-
ArtykułyPremiera „Tylko my dwoje”. Weź udział w konkursie i wygraj bilety do kina!LubimyCzytać3
-
ArtykułyKolejna powieść Remigiusza Mroza trafi na ekrany. Pora na „Langera”Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyDrapieżnicy z Wall Street. Premiera książki „Cienie przeszłości” Marka MarcinowskiegoBarbaraDorosz4
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę „Nie pytaj” Marii Biernackiej-DrabikLubimyCzytać4
Biblioteczka
2014-05-31
2014-05-12
Warszawa. Niby stolica naszego 'pięknego' kraju, a byłam w niej tylko dwa razy. Raz na lotnisku, a raz na szkolnej wycieczce - szósta klasa podstawówki. Uwierzcie, niewiele z tego wyjazdu zapamiętałam. Lecz czytanie książek umożliwiło mi również poznanie stolicy. Nazwy dzielnic mniej więcej pamiętam, a Praga, ta jedna wielka żulownia, jest mi wyjątkowo bliska. To w końcu tam mieszkała Nika - bohaterka książek Rafała Kosika. I choć Kosik pomiędzy wierszami wplatał praskie realia, to miałam cholerną ochotę na uroczą opowieść o Pradze teraz i kiedyś. Z tegoż względu, zdecydowałam się sięgnąć po "Na Pragę nie wrócę".
Magda to marzycielka. Kobieta, która nie chodzi, a fruwa nad podłogą. Wiecznie zamyślona, przemierza trudy życia codziennego z głową w chmurach, nie przejmuje się zanadto pracą, dobrami doczesnymi - dla niej najważniejsze są jej przyjaciółki oraz dorosła już córka. Nasza bohaterka kreśli przed Czytelnikiem obraz Warszawy - współczesnej i tej z przeszłości. Poznajemy życie Magdaleny, jej problemy, miłości i świat wartości.
Ta książka to przemieszanie z poplątaniem, misz-masz i jedno wielkie homo nie wiadomo - prawie jak Conchetta Wurst (wybaczcie moja faza na Eurowizję wciąż trwa i dalej nie mogę się pogodzić z myślą, że Szwajcarzy nie wygrali konkursu). Nie potrafię określić tej książki. Tak racja, to była obyczajówka - ale pisząc opis praktycznie nie miałam czego w nim zawrzeć. Bo tak naprawdę "Na Pragę nie wrócę" nie zawiera żadnej akcji, a emocji jest tyle co kot napłakał. Lecz jedno jest pewne - Wichrowska opanowała lanie wody do perfekcji. Przez pół książki nie dzieje się praktycznie nic, bynajmniej wydarzenia kompletnie mnie nie zaintrygowały, a momentami lektura była męczarnią. Opowieść zamyka się w nieco ponad dwustu stronicach, lecz dla mnie tych kartek pełnych nudy, głupiej bohaterki i sztywnego języka było z dwa razy więcej. Tak mi się ta lektura dłużyła, ot co!
Piętą achillesową tego czytadła jest główna bohaterka. Mimo dorosłego wieku zdawała się być kompletnie nieprzystosowana do życia w społeczeństwie. Brak dobrej organizacji, błahe problemy wynikające z jej głupoty, zapadanie w jakiś dziwny trans. Bo musicie wiedzieć, że "Na Pragę nie wrócę" wygląda mnie więcej tak - bohaterowie rozmawiają, po czym dialog zostaje przerwany w połowie, 3 strony opisu rozmyślań Magdy i powrót do przerwanej rozmowy, który zaczyna się słowami 'Magda, znowu się zamyśliłaś?'. Co więcej, kobieta wiodła dostanie życie, a jakoś ne zauważyłam, żeby pracowała. Dziwne. Magdalena była postacią, którą znienawidziłam od pierwszej aż do ostatniej strony, a owa nienawiść przyćmiła wszystkie inne uczucia.
"Na Pragę nie wrócę" to słaba powieść, czytadło, którego polecić się po prostu nie da. Liczyłam, że lektura da mi wspaniałą opowieść w historycznej otoczce, tymczasem otrzymałam drętwe i naciągane dialogi, niepotrzebne opisy i brak akcji. Takich książek wręcz nie da się czytać, lecz jeśli ktoś musi po lekturę sięgnąć ( bo zakładam, że z własnej woli, po tej recenzji, tego nie uczynicie) to "Na Pragę nie wrócę" idealnie pokazuje, wręcz przejaskrawia wspaniałość książek, które ostatnio czytałeś. Z bólem serca muszę stwierdzić, że już dawno nie czytałam aż tak słabej książki.
Warszawa. Niby stolica naszego 'pięknego' kraju, a byłam w niej tylko dwa razy. Raz na lotnisku, a raz na szkolnej wycieczce - szósta klasa podstawówki. Uwierzcie, niewiele z tego wyjazdu zapamiętałam. Lecz czytanie książek umożliwiło mi również poznanie stolicy. Nazwy dzielnic mniej więcej pamiętam, a Praga, ta jedna wielka żulownia, jest mi wyjątkowo bliska. To w końcu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-05
"Bądź otwarty..."
Kultura europejska. Państwa naszego kontynentu różnią się naprawdę nieznacznie, a różnice w klimacie, tradycjach i kulturze można dostrzec porównując zachodnie wybrzeża Portugalii ze wschodem Polski, czy Norwegię z Włochami. Wtedy owszem, dostrzegalna jest inność naszych krain. Lecz kiedy przekraczamy granicę z Niemcami, czy Czechami, wciąż czujemy się jakbyśmy byli u siebie. Jedyne co się zmienia to język i towary na sklepowych półkach - jakby nie patrzeć, my Polacy, parówek w słoikach nie mamy. Inaczej jest w innych częściach świata. Na przykład w takiej Azji - nie dość, że terytoria rozległe, to jeszcze zwyczaje inne. Nic tylko podróżować i próbować to, co świat podaje nam na talerzu.
Otwórz szafę, wyjmij pierwszą lepszą koszulkę i sprawdź metkę - made in China, prawda? Jeżeli trzymasz oryginalne pudełko od telefonów, mp3'ójek i innych gadżetów weź je do ręki i sprawdź, gdzie Twoje cacko zostało zrobione. Znowu made in China. Więc skoro dzwonimy chińskim telefonem, ubieramy się w chińskie ubrania i gotujemy w chińskich garnkach chyba wypadałoby poznać kulturę tego kraju? Jeśli zgadzasz się z moim zdaniem, zachęcam Cię do przeczytania mojej recenzji. Jest to relacja Marka Pindrala z podróży do Chin, przedstawienie zwyczajów, tradycji i poglądów, jakie wyznają Ci skośnoocy mieszkańcy Państwa Środka.
"-Niełatwo być człowiekiem - [...] - ale być zwykłym obywatelem Chin jest jeszcze trudniej."
Ta recenzja nie będzie długa. Dzisiaj, wyjątkowo, nie mam za wiele do powiedzenia - o książce Pindrala nie mam za wiele do powiedzenia. Bynajmniej nie jest ten stan spowodowany tym, że reportaż zrobił na mnie tak kolosalne wrażenie, ze zabrakło mi języka w gębie, gwoli ścisłości palców na klawiaturze (?). Nie, nie, skądże znowu. "Chiny od góry do dołu" to po prostu jedna z takich książek, o których nie ma się zdania i nie uważa się na jej temat nic. Pozycja nijaka, która wchodzi jednym okiem, a drugim wychodzi. Lektura, która wyparuje z naszej pamięci i już po tygodniu nie będziemy pamiętać, że mieliśmy styczność z taką publikacją. Po prostu jedno wielkie nic. Nic mające nieco ponad 350 stron i kosztujące 45 złotych. Jednym słowem, tak dobitnie rzecz ujmując, symbol straconego czasu.
Pierwsze rozdziały wskazywały, że mam przed sobą cudowny reportaż z wyjazdu do Chin. Pochłaniałam każde słowo i rozpływałam się nad lekkim piórem autora. Kiedy dotarłam do pierwszych zdjęć byłam cała w skowronkach i dałabym sobie rękę uciąć, że "Chiny od góry do dołu" będą fenomenalną książką. Ach, jak to dobrze, że z nikim się nie zakładałam - musiałabym się pożegnać z moją ręką. Moja radość trwała pierwsze trzy rozdziały, później były to już tylko i wyłącznie pojedyncze pomruki zadowolenia i satysfakcji. Im dalej w las tym gorzej, jeszcze gorzej i tak strasznie słabo, że ma się ochotę zabić kogoś tą książką. Nie mam pojęcia co się stało, jednakże faktem jest, że książka zaczęła mnie nudzić i z wielką obojętnością przyjmowałam treść, jaką serwował nam autor. Odliczałam strony do końca, rozmyślałam o niebieskich migdałach i planowałam po co sięgnę jak tylko przebrnę przez tę publikację. To już nie było to co na początku. Autor zaczął się rozwodzić nad nie wiadomo czym, a lektura nabrała schematyczności, bo były po prostu opisane podróże do innych miasteczek.
Lecz tej książki nie można też spisać na straty. Barwne ilustracje są tu wybawieniem. Zdjęcia, pokazują piękne chińskie krajobrazy, również ludzi. Mimo, że treść była męcząca to poprzez grafikę, jesteśmy w stanie naprawdę wiele dowiedzieć się o Kraju Środka. Gdyby nie zdjęcia z pewnością pozbyłabym się tej lektury, lecz... lecz nie jestem w stanie, bo widok chińczyków i pięknych krajobrazów mi na to nie pozwala. Więc publikacja zostanie ze mną z nadzieją, że kiedy będę miała do napisania jakąś pracę o Chinach, przyjdzie mi z pomocą. Marek Pindral umożliwia podróż do kraju skośnookich ludzi, wykłada całe swoje doświadczenie i wiedzę na temat tego kraju. Lecz czy jest to wyprawa udana? Według mnie nie - na upartego idzie tę książkę przeczytać, lecz nie będzie to pełnowartościowa lektura. Dowiecie się parę ciekawych faktów, obejrzycie piękne zdjęcia i wynudzicie się tak jak na tygodniowym wykładzie z zakresu fizyki kwantowej. W tym wypadku nie polecam.
MOJA OCENA:
3/10
"Bądź otwarty..."
Kultura europejska. Państwa naszego kontynentu różnią się naprawdę nieznacznie, a różnice w klimacie, tradycjach i kulturze można dostrzec porównując zachodnie wybrzeża Portugalii ze wschodem Polski, czy Norwegię z Włochami. Wtedy owszem, dostrzegalna jest inność naszych krain. Lecz kiedy przekraczamy granicę z Niemcami, czy Czechami, wciąż czujemy się...
2014-01-22
Ci z nas, którzy są zabiegani, dorośli, bez części dziecka w sobie, pewnie za magią nie przepadają. Ba! Daję sobie rękę uciąć, że co drugi Czytelnik nie wierzy w magiczne sztuczki, a wizyty w cyrku i oglądanie paranormalnych przedstawień uważa za głupotę, stratę czasu, a przede wszystkim pieniędzy. Lecz młodsza część odbiorców, która jeszcze nie tak dawno bawiła się lalkami lub samochodzikami cząstkę dzieciaka w sercu posiada. Ja do tej grupy chyba należę. I choćby dziewczęta nakładały tonę makijażu, chodziły w butach na wysokich obcasach i kusych sukienkach z dekoltem do pępka nie pozbędą się dziecięcej delikatności, słodyczy i naiwności. Choćby chłopcy w co drugie zdanie wtrącali zwroty z łaciny ulicznej, udawali buntowników i umięśnionych sportowców i tak są jeszcze dziećmi, niedojrzałymi psychicznie gnojkami. Przypomnij sobie kochany czytelniku... pamiętasz wizyty w cyrku? Ach, jaka to była radość kiedy wędrowna grupa przyjeżdżała do twojego miasta, kiedy przekraczałeś próg namiotu i przenosiłeś się do innego świata. Dzikie zwierzęta, dziwnie przebrani, ale za to jakże śmieszni ludzie, aura tajemnicy wyczuwalna w powietrzu. Cyrk- to było to. Po takiej wizycie czułeś się napchany szczęściem i radością, Twoje dziecięce serduszko biło szybciej, potokiem słów wyrzucałeś z siebie wszystkie ochy i achy. Magiczne chwile. Niby nieważne. Lecz gwarantuję Ci jedno. Będziesz je pamiętał do końca życia.
Mariah Mundi to uczeń szkoły kolonialnej, jego rodzice zaginęli, można by rzec, że nie ma żadnych krewnych. Po skończeniu szkoły wyrusza do hotelu Regent, który jest otoczony przez piękne, zapierające dech w piersiach nadmorskie krajobrazy. Już sama podróż pociągiem wydaje się pełna emocji, a kiedy jest już na miejscu dowiaduje się, że podejmie pracę jako pomocnik iluzjonisty. Zostaje wtajemniczony w niektóre magiczne sztuczki, obdarzony kredytem zaufania rozpoczyna niezwykłą robotę. Lecz nie wszystko jest tak jak ma być wraz ze swoją nową koleżanką- Saczą odkrywają mrożące krew w żyłach tajemnice, tym samym narażają na niebezpieczeństwo siebie i innych. Co czeka Midasa w Hotelu Regent i jaka jest rola tytułowej szkatuły Midasa? Odpowiedzi dostarczy Wam powieść autorstwa Pana Taylor'a!
"Spokoju i zadowolenia należy szukać w sobie, a nie w otoczeniu."
I choć piszę o tej sprawie bardzo często napiszę o niej po raz kolejny. Wytoczę wszystkie zarzuty, żale i smutki ze złudną wiarą, że ktoś z odpowiednim autorytetem wśród wydawnictw to przeczyta i zrobi z tym fantem porządek. Ach, jakże złudne i utopijne me nadzieje. Stukam te słowa w klawiaturę chyba tyko i wyłącznie po to, ażeby ulżyć mojej złości, uspokoić się i wyczyścić umysł ze skazy zgryźliwości. Lecz do rzeczy, moi Drodzy, do rzeczy. Jestem osobą niezwykle tolerancyjną, jeżeli chodzi o literaturę, z rzadka pluję jadem, jestem w stanie jakoś przeżyć każde "widzimisię" autora i praktycznie każdy zabieg wydawnictwa związany z marketingiem i promocją czytadła. Ale nienawidzę z całego serca, kiedy powieść upstrzona jest fragmentami recenzji, które mówią nam, że rzekomo mamy do czynienia z cudem, najlepszą książka na świecie i po prostu musimy kupić lekturę i ją przeczytać- tak, teraz, w tym momencie. No przepraszam bardzo, ale ja jestem człowiekiem wolnym, mózg też mam i wbrew pozorom potrafię sama podjąć decyzję, czy tematyka mnie interesuje, czy nie i czy chcę przeczytać. Ponarzekałam? Ponarzekałam. I chyba teraz powinnam przejść do meritum i rozwodzić się nad wspaniałością tejże powieści. Czy tak zrobię? Oczywiście, że nie. Powody są dwa: po pierwsze kompletnie nie mam się czym zachwycać, po drugie jeszcze nie skończyłam tematu z rekomendacjami. Po raz pierwszy w mym jakże krótkim i bezwartościowym życiu spotkałam się z tym, ażeby autor książki sam ją rekomendował. To znaczy Taylor nie napisał wprost, że stworzył arcydzieło i kto ośmieli się skrytykować jego piśmiennicze dziecko zostanie rozstrzelany. Nie, nie- autor polecił swoją książkę w bardziej subtelniejszy sposób, wyraził nadzieję, że spodoba nam się tak samo, co Harry Potter. A dla mnie jest to jednoznaczne z tym, że seria Rowling była dla niego inspiracją, jak się później okazuje również powieścią, z której zgapiał poszczególne elementy. A tego nie lubię. Bardzo nie lubię.
Kiedy zobaczyłam w opisie, że czas akcji przypada na wiktoriańską Anglię wiedziałam, że prędzej czy później sięgnę po lekturę. Cała fabuła niezmiernie mnie zainteresowała, wydawało mi się, że będzie to emocjonujące czytadło dla młodzieży. Pełna wielkich nadziei sięgnęłam po książkę i już po paru rozdziałach "Mariah Mundi i szkatuła Midasa" rozpychała się na półce. Jedynie fakt, że jest to egzemplarz recenzencki zmusił mnie do ponownego sięgnięcia po lekturę. Jak się zapewne domyślacie nie była to książka, którą pochłonęłam z przyjemnością. Dłużyła mi się niemiłosiernie, każdą stronę przyjmowałam z bólem, słowa raniły me oczy i szybko ulatywały z mojej głowy. Do tego stopnia, że po zakończonym rozdziale nie byłam w stanie powiedzieć o czym był. Mam wrażenie, że czas spędzony przy tej książce jest czasem straconym. Słaba i nudnawa akcje, nieumiejętność wyodrębnienia przełomowych wydarzeń i zaciekawienie nimi czytelnika, kiepsko wykreowani bohaterowie, kulejący język. Ech załamka...
Myślę, że nie ma sensu rozpisywać się na temat tej książki. Spójrzmy prawdzie w oczy- był to tylko przelotny incydent, zapychacz w mojej literackiej przygodzie i podróży w nieznane książkowe krainy. "Mariah Mundi i szkatuła Midasa" to powieść, która rozczarowała mnie totalnie pod każdym względem. Napisałabym, że pewnie za dzień/ dwa o niej zapomnę, ale prawdę mówiąc fabuła czytadła już wyleciała z mojej głowy. I chyba do niej nigdy nie wróci. Jedynym pozytywnym aspektem lektury jest pomysł- idea była doprawdy zacna. Szkoda, że wykonanie nie do końca takie jak powinno być. Ale cóż... raz się trafia na powieści gorsze, a raz na lepsze. Chyba wiecie do którego typu zaliczam "dzieło" Taylor'a, prawda? Zdecydowanie nie polecam.
MOJA OCENA:
2/10
Ci z nas, którzy są zabiegani, dorośli, bez części dziecka w sobie, pewnie za magią nie przepadają. Ba! Daję sobie rękę uciąć, że co drugi Czytelnik nie wierzy w magiczne sztuczki, a wizyty w cyrku i oglądanie paranormalnych przedstawień uważa za głupotę, stratę czasu, a przede wszystkim pieniędzy. Lecz młodsza część odbiorców, która jeszcze nie tak dawno bawiła się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo tohttp://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/01/pod-skrzydem-anioa-hanna-babinska.html
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/01/pod-skrzydem-anioa-hanna-babinska.html
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-28
Motyw miłości silniejszej niż śmierć znany jest już od bardzo dawna. Już starożytni poeci i dramatopisarze kreślili obraz tego niezwyciężonego uczucia. Kreowali niebezpieczne przygody przeplatające się z równie groźnym uczuciem, które zachwycało lub wprawiało w zadumę. I tak mijały kolejne lata, a miłość ciągle w literaturze istniała. Co prawda zmieniała swoją postać, co i rusz była przedstawiana inaczej, czasami jako ta dobra, wartościująca cecha, czasami wręcz przeciwnie. Lecz była. Istniała. I istnieje dalej. Otóż to. Sięgając po twór nazywany 'współczesną literaturą' jest prawie w stu procentach pewne, że w książce znajdzie się wątek romantyczny. Jeżeli jest on subtelny, magiczny, niepowtarzalny- nie mam nic przeciwko. Gorzej, gdy mamy do czynienia z ckliwością, ba! wręcz głupotą. No i trójkątem miłosnym do kolekcji. Taki zestaw sprawia, że załamuję ręce, złorzeczę i przeklinam. I już sama nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać.
Dez i Kale- para, która razem przeszła wiele. Zdecydowanie zbyt wiele. Zasługują na szczęście, a przede wszystkim spokój, więc kiedy wszystko zmierzało ku lepszemu młodzi odetchnęli z ulgą. Lecz nagle wszystko znowu zaczęło się komplikować. Dar Kale'a, czyli śmiertelny dotyk na który odporna była tylko Dez wzmocnił się jeszcze bardziej lub... z dziewczyną coś się dzieje. Jakkolwiek na sprawę nie patrzeć Dez nie może dotykać Kale'a. A jaka to jest miłość bez dotyku? Marna, oj marna. Prawie tak marna jak ta kontynuacja.
Pamiętam ten zimowy wieczór, kiedy w moje łapki trafił "Dotyk". Hipnotyzująca, acz magicznie groźna okładka sprawiała, że niczym narkoman na głodzie, łapczywie rozpoczęłam lekturę. I czekało mnie bardzo miłe zaskoczenie, albowiem pierwszy tom kronik Denazen okazał się być świetną powieścią dla młodzieży. Do tego ekscytujące zakończenie, które sprawiło, że z niecierpliwością czekałam na informację o kontynuacji. Możesz sobie wyobrazić, drogi Czytelniku, moją radość, kiedy ujrzałam zapowiedź "Toksyny". Skakałam sobie, nuciłam wesołe piosenki i śmiałam się z siebie w duchu, że zachowuję się jak wariatka. Lecz byłam szczęśliwa jak mama, która właśnie urodziła dziecko; jak zakochana kobieta, która wychodzi za swojego księcia. Czekałam z niecierpliwością aż "Toksyna" znajdzie się w mojej biblioteczce. I wreszcie nadszedł ten wiekopomny dzień, tym wielki i niezapomniany, że książkę odebrałam na Targach książki w Krakowie. W okropnym gorącu, pośród tłumów ludzi. Stałam się posiadaczką książki, która rozczarowała mnie pod każdym względem, wpędziła w depresję i rozżalenie, nader wszystko wzbudziła wątpliwości, czy aby na pewno czytanie książek ma sens.
Liczyłam na cud-miód, coś co mnie zachwyci. Otrzymałam twór, którego chwilami nawet nie można nazwać książką. Z jednej strony... może to i dobrze? Ostatnio trafiałam na same fenomenalne utwory, powieści, którym nic nie mogłam zarzucić, więc rozpływałam się w tych swoich zachwytach i pisałam bezsensownie z cichą nadzieją, że kogoś jednak zachęcę do przeczytanie takiej perełki. Był taki okres, że myślałam, że coś jest ze mną nie tak, bo jakim cudem podoba mi się każda książka, która czytam? Nie, nie. Spokojnie. Już ozdrowiałam. "Toksyna" mnie uzdrowiła, sprawiła, że przejrzałam na oczy i dziwnym trafem zaczęłam dostrzegać każdą drobną wadę, każdy mankament zaczął mi przeszkadzać i uprzykrzać lekturę. Książkę na którą tyle czkałam zaczęłam czytać z przymusu i przykrego obowiązku- prawie bez cienia radości na twarzy.
To co najbardziej rzuca się w oczy to wątek romantyczny. Okej, okej- o to w tej książce chodziło, nie czepiam się i nie marudzę. Wątki miłosne bardzo lubię, sama jestem straszną romantyczną. Lecz mi podobają się dobrze skonstruowana akcja, a nie coś zrobione na przysłowiowe 'odwal się'. Gdzie pełno jest niedomówień, ckliwości, nastoletniej głupoty. To jeszcze bym przeżyła, napisałabym parę zdań, nic bym nie marudziła. Ale jednego nie zdzierżę- trójkąty miłosne. Oto największa zmora literatury młodzieżowej. Autorzy na złość próbują ten motyw umieszczać w swoich książkach, równocześnie psując swoją dotychczasową pracę. Lecz jak żyję, a stąpam po tym świecie już lat szesnaście z KWADRATEM miłosnym w książce młodzieżowej jeszcze się nie spotkałam. I jakoś szczególnie z tego powodu nie byłam smutna. Momentami "Toksyna" przypominała mi "Modę na sukces", każdy każdego podejrzewał o zdradę, każdy w każdym się zakochiwał. Dez podejrzewała Kale'a o zdradę, Kale podejrzewał Dez o romans z innym. I tak w kółko, wciąż jedno i to samo. Nuda, nuda, nuda. Żenada, żenada i jeszcze raz żenada. Ach... ziewam i zasypiam, a równocześnie z nerwów drę kartki i biję głową o ścianę.
Zauważyłam jeszcze jedno. "Toksyna" do bólu przypominała mi "Miasto kości" autorstwa Cassandry Clare. Dziwne i bardzo kontrowersyjne. Bo o ile autorzy często inspirują się na "Igrzyskach śmierci", czy "Zmierzchu" o tyle o odgapianiu "Darów Anioła" jeszcze nie słyszałam. I słyszeć nie chciałam, skoczyłam na głęboką wodę i od razu miałam z takim kopiowaniem do czynienia. Tak jak Nocni Łowcy w DA mieszkają we własnym, tajnym budynku tak i Szóstki żyją sobie w tajemniczej, dobrze chronionej rezydencji zwanej hotelem. Fabuła do bólu przypominała mi serię Clare. Komentarze są tu zbędne. Przecież wiecie jak nienawidzę i jak bardzo potępiam brak oryginalności.
Lecz znalazłam jeden pozytywny akcent. Gdzieś przez zasłonę głupoty i tuzinkowości prześwitywał stary, dobry kunszt pisarski Jus Accardo. Zdarzały się chwile kiedy akcja pędziła za akcją, co niezwykle mi się podobało. "Toksynę" od całkowitej klęski uratowały... zakończenia rozdziałów! Chociaż cały rozdział mógł być bezsensowny i nudny, ostatnie zdanie zrzucały na nas wydarzenia obfitujące w emocje przez co nie mogłam czytać tej książki. Ale co mi po tych paru zdaniach, skoro przychodził kolejny rozdział, który znowu nic nie wyjaśniał, jedynie nużył i męczył? I tak w kółko. Aż przyszło zakończenie. Niby jako wybawienie. Lecz tak naprawdę pełne emocji, przez co kontynuację tak czy siak będę musiała przeczytać!
MOJA OCENA:
4/10
Motyw miłości silniejszej niż śmierć znany jest już od bardzo dawna. Już starożytni poeci i dramatopisarze kreślili obraz tego niezwyciężonego uczucia. Kreowali niebezpieczne przygody przeplatające się z równie groźnym uczuciem, które zachwycało lub wprawiało w zadumę. I tak mijały kolejne lata, a miłość ciągle w literaturze istniała. Co prawda zmieniała swoją postać, co i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Bardzo często słyszymy, że coś jest ponadczasowe. Zwykle nie zastanawiamy się nad tym słowem, nie ma co się dziwić, bo wiek 21 jest wiekiem słów rzucanych na wiatr, słów, które są wypowiadane nieszczerze, przez co tak naprawdę w ogóle się nie liczą. Słów, które nas oskarżają, które sprawiają nam przykrość i najzwyczajniej w świecie nas ranią. Słów, które mogą zmienić nasze życie. Na lepsze lub na gorsze. Opcje są dwie, choć śmiem twierdzić, że dużo częściej mamy do czynienia z tym drugim wariantem. Czasami życie bywa niesprawiedliwe. Lecz czasami jest piękne, pełne miłości i innych wyższych wartości. Życie jest nieprzewidywalne. Tak było jest i będzie. Własnie dlatego dar życia jest ponadczasowy. Od tylu lat niezmiennie tak boleśnie piękny...
Andras Levi to młody mężczyzna pochodzący z Węgier. Mamy rok 1937 i mimo, że nadejście wojny wręcz czuć w powietrzu chłopak decyduje się na wyjazd do Paryża i rozpoczęcia tam nauki na Uniwersytecie. Jeszcze na stacji kolejowej dostaje list, który ma potajemnie przewieźć i dostarczyć do kraju sera i wina. Adresatem okazuje się być Klara- osoba, która namiesza i skomplikuje życie Andrasa. Macie ochotę na długą, lecz pełną emocji i gorących uczuć opowieść? Sposób jest prosty- wystarczy sięgnąć po "Niewidzialny most"!
Julie Orringer jest autorką nagrodzonego zbioru opowiadań o tytule 'How to Breathe Underwater', który znalazł się na liście Notable Books dziennika NY Times. Zdobyła nagrodę magazynu literackiego 'the Paris Review" i otrzymała liczne stypendia. Mieszka na Brooklynie ze swoim mężem- pisarzem Ryanem Hartym.
Wojna to temat rzeka. Zwłaszcza II WŚ to taki incydent w dziejach ludzkości,który chyba na zawsze pozostanie w naszych sercach i pamięci. Tyle ludzi oddało życie za zwycięstwo. Tylu ludzi odniosło obrażenia. Tylu ludzi walczyło. Każdy czuł tą wojnę i był jej ofiarą. Tych strasznych chwil nie da się wykreślić ot tak. Trzeba o nich mówić, trzeba o nich pisać, ale... tyle książek o wojnie już powstało. Naukowe publikacje, powieści obyczajowe, w które wpleciony został wątek historyczny, romanse, a nawet młodzieżówki. Czy jest sens tworzyć coś nowego? Czy jest szansa, że nasza powieść, której akcja przypada na te okrutne chwile będzie nietuzinkowa i wyjątkowa? Przed przeczytaniem "Niewidzialnego mostu" bez chwili zająknięcia, bez zastanowienia, na bezdechu, szybko i bezproblemowo palnęłabym 'nie'. Ale teraz... teraz jest znacznie gorzej. Decyzja jest cięższa, a spowodowane jest to tym, że powieść Pani Orringer wprowadziła w mojej głowie jeden wielki zamęt, chaos i nieporządek. A ostrzegali. Mówili, żebym nie brała się za takie cegły. Żebym nie próbowała ambitniejszej literatury prze wielkie 'L'. A ja się ich nie posłuchałam. Ale zdecydowanie nie żałuję!
Kiedy książka do mnie dotarła i zobaczyłam, że trzymam w swoich małych łapkach prawie 800. stronicową cegiełkę przyznam, że lekko się załamałam. Jako znawczyni marketingowych chwytów stwierdziłam, że pewnie czcionka jest duża. Otworzyłam i.. nic z tego! Lekko skoncentrowana rozpoczęłam lekturę i... niespodzianek nigdy dość! Już od pierwszych stron akcja niezwykle mnie zauroczyła, a kiedy na naszą książkową scenę wkroczyła Klara, wiedziałam, że trudno będzie mi się oderwać od tej powieści. Mimo, że lektura jest dość obszerna pod względem objętościowym akcja od samego początku pędzi do przodu- nie ma tu miejsca na ziewanie, chwilę oddechu, czy nudę. Wręcz przeciwnie, co i rusz emocje i namiętność bohaterów, ich życie, a także dzieje wojenne wpychają nas w fotel tak mocno, że nawet siłą nie wyjdziemy z tego świata. Jest czas na łzy, uśmiech na twarzy, zmarszczenie czoła ze zdziwienia i strach o losy bohaterów. Cała gama emocji. Lubię to!
Jeżeli chodzi o bohaterów, jak się już pewnie domyślacie, są skonstruowani bardzo dobrze, aż chciałoby się rzec: fenomenalnie. Mamy do czynienia z całą paletą osobowości, więc bez obaw- każdy znajdzie kogoś, z kim będzie mógł się utożsamić. Mi osobiście najbardziej przypadł do gustu główny bohater, a przez całą powieść zdążyłam się z nim porządnie zakolegować. Bohaterowie są niezwykle plastyczni i wyraźni. Myślę, że przyczyną tego, jest piękny, bardzo bogaty język, jakim posługuje się Julie Orringer. Nie ma tu miejsca na niedomówienia, czy błędy. Wszystko jest dopracowane do perfekcji, napisane z pasji i potrzeby serca. To widać. Ja to zauważyłam. Też chcesz? Przeczytaj książkę! Z całego serca Ci ją polecam!
MOJA OCENA:
8/10 lub 5/6
Bardzo często słyszymy, że coś jest ponadczasowe. Zwykle nie zastanawiamy się nad tym słowem, nie ma co się dziwić, bo wiek 21 jest wiekiem słów rzucanych na wiatr, słów, które są wypowiadane nieszczerze, przez co tak naprawdę w ogóle się nie liczą. Słów, które nas oskarżają, które sprawiają nam przykrość i najzwyczajniej w świecie nas ranią. Słów, które mogą zmienić nasze...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"- Wszystko dzieje się po coś. I ma głębszy sens. Nawet jeśli w danej chwili boli, aż człowiek skręca."
Życie nie jest idealnie prostą krechą. Są załamanie, smutki, żale, rozpacze i przykre momenty, a wszystko to sprawia, że owa krecha już nie jest prosta, a pokręcona niczym ślaczek pierwszaczka, który dopiero rozpoczyna swoją edukację. Jedni mają szczęście, inni tego szczęścia nie mają. Tym sposobem jedni są bogaci, drudzy nie, jedni są piękni, inni tak brzydcy, że lustro, o mały włos nie pęka na ich widok. Jedni są szalenie inteligentni, a inni muszą się przez pięć minut zastanawiać, ile to jest dwa dodać dwa. Cóż, życie. Jesteśmy różnorodni, lecz jedno jest pewne: każdy z nas, chciał kiedyś uciec gdzieś daleko, zaszyć się głęboko tak żeby inni już dali mu spokój i nic do niego nie mówili. Każdy, każdy, każdy, każdy. Każdy bez wyjątku.
Życie Wiktorii legło w gruzach. W pewnym sensie dosłownie. Kiedy okryła zdradę męża wiedziała tylko jedno: dalej nie da rady żyć w tej szaro-burej Polsce. Musi wyjechać, odpocząć, porozmyślać i zmienić w swoim życiu to i owo. Ale gdzie tu pojechać? Gdzie będzie kobiecie najlepiej, gdzie znajdzie swoje miejsce? Wybór pada na słoneczną Chorwację, czyli miejsce, gdzie Wiki spędzała w czasie dzieciństwa wakacje. Lecz, czy w tym kraju pełnym słońca znajdzie swój azyl i zapomni o przeszłości?
"-Kiedy jesteś spragniony, każda kropla wydaje się ogromna."
Izabela Sowa jest polską pisarką, która może popularna nie jest, lecz kilka powieści już wydała- zarówno dla kobiet jak i nastolatek. Jak możemy przeczytać na stronie lubimy czytać, Izabela Sowa to typowa sowa- większość dnia przesypia w krakowskich antykwariatach i bibliotekach, a budzi się późnym wieczorem i wtedy zaczyna pracę nad kolejnymi książkami.
Moim azylem są książki. Były, są i będą. Nie mogę nie wspomnieć o tym, że do przeczytania tej pozycji przekonał mnie właśnie tytuł. No i może jeszcze piękna i delikatna okładka i jeszcze opis, który skojarzył mi się z fabułą fenomenalnej książki Kawki. Z podjęciem decyzji nie miałam problemu, postanowiłam sobie: przeczytam książkę i koniec kropka, tak też się stało. Ale czy lektura mnie w pełni usatysfakcjonowała? Zdecydowanie nie! Już te wszystkie negatywne recenzje, powinny zasiać w mojej głowie nutkę niepewności, ale nie nie- przecież ja wiem wszystko lepiej, ja się znam, ja po prostu muszę przeczytać tę książkę i już. I teraz ma za swoje. Przez to, że nie słuchałam się innych, spędziłam parę dni przy lekturze boleśnie pięknej, lecz z niewykorzystanym potencjałem. Bo gdyby autorka rozwinęłam skrzydła i wycisnęłam z tej książki wszystko co najlepsze, pewni słodziłabym i cukrzyła, postawiłabym 10/10 i cała latała w skowronkach. Ale w zasiniałej sytuacji, cóż mam zrobić? Jest tylko jedno rozwiązanie z tej niezbyt miłej sytuacji: skrytykować książkę i iść się na kimś wyżyć, że autorka tak *niecenzuralne określenie cisnące się na usta*, ekhem... zepsuła tę historię.
Co mnie w tym "Azylu" tak irytowało? Chociażby to, że autorka skacze po chronologii jakby była na trampolinie. Nie każdy jest wszechwiedzący, zapewniam cię, Autorko, że ja w Twojej głowie nie siedzę i po prostu nie wiem co masz na myśli. Niemniej, Pani Sowa zastosowała tutaj prze-ciekawy zabieg, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałam, ewentualnie nigdy nie zwróciłam na taki detal uwagi. Mianowicie, większość podrozdziałów kończy się w niespodziewanym momencie, wręcz się urywa, a kolejny podrozdział zaczyna się jakby od odpowiedzi, tyle że jesteśmy już w innym punkcie akcji. Ciekawe, prawda? A jakie mylące! Aż włos się na głowie jeży...
Pomijając już ten dziwny zabieg stylistyczny i brak porządku chronologicznego to akcja była wzruszająca. W taki normalny, naturalny sposób. Muszę przyznać, że kilka razy udało mi się uronić łezkę, co mnie niezwykle cieszy, bo od czasów Bezdomnej, ani razu nie popłakałam sobie porządnie przy książce. Autorka posługuje się zwyczajnym i prostym językiem i gdyby nie to fiku-miku z chronologią czytałoby się całkiem przyjemnie. Mimo wszytko język powieści oceniam na plus, choć jest jedno 'ale'. Pani Izabela skupiła się na tym, ażeby każdy bohater był po przejściach, miał za sobą brutalną przeszłość i tak dalej, i tak dalej, co wprowadzało w książce jakąś taką monotonię i nudę. Niedobrze.
Strasznie mi przykro, że tak wyszło. Ubolewam nad tym, że "Azyl" nie okazał się wspaniałą lekturą, a jedynie najpodlejszym średniakiem jakich wiele na rynku. Przykro mi, bo ta powieść ma w sobie to coś. Gdyby tak ją przerobić, lekko zmodyfikować, a przede wszystkim włożyć w nią jeszcze więcej pracy i serca to byłaby świetna! Ale nie jest. A ja, przecież, nie mogę tej książki zmienić. Mogę jedynie ją skrytykować, co właśnie przed chwilą uczyniłam. I wiecie co, wcale nie czuje się z tym dobrze, bo to nie miało tak wyglądać. Więc, mimo że "Azyl" nie okazał się rewelacyjny to ja i tak sięgnę po kolejne książki autorki. A nóż, trafię na ideał?
MOJA OCENA:
5/10
"- Wszystko dzieje się po coś. I ma głębszy sens. Nawet jeśli w danej chwili boli, aż człowiek skręca."
Życie nie jest idealnie prostą krechą. Są załamanie, smutki, żale, rozpacze i przykre momenty, a wszystko to sprawia, że owa krecha już nie jest prosta, a pokręcona niczym ślaczek pierwszaczka, który dopiero rozpoczyna swoją edukację. Jedni mają szczęście, inni tego...
2013-09-15
Historia płynie i płynie. Od starożytności, aż do współczesności. Oczywiście pomiędzy tymi dwoma etapami jest przeogromna przepaść, lecz nie jest to w tym przypadku ważne. Nie o to mi chodzi, nie o tym chcę dzisiaj pisać. Mam na myśli to, że tak naprawdę historia płynie sobie własnym rytmem, zachodzą zmiany, to i owszem, lecz wszystko się dzieje względnie spokojnie. Aż tu nagle przychodzi wiek dwudziesty. Wojna pierwsza, wojna druga, w międzyczasie jeszcze wojna domowa i rewolucja w Rosji. Tysiące zabitych, nowe technologie, zmiana idei i światopoglądów. A czy po wojnie było lepiej? Ciśnie mi się na usta słowo 'nie', lecz jakby się tak lepiej zastanowić, to jednak było lepiej. Może nie wspaniale, ale lepiej na pewno. Był ten cały komunizm, walki o wolność, upadek związku radzieckiego i tak dalej, i tak dalej, ale mimo wszystko dało się żyć. Lecz w pewnym sensie to, co było jeszcze w XIX wieku- te obyczaje, ta kultura, ten klimat został zagrzebany wraz ze wszystkimi, co umarli i już nigdy nie wróci. Bo możemy na naszych ogromnych telewizorach 3D, podjadając popcorn i siedząc na facebook'u oglądać film o danej epoce, lecz ona już nie wróci, choćbyśmy się dwoili i troili.
11 listopada 1918 roku to data, którą powinien znać każdy Polak- i ten z wykształceniem podstawowym, i ten z wykształceniem wyższym. To data, która przywróciła, powiedzmy, stary porządek. Data, która sprawiła, że na tysiącach polskich buziek pojawił się piękny i promienny uśmiech. Już zbliżająca się zima nie wydawała się być taka straszna, już głód i ogólna bieda były do przeżycia. Najważniejsze, że jest Polska. Jeszcze mała i bezbronna, ale jest. Każdy przeżywał tą radość na swój sposób. A jak przeżywał ją Sosnowiec? Odpowiedzi na to pytanie szukajcie w książce!
Zbigniew Białas to autor urodzony w 1960 roku w Sosnowcu. Anglista, literaturoznawca, profesor nauk humanistycznych, pracownik Uniwersytetu Śląskiego, autor, redaktor i współredaktor kilkunastu tomów naukowych publikowanych w kraju i za granicą, autor kilkudziesięciu esejów teoretycznoliterackich, tłumacz literatury angielskiej, amerykańskiej i nigeryjskiej. W młodości służył w wojskach ONZ na Bliskim Wschodzie, obecnie preferuje łagodniejsze doznania: jest miłośnikiem opery, wędkarstwa i krajów skandynawskich.
Poprzednia książka autora, czyli "Korzeniec" cieszył się dość dużą popularnością. Kolejna książka Białasa, czyli "Puder i pył" teoretycznie jest kontynuacją, lecz już teraz Wam to mówię: ja poprzedniej części nie czytałam, a tę powieść czytało mi się niezwykle przyjemnie i wszystko zrozumiałam. Było trochę nawiązań do poprzedniczki, lecz na początku powieści mamy wprowadzenie, a w nim opis poszczególnych postaci. jednym słowem: tą kwestię, akurat da się przeżyć. Z innymi, niestety, jest troszeczkę gorzej. Zauważyliście pewnie, że opis fabuły, który znajduje się w drugim akapicie jest dość surowy. Bynajmniej nie z tego powodu, że nie przeczytałam książki uważnie. Nic z tych rzeczy! Po prostu "Puder i pył" jest o niczym. O niczym konkretnym, co można by opisać. Po prostu autor opisuje życie mieszkańców Sosnowca i ich odczucia względem odzyskania niepodległości. Niby nic specjalnego, lecz historyczni maniacy będą naprawdę zachwyceni. Mnie, osobiście, te wszystkie fakty pomieszane z cienką i mdławą akcją zauroczyły, a o Sosnowcu i Polsce z 1918 roku dowiedziałam się naprawdę wiele, w sumie więcej niż z niejednego podręcznika od historii.
Język, jakim posługuje się Zbigniew Białas nie jest językiem prostym i pospolitym. Autor stara się, ażeby język w choć minimalnym stopniu przypominał ten z XX wieku. I choć wychodzi mu to raz lepiej, a raz gorzej, to końcowy efekt jest co najmniej zadowalający i satysfakcjonujący. Jak się pewnie domyślacie lektura mi się spodobała. Jest to jedna z tych ambitniejszych powieści, które mimo swojej dostojności i powagi nie nudzą i można się przy nich nawet pośmiać! Książki "Puder i pył" nie można polecić każdemu. Nastolatka, której znajomość literatury ogranicza się do znajomości kilku paranormali na pewno nie polubi tej porządnej polskiej literatury. Natomiast, osoba troszkę bardziej dojrzała i do tego lubiąca historię jak najbardziej tak! I to właśnie takim osobom z całego serca polecam "Puder i pył"- jak najbardziej warto!
MOJA OCENA:
7/10
Historia płynie i płynie. Od starożytności, aż do współczesności. Oczywiście pomiędzy tymi dwoma etapami jest przeogromna przepaść, lecz nie jest to w tym przypadku ważne. Nie o to mi chodzi, nie o tym chcę dzisiaj pisać. Mam na myśli to, że tak naprawdę historia płynie sobie własnym rytmem, zachodzą zmiany, to i owszem, lecz wszystko się dzieje względnie spokojnie. Aż tu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Władza to coś, do czego dążyła, dąży i dążyć będzie znaczna część cywilizacji. Są takie typy, dla których nie liczy się nic innego niż kontrola nad innymi. Niektórzy czują się spełnieni, kiedy to pies, kot lub dziecko jest tylko i wyłącznie w ich rękach, lecz innym taka "mała" władza nie wystarczy. Inni usiłują zapanować nad grupą przyjaciół, rodziną, a nawet wsią czy miastem. Po prostu muszą czuć, że są potrzebni, że bez ich wkładu pracy coś się nie uda. Czy to co napisałam w poprzednim zdaniu musi być koniecznie prawdą? Raczej nie. Osoby władcze często mają trochę poprzestawiane w swoich główkach, żyją tylko i wyłącznie po to, żeby wypełnić misję, którą narzucili sobie nie wiadomo kiedy: rządzić, rządzić, rządzić.
Jak cudownie wrócić do domu, poczuć, że wreszcie jest się u siebie. Dla piętnastoletniej Wynter okres tułaczki właśnie się skończył i po kilkuletniej podroży, w towarzystwie ojca, wreszcie powraca w rodzinne strony. Lecz radość przyćmiewa sytuacja w Królestwie. Ze spokojnego i tolerancyjnego państwa wykluła się czarna nić, która zatruwa i niszczy wszystko, co spotka na swojej drodze. Jest to oczywiście opis metaforyczny, chodzi po prostu o to, że coś złego zaczyna się w królestwie dziać, a nasz bohaterka koniecznie musi wiedzieć co się dzieje. Czyżby tytułowy zatruty tron był rzeczywiście zatruty?
"-Dlaczego tak trudno nam słuchać, gdy ludzie mówią o nas dobre rzeczy?"
Celine Kiernan urodziła się i wychowała w Dublinie. Obecnie z mężem i dwójką nastoletnich dzieci mieszka w hrabstwie Cavan. Pisarka, ilustratorka, animatorka filmów rysunkowych, od wielu lat związana zawodowo z branżą filmową. Trylogia Moorehawke (Zatruty tron, Królestwo cieni, Zbuntowany książę) to jej literacki debiut.
W Dublinie spędziłam tegoroczne wakacje, Dublin kocham, do Dublina chcę kiedyś wrócić. Już w trakcie pobytu w stolicy Irlandii byłam niezmiernie ciekawa, czy miasto odchowało jakichś współczesnych, dość znanych pisarzy. Poszperałam w zakamarkach pamięci- nic nie znalazłam, więc powiedziałam sobie: 'trudno'. Musisz wiedzieć, Czytelniku, że z natury jestem leniwą istotką, więc po prostu nie miałam siły, ażeby szukać informacji w internecie. Więc chyba możecie sobie wyobrazić moją radość, kiedy zobaczyłam, iż Zatruty tron napisała osoba, która jest Dubliners w stu procentach! Lecz później już mi nie było tak wesoło, już nie śmiałam się i nie cieszyłam. Bo i z czego, skoro "Zatruty tron" tak mocno mnie zawiódł?
Doprawdy nie wiem co ze mną jest nie tak. Dlaczego w większości przypadkach książka chwalona praktycznie przez każdego akurat mi nie przypada do gustu? Przecież tematyka mi pasuje, wszystko wydaje się być okej, a kiedy przychodzi do lektury to mam ochotę rzucić książką w kąt i nigdy do niej nie wracać. I akurat w tym przypadku tak też się stało. Było podejście pierwsze, chwila przerwy i podejście drugie- równie nieudane jak poprzednie. Po prostu nie mogłam jej czytać, coś mnie odpychało i zniechęcało, każdy wyraz był drogą przez mękę. Brrr! Aż niedobrze mi się robi jak to wspominam. Lecz zawód recenzenta nie ma litości, przeprowadziłam ze sobą szczerą rozmowę i rozpoczęłam lekturę z tylko jedną misją: byle skończyć ten koszmar i nigdy do niego nie wracać. I nawet nie zdajesz sobie sprawy, Czytelniku, jak przyjemnie pisze mi się słowa, które zaraz przeczytasz. Bo zauważyłam jedno: ostatnio ciężko mi dogodzić i zawsze coś w książce złego znajdę, i uczepię się tego jak rzep psiego ogona, i tak będę ględzić, ględzić, ględzić, aż zrobi mi się lepiej na sercu. Nie wiem czym jest to spowodowane, mam nadzieję, że kiedyś to minie, lecz teraz z uśmiechem na twarzy piszę, że nie taki diabeł straszny jak go malują, a wbrew moim oczekiwaniom "Zatruty tron" jest do przejścia. Bo kiedy już przebrnęłam przez okropnie nudny wstęp ujawniła się przede mną całkiem znośna całość. Może akcja nie jest świetnie wykreowana, może powieść nie wciska w fotel, a momenty przełomowe nie sprawiają, że spadniesz z krzesła, lecz przeczytać się da, co jak na debiut jest dużym plusem.
To powieść jest przeciętna we wszystkich elementach. Ja ją po prostu przeczytałam i nic więcej. Ani nie utożsamiłam się z bohaterami, anie nie ekscytowałam się akcją, nie byłam też zachwycona stylem autorki. Po setnej stronie akcja się rozwinęła, zaczęło się sporo dziać, ważne wydarzenia wręcz wylewały się z tej książki, lecz autorka nie zwróciła zbytnio uwagi na nie. Po prostu je napisała. Po co? Chyba tak po prostu, żeby były, istniały sobie w głowach czytelników. Lecz co mi po tym, że w jednym rozdziale jest 5 ważnych wydarzeń skoro są one źle napisane, a w efekcie zapominam już po 10 minutach, o co dokładnie w tym wszystkim chodziło? Kłębi mi się w głowie pytanie, po co powstają takie książki, przy których nie ma ani dobrej rozrywki, ani historii, która zmieni nasze życie. Nie mam pojęcia po co czytać takie jedno wielkie nic. a takim 'nic' jest właśnie "Zatruty tron", którego nie polecam, a wręcz odradzam. Nowość...
MOJA OCENA:
3/10
Władza to coś, do czego dążyła, dąży i dążyć będzie znaczna część cywilizacji. Są takie typy, dla których nie liczy się nic innego niż kontrola nad innymi. Niektórzy czują się spełnieni, kiedy to pies, kot lub dziecko jest tylko i wyłącznie w ich rękach, lecz innym taka "mała" władza nie wystarczy. Inni usiłują zapanować nad grupą przyjaciół, rodziną, a nawet wsią czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
A zegarek tyka i tyka, a czas mija i mija... Tik-tak, tik- tak. Już nigdy nie będziesz tak młody jak jesteś w tej chwili, już nie zmienisz tego, co wydarzyło się zaledwie minutkę temu. Choćbyś był królem największej potęgi to i tak zegar będzie tykał tak samo, zarówno dla ciebie jak i dla najbiedniejszego człowieka na tej planecie. Czas jest potężną bronią, rządni się swoimi prawami, a co najważniejsze nie da się nim rządzić. Cieszy się niezależnością od niezgłębionych czasów i chyba tak pozostanie, bo na razie nikt nie zgłębił jego tajemnic. I chyba tak zostanie. Bo w sumie to przemijanie nie jest takie złego. Bo upływ czasu jest przyczyną wielu depresji i innych złych rzeczy, lecz upływ czasu ma również lecznicze działanie. Jak to mówią- czas leczy rany. Czy uleczy je też w książkowej rzeczywistości?
XX wiek to taki czas, kiedy większość osób twierdzi, że nadszedł koniec. Koniec świata. Z perspektywy czasu, moim skromnym zdaniem, mieli rację. Bo XX wiek to przede wszystkim wojny, śmierć miliona niewinnych obywateli, przemiany polityczne, gospodarcze i społeczne. Lecz to jest dopiero początek wieku i na razie wszystko jest względnie dobrze, ludzie jakoś żyją i dają sobie radę. Prowadzą firmy- między innymi takie jak ta Davida Parkina. Z zegarami- różnymi, różniastymi. Firma ma się dobrze, wręcz tak dobrze, że potrzebuje dodatkowych rąk do pracy z dokumentami, czyli sekretarki. O posadę stara się MaryAnne- kobieta wyjątkowa, piękna i tajemnicza...
"-Przeciwieństwa przyciągają się i uzupełniają. Dwie liczby nieparzyste dają liczbę parzystą. Sprawdza się nie tylko w matematyce, ale i w życiu."
Richard Paul Evans to bestsellerowy pisarz amerykański, laureat wielu nagród, twórca bardzo popularnych obyczajowych powieści. Richard Paul Evans to po prostu MÓJ pisarz. Osoba, którą bardzo lubię, cenię i szanuję, z którą mogłabym się zaprzyjaźnić i spędzić kilka lat w szkolnej ławce. Kilka jego książek przeczytałam i za każdym razem płakałam. Evans to taka moja Michalak w męskiej i amerykańskiej wersji. Pisarz i do tańca i do różańca. Na jego książki zawsze czekam z niecierpliwością, jego książki zawsze czytam z uśmiechem na twarzy i lubię do nich wracać. Takie książki jakie pisze Evans zdarzają się rzadko, dlatego tak je cenię i ubóstwiam. Jak się domyślacie z niecierpliwością czekałam na najnowszą powieść autora, czyli "Zegarek z różowego złota". Jak już się wreszcie doczekałam, to jakoś nie miałam okazji przeczytać, później dorwałam, rozpoczęłam lekturę i nie wiedziałam, czym mam się śmiać, czy płakać. Ech, te problemy recenzenta..
Zacznę od tego, że byłam ciekawa, czy Evans pisze o przeszłości tak dobrze jak o teraźniejszości. Intrygowało mnie, czy mój pisarz da radę wykreować skomplikowany początek XX wieku. I wiecie co? Dał radę, huraa! Uwidoczniła się tutaj sprawa rasizmu, autor pokazał nam, że osoby czarnoskóre były wtedy traktowane jak gorszy towar. I dobrze, niech ludzie uświadamiają sobie ten problem, niech zmieniają punkt widzenia, niech wszyscy wszystkich traktują równo. Mamy tu także do czynienia z różnicami warstw społecznych. Lecz na pierwszy plan, jak to u Evansa już bywa wysunął się wątek miłosny. Lecz on, już tak nie do końca mi się spodobał. Może zacznę od tego, że książka była za krótka. Bo 200 stron to za mało, żeby napisać o czymś konkretnym. Bo 200 stron to za mało, żeby przywiązać się do bohaterów. Bo 200 stron to za mało, żeby pokochać opowiedzianą historię. Jakkolwiek dobra ona by nie była. A ta historia jakoś perfekcyjna nie jest, choć mimo wszystko mogła być dłuższa. Akcja jest ściśnięta, momentami przypominała po prostu lekko rozwinięty plan wydarzeń. Działo się dość sporo, lecz historia mnie nie porwała, bo nie przywiązałam się do bohaterów. Momenty wzruszające były, a i owszem, lecz nie wycisnęłam ani jednej łezki, bo ta krzywda nie działa się MOIM bohaterom, a po prostu jakimś tam książkowym istotom.
"Zegarek z różowego złota" jest pisany od niechcenia, jakby autorowi ktoś kazał napisać tę powieść, jakby Evans robił nam łaskę, że wyda nową opowieść. Momentami z tych kartek aż przebija się kpiący wzrok Evansa i łamiące serce słowa: "O, patrzcie debile, ja wielki, wszechmocny Richard Paul Evans piszę dla Was książkę, cobyście urozmaicili swój nędzny żywot. Patrzcie jaki jestem łaskawy..". Brutalne, lecz prawdziwe. Mimo wszystko styl jest poprawny, bo Evans jest mistrzem i mógłby pisać z zamkniętymi oczami, a i tak powieść byłaby poprawna. Lecz nie o to chodzi, bo jak człowiek ma coś robić, to niech robi to porządnie. Już i tak tyle kasy na tych wszystkich książkach zarobił, że powinien zadbać o dobry styl i nie psuć sobie marki.
Na tę powieść czekałam długo, z tą powieścią wiązałam wszelkie nadzieje. Powiedzieć, że jestem rozczarowana to doprawdy mało. Ja jestem wręcz oburzona, że tak wielki pisarz napisał taką pomyłkę. Bo "Zegarek z różowego złota: jest jedną wielką pomyłką, której autor powinien się wstydzić. Gdyby to był debiut jakieś szarej myszki to bym powieść chwaliła i cieszyła się, że znalazłam kolejnego dobrego pisarza. Ale to debiut nie jest, to jest już któraś tam z rzędu powieść. Według mnie autor po prostu źle się czuje umiejscawiając swoje opowieści w przeszłości, za dużą uwagę skupia przedstawieniu epoki i mimo, że wychodzi mu to całkiem dobrze to zapomina przy tym o kreacji bohaterów i akcji. Pozostaje mi mieć nadzieję, że kolejne książki Evansa będą już przypominać wspaniałe poprzedniczki. W końcu nadzieja umiera ostatnia.
MOJA OCENA:
4/10
A zegarek tyka i tyka, a czas mija i mija... Tik-tak, tik- tak. Już nigdy nie będziesz tak młody jak jesteś w tej chwili, już nie zmienisz tego, co wydarzyło się zaledwie minutkę temu. Choćbyś był królem największej potęgi to i tak zegar będzie tykał tak samo, zarówno dla ciebie jak i dla najbiedniejszego człowieka na tej planecie. Czas jest potężną bronią, rządni się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dzieciństwo to czas wolności, czas zabawy, czas wręcz wspaniały. Dla kilkuletniego mieszkańca planety wszystko jest proste, a największym problemem jest to, że mama nie chce kupić najnowszych klocków lego. Małe dziecko nie musi siedzieć w szkole i się uczyć, a czas spędza w przedszkolu, gdzie w towarzystwie miłych pani przedszkolanek i kolegów po prostu się bawi. Jest zależny, a i owszem, lecz zawsze ma 'pod ręką' kogoś, kto jest gotowy mu pomóc. A przez to czuje się bezpieczny, potrzebny i kochany. Lecz tak jak wszystko inne, dzieciństwo nie jest wieczne. Zaczynamy chodzić do szkoły, studiować, pracować. Wkraczamy w etap dorosłości,a ten beztroski okres to tylko wspomnienia. Czyżby?
Pamiętacie Chłopców? *przeszukiwanie najskrytszych zakamarków pamięci* Kochany Czytelniku, nic się nie martw, jeżeli o Chłopcach zapomniałeś to zaraz sobie przypomnisz. Grupa już prawie dorosłych, szalonych mężczyzn żyjących w Drugiej Nibylandii, wychowywanych przez Dzwoneczka. Tak, tego Dzwoneczka od Piotrusia Pana. Grupa Chłopców charakteryzuje się niecenzuralnym słownictwem, nietypowym wyglądem, a przede wszystkim... wspaniałymi przygodami!
"Dziewięćdziesiąt procent męskich problemów załatwia się po pijaku, mała- odparł.- Reszta to te, gdzie w grę wchodzą noże."
Jakub Ćwiek jest jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy młodego pokolenia. Zawodowo copywriter, publicysta, scenarzysta i konferansjer. Autor jedenastu książek, licznych opowiadań i tekstów publicystycznych, które doczekały się adaptacji teatralnych, filmowych i LARP-owych. Jako scenarzysta, reżyser i aktor występował w krakowskiej Piwnicy pod Baranami.
Pierwszy tom był dobry, choć z krzesła nie spadłam. Czytałam i recenzowałam go w początkowym stadium blogowania, a mimo wszystko znalazłam kilka niedociągnięć, więc aż boję się myśleć, co by to było teraz. Lecz na przeczytanie kontynuacji, mimo wszystko się zdecydowałam. Dlaczego? Bo początek roku szkolnego nie sprzyja ambitniejszym lekturą, a Chłopcy pod żadnym pozorem nią nie są, więc nadają się idealnie. Jest to powieść wręcz stworzona na jedno popołudnie, taka mało wymagająca, a wciągająca. I to jak! Wręcz nie można się od niej oderwać i mimo, że składa się z kilku, niezwiązanych ze sobą opowiadań, to cała powieść tworzy jednolitą całość i ma sens. Jeżeli już jesteśmy przy strukturze powieść, to pewnie z doświadczenia wiecie, że zbiór opowiadań dość ciężko ocenić. Bo jedno jest gorsze, inne lepsze. Jedno krótsze, drugie dłuższe. Z jednej strony to źle, bo z niektórymi opowiadaniami aż żal było się rozstawać, lecz z drugiej strony nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo powieść cechuje się dużą różnorodnością i jestem pewna, że każdy znajdzie opowiadanie dla siebie. Do wyboru, do koloru.
Część druga znacznie różni się od poprzedniczki. Akcja jest troszkę bardziej stonowana, i mimo że chłopcy nadal przeżywają przygody, to nie mają już takiego wydźwięku. Przynajmniej ja tak to czuje. Także bohaterowie, Ci nasi tytułowi Chłopcy, przez których ta recenzja jest pełna powtórzeń ulegli zmianie. Już nie są aż tak porywczy. Mimo, że nadal czują się wiecznymi dziećmi, mimo że dalej są szaleni to coś się zmieniło. Przecież nawet w książkowej rzeczywistości czas pędzi do przodu, a nasi ulubieni bohaterowie także ulegają wpływowi czasu. Smutne, lecz prawdziwe... I tak jest też w kontynuacji bestsellerowej powieść Ćwieka. Bohaterowie zaczynają się zmieniać psychicznie, dorośleć. I mimo, że próbują być dziećmi to są już w takim wieku, że niezbyt im się to udaje i zmierzają sobie powolutku, małymi kroczkami... do dorosłości.
A co się w tej książce nie zmieniło? Co już było w części pierwszej? Jedna rzecz, a mianowicie przekleństwa. To się nazywa złośliwość rzeczy martwych, to się nazywa złośliwość autora. Bo oczywiście, no jakżeby inaczej, to przekleństwa były i są tym, co mnie irytuje w książkach Ćwieka. Lecz nie myślcie sobie, ja taka cwana i podstępna jestem, że po prostu przed lekturą się nastawiła psychicznie, że zobaczę nadmierną ilość przekleństw. Więc kiedy rozpoczęłam lekturę, z każdym wulgarnym słowem nie towarzyszyły mi złość i irytacja, raczej wzrok mojego duszy i psychiki, z wyrazem: "A nie mówiliśmy Ci, że tak będzie?". Postanowiłam, że przekleństwa w "Chłopcach" będę tolerować i o owych przekleństwach słowa złego nie powiem. Lecz czasami dane słowo trzeba złamać i tak też zrobię w tym przypadku. Bo jednego autorowi chyba nigdy nie wybaczę. Bo niech te trzydziestoletnie krowy klną sobie co drugie słowo, lecz wciskanie najmłodszemu, bo pięcioletniemu Chłopcu przekleństw jest błędem rażącym, strasznym, nieprzebaczalnym.
Ja tu sobie ględzę i ględzę, a wniosek jest jeden i najważniejszy. Książka jest dobra, choć szału nie ma, tak jak poprzednio z krzesła nie spadłam. Kilka niedociągnięć jest, lecz i tak cudu się nie spodziewałam, więc tragedii nie ma. Da się zrelaksować, a przede wszystkim...pośmiać!
MOJA OCENA:
7/10
Dzieciństwo to czas wolności, czas zabawy, czas wręcz wspaniały. Dla kilkuletniego mieszkańca planety wszystko jest proste, a największym problemem jest to, że mama nie chce kupić najnowszych klocków lego. Małe dziecko nie musi siedzieć w szkole i się uczyć, a czas spędza w przedszkolu, gdzie w towarzystwie miłych pani przedszkolanek i kolegów po prostu się bawi. Jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W starożytności wyznacznikiem zakładania miast, tworzenia różnorakich społeczności była woda. Bo bez wody nie ma życia, a okres czasu z dopiskiem 'przed naszą erą' w tytule nie przewidywał nie wiadomo jakich rozwiązań technologicznych, ażeby tą wodę dostarczyć. Tak więc gatunek homo sapiens rozpoczął osiedlanie się blisko jezior, potoków, strumyków, a przede wszystkim rzek. Jedną z największych i najbardziej ważnych rzek w historii ludności był Nil. To tam, w delcie Nilu powstała jedna z najpotężniejszych cywilizacji. Egipt- pełen faraonów, piramid i... miłości!
Cezarion wie, że musi uciekać. Będąc synem Kleopatry grozi mu okropne niebezpieczeństwo. Wie, że musi wyemigrować i opuścić krainę, gdzie się wychował. Ma do dyspozycji statek, służących i znaczną część dobrobytu, lecz co mu po tym, skoro nie wie komu zaufać? Lecz decyzja już dawno została podjęta, a Cezarionowi nie pozostaje nic innego jak wsiąść na statek i wyruszyć w nieznane. W trakcie drogi, kiedy rozciągała się przed chłopakiem niezmierzona połać Nilu, Cezarion dostrzegł wielki, czarny statek. Jakoś tak się złożyło, że dochodzi do wymiany zdań pomiędzy załogą z obydwu statków, a nasz bohater poznaje kobietę. I to nie byle jaką, bo piękną i jakże tajemniczą córkę władcy Etiopii. Połączy ich miłości i coś jeszcze. Chcesz się przekonać co? Przeczytaj książkę!
Roberto Pazzi urodził się w roku 1946, jest mieszkającym w Ferrarze włoskim poetą, prozaikiem i dziennikarzem. Co więcej jest autorem bestsellerowego "Konklawe", a jego twórczość jest porównywana z dziełami Umberto Eco, Orhana Pamuka i Itala Calvina. Jest wieloletnim redaktorem działu kulturalnego we włoskiej gazecie, współpracuje z wieloma znanymi i cenionymi dziennikami. Wielokrotnie wyróżniany prestiżowymi, włoskimi nagrodami literackimi. Książki Pazzi'ego przetłumaczono na ponad dwadzieścia języków.
Znany jest frazes 'nie oceniaj książki po okładce', a czy ktoś z Was słyszał 'nie oceniaj książki po jej objętości'? Nie? Ja również jeszcze o tym nie słyszałam, toteż sama wymyśliłam sobie takie zdanie i wykorzystałam do celów własnych. Mianowicie dręczyła (i chyba niestety nadal dręczy) niemoc czytelnicza i mimo, że książka, którą miałam czytać zapowiadała się niezwykle kusząco to była strasznie gruba i doszłam do wniosku, że nie jestem w stanie przebrnąć przez taką cegłę. Jesień zbliża się nieubłaganie, a moja psychika to potwierdza, bo już od kilku dni zauważam tendencję do zaszywania się pod ciepłym kocem z książką w ręce prawej i herbatką w ręce lewej. Wracając do tematu, miałam ochotę na książkę cienką (w sensie objętościowym, oczywiście), niewielką, taką do przełknięcia na jeden wieczór. Akuratnie dostałam przesyłkę od Sztukatera, z której wyciągnęłam dwie powieści i całą masę zakładek. Jedną z książek wyciągniętych z koperty był właśnie "Pokój na wodzie", który wydawał się być idealny na zimny, już prawie jesienny wieczór. Zwłaszcza słowo 'miłość', które aż bije z okładki symbolizowało lekką lekturę. Zmęczona problemami dnia codziennego usiadłam sobie wygodnie i wyruszyłam w podróż do Starożytnego Egiptu. Już od początku było ciężko, bo ten lekki styl, którego się spodziewałam, zapodział się w jakiejś innej książce, przez co trochę się umęczyłam, a książka nie był a na jeden wieczór, tylko na wieczorków kilka.
Generalnie to fabuła jakoś szalenie skomplikowana nie jest i gdyby autor posłużył się bardziej przystępnym językiem, to byłaby szansa, że dany fragment czytałabym tylko po jednym razie, a nie po trzy. Wyglądało to tak, że czytam sobie czytam, nagle coś mi się nie zgadza, cofam się parę stron dalej, wysilam swe szare komórki i czytam od początku. Maksymalnie skupiona zaczęłam ogarniać o co w tej 'bajce' chodzi i szczęśliwa, że nagle cała fabuła jest czysta i klarowna zaczęłam się relaksować. A przy okazji znowu gubić w tej całej akcji od siedmiu boleści. I tak zatacza się nam okrąglutkie kółeczko, a ta męka trwałaby dalej gdyby nie to, że powiedziałam: stop! i po prostu zaczęłam czytać, a fakt że wszystko mi się plątało naprawdę nie miał znaczenia... Lecz winy nie zrzucę na mój kolor włosów, a na narodowość autora. Ja rozumiem, że włosi to taki romantyczny naród, że w głowie im same amory, lecz niech poetycki język będzie w poezji, a romans- historyczny niech będzie pisany względnie normalnym językiem. Taka mała rada.
Z racji tego, że akcja była taka strasznie pokręcona i nie zdążyłam zgłębić osobowości poszczególnych bohaterów, to za wiele Wam powiedzieć nie mogę. Niemniej postaci nie cechowały się jakąś szczególną wyrazistością, po prostu sobie były. Wegetowały. Nic pożytecznego nie robiły, po prostu żyły sobie w tej książkowej rzeczywistości z zadaniem zmiany życia Czytelnika, lecz zadania nie wykonały,życia Czytelnika nie zmieniły. Bo musisz wiedzieć, drogi Czytelniku, że "Pokój na wodzie" pomęczysz, pomęczysz, aż wreszcie przemęczysz i natychmiast rzucisz się na inną powieść, a ta nietrafiona przygoda będzie spychana w coraz to dalsze zakamarki podświadomości, aż wreszcie po tygodniu zupełnie zapomnisz o tym dziwnym czymś. O nudnej akcji, a przede wszystkim o wątku romantycznym, który miał być ponadczasowy, a był zbyt namiętny i taki, hm... nieludzki. Nieludzko nieprawdopodobny.
Ja tu tak ględzę i ględzę i powracam do starych nawyków, a Wy pewnie jesteście ciekawi, czy oprócz mojego ględzenia, przeczytacie tu o czymś innym. A ja Was zaskoczę i powiem napiszę, że owszem! Tak, tak teraz będzie o zaletach. Choć było ich doprawdy mało, ja jedną znalazłam. To, co w "Pokoju na wodzie" mnie zauroczyło to klimat powieści. Przez kilka wieczorów nie byłam polską nastolatką z XXI wieku, a dziewczyną, biorąc pod uwagę tamte czasy to kobietą, odkrywającą rzekome uroki starożytnych krain. Klimat był wyjęty z czasoprzestrzeni zupełnie tak, jakby autor miał okazję egzystować w tamtych czasach,a teraz by nam to opisywał. Nie ma tu zbyt wielu żmudnych opisów, mamy za to żywe dialogi, pełne emocjonalności, a także historycznych faktów. Mimo, że klimatem jestem oczarowana, to prze pryzmat tylko i wyłącznie klimatu nie będę książki oceniać. Bo jak zachce mi się starożytnych czasów i chwili rozrywki to włączę sobie Asterixa i Obelixa...
MOJA OCENA:
3/10 lub 2/6
W starożytności wyznacznikiem zakładania miast, tworzenia różnorakich społeczności była woda. Bo bez wody nie ma życia, a okres czasu z dopiskiem 'przed naszą erą' w tytule nie przewidywał nie wiadomo jakich rozwiązań technologicznych, ażeby tą wodę dostarczyć. Tak więc gatunek homo sapiens rozpoczął osiedlanie się blisko jezior, potoków, strumyków, a przede wszystkim rzek....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Password- kto zna choć trochę język angielski, wie iż słowo to w języku polskim znaczy tyle co hasło. To krótkie słowo chroni nasze telefony komórkowe, dostęp do sieci wi-fi, czy chociażby kartę kredytową. To krótkie słowo, można by rzec, chroni naszą tożsamość przed złodziejami, którzy tylko czekają, ażeby rozpocząć korzystanie z naszego dobrobytu. Takie krótkie słowo, definiuje coś tak ważnego. Zapamiętaj to sobie na przyszłość, drogi Czytelniku. W niektórych sytuacjach hasło ma wręcz zbawienną moc.
Ludzie otyli praktycznie zawsze mają pod górkę. Na ludzi z nadwagą patrzy się gorzej. Takie osoby często mają kłopot z nawiązywaniem znajomości, a przez to, że są ośmieszane i wyśmiewane zamykają się w sobie i tracą kontakt ze środowiskiem. Owy opis dotyczy naszego głównego bohatera- Micka- jak to niektórzy zwykli na niego mówić- grubaska. Jest on wyśmiewany, poniżany, gorzej traktowany. Do czasu. Do czasu aż w szkole pojawia się nowy uczeń wysiadający z limuzyny, ubrany w najdroższe ciuchy. Dziwnym trafem chłopcy znajdują wspólny język i… stają się najlepszymi przyjaciółmi! I nagle życie staje się piękniejsze, jakby nabrało kolorów. Już nikt Mick’owi nie dokucza, nikt się z niego nie wyśmiewa, wręcz zyskał szacunek w oczach swoich rówieśników, że zadaje się z takim bogaczem. Lecz bogacz, któremu na imię jest Jerro pewnego dnia mdleje, a kiedy wychodzi ze szpitala już nie jest tym samym chłopcem. Co może pomóc? Hasło, oczywiście!
Mirjam Mous urodziła się w 1963 roku w Made w Holandii. Zanim zawodowo zajęła się pisarstwem, pracowała jako nauczycielka w szkole specjalnej. Pisze książki dla dzieci i młodzieży. Jest znana i ceniona szczególnie za fenomenalne, trzymające w napięciu thrillery.
„Boy 7”, czyli poprzednia powieść autorki była magiczna, przejmująca, zapierająca dech w piersiach, po prostu wspaniała! Zresztą ocena 10/10, którą książce wystawiłam mówi sama za siebie. Po przeczytaniu tak niezwykłej książki miałam ochotę na więcej, więcej fenomenalnej prozy tej niezwykle utalentowanej Holenderki. Lecz ‘więcej’ nie równa się ‘takiej samej’. Więcej w moim mniemaniu oznacza stworzenie równie świetnej książki o innej tematyce, z zupełnie innymi elementami. Jaki widać, mamy tu rozbieżność zdań, bo Pani Mirjam chyba uważa inaczej. Dla Szanownej Pani Mirjam moje ‘więcej’ oznacza, stworzenie książki niby innej, lecz do bólu przypominającej „Boy’a 7” . Tak, tak.. Moja niezwykle utalentowana Holenderka okazała się niezwykle dobra w marketingowych sprawach. Bo skoro pierwsza książka dobrze się sprzedała to idźmy na całość! Stwórzmy kolejną powieść z niewiele różniącymi się elementami! I jeszcze przy okazji pobawmy się w trolla i nabierzmy potencjalnego Czytelnika, że ta powieść jest zupełnie inna! No po prostu pogratulować… Tak właśnie. Jak już się pewnie domyśliłeś, drogi Czytelniku, „Password” ma w sobie całą masę elementów z poprzedniej książki, co w ogóle mi się nie podoba. Bo ile można w kółko o tym samym?
Kolejną wadą będzie główny bohater. Tak, tak – dobrze widzicie. Wadą. Bo dzisiaj będzie praktycznie o samych wadach, inaczej się niestety nie dało. Choć musicie wiedzieć, że strasznie z tego powodu jest mi przykro. Wracając jednak do głównego bohatera to w głowie kłębi mi się tylko jedna myśl- what the fuck?! Jakim cudem TAKA autorka mogła wykreować tak gównianego bohatera? Just tell me why, tell me why… A co z tym Mickiem było takiego złego? Wszystko, kochany czytelniku, wszystko! Po pierwsze zachowywał się jak dzidzia. Czy widzieliście kiedyś piętnastoletniego chłopaka, który co i rusz płacze? Tfu, co ja piszę! Czy widzieliście kiedyś piętnastoletniego chłopaka, który co i rusz RYCZY? No właśnie. Odpowiedź jest prosta- nie. Ja tez nie widziałam, więc jak chcecie zobaczyć taki wybryk natury to polecam „Password”…
Następny mankament to brak porządku chronologicznego. Skaczemy po czasie wydarzeń jakby ten był trampoliną i chociaż nie dało się pogubić to mi ten brak kolejności przeszkadzał. Co więcej opis książki zdradza zbyt dużo. Niepotrzebnie została tu wplątana postać Stefana, bo o ile bez tego chłopaka w opisie intryga mogła być ciekawa, o tyle z nim akcja jest już przewidywalna do bólu. Na szczęście nie wszystko jest tak proste jak mi się wydawało dzięki czemu druga połowa powieści była nawet interesująca.
„Password” to pasmo niepowodzeń i rozczarowań. Tak podsumowując, reasumując jeżeli książkę napisałby ktoś inny mogłabym ocenić ją dość pozytywnie, lecz po mojej mistrzyni Mirjam Mous takie chłamu nigdy w życiu bym się nie spodziewała. Jeżeli już ktoś się na tę książkę uparł to zalecam przeczytanie w odwrotnej kolejności- najpierw Password, później Boy 7. Ja czuję się rozczarowana, oszukana i ogólnie kotłują się we mnie same sprzeczne odczucia. Bo ta recenzja nie miała tak wyglądać, ta recenzja miała być pozytywna, miała się skończyć słowami: „Mirjam Mous jesteś moją mistrzynią!”. Ale tak się nie skończy, bo ciężko patrzeć na autorkę przez pryzmat tylko jednej książki skoro druga jest tak słaba, taka nie w stylu Mirjam…
MOJA OCENA:
3/10
Password- kto zna choć trochę język angielski, wie iż słowo to w języku polskim znaczy tyle co hasło. To krótkie słowo chroni nasze telefony komórkowe, dostęp do sieci wi-fi, czy chociażby kartę kredytową. To krótkie słowo, można by rzec, chroni naszą tożsamość przed złodziejami, którzy tylko czekają, ażeby rozpocząć korzystanie z naszego dobrobytu. Takie krótkie słowo,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Ty sam tworzysz ograniczenia, których nienawidzisz. Ty sam boisz się zmienić swoje życie, bo uważasz, że nie zasługujesz na szczęście, bo skazujesz się na bycie gorszym."
Chyba każdy z nas kiedyś narzekał. Na co? A na wszystko! Powodów jest wiele. A to za ciepło, a to za chłodno, za dużo ludzi, za drogo, za wolno.... Wszystko wokół nas stanowi 'dobry' powód do marudzenia. Remontują drogę? Broń Cię Panie Boże- w korku trzeba będzie stać! I co z tego, że za rok pojadę nad Bałtyk trzy-pasmową autostradą? Liczy się to co jest tu i teraz. A tu i teraz stoję w korku i gdyby nie te chore roboty drogowe to już dawno leżałbym sobie na plaży... Potrzebujesz więcej przykładów? Dalej uważasz, że na nic nie narzekamy? A proszę bardzo! Ja ci udowodnię, że się mylisz... Politycy. Przecież to my ich wybieramy! Na wybory nie pójdziesz, bo ciekawy film w telewizji leci, bo spać ci się chce, bo trzeba się poszwendać po centrach handlowych, odpocząć, a nie się polityką przejmować. Mija rok, a ty psioczysz i gadasz, co to się porobiło, że debile państwem rządzą, że ja to bym to zrobił tak. Dalej nie wierzysz? No dajże spokój! Uwierz na słowo...
Polacy kochają narzekać, a Beata Pawlikowska zastanawia się dlaczego. Co jest przyczyną naszego ciągłego niezadowolenia? Dlaczego, mimo że mamy prawie wszystko, wciąż jesteśmy nieszczęśliwi? Autorka przemaglowała swoje życie i zrozumiała, że kluczem do rozwiązanie problemu jest nasza podświadomość. To przez nią jesteśmy tym kim jesteśmy- wiecznie niezadowolonymi z życia, bagatelizującymi ważne problemy, nieskłonnymi do zmian ludźmi. Ale podświadomość da się zmienić, bo ona jest naszą najlepszą przyjaciółką. Należy wypracować sobie sposób i każdego dnia walczyć o lepsze życie.Bo każdy na nie zasługuje.
"Gra podświadomości polega na tym, że najpierw zbiera w twoim imieniu fakty, potem wyciąga z nich wnioski, a następnie zmusza cię, żebyś robił coś, co jej zdaniem zapewni ci to, czego najbardziej potrzebujesz."
Beata Pawlikowska jest dość znaną osobą w Polsce. Jej krótką biografię pisałam przy okazji recenzji tomu pierwszego, czyli "W dżungli podświadomości", toteż nie ma sensu się powtarzać. Kto jest zainteresowany Panią Beatą na pewno coś na jej temat znajdzie. Dzisiejsza recenzja będzie dość krótka i standardowo nieskładna i chaotyczna. Piszę ją przed wyjazdem nad Bałtyk (chyba dlatego to nawiązanie w recenzji, bo bardzo się cieszę na myśl o wyjeździe), bardzo późnym wieczorem, ale postanowiłam sobie ją napisać, więc ją napiszę. Między innymi tego nauczyła mnie najnowsza książka z serii W dżungli podświadomości- zawsze trzeba dążyć do celu i nie poddawać się. Bo na przykład ja chcę tą recenzję napisać, ale to moja podświadomość podpowiada mi różne wymówki: że jestem zmęczona, że jutro trzeba rano wstać a już dość późno, że lepiej posiedzieć na facebook'u. Lepiej zrobić wszystko, niż to co potrzeba. Lecz ja bardzo dokładnie przeczytałam powieść "Księga kodów podświadomości" i wiem, że podświadomość trzeba oswoić i dostosować do swoich potrzeb. I to właśnie zamierzam robić- ćwiczyć swą psychikę i charakter.
Nie myślcie sobie, że ta książka jest idealna. Tak dobrze to nie ma. Jak na poradnik napisana jest naprawdę znośnym językiem, przez co publikacja jest sama w sobie ciekawa i czyta się ją przyjemnie. Lecz według mnie momentami jest zbyt monotonnie. Zabrakło mi prawdziwych historii z życia wziętych, które zdarzyły się naprawdę, a nie w wyobraźni autorki. Co prawda Pawlikowska posługiwała się takimi realnymi przykładami, lecz było ich stanowczo za mało. Co więcej w książce powtarzają się pewne elementy, autorka cały czas do nich powraca. Stara się traktować swoich czytelników jak równych sobie, lecz równocześnie pisze do nas jak do dzieci. Nie ma rozdziału, gdzie nie znajdzie się wyrażenie: "Powtórzmy to jeszcze raz..." i tym podobne. Ja wiem, że to jest z jednej strony dobre, bo bardziej do nas dociera dana informacja, ale z drugiej strony ile można o jednym i tym samym w kółko? Momentami było troszkę nudnawo, niektóre rozdziały były bardzo do siebie podobne, więc kilkukrotnie towarzyszyło mi uczucie deja vu.
Reasumując i uogólniając najgorzej nie było. "W dżungli podświadomości' darzyłam większą sympatią, lecz kontynuacja również jest niczego sobie. W czasie lektury kilka razy w mojej główce pojawił się dymek z informacją: "Pawlikowska i ta seria= never ever". Lecz kiedy już skończyłam lekturę i dowiedziałam się, o czym kolejny tom będzie rozprawiać stwierdziłam, że jestem gotowa na zmianę myślenia i zobaczę, czy metody Pawlikowskiej mi pomogą. Więc będę czekać sobie spokojnie na kolejny tom, a Wam serię "W dżungli podświadomości" polecam- warto.
MOJA OCENA:
7/10
"Ty sam tworzysz ograniczenia, których nienawidzisz. Ty sam boisz się zmienić swoje życie, bo uważasz, że nie zasługujesz na szczęście, bo skazujesz się na bycie gorszym."
Chyba każdy z nas kiedyś narzekał. Na co? A na wszystko! Powodów jest wiele. A to za ciepło, a to za chłodno, za dużo ludzi, za drogo, za wolno.... Wszystko wokół nas stanowi 'dobry' powód do marudzenia....
Ktoś mądry kiedyś powiedział, że cierpienie jest nieodzownym elementem naszego życia. Czy to prawda? Wg mnie najprawdziwsza... Przypomnij sobie, drogi Czytelniku, swoje wszystkie porażki i smutne chwile, cierpiałeś, nieprawdaż? Bez smutku nie zaznamy radości, dlatego też te 2 elementy się dopełniają. I właśnie o cierpieniu, ale i nie tylko, bo również o miłości, opowiada powieść "Ostatnie lato" autorstwa Cesariny Vighy.
Naszą główną bohaterką jest Pani Z.- kobieta chora na nieuleczalną chorobę neurologiczną. Z każdym dniem jest coraz gorzej, bohaterka coraz słabiej widzi, słyszy, bądź mówi. I tak naprawdę nie ma szans na magiczne uzdrowienie. Pani Z. może się jedynie pogodzić ze swoim losem i uszanować decyzję Boga- tak miało być i nawet najbardziej skuteczne lekarstwa nic nie zmienią. "Ostatnie lato" to nie tylko historia samej choroby, lecz także dzieciństwa bohaterki i życia 'przed'- przed chorobą. Mamy okazję zagłębić się we wspomnienia, dostrzec to, co już nie wróci, a nader wszystko poznać cierpienie- cierpienie, którego jest tak wiele...
"Najgłupsze, co można powiedzieć choremu, to to, że wygląda kwitnąco, że za bardzo się przejmuje, że każdy ma gorsze dni itd. Najsmutniejsze natomiast jest to, że że nadchodzi chwila, kiedy inni niczego takiego już nie mówią, a właściwie w ogóle nie wiedzą,co mają powiedzieć."
Cesarina Vighy (1936-2010) była z pochodzenia wenecjanką, lecz większość życia spędziła w Rzymie. Była poetką, a może i nadal jest? Przecież w sercach, tych którzy znają jej poezję, utwory pozostaną i będą żyć własnym życiem. Kiedy zapadła na rzadką chorobę neurologiczną, postanowiła stawić czoła opinii czytelników i napisała powieść "Ostatnie lato"- przejmujące świadectwo pogodzenia się z losem, przemijaniem, cierpieniem i śmiercią. Książka została nagrodzona wieloma wyróżnieniami.
Jak już się pewnie domyślcie, "Ostatnie lato" zawiera wątki autobiograficzne. Tym samym, nie mogę napisać: akcja- taka i taka, historia- taka i taka. Bo czy możemy oceniać czyjeś życie? Nie możemy, nawet jeżeli jesteśmy recenzentami i recenzujemy daną książkę- po prostu nie można, bo ta książki nie opowiada o Kasi, która jest fikcyjnym wilkołakiem, a jej debilne zachowanie jest tylko wymysłem autorki. Historia pokazuje nam losy samej Ceasriny Vighy i chcąc, nie chcąc musimy to uszanować i wyzbyć się standardowych kryteriów. W każdym bądź razie oceniać będę i powiem Wam, że powieść ma swoje wady, zalety. Niewątpliwie spodobał mi się styl pisania autorki- momentami jest wesoło, lecz przez większość historii udziela nam się ten smutny i melancholijny nastrój. W końcu to książka o cierpieniu, tak? Przyznaję się bez bicia- polubiłam główną bohaterkę i było mi smutno, kiedy rozpoczęłam czytanie o 'fazie śmierć'. Mimo, że ?(o dziwo!) obyło się bez gorzkich łez, było mi naprawdę smutno, kiedy książka się skończyła. Zwłaszcza zakończenie wstrząsnęło mną i dalej pozostaję w szoku. Zdziwienie jest tym większe, bo nie spodziewałam się, że powieść ma taki potencjał. Wiedziałam, iż historia opowiada o cierpieniu, lecz czego można się spodziewać widząc taką sielankową okładkę? Co prawda potencjał jest lekko zmarnowany i dałoby się wyciągnąć z tej opowieści jeszcze więcej, lecz mimo wszystko,jest bardzo dobrze.
Reasumując, "Ostatnie lato" to historia wyjątkowa, która niestety nie wycisnęła ze mnie łez. Może i ta recenzja nie jest nie wiadomo jak szczegółowa, z wiadomych względów, o których wspominałam wcześniej. Bez względu na wszystko pod żadnym pozorem nie żałuję, że przeczytałam "Ostatnie lato". Wręcz przeciwnie! Ta historia otwiera nasze oczy na sprawę cierpienia i zmusza do przemyśleń. Polecam!
MOJA OCENA:
8/10
Ktoś mądry kiedyś powiedział, że cierpienie jest nieodzownym elementem naszego życia. Czy to prawda? Wg mnie najprawdziwsza... Przypomnij sobie, drogi Czytelniku, swoje wszystkie porażki i smutne chwile, cierpiałeś, nieprawdaż? Bez smutku nie zaznamy radości, dlatego też te 2 elementy się dopełniają. I właśnie o cierpieniu, ale i nie tylko, bo również o miłości, opowiada...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Pewnie nie raz, nie dwa czytałaś plotkarską gazetę. Nawet, jeżeli nie kupujesz każdego numeru toaletowej prasy to i tak czekając u dentysty, czy fryzjerki instynkt każe Ci wziąć taki magazyn do ręki. Wszystkie artykuły traktują o gwiazdach, teksty upstrzone są, często upokarzającymi zdjęciami. Zastanawiałaś się kiedyś, co by było, gdyby to właśnie twoje zdjęcie znalazło się na pierwszej stronie? Jakbyś się czuła, kiedy tysiące ludzkich istnień wpatrywałoby się w twoje papierowe 'ja'?
Lexington Larrabee praktycznie urodziła się celebrytką. Jej tata założył jedną z najpopularniejszych firm na świecie. I może nie ma zbytnio czasu zajmować się córeczką, za to w pieniądzach może spać. Rodzina Larrabee liczy sobie 6 osobistości- Ojciec, Lexi oraz jej czterech braci, każdy z nich pełnoletni. Dziewczyna jest najmłodsza, lecz za kilka dni ona również osiągnie magiczny pułap pełnoletności i dostanie czek na 25 milionów dolarów. Zanim jednak urodziny i wymarzony prezent, nasza bohaterka udaje się na przyjęcie, z którego pijana wraca do domu samochodem i... wjeżdża w sklep spożywczy! W mediach zawrzało, a kochający tatuś zdecydował się ukarać córkę- pieniądze dostanie tylko i wyłącznie wtedy, kiedy wykona 52. prace, każda po jednym tygodniu, czyli równo rok- 52 tygodnie ciężkiej harówki... 52 powody, dla których nienawidzi swojego ojca!
Jessica Brody- w ciągu czterech ostatnich lat wydała pięć powieści, które zyskały niezwykłą popularność na całym świecie. Już od najmłodszych lat wiedziała, że będzie pisarką. W wieku zaledwie dwóch lat nauczyła się czytać, a mając siedem lat miała za sobą napisanie pierwszej 'książki'. Od zawsze marzyła by być jedną ze Spice Girl. Szaleje za słodyczami i bananami. Nie potrafi gwizdać i ma alergię na skanery cen w supermarketach. Swój czas dzieli pomiędzy Los Angeles i Kolorado. Uwielbia mówić z brytyjskim akcentem. Jest także producentką, scenarzystką i gadżeciarzem ponad wszystko.
Spodziewałam się po tej książce zwykłej, lecz ciekawej i wciągającej lektury. Czy takową otrzymałam? Naprawdę ciężko stwierdzić- z jednej strony powieść zła nie jest, lecz z drugiej, coś mnie w niej odpycha. "52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca" czytałam przez wiele dni, z przerwami na, bodajże, 5 książek. Jak tylko zaczynałam czytać po kilku rozdziałach byłam znużona, a skarby stojące na półeczce kusiły. Mając do dyspozycji wspaniale zapowiadające się opowieści i takie dziwne coś, bez wahania wybierałam pierwszą opcję. Muszę przyznać, że powieść jest taka nijaka i dopiero pod sam koniec się rozkręca. Powiem Wam także, że nie spodziewałam się kompletnie, że autorka podejdzie do tematu bardziej filozoficznie i mądrze. Liczyłam, że Brody skupi się na zabawnym opisywaniu prac, które Lexi wykonywała, tymczasem w dużej mierze obserwowaliśmy przemianę dziewczyny. Z rozwydrzonej blondynki Lexington stała się naprawdę znośna nastolatką, która jest gotowa wkroczyć w dorosłe życie.
Tak naprawdę ta książka nie daje mi zbytnio możliwości do omawiania. Nie dzieje się nic wartego uwagi, ośmielam się nawet stwierdzić, że momentami traciłam czas. Śmiałam się kilka razy, choć byłam święcie przekonana, że podczas lektury nie obędzie się bez ataków śmiechu. Płakać też nie płakałam, chyba że z bezsilności, że nie mam wystarczającej mocy, ażeby wyczarować sobie pędzącą do przodu akcję. Jednym słowem, "52 powody, dla których nienawidzę swojego ojca" to książka całkowicie mi obojętna. Nie ma zachwytów, lecz jakieś rozpaczy szczególnej też nie ma. Po prostu troszkę jestem szokuję, bo spodziewałam się czegoś w stylu Śliweczki, a tu autorka robi mi numer i zmusza do refleksji! No tak się nie robi, jak każdy mówi, że lekka i zabawna historia to tak ma być i koniec! Jednakże,powyższy fragment recenzji był w stylu 'zachowujmy się jak Lexi', teraz przejdźmy do konkretów. Książka jest w pewien sposób wzruszająca i oryginalna, bo na podstawie fikcyjnej historii autorka pokazuje nam życie gwiazd, które wbrew pozorom nie zawsze jest słodkie i kolorowe. Momentami czułam odrobinkę współczucia względem Lexi, lecz było to chwilowe, bo zaraz potem dziewczyna robiła coś głupiego i całe to zrozumienie znikało. Żeby nie było tak szaro i buro to powiem Wam, że ogromną sympatię zdobył Luke i jest to bez wątpienia najlepsza postać z całej powieści!
Reasumując, "52 powody, dla których nienawidzę mojego faceta" to dość przeciętna książka. 'Na raz' z pewnością nie dałabym rady jej przeczytać, lecz pochłaniając w tak zwanym międzyczasie była nawet znośna. Ciężko mi ją jednoznacznie polecić, bądź odradzić, toteż decyzję o przeczytaniu powieści pozostawiam Tobie, drogi Czytelniku.
MOJA OCENA:
6/10
Pewnie nie raz, nie dwa czytałaś plotkarską gazetę. Nawet, jeżeli nie kupujesz każdego numeru toaletowej prasy to i tak czekając u dentysty, czy fryzjerki instynkt każe Ci wziąć taki magazyn do ręki. Wszystkie artykuły traktują o gwiazdach, teksty upstrzone są, często upokarzającymi zdjęciami. Zastanawiałaś się kiedyś, co by było, gdyby to właśnie twoje zdjęcie znalazło się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie ma nic lepszego, niż powiew chłodnego wiatru w upalny dzień. Kiedy nasze ciała są gorące i spocone, chłodny podmuch to ukojenie, chwila przerwy od niedającego normalnie funkcjonować gorąca. Jesteśmy Polakami, mieszkamy w Polsce. Teoretycznie, problem gorących dni nie powinien nas aż tak mocno dotykać, bo nasze państwo nie słynie z wysokich temperatur. Lecz to jest tylko teoria, praktyka, zwłaszcza w okresie letnim, wygląda już zupełnie inaczej. W każdym bądź razie, kiedy tak jak ja siedzisz w dusznym pomieszczeniu, a na zewnątrz prawie plus 40 pomyśl sobie, że w słonecznej Italii jest jeszcze gorzej. Gorzej na prowincji, piekielnie gorzej w Rzymie- stolicy antycznego miasta, miasta zabytków, kultury tradycji, miasta Grety- bohaterki naszej powieści.
Greta to samotna trzynastolatka, ma w sobie coś z kota- zawsze podąża własnymi ścieżkami, nie patrząc na innych (nie mylić z egoizmem), po prostu różni się od swoich słodziutkich, ubranych w różowe sukieneczki koleżanek. Nawiązując już do ubioru, dziewczynka ma na sobie spodnie, koszulkę i… glany! Buty przeznaczone dla miłośników buntu i ostrych brzmień idealnie odzwierciedlają charakter naszej głównej bohaterki- silna i twarda, zupełnie jak Anselmo. Ale kto to jest, ten nasz Anselmo? Tego nie wie chyba nikt, chłopiec roztacza wokół siebie aurę tajemniczości, a jego dziwna praca, w postaci rozwożenia przesyłek, które zmieniają życie ludzi, zdecydowanie nie ułatwia poznania chłopaka. Wiecznie zabiegany, roztrzepany, acz trzeźwo myślący chłopak i ona- podobnie jak Anselmo -miłośniczka cyklingu- troszkę zagubiona, odpowiedzialna za swoje życie dziewczynka. Czy z takiej znajomości może się coś wykluć?
„Pod górę jedzie się ciężko, ale wzgórze jest uczciwe, po podjeździe zawsze czeka zjazd. Zjazdy są dla tych, co potrafią zakochać się od pierwszego wejrzenia, dla tych, którzy nie boją się upaść.”
200 stron, wzruszająco pięknej treści. Takim zdaniem można określić powieść „Wiatr. Wiadomość do mnie”, która jest pierwszym tomem, więc równocześnie otwiera nową serię. Serię oryginalną, lekką, wbrew pozorom życiową. Serię mającą plusy i wady, choć ciężko jest jednoznacznie stwierdzić czego więcej, jedno jest pewne. Kto przeczyta tę powieść, na pewno ją polubi. Jest to idealna lektura na wakacje, krótka, taka na jeden wieczór. Choć szału nie było, jestem usatysfakcjonowana lekturą i już teraz, w połowie tej recenzji, zachęcam Was do przeczytania powieści. Czemu teraz, a nie dopiero na końcu? Z prostej przyczyny- będę zmuszona przedstawić Wam kilka wad, które mogą Was zniechęcić, po których przeczytaniu, już żadne ‘polecam’ do Was nie dotrze, bo zakodujecie sobie, że nie warto przeczytać książki- a to pod żadnym pozorem nie jest prawdą…
Zacznę od wad. Żeby później ,już pod koniec tego tekstu, móc się pławić i rozpływać w metaforycznym cukrze pozytywnych słów. Żeby mieć tą najgorszą część za sobą. Żeby nie czuć się źle, że nie przedstawiłam Wam minusów. Po pierwsze: Greta ma trzynaście lat, jej koleżanki również, co jest głupotą nad głupotami. Kiedy poznajemy główny wątek, czyli znajomość dziewczyny z tajemniczym chłopcem, czujemy, że Greta ma około szesnaście lat- pod żadnym pozorem trzynaście. Lecz kiedy, nasza główna bohaterka przebywa w towarzystwie swoich głupiutkich psiapsiółek, mamy wrażenie, że z miarę dojrzałej nastolatki, dziewczyna zamieniła się w rozwydrzoną, zdziecinniałą dziesięciolatkę! Takiej ilości twarzy, rozbieżności osobowości już dawno nie widziałam. I to w przypadku głównej bohaterki! Nie dobrze, oj nie dobrze. Oliwy do ognia, dodają głupie pomysły dziewczynek, a także rozmyślania rodem z harlequina. To są dwa przeogromne mankamenty, o tyle ważne ,bo dotyczą bohaterów oraz stylu Miriam Dubini. Nawiązując jeszcze do samej autorki to pisze ona w sposób bardzo prosty, zrozumiały, momentami wciągający. Najlepsze jest jednak o, że ta powieść nie jest bezsensowna i głupia! Prawie na każdej stronie znajdziemy piękne zdania, które jakby się dobrze przypatrzeć idealnie nadają się na piękne cytaty.
A co jest atutem tej powieści? Po przedstawieniu tak poważnych wad, należałoby napisać coś miłego i w tym momencie zamierzam to uczynić. Najbardziej spodobało mi się miejsce akcji, a także nietuzinkowy klimat, wreszcie oryginalny pomysł. Każdy z tych punktów postaram się rozwinąć, zacznę od pomysłu- niespotykanego dotychczas, zapierającego dech w piersiach. Nie chcę Wam zdradzać, o co dokładnie chodziło, bo pisząc to, co bardzo pragnę Wam napisać, pozbawiłabym Was frajdy i przyjemności, która wynika z czytania „Wiatru”. Mogę jedynie pogratulować autorce, że wyszła poza powielane schematy w literaturze młodzieżowej. Klimat… klimat wiąże się ściśle z miejscem akcji, bo wg mnie każda- nawet najgorsza książka- której akcja dzieje się w Rzymie ma swój nierozerwalny tajemniczy, antyczny klimat. Kocham stolicę Italii, mimo że jeszcze nigdy tam nie byłam, dlatego z tak wielką fascynacją sięgam po lektury z Rzymem w tle. Tutaj, autorka spisała się na medal, bo mimo wątku głównego i debilnych pomysłów koleżanek Grety, nie zabrakło miejsca na przedstawienie kilku miejsc. Mimo, że nie były to opisy dokładne, mi wystarczyła nazwa, kilka słów i już byłam w niebie!
„Wiatr. Wiadomość do mnie” to kawałeczek dobrej rozrywki, bądź co bądź przeznaczonej tylko i wyłącznie dla nastolatek. Wątpię, żeby powieść ta spodobała się innej grupie wiekowej, lecz nastolatki, wiecznie chodzące z głową w chmurach powinny być zachwycone historią stworzoną przez Miriam Dubini. Nie ukrywam, że tych kilka wad mnie boli i naprawdę bardzo chciałabym, ażeby ich nie było, lecz nic nie można poradzić. Trzeba jedynie mieć , że drugi tom będzie jeszcze lepiej przypominać książkowy ideał. Jeżeli jesteś nastoletnią marzycielką, masz ochotę na wakacje w słonecznej stolicy Italii, ja mogę polecić ci „Wiatr”- historię nie z tej ziemi!
MOJA OCENA:
7/10
„- Jesteś kimś wyjątkowym, a wyjątkowi ludzie nie mogą zachowywać się jak ludzie zwyczajni. Mają obowiązek być lepsi.”
Nie ma nic lepszego, niż powiew chłodnego wiatru w upalny dzień. Kiedy nasze ciała są gorące i spocone, chłodny podmuch to ukojenie, chwila przerwy od niedającego normalnie funkcjonować gorąca. Jesteśmy Polakami, mieszkamy w Polsce. Teoretycznie, problem gorących dni nie powinien nas aż tak mocno dotykać, bo nasze państwo nie słynie z wysokich temperatur. Lecz to jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Bo zło rodzi zło"
Niektórzy są typem domatora. Weekend na kanapie z książką lub pilotem od telewizora w dłoni stanowi dla nich pełnię szczęścia. Jeszcze inni nie potrafią przez minutę usiedzieć w miejscu. Ciągnie ich w nieznane, szkoda im czasu nawet na sen. Przecież tyle jeszcze zostało do zobaczenia, tyle do odkrycia! Bez wątpienia do tej drugiej kategorii zalicza się Piotr Milewski - wędrowiec, pisarz i fotograf. Odwiedził już wiele pięknych, wartych naszej uwagi miejsc.
Dzika Rosja, która kojarzy się z żelazną władzą, biedą, matrioszkami i rozległymi, nie do końca zurbanizowanymi terytoriami. Poza dostojną Moskwą, wszystko jest pospolite i ubogie. Wystarczy wyruszyć na wschód od stolicy, w stronę Syberii, żeby zobaczyć prawdziwe oblicze Rosji. Poznać ludzi, którzy zatapiają smutki i problemy w alkoholu, trzęsącymi się rękoma robią papierosy i z wielkim oczekiwaniem czekają na przyjazd kolei, kiedy to mogą sprzedać pożywienie podróżującym. Wreszcie, jako turysta, Piotr Milewski opisuje dumę Rosji, czyli kolej Transsyberyjską.
"Najważniejsze, gdy dociera się do końca jednej drogi, to dostrzec początek następnej."
Lubię literaturę faktu. Cały czas, raczyć się młodzieżówkami nie wypada. Czasami trzeba zejść na ziemię, a takie książki w tym pomagają. I rozwijają. A jeżeli są ciekawie napisane, również zachwycają i wyzwalają wiele emocji, których byście nie podejrzewali, przy czytaniu tego typu lektury. I mimo że jestem typem domatorki, to i dalekie wojaże lubię. Lecz co może zrobić siedemnastolatka, której wiecznie brakuje czasu i wciąż jest na utrzymaniu rodziców? Spakować manatki i karty kredytowe, wsiąść w samolot i lecieć na koniec świata? No nie. Siedemnastolatka, a do tego prawdziwy mól książkowy może zaopatrzyć się w książkę o tematyce podróżniczej, rozsiąść się wygodnie w fotelu i oczyma wyobraźni przeżywać podróż w nieznane.
Jeszcze przed sięgnięciem po książkę wiedziałam, że "Transsyberyjska" będzie literacką ucztą. Do lektury Milewskiego miałam ogromne oczekiwania, które, niestety, nie spełniły się nawet w połowie! Z każdą kolejną stroną przychodziło rozczarowanie i świadomość, że zostałam oszukana. Byłam zapewniana, że książka poświęcona jest problemom współczesnej Rosji. Liczyłam, że spotkam tutaj cały wachlarz charakterów, ludzi z krwi i kości, którzy tam żyją - daleko na wschodzie, w tej puszczy zwanej Syberią. A co otrzymałam? Książkową wiedzę rodem z Wikipedii, historię Rosji i etapy budowy kolei. Lubię historię, a dzieje Rosji poznaję z przyjemnością, lecz to nie miało tak być! Obiecywali mi szarlotkę, a dali sernik. Niby oba ciasta bardzo lubię, ale skoro miała być szarlotka to ja chcę szarlotkę. Już teraz rozumiecie, na czym polega cały problem?
Jak na literaturę faktu i swego rodzaju książkę podróżniczą za mało tutaj zdjęć. Zdaję sobie sprawę, że cena książki uległaby wtedy zmianie, ale... ale myślę, że warto dopłacić parę złotych i zobaczyć rosyjski krajobraz i rosyjskie realia. Po podziwianiu zamieszczonych zdjęć czuję ogromny niedosyt! I to chyba tylko ten element mogę ocenić na plus. Bo ani styl autora nie powala na kolana, ani cała historia opowiedziana w tej publikacji. Jaka okładka, taka i lektura - szara, bura, mdła i bardzo często nudna.
"Bo zło rodzi zło"
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNiektórzy są typem domatora. Weekend na kanapie z książką lub pilotem od telewizora w dłoni stanowi dla nich pełnię szczęścia. Jeszcze inni nie potrafią przez minutę usiedzieć w miejscu. Ciągnie ich w nieznane, szkoda im czasu nawet na sen. Przecież tyle jeszcze zostało do zobaczenia, tyle do odkrycia! Bez wątpienia do tej drugiej kategorii zalicza się...