Biblioteczka
JEZUS MARIA. Ten skłot w kościele to jest dokładnie ten sam, w którym mój facet spędził młodość. I w Speeltuin, która nadal radośnie sobie działa.
NIEPRAWDOPODOBNE.
Chomętowską znałam już ze "Stacji Muranów", a że na początku 2018 roku nader dziwnym zbiegiem okoliczności wylądowałam niedaleko Bredy, rozpoczynając całkowicie nowy etap życia, to łapczywie sięgnęłam po "Prawdziwych przyjaciół[...]" z nieukrywaną nadzieją, że dobra pisarka pomoże mi odnaleźć się w nowym otoczeniu. Nie zawiodłam się. Holendrów trudno jest opisać ogólnie, podobnie jak Polaków zresztą, ale pewne zwyczaje właściwe nawet jeśli nie całemu narodowi, to przynajmniej poszczególnym prowincjom, są już łatwiejsze do uchwycenia. Wszystko, co w książce napisano, po ponad dwudziestu latach sprawdza się nadal doskonale. To prawda, że północ jest sztywna, a Brabancja o wiele bliższa typowej słowiańskiej naturze (czymkolwiek by ona była). Tak, to bardzo prawdopodobne, że prędzej czy później ukradną ci rower, przemalują i sprzedadzą za 30 Euro na Marktplaats albo gdzieś w parku, więc lepiej nie wysilaj się na miętową zieleń Batavusa Old Dutch i rattanowe koszyki, bo i tak szlag to wszystko trafi. Tak, kiedy idziesz na wesele, to zjesz sobie różne takie krakersy i napijesz się piwka, ale o wystawnym obiedzie za hajs rodziców albo banku zapomnij. Tak, holenderski, zwłaszcza ten północny, brzmi trochę jak dławienie się makaronem połączone ze szczekaniem, ale jest w tym języku przedziwna uroda. Tak, może i Breda nie będzie czymś, o czym marzysz od dziecka, bo czy ktokolwiek słyszał kiedyś nastolatka, który twierdzi, że marzeniem jego życia jest znaleźć się w Brabancji, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że kiedy już tam trafisz, to się a) zakochasz, b) zechcesz tam pozostać lub c) przynajmniej co jakiś czas tam wrócić.
JEZUS MARIA. Ten skłot w kościele to jest dokładnie ten sam, w którym mój facet spędził młodość. I w Speeltuin, która nadal radośnie sobie działa.
NIEPRAWDOPODOBNE.
Chomętowską znałam już ze "Stacji Muranów", a że na początku 2018 roku nader dziwnym zbiegiem okoliczności wylądowałam niedaleko Bredy, rozpoczynając całkowicie nowy etap życia, to łapczywie sięgnęłam po...
Wszystko stoi na głowie. Państwowa dotacja na zakup lokalu dla biedniejszych osób sprawia, że ich potencjalne mieszkania są droższe, niż przedtem, a miłośnik wizji Warszawy jako Paryża Północy dowiaduje się, iż jego mitologię tworzyło... ile to było? 2% mieszkańców? "Nowy Świat, pierwsze piętro, front", jakoś tak. Bardzo trafne i bardzo obrazowe, podobnie zresztą jak bieda wycięta* z filmu o stolicy w okresie międzywojennym.
Po lekturze ostatniego Springera mam sporo przemyśleń. Po pierwsze, sądzę, że powtórka z realiów II Rzeczypospolitej jest jedynie kwestią czasu. Gdyby nasi rodzice musieli wynajmować mieszkania / płacić za wynajem tak, jak prawdopodobnie przyjdzie robić to nam, nie moglibyśmy nawet wynajmować studenckiego łóżka w dużych miastach, bo nie byłoby komu nas finansowo wspomagać. Takie przekonanie jest niezłym katalizatorem poczucia tymczasowości. Mam wrażenie, że żyję w potiomkinowskiej wiosce i że czeka nas bardzo nieprzyjemna pobudka, kiedy okaże się, że ani nie jesteśmy tak potrzebni, ani tak bogaci, jak mówił pan w reklamie.
Po drugie, pojawiające się kilka razy w książce (i krytykowane) gadanie, że kogoś na mieszkanie nie stać, ponieważ taki wynik wyszedł mu bezwzględnie z przemnożenia genotypu przez profil charakterologiczny, to można sobie wsadzić tam, gdzie niektórzy umieszczają inne tego typu quasi-religijne dogmaty. Jako reprezentantka dość uprzywilejowanych, o perypetiach mieszkaniowych dowiadujących się wyłącznie z opowieści, więc ta, która posiada rzekomo jakieś wyjątkowe predyspozycje oraz zasługi, nie daję już rady tego słuchać. Miałam wielu inteligentniejszych od siebie i bardziej pracowitych znajomych, którzy dokonywali takiej ekwilibrystyki mieszkaniowo-finansowej, jaka w świecie rozdającym kapitał sprawiedliwiej nigdy nie powinna była być ich udziałem. To, rzecz jasna, próba badawcza Ja i Ludzie, Których Znam, może nie największych rozmiarów, może nie reprezentatywna, niemniej istniejąca.
Kiedy pisze te słowa wiadomo już, że na warszawskim Bródnie powstanie duży budynek komunalny. "Kolejny pato-moloch" brzmi jedna z opinii. "Dobrze, że na Bródnie" - to inna. Po lekturze "13 pięter" takie komentarze budzą jednocześnie złość, rozbawienie, strach oraz zażenowanie. Raz nabyta świadomość tego, ile potrzeb spełniłoby porządne państwowe budownictwo pod długoterminowy wynajem, o ile lepiej i taniej mogłaby mieszkać Twoja koleżanka ze studiów, jak absurdalne i automatyczne jest przekonanie ludzi, uważających się skądinąd za inteligentniejszych od innych, że kredyt to główny wyznacznik bycia dorosłym oraz odpowiedzialnym, pozostaje.
Po trzecie: ktoś naprawdę potrafi budzić się w pokoju, do którego przez 30 lat w pierwszej kolejności prawo będzie miał bank i łudzić się, że to "wreszcie coś własnego"? A jeżeli potrafi i jeżeli to robi, to czy będzie emocjonalnie wydolny, by choćby dopuścić do siebie myśl: "O kurdę, a może to jednak nie było jedyne wyjście?"
*Powinnam chyba była napisać 'niewygenerowana', skoro film to rekonstrukcja, ale jeśli wiadomo (a wiadomo), jaką wszechobecną armią nędzy dysponowała Warszawa i mimo to ta nędza się nie pojawia, to chyba jednak zostaje wycięta.
Wszystko stoi na głowie. Państwowa dotacja na zakup lokalu dla biedniejszych osób sprawia, że ich potencjalne mieszkania są droższe, niż przedtem, a miłośnik wizji Warszawy jako Paryża Północy dowiaduje się, iż jego mitologię tworzyło... ile to było? 2% mieszkańców? "Nowy Świat, pierwsze piętro, front", jakoś tak. Bardzo trafne i bardzo obrazowe, podobnie zresztą jak bieda...
więcej mniej Pokaż mimo toDla ludzi o specyficznych zainteresowaniach lepsza, niż wiele powieści ;).
Dla ludzi o specyficznych zainteresowaniach lepsza, niż wiele powieści ;).
Pokaż mimo to
Opowiadania Munro to, wbrew pozorom, twórczość o wysokiej rozdzielczości. Na pierwszy rzut oka idealnie gładka, prosta, przy bliższym przyjrzeniu się ujawnia zaskakującą strukturę, malutkie elementy, bez których całość nie mogłaby zaistnieć. Cztery słowa pewnego bohatera, czyjś uśmiech, albo drgnięcie palca. To chyba cecha każdej wielkiej sztuki. W literaturze mniejszego kalibru wszystko jest od razu widoczne, jest jedynie tym, czym się wydaje i ma bardzo ostre krawędzie, jakby człowiek przedzierał się przez piksele na zdjęciu 640x480. Kiedy zbliżasz do niej oko, nie dostrzegasz nic nowego, tyle tylko, że te piksele robią się większe, i to już wszystko. U Munro one składają się z jeszcze mniejszych pikseli, które składają się... Wiecie, co mam na myśli. A na dodatek ta kobieta to demon przenikliwości psychologicznej (tej prawdziwej, a nie z pisemek typu "Sens"), przypomina mi nieco Franzena, tylko chyba jest jednak lepsza (piszę 'chyba', bo Franzena znam we fragmentach).
Wszystkim przekonanym, że to historie w jakikolwiek sposób banalne, polecam krytyczne artykuły z bloga The Mookse And The Gripes: http://mookseandgripes.com/reviews/2012/11/13/alice-munro-dear-life/ Sama Alice Munro w jednym z wywiadów stwierdziła, że skoro ona może pisać swoje opowiadania miesiącami, to czytelnicy spokojnie mogą tyle samo czasu spędzić na ich odczytywaniu. Bardzo cenna wskazówka, z samego źródła!
Opowiadania Munro to, wbrew pozorom, twórczość o wysokiej rozdzielczości. Na pierwszy rzut oka idealnie gładka, prosta, przy bliższym przyjrzeniu się ujawnia zaskakującą strukturę, malutkie elementy, bez których całość nie mogłaby zaistnieć. Cztery słowa pewnego bohatera, czyjś uśmiech, albo drgnięcie palca. To chyba cecha każdej wielkiej sztuki. W literaturze mniejszego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Amerykańskie wydanie "Eugeniusza Oniegina" w opracowaniu Nabokova składa się z dwóch tomów zawierających utwór i dwóch tomów przypisów. Márai nie osiąga wprawdzie aż takiego natężenia komentarza, obserwacji i objaśnień, niemniej nie są to typowe faktograficzne teksty dziennikarskie, a ten, kto ich oczekuje, nie ma pojęcia do jakiej kategorii pisarza się zbliżył. Węgier ma niezwykle kontemplacyjne podejście do podróży: to proces, który zachodzi w podróżującym. Bardziej istotny od zaliczania kolejnych zabytków jest zachwyt nad jakimś niewiele znaczącym detalem, nad klamką, krzesłem.
***
Na początku czujesz pojedyncze dźgnięcia miniaturowych sztylecików, lekkie ukłucia to tu, to tam i już wiesz, że coś się dzieje. Z czasem przybierają one na sile; zanim się obejrzysz, jesteś ze wszystkich stron nadziewany na skierowane w twoją stronę szpikulce. Poszturchiwany, wydany na pastwę setek tysięcy razów, wisisz nad światem i ogarniasz go zbolałym wzrokiem, gdy tymczasem on nieodwracalnie zmienia się na twoich oczach. Wszystko rozpada się, ale i z tych kawałków można ulepić coś wartego uwagi. Wówczas zaczynasz pisać, a kiedy piszesz, brzmisz dokładnie jak Márai i jak Stempowski. Chodzisz po ulicach, po chodnikach, obserwujesz i wiesz, że nic nie można zrobić.
Tak to sobie przynajmniej wyobrażam.
Amerykańskie wydanie "Eugeniusza Oniegina" w opracowaniu Nabokova składa się z dwóch tomów zawierających utwór i dwóch tomów przypisów. Márai nie osiąga wprawdzie aż takiego natężenia komentarza, obserwacji i objaśnień, niemniej nie są to typowe faktograficzne teksty dziennikarskie, a ten, kto ich oczekuje, nie ma pojęcia do jakiej kategorii pisarza się zbliżył. Węgier ma...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-10-23
Blisko dziesięć lat zajęło mi dokończenie "Gry Endera" od chwili, kiedy zetknęłam się z nią po raz pierwszy. To chyba nie jest zbyt dobre tempo.
Ale do rzeczy. Łączyłam z tą książką Bóg jeden raczy wiedzieć jakie nadzieje, tym większe, im częściej słyszałam: "Przeczytaj ją, przeczytaj, chcę zobaczyć twoją minę." No to przeczytałam. Wykręt fabularny jest naprawdę fajny, bardzo, ale to bardzo dobijający, a Card zadbał o takie zakończenie, że chyba sięgnę po resztę. Postaci... Łatwo zapomnieć, ile lat mają bohaterowie, czułam się trochę tak, jakbym czytała młodszego brata "Władcy much". Nie uważam, że to są dzieci, to tylko specyficzna kategoria doroslych. Językowo jest dosyć topornie, zwłaszcza, kiedy człowiek przesiada się na Carda z Munro. Zdania nagle znaczą dokładnie to, co znaczą i to trochę rozczarowujące. Nie wiem, jak to ująć. W bardziej skomplikowanej literaturze zawsze jest coś do odkrycia. Tutaj wszystko jest odkryte (Choćby i nie do końca było wiadomo, o co chodzi w szkoleniu Andrew, mam na myśli trochę inny rodzaj tajemnicy).
Nie potrafiłam też zapomnieć, że Card jest religijnym mormonem. To trochę zmieniało pewne kwestie. Nikt sam nie steruje swoim życiem, "jedyne, co można zrobić, to pozwolić na kierowanie sobą tym, którzy nas kochają i chcą dla nas dobrze" - mówi Valentine do brata. "Super, w pewnych warunkach to może być dobra droga, w kulturze solipsyzmu rzadko bierze się to pod uwagę, rzadko się coś takiego mówi, bo to przecież herezja" - myślę. Niemniej z tyłu głowy mam przekonanie, że wcale nie chodzi tutaj o ludzi, tylko o usprawiedliwianie różnych porywów wolą boską. W końcu czym jest miłość ludzka wobec miłości Boga, nie? Ta ostatnia zawsze wygrywa, także ze względu na nie dający się zbić argument o nieograniczonej mądrości i nieprzeniknionych planach. No pewnie, konkuruj z tym. Zresztą, w "Enderze" jest trochę dowodów na działanie różnych niewytłumaczalnych sił (a raczej jednej, komfortowo niepoznawalnej, wiadomo jakiej), niezawodnych intuicji znikąd, dostało się też naukowcom: zamiast słuchać żołnierza, który "po prostu wie", mają swoje teorie, nieskuteczne zresztą. Działanie opatrzności (boskiej, rzecz jasna) u Carda to materiał na osobny artykuł.
Kto by się tym jednak przejmował, skoro w "Grze Endera" jest tyle dobrych momentów, nie mówiąc o smakowitych cytacikach, co to aż się proszą, by je wyłuskać. Na przykład ten, w którym narrator koreluje skuteczność Endera jako żołnierza z jego zwichnięciem emocjonalnym. Nie jest to może szczególnie odkrywcze, ale. Albo to, kiedy sam Ender zauważa, że zawsze, gdy całkowicie zrozumie wroga, zaczyna go kochać. Takie proste rzeczy, które czytaliśmy już w milionie innych książek, tyle, że tu są wyłożone wprost, jak w reportażu. Bo Card jest chyba podobny do Orwella - obaj tak na dobrą sprawę mogliby napisać artykuł z tezą, ale z jakichś względów wybrali powieści.
Blisko dziesięć lat zajęło mi dokończenie "Gry Endera" od chwili, kiedy zetknęłam się z nią po raz pierwszy. To chyba nie jest zbyt dobre tempo.
Ale do rzeczy. Łączyłam z tą książką Bóg jeden raczy wiedzieć jakie nadzieje, tym większe, im częściej słyszałam: "Przeczytaj ją, przeczytaj, chcę zobaczyć twoją minę." No to przeczytałam. Wykręt fabularny jest naprawdę fajny,...
Fascynująca i budząca wściekłość lektura o mężczyznach, którzy zrobiliby wszystko, żeby ocalić swoją wizję społeczności idealnej. Czytałam gdzieś, że skórzane fotele prezesów w korporacjach wypełnione są psychopatami; nie wiem, czy ci kardynałowie to psychopaci, ale ich niektóre wypowiedzi i brak współczucia w kluczowych momentach sprawiają, że zaczynam się zastanawiać. Wygląda to tak, jakby mieli puste miejsca w "Encyklopedii Stosownych Reakcji Emocjonalnych", przez które prześwituje na moment prawda o tym, co tak naprawdę myśleli i czuli, a było to kolejno: "O nie, mój tyłek!" i 'niezbyt wiele'.
Fascynująca i budząca wściekłość lektura o mężczyznach, którzy zrobiliby wszystko, żeby ocalić swoją wizję społeczności idealnej. Czytałam gdzieś, że skórzane fotele prezesów w korporacjach wypełnione są psychopatami; nie wiem, czy ci kardynałowie to psychopaci, ale ich niektóre wypowiedzi i brak współczucia w kluczowych momentach sprawiają, że zaczynam się zastanawiać....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-05-18
Antyutopia szczęśliwych ludzi to zdecydowanie mój ulubiony rodzaj. W klasycznej, orwellowskiej wersji świata jak z horroru sytuacja jest nakreślona bardzo wyraźnie - każdy z bohaterów przynajmniej raz w życiu budzi się rano z myślą: "Jestem niewolnikiem". Istnieją ruchy oporu, protest, wspólna sprawa i ogólny wróg. Ukradkowe uśmiechy, które rozumieją ci, dla których są przeznaczone. Mały pokój w mózgu, w którym na dobrą sprawę można przeżyć całe życie. Niezadowolenie i dyskomfort, przykrywany co najwyżej poczuciem bezsiły, braku alternatywy. Ale nie u Huxleya. U Huxleya ktoś, kto odważy się zadawać pytania nie jest nawet prześladowany jako niepokorny, co byłoby zawsze jakaś formą rozpoznania. Tutaj patrzy się na niego z tą charakterystyczną mieszaniną obawy, zaciekawienia oraz kompletnego niezrozumienia, jaką obdarza się klinicznie obłąkanych. Taki człowiek jest bardzo, bardzo samotny. Czy to nie jest najstraszliwsza ewentualność?
Antyutopia szczęśliwych ludzi to zdecydowanie mój ulubiony rodzaj. W klasycznej, orwellowskiej wersji świata jak z horroru sytuacja jest nakreślona bardzo wyraźnie - każdy z bohaterów przynajmniej raz w życiu budzi się rano z myślą: "Jestem niewolnikiem". Istnieją ruchy oporu, protest, wspólna sprawa i ogólny wróg. Ukradkowe uśmiechy, które rozumieją ci, dla których są...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czytało się przyjemnie, ale to nie jest mój ulubiony pisarz; nie mówi mi niczego, czego sama bym nie wiedziała, jego totalitaryzm jest zły i monstrualny, jednak jest też prosty, dobrze znany i, co najważniejsze, doskonale widoczny, a ten, kto z nim walczy, daje się łatwo sklasyfikować jako bohater. Orwell to przyzwoity twórca kultury oczywistych opresji, lecz wydaje mi się, że jesteśmy przynajmniej w trakcie przechodzenia poza ten punkt. Krwawe dyktatury i autorytarne rozporządzenia łatwo dostrzec, co jednak z inżynierią psychologiczną? Co z sytuacją, w której relatywna wolność pozwala głównie na samodzielny wybór obłędnie zaprojektowanych kajdanek o niezłym stosunku ceny do jakości, w odcieniach roku 2016, rose quartz oraz serenity blue? Co, jeśli damy się pokroić za te kajdanki? I, last but not least, gdzie one w ogóle się znajdują? Byłoby superkomfortowo, gdyby po prostu czekał nas Drugi Hitler®, na końcu świata rozpoznamy przecież zarys tych wąsików.
"Orwell warns that we will be overcome by an externally imposed oppression. But in Huxley's vision, no Big Brother is required to deprive people of their autonomy, maturity and history. As he saw it, people will come to love their oppression, to adore the technologies that undo their capacities to think.
What Orwell feared were those who would ban books. What Huxley feared was that there would be no reason to ban a book, for there would be no one who wanted to read one."
Czytało się przyjemnie, ale to nie jest mój ulubiony pisarz; nie mówi mi niczego, czego sama bym nie wiedziała, jego totalitaryzm jest zły i monstrualny, jednak jest też prosty, dobrze znany i, co najważniejsze, doskonale widoczny, a ten, kto z nim walczy, daje się łatwo sklasyfikować jako bohater. Orwell to przyzwoity twórca kultury oczywistych opresji, lecz wydaje mi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie wymagam, żeby w reportażu wszystko było stuprocentowo autentyczne, jestem zresztą zdania, że to arcydzieła beletrystyki, jako żywo "fiction", mówią najwięcej. Reportażysta może wiele, aby oddać koloryt, od tego bierze tiki mięśniowe, od tamtej językowe - i wszystko gra. Do pewnego momentu. Kiedy takie miksy produkuje Wojciech Jagielski, zazwyczaj nie mam obiekcji, natomiast co do wersji Kołodziejczyka... Hm, to chyba kwestia zaufania do autora i wiary w to, że jest to zabieg uzasadniony. Po tym, czego dowiedziałam się o "Cesarzu" Kapuścińskiego, zaczęłam być bardziej podejrzliwa (zapytajcie o tę książkę jakiegoś etiopistę, gwarantuję mnóstwo uciechy).
To był prawdziwy rajd przez Kołodziejczyka, zaczęłam od "Dysforii", przeszłam przez "B.", aż do najnowszej książki i mam dość. Pod względem stylu to rodzeństwo jednojajowe, wszystkie trzy zbiory wchodzą bezproblemowo, jak to rzeczy sprawnie napisane mają w zwyczaju, i wszystkie trzy zostawiają we mnie dziwne poczucie naskórkowości, chociaż ta chyba najmniejsze. Tak, to jest Pan X., Pan X. jest alkoholikiem, bije żonę, prawdopodobnie miał agresywnego tatusia, a mama nic nie robiła. A to jest, wiesz, bezrobotny Ziętek że wsi pod Skierniewicami, sens jego życia wyznaczają: tył używanego bitego Golfa, dno butelki oraz to 30 sekund nadziei pomiędzy "Cześć" a chwilą, kiedy kolejna panna go odpali. A to dziunia z mięsnego, jeździ do Reichu na Niemców. Czytaliście to już gdzieś, prawda? Ja też.
A, jedna dodatkowa gwiazdka za "Tadeusz opuszcza dom". Patologia zamożnych ludzi jest szczególnie interesująca i zimna jak lód. I jeszcze ten kobieton z kompleksem hrabiny - doskonały.
Nie wymagam, żeby w reportażu wszystko było stuprocentowo autentyczne, jestem zresztą zdania, że to arcydzieła beletrystyki, jako żywo "fiction", mówią najwięcej. Reportażysta może wiele, aby oddać koloryt, od tego bierze tiki mięśniowe, od tamtej językowe - i wszystko gra. Do pewnego momentu. Kiedy takie miksy produkuje Wojciech Jagielski, zazwyczaj nie mam obiekcji,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wyobraź sobie że masz znajomego, którego cechuje świetne poczucie humoru. Uwielbiasz się z nim spotykać i zawsze dobrze się bawisz. Ponieważ to taki pewniak, zaczynacie wynajmować razem pokój. Albo wchodzicie w związek. I nagle słyszysz te dowcipy cały czas. Bez przerwy (to jest naprawdę kawał śmieszka, a ty lubisz takich śmieszków). Trochę zaczyna cię to nużyć. Potem prosisz ją (lub jego): "Zlituj się i opowiedz jakiś dowcip o Jasiu", a ponieważ w odpowiedzi dostajesz kolejny absurdalny tekst o tym, dlaczego banan ma włosy pod pachą, zaczynasz wkładać do uszu stopery. Potem zamykasz się w łazience. Potem bardzo, bardzo długo krzyczysz.
Mniej-więcej tak wyglądała moja przygoda z tą książką. Byliśmy sobie przeznaczeni. Przynajmniej do momentu, w którym zaczęłam mieć jej serdecznie dość. "The Hitchhiker's Guide To The Galaxy" pławi się w poczuciu Fajności, problem polega jednak na tym, że o ile nie jesteś gimnazjalistką zafascynowaną starszym kolegą, zawarty tam humor szybko zaczyna być sztampowy. I przewidywalny (to chyba jest najzabawniejsze: przewidywalny absurd) do bólu, tak bardzo, że właściwie nie rozumiem, dlaczego w latach 80. nie był dostępny na kartki.
Wyobraź sobie że masz znajomego, którego cechuje świetne poczucie humoru. Uwielbiasz się z nim spotykać i zawsze dobrze się bawisz. Ponieważ to taki pewniak, zaczynacie wynajmować razem pokój. Albo wchodzicie w związek. I nagle słyszysz te dowcipy cały czas. Bez przerwy (to jest naprawdę kawał śmieszka, a ty lubisz takich śmieszków). Trochę zaczyna cię to nużyć. Potem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Coś się stało z tym Sprigerem, czy to ja zaczęłam go inaczej czytać?
Nie zrozumcie mnie źle, większość książki jest bardzo ciekawa, zwłaszcza dla osoby, która łaknie jakichkolwiek informacji z kraju, ale Springer mi się jakoś psuje. Dużo w "Mieście Archipelagu" jest takich uwag niby to filozoficznych, ale w gruncie rzeczy tak prostych, że aż banalnych, tak banalnych, że aż zupełnie niepotrzebnych. Należy także pamiętać, że skoro całość napisał ten, a nie inny autor, to wszędzie wyczuć będzie można klimat udomowionej beznadziei podszytej przekonaniem, że tu się nigdy nic nie zmieni.
Coś się stało z tym Sprigerem, czy to ja zaczęłam go inaczej czytać?
więcej Pokaż mimo toNie zrozumcie mnie źle, większość książki jest bardzo ciekawa, zwłaszcza dla osoby, która łaknie jakichkolwiek informacji z kraju, ale Springer mi się jakoś psuje. Dużo w "Mieście Archipelagu" jest takich uwag niby to filozoficznych, ale w gruncie rzeczy tak prostych, że aż banalnych, tak banalnych, że aż...