprytna manipulantka, która wiecznymi migrenami kupuje chwile wytchnienia od rodziny i sposobność snucia marzeń o ploteczkach z przyjaciółkami?
Tak, wszyscy tacy jesteśmy - niedoskonali, zagubieni, zwyczajnie mali - lub przynajmniej bywamy. Ale powieść Steinbecka to coś więcej niż studium charakterów: to studium emocjonalnych zależności, analiza psychologicznego uwikłania. Jest interesująco, gdy Sweetheart gładko mknie po kalifornijskich bezdrożach, ale znacznie ciekawiej, kiedy autobus grzęźnie w podmytej deszczem ziemi, a do głosu dochodzą tłumione pragnienia pasażerów. Steinbeck pokazuje ludzi, którzy po omacku szukają szczęścia i padają ofiarą sił większych od nich samych: złudzeń, cielesnych i psychicznych żądz, manipulacji. Rojenia o hollywoodzkim aktorze Norma zamienia na mrzonkę o wspólnym mieszkaniu z Camille, pan Pritchard zaś nie wytrzymuje napięcia i - w sposób tak symboliczny, co brutalny - sprzeciwia się żonie, a Juan, tchórzliwy kierowca, w desperackim pragnieniu odmiany swojego losu, porzuca nie tylko stery autobusu, ale i własnego życia, oddając najważniejsze decyzje w ręce Matki Boskiej z Guadalupe.
Ten kameralny obraz życiowych rozbitków to wnikliwa diagnoza powojennej Ameryki, która dzięki wrażliwości Steinbecka - pisarza, zamienia się w uniwersalny portret zagubionego, nieporadnego i nieszczęśliwego człowieka. Steinbeck to mistrz realizmu z obsesją psychologicznej prawdy i przywiązaniem do detalu, widocznym w rysunku postaci oraz w opisach przyrody. Niemal w każdym rozdziale oddaje hołd pięknu żywiołu, które zdaje się stać w opozycji do brzydoty ludzkiej natury:
"Zimą, kiedy padały ciężkie deszcze, restauracja w Rebel Corners dawała ciepłe, pachnące kawą i gorącym ciastem schronienie. Gdy wiosna była w pełni, gdy trawa zieleniła się na polach i u podnóża pagórków, gdy maki i łubiny czyniły ziemię wspaniale niebieską i złotą, gdy wielkie drzewa budziły się w żółtozielonym kolorze młodych liści - wtedy nigdzie na świecie nie znalazłbyś piękniejszego miejsca. Nie była to piękność, której się nie spostrzega, bo już się do niej przywykło. Każdego ranka chwytała na nowo za gardło". [3]
Przypadkowe spotkanie nieznajomych posłużyło za pretekst do stworzenia przypowieści o Everymanie, o każdym z nas, naszych marzeniach, frustracjach, lękach i nadziei. To uczucia - zdaje się mówić Steinbeck - są paliwem człowieka. Podobne do silnika, który wprawia autobus w ruch, są motorem wszelkiego działania. Czy światła San Juan de la Cruz, widoczne w finale powieści, przyniosą spełnienie bohaterom "Zagubionego autobusu"?

Ciąg dalszy opinii na blogu: http://lezeiczytam.blogspot.com/2016/05/cztery-koka-i-studium-charakterow_15.html

Podobno w podróżowaniu chodzi o to, żeby dotrzeć na czas z punkt A do punkt B. Owszem, to konieczny warunek udanej podróży - ale nie wystarczający. Co bowiem z możliwością podziwiania widoków? Co z wygodnym środkiem transportu? Co z bezpieczeństwem i miłym towarzystwem współpasażerów? To wszystko równie ważne, ale czy wystarczy, żeby przemieszczanie się w przestrzeni czegoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pewnego dnia jakiś szalony kartograf stworzy literacką mapę świata i odwzoruje na niej miejsca, w jakie literatura od wieków - z biletem w postaci książki - zabiera swych czytelników. Miejsca znane z globusa stoczą na niej walkę z krainami zza siedmiu lasów i gór, które na własne oczy widzieli jedynie książkowi bohaterowie. Trudny to wybór: odwiedzić z książką świat istniejący, czy dać się porwać do krain nieznanych, zrodzonych w wyobraźni autora. Najlepiej zaplanować podróż w czasie i w przestrzeni: trafimy wtedy do miejsc, które były - lub być mogły - a już ich nie ma. To właśnie casus miasteczka Cranford z powieści Elizabeth Gaskell. Nie znajdziemy go na mapie, ale istnieje do dziś w "Paniach z Cranford", wznowionych w serii "Angielski ogród" wydawnictwa Świat Książki.
Genius loci Cranford? Istnieje, to pewne, choć trudno powiedzieć, gdzie go szukać. Jakie atrakcje może kryć miejsce, którego mieszkańcy o 22:30 kołyszą się już w ramionach Morfeusza, wizyty składają między południem a trzecią, a rewizyty trwają piętnaście obrotów minutowej wskazówki? Czym zachwyci się książkowy podróżnik, odkrywszy, że trafił do miasteczka ekscentrycznych wdów i starych panien, z trudem wiążących koniec z końcem? Co zatrzyma go na dłużej w siedlisku konwenansów, gdzie w dobrym tonie jest zamartwianie się, że "tylu przyjemnych rzeczy robić nie wypada?" [1]. Co wreszcie przekona go do kranfordzkiej socjety, ekscytującej się cenami cukru w sezonie robienia konfitur oraz dworskimi ploteczkami z St James's Chronicle? Czy nie ucieknie do Londynu, gdzie bawi większość ziemiańskich rodzin, zamiast gnuśnieć na angielskiej wsi? Nie wiadomo. Jedno jest pewne: jeśli to zrobi, będzie żałować.
Cranford to bowiem miejsce, które zyskuje przy bliższym poznaniu - dzięki swoim mieszkankom. Sylwetki bohaterek naszkicowała Gaskell wyraźną kreską, doskonale oddając ich przywary i śmiesznostki - nie po to, by stworzyć karykaturę, ale pokazać wiktoriańską Anglię w miniaturze, z subtelną ironią i niekłamaną sympatią. Czytelnik też ją czuje: do sióstr Jenkyns, rozważnej Debory i romantycznej Matty, do lękliwej pani Forrester, a nawet do statecznej matrony, pani Jamieson, która cieszy się autorytetem społeczności, mimo iż na przyjęciach bez trudu konsumuje trzy kawałki ciasta sezamowego, z miną "jak u przeżuwającej krowy" [2].
W powieści Gaskell brak linearnej fabuły - to zbiór rodzajowych obrazków z życia miasteczka. Ten zabieg ma uzasadnienie w życiu sennej wsi, w której niewiele się dzieje: panie chodzą na proszone herbatki, grają w preferansa i plotkują przy kominku. Atmosferę ożywia przyjazd słynnego iluzjonisty, grasujący w okolicy rabusie, czy zjawa bezgłowej damy, strasząca w Alei Mroków. Powieściowa "akcja" kryje się w emocjach - współczuciu i trosce, w radości i bólu, w jakich nie raz łączą się kranfordzkie damy, o których można powiedzieć wiele - na dodatek z zasłużoną ironią - ale nie to, że w chwili próby nie potrafią obdarować wsparciem i pomocą. To siła przyjaźni i urok dawno minionego świata, wespół z magią szczęśliwych zakończeń tworzą siłę tej skromnej powieści: w Cranford spory milkną, a zwady odchodzą w niepamięć, ramię w ramię z animozjami i mezaliansami. A wszystko to podlane jest sosem z uszczypliwej ironii i poczucia humoru, obecnym zarówno w anegdotkach o czworonożnych pupilach (o krowie-holenderce Betsy Barker, piesku pani Jamieson i kotce pani Forrester, która połakomiła się na koronkę maczaną w mleku), jak i w komentarzach o lokalnym światku i wielkim świecie:
"Czułyśmy, że (...) lepiej traktować zaręczyny podobnie jak nogi królowej hiszpańskiej - jako rzecz bezspornie istniejącą, ale o której im mniej się mówi, tym lepiej". [3]
Chciałoby się pojechać do Cranford, założyć czepeczek, wygładzić kołnierzyk i wpaść z wizytą tam, gdzie podawano

"ostrygi w muszelkach, homary, galaretkę, ciastka zwane "kupidynkami" (bardzo lubiane przez kranfordzkie panie, ale za drogie, żeby je mogły podawać (...) )" [4],

i nie zważać na to, że

"Porcelana była bardzo delikatna, talerze bardzo stare, kawałki bułki bardzo cienkie i bardzo cienko masłem smarowane, a kostki cukru bardzo małe". [5]

Ciąg dalszy opinii na blogu: http://lezeiczytam.blogspot.com/2016/04/miasto-kobiet-panie-z-cranford.html#more

Pewnego dnia jakiś szalony kartograf stworzy literacką mapę świata i odwzoruje na niej miejsca, w jakie literatura od wieków - z biletem w postaci książki - zabiera swych czytelników. Miejsca znane z globusa stoczą na niej walkę z krainami zza siedmiu lasów i gór, które na własne oczy widzieli jedynie książkowi bohaterowie. Trudny to wybór: odwiedzić z książką świat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chodzą słuchy, że ponoć nie boli i że jest przyszłością narodu. Myślenie, bo o nim mowa, polega na produkcji myśli, a te, wiadomo, bywają różne: przykre i pozytywne, natrętne i złote, logiczne i abstrakcyjne, makabryczne i samobójcze. Dziś ceni się myśli krótkie - zwięzłe formy, skąpo ubrane w kilka słów zaledwie, które trawi się szybko między jedną Pilną Sprawą a drugą. Aż dziw, że w świecie, w którym czas to pieniądz, a szybciej znaczy więcej, aforyzmy stanowią jedynie margines książkowych publikacji. Tę rynkową lukę wypełnia kolekcja sentencji Andrzeja Coryella pod przewrotnym tytułem "Niewierność nad wiernościami". Jej autor, człowiek wielu talentów: prozaik, malarz i rzeźbiarz, udowadnia, że krótka forma nie zawsze jest synonimem fraszki i błahostki.
W "Niewierności nad wiernościami" autor zaskakuje rozmachem tematów, które ubrał w aforystyczne ramy. Mamy tu, między wieloma innymi, tematycznie pogrupowane myśli o życiu i śmierci, o czasie, wszechświecie, piekle i raju, duszy i ciele, młodości, starości, przeszłości, przyszłości, o wojnie i pokoju, o erosie i miłości oraz - jakżeby inaczej - o kobietach i mężczyznach. Są rozdziały o wysokim ładunku surrealizmu, jak te o zasłonach bytu, ludożercach i krokodylach, ale i fani realizmu nie powinni być rozczarowani, bo znajdą tu krótkie myśli na temat postaci o historycznej i mitologicznej proweniencji (Święty Augustyn, Cezar, Homer, Odyseusz i Penelopa). Same tytuły rozdziałów prowokują do (u)śmiechu, a nawet jeśli okaże się, że nie nadajemy z autorem na tych samych humorystycznych falach, to przyznać trzeba, że mało kto zna aforyzmy o... czterech literach, stopie życiowej, dziwakach czy o sardynkach i szprotkach.
Zainteresowanie życiem we wszystkich przejawach i filozoficzno-poetyckie inklinacje to znaki rozpoznawcze Coryella-aforysty i cecha wspólna sentencji prezentowanych w tym wcale niekrótkim zbiorze. Nieważne: zmarszczki czy sumienie, koty czy meandry ludzkiego przeznaczenia, we wszystkich odsłonach autor puentuje rzeczywistość z dociekliwością i dowcipem. Choć to nie humor prowokujący do rubasznego chichotu, a raczej smoliście czarny dowcip, kryjący przypuszczenia o mrocznej naturze świata. Widać go, gdy Coryell pyta:

"Ile dioptrii ma oko Opatrzności?" [1],

lub gdy własne oko mruży i i stwierdza, że

"Dla śmierci nie istnieje martwy sezon". [2]

Jest bystrym obserwatorem rzeczywistości, tej codziennej, widzialnej, ale i tej, której dostrzec bez szkiełka nie sposób. Celuje w zadawaniu retorycznych pytań i stawia znaki zapytania tam, gdzie nie ma odpowiedzi.

"Należy trzymać się litery prawa. Tylko której?" [3],

docieka nie bez przyczyny, albo pochyla się z troską nad paradoksem życia, rzucając:

"Jak nie współczuć ślepym Narcyzom?" .[4]

Konstrukcja tych maksym oparta jest na błyskotliwych grach słownych i zabawie w skojarzenia, polega na szukaniu - i znajdowaniu - podobieństw i przeciwieństw. Te leksykalne zabiegi widać choćby w stwierdzeniach:

"Ślepy los ma sokoli wzrok" [5],

"I rodzaj męski, i żeński bywa nijaki" [6],

"Najlepsze są pocałunki językoznawcy" [7],

"Dla gęsi pisarz jest najdziwniejszym kolegą po piórze" [8],

czy

"Najdłuższy cień to cień wątpliwości".[9]

Słowne igraszki, zawsze zgrabnie i z wdziękiem podane, kryją sens głębszy niż pięknie skonstruowana fraza. To dwa w jednym - są jak jajko, które, nie dość, że samo w sobie bliskie perfekcji, kryje w środku niespodziankę.

Ciąg dalszy opinii na blogu, pod linkiem: http://lezeiczytam.blogspot.com/2016/04/dugie-zycie-w-krotkiej-formie.html

Chodzą słuchy, że ponoć nie boli i że jest przyszłością narodu. Myślenie, bo o nim mowa, polega na produkcji myśli, a te, wiadomo, bywają różne: przykre i pozytywne, natrętne i złote, logiczne i abstrakcyjne, makabryczne i samobójcze. Dziś ceni się myśli krótkie - zwięzłe formy, skąpo ubrane w kilka słów zaledwie, które trawi się szybko między jedną Pilną Sprawą a drugą. Aż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dwudziesty pierwszy wiek, mimo iż ciągle młody, doczekał się wielu diagnoz i naukowych analiz. Załamują nad nim ręce socjolodzy, psycholodzy i specjaliści od lotów w kosmos - uzbrojeni w "szkiełko i oko", bezskutecznie próbują przyszpilić nowoczesność mądrą frazą i objąć naukowym terminem. Literatura ma tę nad "szkiełkiem i okiem" przewagę, że widzi sercem i do serc trafia, bo jest jak kropla, co skałę drążyć zaczyna.
Virginie Despentes, miłośniczka punku i buntowniczka pisarskiego światka, obnosi zwierciadło literatury po paryskim gościńcu, łącząc zmysł obserwacji i wciągający styl w iście wybuchową mieszankę o bolączkach i pustce ponowoczesności. Panie i panowie, oto "Vernon Subutex" - pierwszy tom trylogii o nas samych, dużych dzieciach trzeciego tysiąclecia, okrzyknięty najważniejszym wydarzeniem 2015 roku we Francji.
Tytułowy Subutex ma status bezrobotnego i przebrzmiałą sławę notorycznego kochanka. Jego sklep z winylowymi płytami splajtował wraz z pojawieniem się Napstera i nowoczesnych nośników przekazu. Vernon-bankrut ogląda więc porno w sieci i wyprzedaje dobytek na eBay'u. Prawdziwe tarapaty zaczynają się wraz ze śmiercią Alexa Bleacha, znanego piosenkarza, dzięki któremu Vernon opłacał czynsz. Nasz antybohater ląduje na bruku i zaczyna tułaczkę po mieszkaniach bliższych i dalszych znajomych, a czytelnik ma okazję podejrzeć życie współczesnych paryżan: byłych gwiazdek porno, producentów i scenarzystów telewizyjnych, eks-kochanek przyjaciół, transseksualnych modelek, politycznych radykałów i przedstawicieli półświatka. Najbardziej wpływowi z nich zainteresują się kasetami video, które Vernon ocalił z utraconego lokum - sensacyjny materiał z przedśmiertną spowiedzią Alexa Bleacha, idola nastolatek, to niezła okazja do zbicia kasy.
Choć zawiązanie akcji sugeruje obietnicę kryminalnych porachunków z wieżą Eiffla w tle, Despentes nie rozwija intrygi. W orbicie jej zainteresowań nie leżą eleganckie paryskie bulwary, tylko żywy puls miasta miłości, którego szuka w pobliżu kościołów i supermarketów, tam, gdzie koczują bezdomni, outsiderzy z wyboru i loserzy-nowicjusze. "Vernon Subutex" to drapieżna, bezkompromisowa proza, której sednem są celne obyczajowe obserwacje i punktowanie współczesnych chorób cywilizacyjnych - marazmu, beznadziei i wszechogarniającej pustki. Bohaterowie Despentes nie pasują do epoki komfortu i dobrobytu: mamieni obietnicą szczęścia i beztroskiej konsumpcji, są do bólu samotni, wyprani z uczuć, woli i celu. Tytułowy Vernon - którego nazwisko, Subutex, brzmi identycznie jak lek stosowany w walce z uzależnieniem od opiatów - jest symbolem marnej kondycji współczesnego świata, w którym sukces jest obowiązkiem, a przyzwoitość - obciachem.

Ciąg dalszy opinii na blogu: http://www.lezeiczytam.blogspot.com/2016/03/paryski-spleen-vernon-subutex-tom-1.html

Dwudziesty pierwszy wiek, mimo iż ciągle młody, doczekał się wielu diagnoz i naukowych analiz. Załamują nad nim ręce socjolodzy, psycholodzy i specjaliści od lotów w kosmos - uzbrojeni w "szkiełko i oko", bezskutecznie próbują przyszpilić nowoczesność mądrą frazą i objąć naukowym terminem. Literatura ma tę nad "szkiełkiem i okiem" przewagę, że widzi sercem i do serc trafia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chcecie bajki? Oto bajka - dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami, były sobie cztery księżniczki, które żyły długo i... . Nie, happy endu nie będzie, bo to bajka, która życiem się zowie. Jest historią o tristesse imperiale*, opowieścią o fatum, które istnienie jak z bajki w życie prawdziwe zamienia i sprawia, że to ostatnie kończy się zbyt szybko i zupełnie bez sensu.
Helen Rappaport, brytyjska pisarka i historyczka, po raz kolejny wzięła na warsztat prywatne życie rodziny ostatniego cara Rosji, Mikołaja II. W odróżnieniu od jej poprzedniej książki o Romanowach, "Ekaterinburg. The Last Days of the Romanovs", która ukazała się w 2008 roku i nie doczekała się jeszcze polskiego przekładu, "Cztery siostry" nie są historią tragicznej śmierci imperatorskiej pary i jej dzieci, ale opowieścią o ich codziennym życiu: trudnym, naznaczonym przeciwnościami, ale jednak ż y c i u. Decyzja o postawieniu ostatniej kropki na dacie 17. lipca 1918 roku - dniu makabrycznego mordu na Romanowach - była świadomym zabiegiem autorki. Jak sugeruje tytuł (nawiązanie do dramatu Czechowa nieprzypadkowe) i odautorska nota, bohaterem książki są cztery siostry, córki Mikołaja II i carycy Aleksandry, które funkcjonowały dotąd jako bohaterki drugiego planu, zepchnięte nań przez siłę potężniejszą od nich, tę samą, która przedwcześnie wydrze je z rąk życia - historię.
Rappaport wydobywa je z mroków zapomnienia i przywraca tym wyjątkowym młodym kobietom należne im miejsce w panteonie ofiar dziejowej zawieruchy. I oto mamy przed sobą wielkie księżne, tak bardzo ze sobą zżyte, że na określenie swej czwórki używały akronimu "OTMA", powstałego od pierwszych liter własnych imion. Olga, najstarsza z sióstr, to łagodna i serdeczna dziewczyna o nieodpartym uroku, natomiast Tatiana to osoba o silnym charakterze i zdecydowanych poglądach. Wesołą Marię cechowała niespotykana uczynność, najmłodsza zaś, Anastazja, była krnąbrnym urwisem o figlarnej naturze. Choć różne, miały cztery siostry pewne cechy wspólne: wrodzone zamiłowanie do prostoty, chęć niesienia pomocy oraz nad wiek rozwiniętą świadomość własnych powinności. Tym jednak, co najbardziej chwyta za serce, jest ich umiejętność przyjmowania niełatwego losu z pokorą i stoickim spokojem. Obserwujemy je od chwili urodzin aż do przedwczesnej śmierci, widzimy podczas codziennych czynności: zabawy i nauki, pracy w ogrodzie i wakacji spędzanych na jachcie Standardt, podczas pierwszych oficjalnych wizyt u zagranicznych głów państw. Mamy możliwość podejrzeć ich wspólne spacery i wyprawy do teatru ojcem-carem, a także niepokój o oddalającą się matkę - gdziekolwiek się pojawiały i cokolwiek robiły, księżne Romanowe zachwycały pogodą, inteligencją i hartem ducha.
Wbrew obietnicy tytułu, "Cztery siostry" nie traktują wyłącznie o córkach ostatniego imperatora. Opowieść rozpoczyna się wędrówką w przeszłość, która pozwala przyjrzeć się gałęziom genealogicznego drzewa Romanowów. U zarania całej historii Rappaport stawia księżniczkę heską Alix, wnuczkę brytyjskiej królowej Wiktorii, późniejszą imperatorową Aleksandrę, dowodząc tym samym, że interesują ją jedynie przodkowie Romanowów po kądzieli. Bohaterkami "Czterech sióstr" wydają się być nie tylko córki Mikołaja II, ale, szerzej - kobiety, które kochał. Dużo, być może zbyt dużo miejsca poświęcono w książce tragicznej postaci carycy Alicky. Niekiedy to ona staje się bohaterką pierwszego planu, wraz ze swymi dolegliwościami fizycznej i psychicznej natury: rwą kulszową, migrenami, ciągłą obawą o życie ukochanego męża oraz o zdrowie syna, hemofilika Aleksego, zgubną fascynacją Grigorijem Rasputinem, skłonnością do "spoglądania w otchłań" i niemożnością przezwyciężenia antypatii rosyjskiego ludu. Zważywszy na fakt, że istnieje przynajmniej kilka publikacji o ostatniej carskiej parze Rosji oraz o związkach carycy z Rasputinem, rozbudowane wątki z udziałem Aleksandry nie znajdują w "Czterech siostrach" dostatecznego uzasadnienia. To nie tyle zarzut - łatwiej bowiem zrozumieć córki, znając ich matkę - co przyczynek do pytania o powód usunięcia w cień ojca dziewczynek. Szkoda, że autorka nie poświęca carowi tak wiele uwagi, jak jego żonie, tym bardziej, iż naukowcy są zgodni: ostatni imperator Rosji nie był, być może, idealnym władcą, ale z pewnością był kochającym ojcem. Nierównomierne rozłożenie akcentów pomiędzy oboje rodziców sióstr "OTMA" można jednak autorce wybaczyć, zważywszy na pozostałe zalety książki. A jest ich niemało.

Ciąg dalszy opinii na blogu: http://www.lezeiczytam.blogspot.com/2016/03/bajka-ktorej-nie-byo-cztery-siostry.html#comment-form

Chcecie bajki? Oto bajka - dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami, były sobie cztery księżniczki, które żyły długo i... . Nie, happy endu nie będzie, bo to bajka, która życiem się zowie. Jest historią o tristesse imperiale*, opowieścią o fatum, które istnienie jak z bajki w życie prawdziwe zamienia i sprawia, że to ostatnie kończy się zbyt szybko i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czas to niewidzialny złoczyńca w białych rękawiczkach, którego ślad dojrzeć można jedynie w kalendarzu. Mówią, że leczy rany, ale słychać też, jak złorzeczą, podliczając minione lata, katalogując zmarszczki i siwe włosy. Potrafi być sprzymierzeńcem, ale tylko wtedy, gdy o nim zapomnimy. Gdy zajrzymy w szklaną kulę i poznamy, jak dużo nam go jeszcze zostało - a raczej jak mało, bo to zawsze jest tyle, co nic - zrozumiemy, że czas jest jak wyrok. Co robić, gdy został nam, dajmy na to, rok życia? Jedni udadzą się w podróż dookoła świata, drudzy skoczą na bungy albo spiszą testament, jeszcze inni rozważą wszystkie - od trucizny po sznur - sposoby na skrócenie męki oczekiwania. Będą wreszcie tacy, choć tych najmniej chyba, jak Joanna Stirling z powieści "Błękitny zamek" Lucy Maud Montgomery, którzy podobny wyrok zamienią w szansę, a szafot - w trampolinę.
Joanna - która w nowych wydaniach książki nosi imię Valancy - ma despotyczną matkę i brak nadziei na przyszłość. Nie dość, że brzydka i nierozgarnięta, to w wieku 29 lat nadal jest niezamężna. Ma dwa adresy: na co dzień mieszka w domu z czerwonej cegły, ale częściej można ją zastać w błękitnym zamku z wyobraźni, w którym staje się kobietą kochaną i pożądaną. Gdy nie wysłuchuje kpin i docinków klanu Stirlingów, zajmuje się sztukowaniem kołder, zakupionych z myślą o własnym posagu. Puchate okrycia, stworzone, by dawać ciepło, przyprawiają dziewczynę o dreszcze - są symbolem niespełnionych nadziei i pustego, jałowego życia. Gdy dowiaduje się, że cierpi na nieuleczalną chorobę, a prognoza lekarska daje jej - góra! - dwanaście miesięcy, zalękniona dziewczyna odnajduje w sobie dość siły, aby porzucić nędzną wegetację na rzecz prawdziwego życia. Cioteczki dostają apopleksji, wujowie załamują ręce, a Joanna podejmuje pracę gospodyni u Ryczącego Abla, miejscowego pijaczka i cieśli. To właśnie tam, w wiejskiej chacie, gotując garnek krupniku, Joanna poczuje radość i spokój. A to dopiero początek jej drogi do szczęścia, zwłaszcza że na horyzoncie pojawia się Eddy Snaith, mężczyzna o złej sławie i uwodzicielskim spojrzeniu...
Czy Joannie wystarczy czasu, żeby dogonić marzenia? Czy błękitny zamek to jedynie wytwór fantazji, a może realne miejsce na ziemi? Jedno jest pewne: Montgomery potrafi zaskoczyć nawet wytrawnego czytelnika. "Błękitny zamek" to więcej niż historia o miłości czy moralitet o krnąbrnej pannicy, która, zamiast słuchać matki, woli, żeby życie utarło jej nosa. Przeznaczona dla czytelniczek starszych, niż adresatki "Ani z Zielonego Wzgórza", dotyka bowiem spraw poważnych, które nie miały dostępu do rudowłosej pieguski z najsłynniejszej powieści pisarki. Jest tu zarówno konfrontacja z perspektywą własnej śmierci, jak i desperacka walka o godność i marzenia. Wszystko to, na szczęście, wybrzmiewa wiarygodnie pomimo stylu, który dzisiejszemu czytelnikowi może wydać się naiwny i infantylny. Takiemu odbiorowi powieści sprzyjać może fakt, iż jej najpopularniejsze polskie wydanie, na którym wychowały się rzesze dzisiejszych trzydziestolatek, w dużym stopniu różni się od oryginału: niektóre wątki usunięto, imiona bohaterów zostały spolszczone, a tłumaczenie pozostawia niekiedy wiele do życzenia (szyk zdań!). Pomimo zastrzeżeń, można domniemywać, że w dniu swej premiery, równo 90 lat temu, był "Błękitny zamek" powieścią niesztampową, a i dziś, mimo iż trąci myszką, pozostaje zdumiewająco aktualny.

Ciąg dalszy opinii na moim blogu: http://lezeiczytam.blogspot.com/2016/03/kopciuszek-na-bis-bekitny-zamek-lucy.html

Czas to niewidzialny złoczyńca w białych rękawiczkach, którego ślad dojrzeć można jedynie w kalendarzu. Mówią, że leczy rany, ale słychać też, jak złorzeczą, podliczając minione lata, katalogując zmarszczki i siwe włosy. Potrafi być sprzymierzeńcem, ale tylko wtedy, gdy o nim zapomnimy. Gdy zajrzymy w szklaną kulę i poznamy, jak dużo nam go jeszcze zostało - a raczej jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Żeby przekonać się, że pozory mylą, nie trzeba okrążać świata wzdłuż i wszerz. Wystarczy wejść do księgarni i wziąć do ręki ostatnią powieść Sylwii Chutnik. "Jolanta" przywidziała wesołą okładkę - miętowe tło z cytrynową plamą i komin w zawadiackie pasy przywodzą na myśl wiosenną łąkę. Lub wakacyjną beztroskę. Nie sądźcie jednak książek po okładkach, bo wywiodą was w pole, albo jeszcze dalej, na manowce. Radosna obwoluta "Jolanty" kryje powieść, w której brak kolorów tęczy - jest tu wyłącznie s z a r a proza życia, b u r a codzienność, a nawet c z a r n a dziura rozpaczy.
Chutnik przyzwyczaiła czytelników do smutnych powieści, w których pochyla się nad nieszczęściem i jego właścicielką, kobietą. Tytuł najnowszej - imię głównej bohaterki - potwierdza, że autorka pozostaje w polu swych wcześniejszych zainteresowań i znów pisze o kobiecie. Czy z podobnym sukcesem jak dotąd? Nie do końca.
Schyłek PRL-u. W powietrzu czuć już wind of change, zapowiedź nadchodzącej zmiany. Jolanta ma niewiele lat i dysfunkcyjną rodzinę - pijanego ojca i matkę-inwalidkę. Mieszka w bloku z azbestu na warszawskim Żeraniu i, podczas gdy jej rówieśnicy zaliczają poprawki z matematyki lub chemii, ona zalicza kolejne życiowe traumy. Najpierw odchodzi ojciec - prozaicznie, do kochanki. Potem matka usuwa się w cień kieliszka z alkoholem, żeby w końcu odejść z tego świata na dobre. Jolantę opuszcza również starszy brat, któremu nie uśmiecha się czekać na polski kapitalizm i spieszy się do tego za zachodnią granicą. Czy kiedyś będzie przepięknie? Chutnik już na początku rozwiewa nadzieje na happy end w miętowych okładkach:
"Posłuchajcie smutnej opowieści, to, co wam opowiem, w głowie się nie zmieści".*
Zgodnie z zapowiedzią, na głowę Jolanty spadają kolejne nieszczęścia, a to, czy i kiedy się wydarzą, jest jedynie kwestią upływu powieściowego czasu i liczby przewracanych przez czytelnika stron. Nic dziwnego, że doświadczona przez los dziewczyna powtarza jak mantrę:
"Nie mówić, nie ufać, nie odczuwać. Bo gdyby zaczęła mówić, tak z głębi siebie, toby nie przestała. Bo gdyby zaufała, toby ją znowu zostawili. A gdyby zaczęła odczuwać, no to, ha ha ha. Nie byłoby już czego ratować".**

Dalszy ciąg opinii na blogu: http://lezeiczytam.blogspot.com/2016/03/duzy-smutek-w-wielkim-miescie-jolanta.html

Żeby przekonać się, że pozory mylą, nie trzeba okrążać świata wzdłuż i wszerz. Wystarczy wejść do księgarni i wziąć do ręki ostatnią powieść Sylwii Chutnik. "Jolanta" przywidziała wesołą okładkę - miętowe tło z cytrynową plamą i komin w zawadiackie pasy przywodzą na myśl wiosenną łąkę. Lub wakacyjną beztroskę. Nie sądźcie jednak książek po okładkach, bo wywiodą was w pole,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zawsze nie ma nigdy. Jerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak. Część 1 Ewelina Pietrowiak, Jerzy Pilch
Ocena 7,1
Zawsze nie ma ... Ewelina Pietrowiak,...

Na półkach:

Podobno nieważne, jak się zaczyna, ale w jaki sposób się kończy. Jerzy Pilch jest - przynajmniej, jeśli chodzi o literaturę - odmiennego zdania. Jeden z najpopularniejszych polskich pisarzy ma "kult początku", zamiłowanie do zdania pierwszego, które zarazem powieść otwiera i całą w sobie mieści.
Przyjrzyjmy się pierwszemu zdaniu, które wygłasza w swej najnowszej publikacji:
"Mój ojciec miał bibliotekę zajmującą jedną całą ścianę, on, być może bezwiednie, rozbudził we mnie miłość do książek".*
Pierwszy wywiad-rzeka z Jerzym Pilchem zaczyna się, rzecz jasna, od pytania o książki. Literaccy idole, własne i cudze biblioteki, anegdoty z życia kolegów "po piórze" oraz tajniki pisarskiego warsztatu - to tematy, które powracają w "Zawsze nie ma nigdy" jak bumerang, są punktem odniesienia i konstrukcyjną osią wywiadu. A właściwie: rozmowy, gdyż Ewelina Pietrowiak, była partnerka pisarza, nie wciela się tu w rolę indagującej redaktor, ale występuje jako pełnoprawna uczestniczka dyskusji. Nie tylko pyta, ale i słucha, tam gdzie trzeba - a nie trzeba zbyt często - doprecyzuje, złapie za słowo, odrobinę przyciśnie. Jest swojego rozmówcy prawdziwie ciekawa, i, co nie bez znaczenia, potrafi przy tym dyskretnie usunąć się w cień, zostawiając pierwszy plan pisarzowi.
A ten jest ironiczno-liryczny: poważnych tematów nie unika, ale nawet wówczas nie opuszcza go poczucie humoru. Odpowiada i opowiada, szafując puentami i dowcipami, serwując zgrabne zdania, w których rozpoznamy słynną Pilchową frazę.
Bo Pilch mówi tak, jak pisze. A pisze przy biurku. Są na nim narzędzia, ułatwiające przelewanie myśli na papier - trzydzieści dziewięć ołówków, osiem temperówek, pióro Pelikan z grubą stalówką - i sentymentalne pamiątki, zszywacz i stara pieczęć z wiślańskiej poczty oraz nożyk, którym babka pisarza obierała ziemniaki. Obszar biurka, symboliczne centrum pisarskiego wszechświata, łączy w sobie wczoraj i dziś, teraźniejszość z pamięcią o tym, co minęło. Również i tym jest "Zawsze nie ma nigdy" - spojrzeniem na teraz i kiedyś z rozbrajającą szczerością, z jaką zwykle komentujemy cudze, a nie własne życiorysy.
Podobnie czarno-białe fotografie na wewnętrznych stronach okładki sugerują, że rozmowa ta będzie również podróżą w czasie i w przestrzeni: książkę otwiera archiwalne zdjęcie krakowskiego rynku z witryną Klubu Pod Jaszczurami, zamyka współczesna fotografia centrum Warszawy z Pałacem Kultury w tle. Dwa miasta, symbole życiowej drogi, jaką przeszedł Pilch od studiów na UJ-cie, pracy w "Tygodniku Powszechnym", po przeprowadzkę do stolicy, po której od zawsze porusza się na piechotę. A pomiędzy okładkami są słynne Pilchowe "tematy, obsesje i upodobania"**: wspomniana literatura i okolice, miłość do piłki kopanej i kobiet, wiślańskie dzieciństwo i wspomnienia o przodkach.

Ciąg dalszy opinii: http://lezeiczytam.blogspot.com/2016/02/39-oowkow-8-temperowek-i-1-pisarz_81.html

Podobno nieważne, jak się zaczyna, ale w jaki sposób się kończy. Jerzy Pilch jest - przynajmniej, jeśli chodzi o literaturę - odmiennego zdania. Jeden z najpopularniejszych polskich pisarzy ma "kult początku", zamiłowanie do zdania pierwszego, które zarazem powieść otwiera i całą w sobie mieści.
Przyjrzyjmy się pierwszemu zdaniu, które wygłasza w swej najnowszej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciekawy to świat, po którym przechadzają się duchy. Ale najstraszniejsze jest to, co niewidoczne dla oka. Kuszą nas nie zjawy, senne mary i widziadła, ale tajemnica i niedopowiedzenie. To, co nazwane do końca, traci moc przyciągania i sens.
Czy naprawdę chcemy, żeby książki odpowiadały na wszystkie pytania, zanim jeszcze je zadamy? Pytania bez odpowiedzi intrygują równie mocno, o ile nie bardziej. A Henry James należy do tych pisarzy, którzy nie lubią psuć czytelnikowi zabawy. Zamiast dostarczać łatwych, gotowych rozwiązań, James kluczy i bawi się w chowanego. A gdy wydaje się nam, że dotknęliśmy sedna, powieściowy nurt porywa nas w inne miejsce - tam, gdzie kryje się prawda. Ta, którą sami musimy... wymyślić.
"Dokręcanie śruby" - taki tytuł, wraz z nowym przekładem Jacka Dehnela, otrzymało jedno z najbardziej popularnych dzieł James'a, polskiemu czytelnikowi znane dotąd jako "W kleszczach lęku" - zaczyna się, jak na klasyczną powieść grozy przystało. Młodziutka guwernantka, córka wiejskiego pastora, podejmuje się opieki nad osieroconym rodzeństwem, zamieszkałym w wiktoriańskim dworze w hrabstwie Essex. Niedoświadczona i niepewna, czy podoła nowym obowiązkom, dziewczyna zjawia się w Bly z duszą na ramieniu. Obawy znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki: domostwo, choć stare i brzydkie, ma jasną fasadę i świeże zasłony w oknach, służba z panią Grose, ochmistrzynią, na czele, jest nader życzliwa, a podopieczni - 8-letnia Flora i dwa lata starszy Milton - grzeczni i pełni uroku. Sielanka nie trwa długo. Już drugi dzień w Bly przynosi złe wieści: Miltona wydalono ze szkoły. To zdarzenie stanie się zarzewiem powieściowego zła, a jego powód - niewyjaśnioną do końca zagadką. Atmosfera zagęszcza się, gdy na terenie wiekowej posiadłości guwernantka spotyka tajemnicze postaci. Pani Grose nie ma wątpliwości - to poprzedni opiekunowie Flory i Mitona, których w przeszłości łączył pewien nienazwany, acz przerażający sekret, występek wątpliwej moralności. Oraz fakt, że oboje... pożegnali się już z tym światem. Nie to jest jednak najstraszniejsze...
Myli się ten, kto sądzi, że "Dokręcanie śruby" to typowa opowieść z dreszczykiem. James miesza literackie konwencje, łączy elementy horroru z psychologiczną prawdą o emocjach. Pełnymi garściami czerpie z instrumentarium klasycznych powieści grozy, ale kanoniczne motywy gatunku - zagubiona bohaterka, stary dwór, tajemnica z przeszłości, duchy i zjawy - są tu jedynie dekoracją. Nawet bezpośrednie przywołanie zamku Udolpho z powieści Ann Radcliffe, do którego guwernantka porównuje posiadłość w Bly, wydaje się bardziej mrugnięciem oka do czytelnika, niż zapisaną między wierszami deklaracją odnośnie formy dzieła.
[...]
Ciąg dalszy opinii na blogu: http://lezeiczytam.blogspot.com/2016/02/uwierz-w-ducha-dokrecanie-sruby-henry.html

Ciekawy to świat, po którym przechadzają się duchy. Ale najstraszniejsze jest to, co niewidoczne dla oka. Kuszą nas nie zjawy, senne mary i widziadła, ale tajemnica i niedopowiedzenie. To, co nazwane do końca, traci moc przyciągania i sens.
Czy naprawdę chcemy, żeby książki odpowiadały na wszystkie pytania, zanim jeszcze je zadamy? Pytania bez odpowiedzi intrygują równie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Drogi Czytelniku, zamknij oczy i pomyśl o Bestsellerowej Książce Bardzo Znanego Autora, której nie przeczytałeś. Przypomnij sobie pozycje z literackiego kanonu, których nie znasz i pozwól sobie (po raz ostatni) poczuć wstyd na myśl o tym zaniedbaniu. Nie otwieraj oczu - zastanów się nad niekończącą się Listą Książek, Które Chcesz Przeczytać i opanuj drżenie serca, które lepiej niż Ty rozumie absurd tego zadania. Ogarniają Cię wyrzuty sumienia na myśl o dziełach literackich, które jako człowiek na poziomie, powinieneś znać? Czy podczas rozmów o literaturze, nie uderzyłeś się nigdy w piersi i nie wypowiedziałeś ulubionej formułki bibliofila: "Wstyd się przyznać, ale tego jeszcze nie czytałem"? Jeśli nie masz choćby jednego z powyższych grzechów na czytelniczym sumieniu, pierwszy rzuć kamieniem. Albo przeczytaj publikację Pierre'a Bayarda "Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?".
Ten krótki esej, napisany przez francuskiego profesora literaturoznawstwa, rozprawia się ze szkodliwymi mitami, narosłymi wokół książek i czytania. Wydany we Francji w roku 2007, z miejsca stał się bestsellerem; w kraju nad Wisłą ukazał się drukiem w roku ubiegłym i przeszedł bez większego echa. A szkoda, bo to pasjonujący mini-wykład o tym, co każdy czytelnik wiedzieć powinien, aby pozbyć się negatywnych emocji, jakie często - zbyt często - odczuwamy wobec literatury i lektur: wstydu, winy, wyrzutów sumienia, presji i źle pojętego poczucia obowiązku. Bayard uspokaja, rozgrzesza i pozwala na powrót odnaleźć w czytaniu przyjemność i narzędzie do poznania samego siebie. Wśród licznych paradoksów czytania, wymienia traktowanie książek jako celu samego w sobie, zamiast - drogi do celu:
"(...) powinniśmy pamiętać, że najważniejsze jest to, by mówić o sobie, a nie o książkach, czy też by mówić o sobie poprzez książki (jest to chyba jedyny rozsądny sposób mówienia o literaturze)".*
Ta niewielka książeczka otwiera oczy na kulturowe wymogi i liczne tabu, jakimi obwarowane jest czytanie. W społeczeństwach Zachodu - w coraz mniejszym stopniu, ale jednak - czytanie nobilituje, dodaje powagi i splendoru, w sposób podobny temu, w jaki nowa fryzura i strój potrafią przydać uroku. Pokutuje przeświadczenie, że pewnych książek po prostu nie wypada nie znać, natomiast wszystkie - należy czytać od deski do deski. Wobec tak idealistycznych wyobrażeń o kulturze, głos Bayarda brzmi rozsądnie: przekonuje on, że czasem ważniejsza od przeczytania książki jest umiejętność umiejscowienia jej w kulturowym kontekście. Bayard proponuje również odróżnienie nieczytania od nie-czytania. Podczas gdy pierwsze hasło dotyczy radykalnej postawy, polegającej na niezaglądaniu do książek, pojęcie drugie jest bardziej pojemne i mieści sytuacje mniej skrajne, wynikające głównie z braku dostatecznej ilości czasu na lekturę. Wśród nie-czytanych książek są więc te, które jedynie przekartkowaliśmy i te, które znamy ze słyszenia, są książki, które przeczytaliśmy, ale ich treść (a czasem nawet świadomość ich istnienia) uleciała nam z pamięci, i są wreszcie te, których nie znamy wcale. Powyższa typologia ma przypominać, że obcowanie z książkami to żywy, zmienny proces, a czytanie nie jest jedynym sposobem poznania dzieła. I, przede wszystkim, nie jest sposobem wystarczającym.

Ciąg dalszy opinii pod adresem: http://lezeiczytam.blogspot.com/2016/01/o-pozytkach-pynacych-z-nie-czytania.html

Drogi Czytelniku, zamknij oczy i pomyśl o Bestsellerowej Książce Bardzo Znanego Autora, której nie przeczytałeś. Przypomnij sobie pozycje z literackiego kanonu, których nie znasz i pozwól sobie (po raz ostatni) poczuć wstyd na myśl o tym zaniedbaniu. Nie otwieraj oczu - zastanów się nad niekończącą się Listą Książek, Które Chcesz Przeczytać i opanuj drżenie serca, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Współczucie nie licuje z żołnierskim obowiązkiem. Litość nie pasuje do munduru, skrojonego dla tych, którzy nie wiedzą, co to miękkie serce. Uczucia osłabiają wolę walki, a zdolność odczuwania przypomina, że istoty ulepione z emocji powinny trzymać się z dala od wojskowego ekwipunku. Podobnie jest z miłością - ta z kolei zdaje się przynależeć jedynie wybrańcom losu. Cóż poradzić, że szczęście najlepiej komponuje się z obrazkiem, na którym widać piękno i młodość?
Z szerokiej gamy uczuć to właśnie te dwa - współczucie i miłość - Stefan Zweig bierze pod lupę w "Niecierpliwości serca", aby stworzyć doskonałe studium emocjonalnej niedojrzałości.
Wydawać by się mogło, że nie ma nic piękniejszego niż miłość i nic bardziej ludzkiego od współczucia. Powieść tego austriackiego pisarza dowodzi, że niewłaściwie pojmowane i źle zaadresowane emocje mogą być bardziej zabójcze niż obojętność, a ludzi, którzy wychodzą z ustalonych ram i mają odwagę poczuć to, czego nie powinni, zwykle nie czeka nic dobrego.
Jest maj roku 1914. Za chwilę świat spłynie pożogą krwi, a wojenna zawierucha pochłonie tysiące istnień ludzkich. Nikt nie wie jeszcze tego na pewno - wybuch Pierwszej Wojny przeczuwają nieliczni, a najmniej domyślają się go żołnierze z niewielkiego garnizonu, gdzieś między Wiedniem a Budapesztem, w którym godziny odmierza wojskowy dryl, a jedyną rozrywką jest gra w karty w okolicznych kawiarniach.
Antoni Hofmiller, porucznik pułku ułanów cesarsko-królewskiej armii, znudzony służbą na prowincji, ochoczo korzysta z zaproszenia do pałacu lokalnego bogacza, pana von Kekesfalvy. Na proszonej kolacji ten 25-letni mężczyzna poprosi do tańca córkę krezusa, nie mając świadomości, że kurtuazyjną propozycję kieruje do dziewczyny, przykutej kalectwem do fotela. Niewinna z pozoru gafa to początek opowieści o tym, jak fałszywie pojęte współczucie wpędza w spiralę zależności i manipulacji, kłamstw zrodzonych z litości i zbrodni dyktowanych słabością miłosiernego serca. Opowie nam ją sam Hofmiller - wprowadzenie pierwszoosobowej narracji to stylistyczny zabieg, dzięki któremu myśli, odczucia i motywacje głównego bohatera zyskują klarowność, a czytelnik wierzy w nie bardziej, niż byłby skłonny, poznając je z relacji wszechwiedzącego narratora.
Współczucie, jakie młody żołnierz okazuje niepełnosprawnej Edycie, przeradza się w niebezpieczną przyjemność. Hofmiller, dotrzymując towarzystwa chorej, rozsmakuje się w roli dobrego samarytanina i uzależni się od bycia potrzebnym. Doświadczy emocji, o istnieniu których nie miał pojęcia, ale sam, niedoświadczony i niedojrzały, nie będzie umiał rozpoznać ich u innych. Zbyt późno dostrzeże, że kaleka dziewczyna żywi do niego uczucie głębsze niż przyjaźń, za które on nie potrafi odpłacić inaczej, niż siostrzaną litością.

Cała opinia na blogu: http://lezeiczytam.blogspot.com/2016/01/litosc-dla-zaawansowanych.html

Współczucie nie licuje z żołnierskim obowiązkiem. Litość nie pasuje do munduru, skrojonego dla tych, którzy nie wiedzą, co to miękkie serce. Uczucia osłabiają wolę walki, a zdolność odczuwania przypomina, że istoty ulepione z emocji powinny trzymać się z dala od wojskowego ekwipunku. Podobnie jest z miłością - ta z kolei zdaje się przynależeć jedynie wybrańcom losu. Cóż...

więcej Pokaż mimo to