-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel11
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać1
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
Amerykańskie wydanie "Eugeniusza Oniegina" w opracowaniu Nabokova składa się z dwóch tomów zawierających utwór i dwóch tomów przypisów. Márai nie osiąga wprawdzie aż takiego natężenia komentarza, obserwacji i objaśnień, niemniej nie są to typowe faktograficzne teksty dziennikarskie, a ten, kto ich oczekuje, nie ma pojęcia do jakiej kategorii pisarza się zbliżył. Węgier ma niezwykle kontemplacyjne podejście do podróży: to proces, który zachodzi w podróżującym. Bardziej istotny od zaliczania kolejnych zabytków jest zachwyt nad jakimś niewiele znaczącym detalem, nad klamką, krzesłem.
***
Na początku czujesz pojedyncze dźgnięcia miniaturowych sztylecików, lekkie ukłucia to tu, to tam i już wiesz, że coś się dzieje. Z czasem przybierają one na sile; zanim się obejrzysz, jesteś ze wszystkich stron nadziewany na skierowane w twoją stronę szpikulce. Poszturchiwany, wydany na pastwę setek tysięcy razów, wisisz nad światem i ogarniasz go zbolałym wzrokiem, gdy tymczasem on nieodwracalnie zmienia się na twoich oczach. Wszystko rozpada się, ale i z tych kawałków można ulepić coś wartego uwagi. Wówczas zaczynasz pisać, a kiedy piszesz, brzmisz dokładnie jak Márai i jak Stempowski. Chodzisz po ulicach, po chodnikach, obserwujesz i wiesz, że nic nie można zrobić.
Tak to sobie przynajmniej wyobrażam.
Amerykańskie wydanie "Eugeniusza Oniegina" w opracowaniu Nabokova składa się z dwóch tomów zawierających utwór i dwóch tomów przypisów. Márai nie osiąga wprawdzie aż takiego natężenia komentarza, obserwacji i objaśnień, niemniej nie są to typowe faktograficzne teksty dziennikarskie, a ten, kto ich oczekuje, nie ma pojęcia do jakiej kategorii pisarza się zbliżył. Węgier ma...
więcej mniej Pokaż mimo toŚwietna pozycja. Uważam przy tym, że jest to książka "o Bałkanach" mniej więcej na tyle, na ile "Ryszard III" jest książką "o królu" - to wszystko prawda, ale szkoda byłoby czytać ją tylko przez taki pryzmat. Pani Ugrešić w zacytowanym w opisie fragmencie stwierdza, że to po prostu rzecz o nacjonalizmie - i to stwierdzenie wydaje mi się wyczerpujące. "Kultura kłamstwa" to dowód na to, że ludzie wszędzie zachowują się mniej więcej tak samo.
Świetna pozycja. Uważam przy tym, że jest to książka "o Bałkanach" mniej więcej na tyle, na ile "Ryszard III" jest książką "o królu" - to wszystko prawda, ale szkoda byłoby czytać ją tylko przez taki pryzmat. Pani Ugrešić w zacytowanym w opisie fragmencie stwierdza, że to po prostu rzecz o nacjonalizmie - i to stwierdzenie wydaje mi się wyczerpujące. "Kultura kłamstwa"...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gorzki pesymizm "Pani Bovary" wywodzi się po części stąd, że wszyscy jej bohaterowie są w tym ponurym i dusznym świecie bardzo samotni. To skutek ich niedorozwoju intelektualnego, duchowego i uczuciowego. Ich rozmowy są jedynie wymianą obiegowych formułek, a ich związki – komedią omyłek. Karol bierze ojca Rouault za bogacza, Emma – Karola za „różanopiórego ptaka”, Rudolf bierze ją za kobietę łatwą, by odkryć w niej później pokłady sentymentalizmu, a Leon uważa ją wciąż za anioła, choć jest już doszczętnie zdeprawowana przez Rudolfa. (To Engelking)
_______
Szalenie podoba mi się, że dwa najpopularniejsze cytaty z "Pani Bovary" to szczyty pustosłowia, które wypowiada Leon podczas pamiętnej dyskusji z Emmą, i że podpisuje się to "Gustave Flaubert". Magia!
_______
I artysta, i pozorant używają tych samych słów.
_______
Przedmowa do najnowszego wydania to właściwie ten sam (doskonały) tekst, który Engelking umieścił jako posłowie w edycji z 2005, z kilkoma drobnymi zmianami, ale nie ma tu wielkich niespodzianek. Świetne są za to przypisy, chociaż na pewno nie wyczerpujące; to kopalnia dodatkowych informacji na temat ukrytego znaczenia nazwisk (Gustave to troll skończony!), fragmentów, które nie weszły ostatecznie do powieści (bardzo słusznie, ale warto je znać) i tego typu smakowitości. Ech, marzy mi się polski przekład brulionów do "Pani Bovary". Ale by było!
Gorzki pesymizm "Pani Bovary" wywodzi się po części stąd, że wszyscy jej bohaterowie są w tym ponurym i dusznym świecie bardzo samotni. To skutek ich niedorozwoju intelektualnego, duchowego i uczuciowego. Ich rozmowy są jedynie wymianą obiegowych formułek, a ich związki – komedią omyłek. Karol bierze ojca Rouault za bogacza, Emma – Karola za „różanopiórego ptaka”, Rudolf...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Słuchaj, musisz ją przeczytać" - rzucał mi milion razy facet. "Doooobrze, kiedyś przeczytam".
Zaczynałam właśnie pracę nad recenzją Gropiusa i miałam z nim straszny problem. No bo niby demokratyczny, jednak tak jakby nie do końca, bo niby wszystko w porządku, ale coś mi chwilami nie grało i nie wiedziałam co, a ten stan doprowadzał mnie do pasji. "Zajrzyj do Koolhaasa, kto wie, może coś Ci wpadnie do głowy" - po raz n-ty zaryzykował Rafał.
Jak siadłam, tak przeczytałam. Ale czad. I już wiem, co przeszkadza mi w Gropiusie. To Dobre Intencje. Po dwóch latach bezkrytycznego zachwytu modernizmem (Przyznajcie się, też to robiliście. Proszę.) mam dość Dobrych Intencji.
"Słuchaj, musisz ją przeczytać" - rzucał mi milion razy facet. "Doooobrze, kiedyś przeczytam".
Zaczynałam właśnie pracę nad recenzją Gropiusa i miałam z nim straszny problem. No bo niby demokratyczny, jednak tak jakby nie do końca, bo niby wszystko w porządku, ale coś mi chwilami nie grało i nie wiedziałam co, a ten stan doprowadzał mnie do pasji. "Zajrzyj do Koolhaasa,...
2015-09-21
Czytam po raz drugi i podwyższam ocenę. Nie spotkałam dotychczas drugiej tak wnikliwej książki o szeroko pojętej Afryce, która równie zgrabne burzyłaby różne neokolonialne dogmaty quasi-religijne na temat ludzi z tego kontynentu (wyłączając opracowania naukowe). Esej o Conradzie jest doskonały. Wychowanym na bełkocie celebryckich podróżników czytelnikom może wydać się gorzką pigułką, ale żeby wierzyć, że by udać się w podróż do własnego ja musisz lecieć do Kenii zetknąć się z "prymitywnymi wierzeniami" , trzeba mieć jakiś defekt mózgu. Lub być po prostu etnocentrycznym prostolinijnym, a do tego niezbyt dociekliwym idiotą z Europy.
Czytam po raz drugi i podwyższam ocenę. Nie spotkałam dotychczas drugiej tak wnikliwej książki o szeroko pojętej Afryce, która równie zgrabne burzyłaby różne neokolonialne dogmaty quasi-religijne na temat ludzi z tego kontynentu (wyłączając opracowania naukowe). Esej o Conradzie jest doskonały. Wychowanym na bełkocie celebryckich podróżników czytelnikom może wydać się...
więcej mniej Pokaż mimo toBardzo fajne zakończenie - prztyczek w nos funkcjonalistów, który to (prztyczek, nie nos) witam z niewielką dozą złośliwej satysfakcji. Rzeczy najlepiej policzone mogą być także najbardziej nieludzkie.
Bardzo fajne zakończenie - prztyczek w nos funkcjonalistów, który to (prztyczek, nie nos) witam z niewielką dozą złośliwej satysfakcji. Rzeczy najlepiej policzone mogą być także najbardziej nieludzkie.
Pokaż mimo to
Poznawanie Máraiego rozpoczęłam od wspaniałego "Występu gościnnego w Bolzano", poleconego mi przez jednego z wykładowców w ramach pisania pewnej pracy. Potem przyszedł czas na "Żar" i "Żar" również mnie zachwycił. A "Księga ziół", cóż. Po przeczytaniu pewnego znakomitego cytatu bardzo zależało mi na dotarciu do niej. Podchodziłam powoli, ostrożnie i na palcach, wiązałam z tą książką wielkie nadzieje i rozczarowałam się, boleśnie zresztą. Zostało mi jeszcze 10 stron, ale nie wierzę, bym mogła zmienić o niej zdanie. Brnięcie przez "Księgę" było dla mnie bardzo przykrym doświadczeniem i wiele mnie w niej irytowało - począwszy od potykania się co chwilę o jakieś kolektywne 'my', 'nam'. Po wtóre: kończę tę książkę i już nie wiem, czy powinnam milczeć, czy nie, czy powinnam słuchać muzyki, czy nie. To nie jest stoicyzm, który zapamiętałam z Seneki, czy Marka Aureliusza, którym zresztą Márai zadedykował "Księgę". Może jest bardziej ludzki i przez to właśnie mniej spójny. Ponadto mam wrażenie, że z całej sztuki zostali w książce tylko Arystoteles, Bach i Mozart, Michał Anioł, jak litania. I nic więcej. To okropne i trochę straszne.
Nie wiem. Coś mi tu nie gra.
_____
Po trzech latach powróciłam do "Księgi" by dojść do wniosku, że jest to książka potworna i całkowicie nieludzka.
Poznawanie Máraiego rozpoczęłam od wspaniałego "Występu gościnnego w Bolzano", poleconego mi przez jednego z wykładowców w ramach pisania pewnej pracy. Potem przyszedł czas na "Żar" i "Żar" również mnie zachwycił. A "Księga ziół", cóż. Po przeczytaniu pewnego znakomitego cytatu bardzo zależało mi na dotarciu do niej. Podchodziłam powoli, ostrożnie i na palcach, wiązałam z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Książka gęsta i zawiesista jak dobrze zredukowany sos.
_____
Powróciłam do niej po trzech latach. Nadal uważam, że Márai wspanale operuje słowem, ale już nie jestem w stanie go czytać, ani uważać za mistrza, z powodów czysto osobistych. Po pierwsze, nie zgadzam się z jego bohaterami na tak głębokim poziomie, jak tylko nie zgadzać się mogą wróg chimery romantycznej i stary generał o osiemnastowiecznej (a pewno i jeszcze starszej?) umysłowości. Te wszystkie zdania o naturze człowieka (czymkolwiek by ona nie była)... Kiedyś robiły na mnie piorunujące wrażenie, dzisiaj prawdopodobnie jest ono odwrotne do zamierzonego. Gombrowicz opowiadał kiedyś Miłoszowi: "Ja sobie ciebie wyobrażam [...] jako litewskiego szlachcica siedzącego gdzieś w błotach, o dwadzieścia mil od najbliższego miasteczka, jak bije muchy i rozmyśla nad tym, że żona dwadzieścia lat temu podała mu pierogi ze śliwkami zamiast pierogów z wiśniami, i co to znaczy". Mniej-więcej tak widzę genrała i, po prawdzie, jakoś mnie tryka, że i Márai by do takiej definicji niezgorzej pasował, bo coś mi mówi, że Nabokovowskie pogodzenie z nową ojczyzną, nowym językiem i nowym światem mogło nie być udziałem Węgra. Po drugie: proza Máraiego to literacki odpowiednik wampira emocjonalnego. Nie wiem, czy kiedy autor pisał "Żar", chorował już na depresję, ale w żadnym wypadku by mnie to nie zdziwiło. Po trzecie: wszystkie emocje, które się tutaj pojawiają, są niesamowicie intensywne i krańcowe, nienawiść skrajna i pulsująca, namiętności takie, że biegniesz w nie, ślepy i głuchy, choćby miały cię zniszczyć. To również nie moja bajka; wolę Wallace'a i jego skromne "[...] being able truly to care about other people and to sacrifice for them, over and over, in myriad petty little unsexy ways, every day."
Książka gęsta i zawiesista jak dobrze zredukowany sos.
_____
Powróciłam do niej po trzech latach. Nadal uważam, że Márai wspanale operuje słowem, ale już nie jestem w stanie go czytać, ani uważać za mistrza, z powodów czysto osobistych. Po pierwsze, nie zgadzam się z jego bohaterami na tak głębokim poziomie, jak tylko nie zgadzać się mogą wróg chimery romantycznej i stary...
Początek będzie banalny. Dokładnie taki: pamiętam, gdy w liceum mówiliśmy o Afryce; uściślając – na lekcji geografii. Poinformowano mnie wówczas, że Lesotho jest przykładem enklawy. Mając osiemnaście lat, wychodziłam więc z liceum z geograficzno-historyczną wiedzą, zwaną szumnie o g ó l n ą. Wiedziałam, gdzie jest Sycylia, czym była aksamitna rewolucja, znałam sporo nazwisk i dynastii. Wiedziałam – uderzmy nieco w tony żałobne – co to jest szoah i że „poezja po Oświęcimiu jest niemożliwa”. Przez lata nauki dookoła hasła „Europa” narosło całkiem sporo wiedzy, ale Europa to ponoć nie cały świat. Uczono mnie więc także elementów historii Ameryki Północnej, a także Azji. Raczej wyrywkowo, niż rzetelnie. Obie Ameryki, Europa, Azja i Australia wraz z Oceanią to wszakże nadal nie wszystko. Została jeszcze Afryka. W związku z nią wiedziałam właśnie tyle: Lesotho jest enklawą. Afrykańczycy masową giną od AIDS, a zanim zginą, posługują się 'dialektami', bądź 'narzeczami'; mają także 'wierzenia'. I to było właściwie wszystko. Wiem też, że nie byłam w mniejszości.
Na tym (choć nie tylko) polega problem Afryki z nami, nie odwrotnie. Na zaniechaniu i wyobrażeniu, obiegowej opinii. Afryka przeciętnego Europejczyka to wielkie, kłopotliwe państwo plus kilka kurortów. Jest daleko i nie warto się nim przejmować; mamy ostatecznie własne, dużo bliższe i naglące kwestie. Dla kogoś choćby minimalnie obeznanego Afryka to zbiorowisko setek niezwykłych, bujnych i całkowicie od siebie odmiennych kultur, ogromna ilość ciekawych języków o brzmieniu nie spotykanym nigdzie indziej, piękne rękodzieło, muzyka, unikatowe systemy filozoficzne oraz religijne. A do tego piętrzące się i zazębiające potworności i problemy. Trudno jest przedostać się przez granicę Konga, Somalii, czy Ugandy; jeszcze trudniej – pisać o tym w sposób nie trącący dydaktycznym banałem dla zatroskanych o pokój na świecie nastolatek. Czy też pisać w ogóle. Opór materii w przypadku tematyki afrykańskiej jest niespotykanie duży. Każde słowo wydaje się żałośnie niedopasowane. Nie wiadomo, jak zacząć, nie wiadomo, jak skończyć. Tym bardziej cenni są tacy ludzie jak Jean Hatzfeld, czy Wojciech Jagielski i jego Nocni wędrowcy. I chociaż recenzować będę książkę ostatniego autora, to gorąco polecam również reportaże Hatzfelda. Naprawdę gorąco. Świetna rozrywka. Lepsza niż fotografia wojenna Capy.
To wszystko nie jest takie proste.
Ale o tym później. Tymczasem przejdźmy do rzeczy: Jagielski spośród wielu skonfliktowanych afrykańskich krajów wybrał Ugandę. Nie pisze jednak zbyt wiele – i bardzo dobrze – o Idim Aminie. Amin jest bowiem celebrytą na miarę Hitlera, wytartą kalką, której wciąż powracająca obecność w każdej książce, poruszającej tematy ugandyjskie, wydaje się nazbyt wielkim uproszczeniem wobec ich obecnych problemów. Sugeruje, że o Ugandzie było warto mówić raz – za czasów Idiego. Reszta to zbędny epilog. Zabieg stary jak świat i równie płaski, co wspominanie o Adolfie w kontekście Niemiec i Stalinie, kiedy mowa o historii Rosji. Sporo miejsca Jagielski poświęca za to dzieciom. Jego reportaż ocieka dzieckiem. Dzieci to jednak nie byle jakie: małoletni partyzanci Bożej Armii Oporu Josepha Kony’ego, porwani ze swoich wiosek, odebrani rodzicom, zmuszani są, pod groźbą śmierci, do zabijania innych ludzi, ojców, matek, rodzeństwa, czy kogokolwiek innego, kogo zabić można, a czyja śmierć z takich lub innych powodów wydaje się pożądana zwierzchnikom. Także będącym dziećmi. Niepełnoletni są również tytułowi „nocni wędrowcy” – to grupy malców, chroniące się nocą w mieście przed atakami swoich rozmiłowanych w zabójstwach rówieśników. Dorośli bez słowa ustępują im pola. Uganda Jagielskiego to kraj, w którym żołnierz nie waha się strzelać do pięcioletniego chłopca, bo wie, że nie jest to już niewinne stworzenie, tylko zimny, wyrachowany zabójca, tym gorszy, że niedorosły. To dość schizofreniczny stan rzeczy, na co zwraca uwagę jeden z bohaterów: „A Pan jest, jak sądzę, dziennikarzem? – pokiwał głową, nie czekając nawet na odpowiedź – Gdy próbujemy je oszczędzać, mówią o nas, że do niczego się nie nadajemy (…). A kiedy do nich strzelamy, podnosi się krzyk, że zabijamy dzieci”.
Niektórzy z tych młodocianych morderców zostają odbici i umieszczeni w ośrodku resocjalizacyjnym w Gulu; tam też spotyka ich Jagielski. Mniej więcej w tym miejscu – choć ten podział jest płynny i umowny – zaczyna swój bieg druga warstwa treściowa książki. Bo oto, proszę sobie wyobrazić, w niewielkim afrykańskim mieście pojawia się Reporter. Codziennie rozmawia z podopiecznymi Ośrodka (fragmenty osobowości których skleja na potrzeby reportażu w jednego Samuela), nawiązuje się między nimi więź. To długi i żmudny proces; dzieci takie, jak te nie zaufają prędko, a bez zaufania nie będzie opowieści. Jakiś czas później Reporter odjeżdża, by nigdy już nie wrócić, nie do tych samych osób. Od początku wie o tym on, jego dorośli rozmówcy również. A co z dziećmi? Jagielski zadaje w Wędrowcach ogromnie ważne pytanie – czy człowiek, który zbliża się do innych ludzi, by skłonić ich do zwierzeń, a potem, nie udzielając im pomocy, pozostawia ich, naprawdę może liczyć na rozgrzeszenie? Czemu to wszystko ma służyć? Kevina Cartera, autora słynnej fotografii, przedstawiającej wychudzoną dziewczynkę i sępa, wiele razy pytano, czy po zrobieniu zdjęcia próbował w jakikolwiek sposób ulżyć obiektowi swojego zdjęcia. „Plątał się w odpowiedziach. Raz zapewniał, że pomógł dziecku dojść do wioski, innym razem mówił, że tylko przepłoszył sępa. Wtedy w Soweto powiedział mi, że skradając się z aparatem za dzieckiem, czuł się trochę jak człapiący za nim z naprzeciwka sęp. Czekał, szukał najlepszego ujęcia, chciał, by ptaszysko rozpostarło nad dzieckiem skrzydła, co dodałoby tylko zdjęciu grozy” – pisze Jagielski w artykule Bractwo Pif-Pa. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie wierzy już, że korespondencje, przesyłane z najbardziej zapalnych regionów świata, mogą cokolwiek zmienić. Powtórzę jeszcze raz, za Jagielskim: po co to wszystko i za jaką cenę? Kto, po tylu latach, pamięta o starych wojnach, zadawnionych kłopotach? Konflikty rozpoczynają się i jakby nie kończą; dochodzą wciąż i wciąż nowe, stare odchodzą zaś w niepamięć. Nie dostarczają już takich emocji. Wątpliwość Autora pobrzękuje więc nadal, aż do końca reportażu, a nawet dłużej.
Nocni wędrowcy to książka problematyczna. Problemy sprawia jej tematyka, stawiane przez nią pytania i brak odpowiedzi. Człowiek Zachodu kocha odpowiedzi, gubi się i plącze, gdy ich nie dostaje. Problemy sprawia też przynależność gatunkowa. Na samym początku Autor otwarcie stwierdza: „Nora, Samuel i Jackson zostali stworzeni na potrzeby tej opowieści z kilku rzeczywistych postaci”; przez wzgląd na tę skłonność do modyfikacji rzeczywistości określa się Jagielskiego mianem następcy Kapuścińskiego. Jak bumerang powraca więc główne pytanie z książki Domosławskiego: Fiction, czy non-fiction? Reportaż, czy coś innego?
Tylko czy to jest naprawdę istotne?
Początek będzie banalny. Dokładnie taki: pamiętam, gdy w liceum mówiliśmy o Afryce; uściślając – na lekcji geografii. Poinformowano mnie wówczas, że Lesotho jest przykładem enklawy. Mając osiemnaście lat, wychodziłam więc z liceum z geograficzno-historyczną wiedzą, zwaną szumnie o g ó l n ą. Wiedziałam, gdzie jest Sycylia, czym była aksamitna rewolucja, znałam sporo nazwisk...
więcej mniej Pokaż mimo to
Fascynująca i budząca wściekłość lektura o mężczyznach, którzy zrobiliby wszystko, żeby ocalić swoją wizję społeczności idealnej. Czytałam gdzieś, że skórzane fotele prezesów w korporacjach wypełnione są psychopatami; nie wiem, czy ci kardynałowie to psychopaci, ale ich niektóre wypowiedzi i brak współczucia w kluczowych momentach sprawiają, że zaczynam się zastanawiać. Wygląda to tak, jakby mieli puste miejsca w "Encyklopedii Stosownych Reakcji Emocjonalnych", przez które prześwituje na moment prawda o tym, co tak naprawdę myśleli i czuli, a było to kolejno: "O nie, mój tyłek!" i 'niezbyt wiele'.
Fascynująca i budząca wściekłość lektura o mężczyznach, którzy zrobiliby wszystko, żeby ocalić swoją wizję społeczności idealnej. Czytałam gdzieś, że skórzane fotele prezesów w korporacjach wypełnione są psychopatami; nie wiem, czy ci kardynałowie to psychopaci, ale ich niektóre wypowiedzi i brak współczucia w kluczowych momentach sprawiają, że zaczynam się zastanawiać....
więcej Pokaż mimo to