-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel17
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik272
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika1981-12-15
1989-01-01
Kocham i kropka. Po latach, gdy "czynnik ludzki" trochę spowszedniał w zetknięciu z bohaterami innych arcydzieł, nadal zachwycają opisy polskiej przyrody. Dla emigrantki zesłanej tam, gdzie pory roku zmieniają się prawie niezauważalnie, nawet surowa zima jest piękna.
Kocham i kropka. Po latach, gdy "czynnik ludzki" trochę spowszedniał w zetknięciu z bohaterami innych arcydzieł, nadal zachwycają opisy polskiej przyrody. Dla emigrantki zesłanej tam, gdzie pory roku zmieniają się prawie niezauważalnie, nawet surowa zima jest piękna.
Pokaż mimo to1996-01-01
"Nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w łasce mojej." (Dz. 313)...
... i dlatego rozważania na temat językowej strony tej książki byłyby co najmniej nietaktem. A jednak pozwolę sobie zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze, kontakt z koronką i fragmentami "Dzienniczka" w przekładach uświadomił mi, jakie to szczęście, że oryginał zapisano w moim ojczystym języku. Po drugie, św. Faustyna utrwaliła w swoich słowach styl wypowiedzi charakterystyczny dla pokolenia moich dziadków, a więc osób urodzonych w pierwszej dekadzie XX wieku. Dlatego czytanie "Dzienniczka" jest jak przeglądanie starego rodzinnego albumu.
"Nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w łasce mojej." (Dz. 313)...
... i dlatego rozważania na temat językowej strony tej książki byłyby co najmniej nietaktem. A jednak pozwolę sobie zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze, kontakt z koronką i fragmentami "Dzienniczka" w przekładach uświadomił mi, jakie to szczęście, że oryginał zapisano w moim...
2012-02-24
Książka - klejnocik. A jeszcze lepiej - bombonierka z wykwintnymi czekoladkami. Sięgam po pierwszą z brzegu. Pali. Pieprzna. A więc kolejna, o, z mlecznym nadzieniem. Pieści język słodyczą, aż tu w połowie, nieoczekiwanie ujawnia gorzkie jądro. No to może następna, na chybił trafił? Proszę bardzo, jest i różana galaretka, i pomarszczona śliwka, a nawet swojska okowita w wytrawnej skorupce. Prawie dwa tuziny czekoladek. Każda jest inna, każda stanowi swój własny mikrokosmos. I każda jest grzechu warta, choć akurat te czekoladki nie idą w biodra i nie zalegają na wątrobie. Zapadają jednak w serce i poruszają mózg, powodując - jak tamte - uzależnienie.
Dlatego przestrzegam przed łykaniem całej bombonierki naraz. Miniatury należy smakować pojedynczo, z odpowiednimi przerwami na przemyślenie, przetrawienie tematu. Kieszonkowy rozmiar książki sprzyja temu, by nosić ją wszędzie i w samym środku zabieganego dnia pozwolić sobie na dziesięć minut duchowej uczty.
Amatorów literackich czekoladek ostrzegam, że bombonierka ma limitowaną edycję. Do Autorki zaś apeluję, by już teraz zaczynała szykować kolejny zestaw. Mogą być trufle.
Książka - klejnocik. A jeszcze lepiej - bombonierka z wykwintnymi czekoladkami. Sięgam po pierwszą z brzegu. Pali. Pieprzna. A więc kolejna, o, z mlecznym nadzieniem. Pieści język słodyczą, aż tu w połowie, nieoczekiwanie ujawnia gorzkie jądro. No to może następna, na chybił trafił? Proszę bardzo, jest i różana galaretka, i pomarszczona śliwka, a nawet swojska okowita w...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02-08
No i znowu po zapasach z powieścią Barbary Sęk mam w głowie kłębowisko myśli i uczuć, i zupełnie nie wiem, co napisać. Ten mój chaos wewnętrzny odzwierciedla mnogość zdarzeń, postaci i emocji zawartych w książce, ale w żadnym wypadku jej konstrukcji. Ta jest do bólu uporządkowana, co zdradzają tytuły poszczególnych rozdziałów, w których widać drugie dno. Autorka z żelazną konsekwencją prowadzi nas przez rozwój bohatera i jego dojrzewanie do roli ojca.
A treść? Jak zwykle gęsta, zawiesista. Postaci z krwi i kości, a każda ma swoje jasne i ciemne strony. Ideałów brak. Plastyczne opisy, kształtujące przestrzeń, zwłaszcza wnętrza - mieszkań i klinik. Cechy bohaterów i relacje między nimi przedstawione nie tylko w... relacjach Wojtka - narratora, to znaczy oczywiście za jego pośrednictwem, ale nie zawsze wprost. Autorka zaryzykowała, pisząc powieść w stylu "zrób to sam". Sam sobie, czytelniku, ułóż charakterystykę postaci, sam sobie wyciągnij wnioski. A bardzo dużo danych trzeba szukać między wierszami. Tacy więc będą Raczyńscy, jakie ich odbiorców czytanie.
Kolejna sprawa, wymagająca dużej autorskiej odwagi, to temat leczenia niepłodności. Przyzwyczailiśmy się już, że poglądy na temat in vitro czy IUI związane są ściśle ze światopoglądem czy wręcz religijnością. Wiadomo, kto jest przeciwny technikom wspomaganego rozrodu, ten ciemny katotalib, najpewniej wykluczony, zwłaszcza finansowo, mieszkaniec Polski B, a nawet Z. Wojtek zrywa z takim stereotypem, tym bardziej perfidnie, że najpierw daje nam się poznać jako świetny, nowoczesny facet. Po prostu marzenie niejednej współczesnej kobiety.
Ogromnie jestem ciekawa, w jakim kierunku pójdzie ruch w mrowisku potraktowanym tym kijem. Czy na Barbarę Sęk posypią się gromy typu "takich zwierząt nie ma (powiedziało dziecko, patrząc na żyrafę z zoo)", czy nagle wyjdą z ukrycia i włączą się do publicznej debaty osoby, dla których w kwestii leczenia niepłodności nie liczy się światopogląd, ale na przykład atawistyczne instynkty. Tu odrobina prywaty. Sama próbowałam zasygnalizować istnienie takich odmieńców, ale poległam. Dominika rozpłynęła się w szczęśliwym związku i kolejnej ciąży. Wojtek nie daje się rozcieńczyć. Wali w czytelnika swoimi odczuciami i trafia prosto między oczy.
Ciekawa jestem, jak powieść przyjmą ludzie zajmujący się niepłodnością zawodowo - lekarze, właściciele klinik, psycholodzy. Czy przyjmą do wiadomości swój obraz, jaki wyłania się z relacji Wojtka, czy na przykład będą oskarżać Autorkę o wypaczanie rzeczywistości. To ostatnie może im się nie udać. Wiem, ile godzin zgłębiania tematu kryje się za tą książką. Trudno jej zarzucić nierzetelność.
Niepłodność to problem pary, twierdzą lekarze, w tym dr Haliszewski. A Barbara Sęk dopowiada, jak zwykle, że nie tylko. Może nie na taką skalę jak w "Dlaczego ona?", ale równie wnikliwie bada szerszy, rodzinny kontekst kolejnej trudnej sytuacji. Nie żyjemy w próżni, więc i nasza ciąża lub jej brak nie są wyłącznie naszą sprawą. Sztafeta pokoleń, swoisty obowiązek wobec przodków, przedłużenie rodu, rywalizacja między rodzeństwem - również i nad tym pochyla się Wojtek. I trafia w sedno.
Tyle. Na razie więcej nitek z tej swojej plątaniny nie wyciągnę. Stanowczo twierdzę za to, że jest to lektura obowiązkowa nie tylko dla osób bezpośrednio dotkniętych niepłodnością. Absolutnie każdy powinien przeczytać "Miłość na szkle". Książka otwiera czytelnikowi oczy na problem, który dotyka coraz więcej par. A jeśli ktoś uważa, że jego to w żaden sposób nie dotyczy i nie interesuje (niech próbuje, a co!), może potraktować powieść jako zapis dynamicznych przemian w związku. Tego, co się dzieje między dwojgiem kochających się ludzi, gdy nagle zaczynają mieć różne priorytety i marzenia. Choćby dla tematyki dojrzewania w związku, sztuki kompromisu i rezygnacji z jakiejś części siebie - warto.
No i znowu po zapasach z powieścią Barbary Sęk mam w głowie kłębowisko myśli i uczuć, i zupełnie nie wiem, co napisać. Ten mój chaos wewnętrzny odzwierciedla mnogość zdarzeń, postaci i emocji zawartych w książce, ale w żadnym wypadku jej konstrukcji. Ta jest do bólu uporządkowana, co zdradzają tytuły poszczególnych rozdziałów, w których widać drugie dno. Autorka z żelazną...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-25
Ach, jaka ulga! Nareszcie nie ma podziału na Polskę wstążeczkową i kotylionową. I leming, i moher mają przerąbane, gdy trzeba wyfrunąć z gniazda.
A Springer jak zwykle cudowny!
Ach, jaka ulga! Nareszcie nie ma podziału na Polskę wstążeczkową i kotylionową. I leming, i moher mają przerąbane, gdy trzeba wyfrunąć z gniazda.
A Springer jak zwykle cudowny!
2012
Re-we-la-cja. Przechodząc kolejno przez pokoje swojego angielskiego domu, Bryson przedstawia historię osadnictwa, architektury, rozwoju miast, higieny, komunikacji i czego tam jeszcze dusza zapragnie. Oczywiście robi to w swoim najlepszym stylu. Książkę łyka się błyskawicznie i... równie błyskawicznie zapomina większość faktów. Przynajmniej takie było moje doświadczenie. Mogę mieć tylko nadzieję, że z "At Home" jest jak z lodami - krótkotrwała rozkosz przy jedzeniu, poczucie, że niczego się nie zjadło, i centymetry, odkładające się cichcem na biodrach. Ufam nieśmiało, że wiedza zawarta w książce jednak odłożyła mi się gdzieś tam w pamięci.
Re-we-la-cja. Przechodząc kolejno przez pokoje swojego angielskiego domu, Bryson przedstawia historię osadnictwa, architektury, rozwoju miast, higieny, komunikacji i czego tam jeszcze dusza zapragnie. Oczywiście robi to w swoim najlepszym stylu. Książkę łyka się błyskawicznie i... równie błyskawicznie zapomina większość faktów. Przynajmniej takie było moje doświadczenie....
więcej mniej Pokaż mimo to2010-01-01
"Są dzieciaki - jest zabawa", że tak pozwolę sobie, parafrazując starą reklamę, przypomnieć równie stary przepis na literacki sukces. Radomiła Birkenmajer-Walczy dołączyła do klubu zrzeszającego między innymi Astrid Lindgren i Edith Nesbit. "Ciotka, my i reszta świata" idealnie wpisuje się w kanon powieści o przygodach kilkorga małolatów. Jest prozaicznie i magicznie. Tradycyjnie i nowocześnie. Dowcipnie i nostalgicznie. Sympatyczni, wyraziści bohaterowie, zaskakujące pomysły, wartka akcja. Do tego piękna polszczyzna i Bohdan Butenko w roli ilustratora. Po prostu bomba! Kto jeszcze nie czytał, ten... klarnet. :)
"Są dzieciaki - jest zabawa", że tak pozwolę sobie, parafrazując starą reklamę, przypomnieć równie stary przepis na literacki sukces. Radomiła Birkenmajer-Walczy dołączyła do klubu zrzeszającego między innymi Astrid Lindgren i Edith Nesbit. "Ciotka, my i reszta świata" idealnie wpisuje się w kanon powieści o przygodach kilkorga małolatów. Jest prozaicznie i magicznie....
więcej mniej Pokaż mimo to
Pisałam, że mam na zbyciu dziesięć kilogramów, a "Cud metaboliczny" wygląda mi na dietę dla masochistycznych księgowych? Pisałam. Poniżej, w nawiasie.
No, to z dziesięciu zrobiło się trzynaście, szajka cholesterolu z glukozą zaczęła mi podskakiwać, a w sklepach odzieżowych uprzejme panie kierowały mnie do wieszaków z namiotami. Wtedy przeprosiłam się z "Cudem metabolicznym".
Pierwsze tygodnie odwyku były... trudne. Jedyne węglowodany, które mogłam jeść, pochodziły z chleba chrupkiego. Półtorej kromki (dla wtajemniczonych tektury, nie styropianu) w ciągu pięciu godzin. Bardzo brakowało mi owoców. Ale dałam radę, pewnie dlatego że nigdy nie chodziłam głodna. Jadłam co trzy godziny, pochłaniałam chudy lub półtłusty nabiał i warzywa. Mnóstwo warzyw. Już w pierwszym tygodniu doznałam takiego przypływu energii, że kawę piłam tylko rano, i to wyłącznie z przyzwyczajenia. Zalecane minimum 30 minut ćwiczeń pięć razy w tygodniu uskuteczniałam, chodząc na zakupy pieszo, szybkim krokiem. I co? I cud metaboliczny, naprawdę.
Pierwszy tydzień etapu drugiego był koszmarny. Ale i on minął. Wprowadziłam do diety owoce, brązowy ryż, kuskus, makaron pełnoziarnisty i takiż chleb. Teraz co trzy godziny MUSZĘ spożyć od 11 do 20 g węglowodanów netto (po odjęciu ilości błonnika). I tu miałabym ochotę potrząsnąć panią Kress. Podane przez nią tabele dozwolonych produktów są do niczego. Co dokładnie oznacza "pół filiżanki"? Czy amerykańska mandarynka odpowiada wielkością polskiej? Niekoniecznie. A gdybym tak chciała, w ramach jednej porcji węglowodanów, zagryźć banana "tekturą"? Jak to wtedy liczyć? Na początku miałam trochę pracy z ustaleniem dozwolonych ilości "paszy". Na szczęście w internecie można znaleźć ciekawe strony z odpowiednimi tabelkami. Trochę liczenia, trochę ważenia i wypracowałam sobie odpowiednie porcje.
A teraz konkrety. Jestem w szóstym tygodniu etapu drugiego. Zaczęłam uprawiać autoszafing, to znaczy wracam do własnych ciuchów sprzed lat. Część cellulitu zniknęła mi cichcem i bez żadnego smarowania czy ćwiczeń. Waga po raz pierwszy wyświetla z przodu piątkę i mniejsza już o te ósemki na drugim miejscu i po przecinku. Ogółem siedem kilo mniej. Szajka c+c niestety po pierwszym miesiącu nie skapitulowała, za to panna morfologia nigdy jeszcze nie miała się tak dobrze.
I faktycznie pokochałam tę dietę. Pozwoliłam sobie (z błogosławieństwem książki) na świąteczne odstępstwa. Nie umarłam, nie przytyłam, ale... odkryłam, że słodycze już mi nie smakują.
Podsumowując: tak, trzeba liczyć to i owo, ale po jakimś czasie człowiek nabywa miary i wagi w oczach. Owszem, ani tanio, ani dziecinnie łatwo nie jest, ale można się wyżywić w zwykłych marketach i dyskontach, nie potrzeba delikatesów. Największa zaleta? Nie głodujemy, a chudniemy.
C.d.n.
[Oddam dziesięć kilogramów w dobre ręce. A zresztą, wcale nie muszą być dobre...
Nie cierpię diet. Przez półtora roku działalności prokreacyjnej katowałam się dietą cukrzycową i wykluczającą białka mleka krowiego. Brr! Dlatego z wielką nadzieją sięgnęłam po "Cud metaboliczny", myśląc, że dostarczy mi prostych sztuczek typu: nie łącz nigdy makaronu z jajkiem lub jedz owoce wyłącznie na czczo, po których faktycznie schudnę cudownie i bez wysiłku.
No i pudło. Prezentowana w książce metoda to drastyczny reżim, podzielony na trzy etapy, z których pierwszy trwa osiem tygodni, drugi kolejne osiem lub dłużej, a trzeci - do końca życia. Wszystkie wiążą się z buchalterią - tym razem jednak nie liczymy kalorii, a węglowodany i błonnik. Dziękuję, nie kupuję.
A jednak nie posyłam książki w biblioteczny krwiobieg, ani nie wciskam jej w najciemniejszy kąt szafy. To, co podaje na temat metabolizmu B i zaburzeń hormonalnych bardzo mi się podoba. Wiem, że kiedyś dojdzie do poważnej rozmowy z moją trzustką i niewykluczone, że przeproszę się z "Cudem metabolicznym". Mam jednak nadzieję, że do tego czasu na wszystkich dostępnych w Polsce produktach będzie podana zawartość błonnika i węglowodanów, a Diane Kress, wzorem Pierre'a Dukana, zdąży poznać specyfikę polskiego podniebienia i napisze suplement swojej książki, skierowany właśnie do Polaków].
Pisałam, że mam na zbyciu dziesięć kilogramów, a "Cud metaboliczny" wygląda mi na dietę dla masochistycznych księgowych? Pisałam. Poniżej, w nawiasie.
No, to z dziesięciu zrobiło się trzynaście, szajka cholesterolu z glukozą zaczęła mi podskakiwać, a w sklepach odzieżowych uprzejme panie kierowały mnie do wieszaków z namiotami. Wtedy przeprosiłam się z "Cudem...
2013-01-19
Wciągnęło mnie już od pierwszych stron. A potem było jeszcze gorzej, czyli cała sobota z Nowakami. Mięsiste studium zdrady, samo życie, prawdziwe, rewelacyjnie podpatrzone i zapisane. Pełnokrwiści bohaterowie. Kochanka, której chciałoby się wydłubać oko zardzewiałym widelcem, wiarołomny mąż, na którym chciałoby się dokonać innej operacji chirurgicznej, choć byłoby to trudne ze względu na ewidentny brak pewnych narządów, i zdradzona żona, której trudno współczuć.
Mam alergię na opowieści o trójkątach, takie skrzywienie sprzed kilku dekad, kiedy to przedwcześnie dorwałam się do "Pestki" Kowalskiej. Ale tutaj cały wic polega na tym, że "Dlaczego ona?" to historia wielokąta, a może i wielościanu, bo przecież funkcjonuje w kilku wymiarach. Stwierdzenie, że zdrada małżeńska dotyka nie tylko małżonków, to już truizm. Autorka jednak pokazała tę prawdę jak pod mikroskopem, w dużym zbliżeniu i w niebanalny sposób.
Przykro mi, nic mądrzejszego już w tej opinii nie zeznam. Wciąż jestem za bardzo oszołomiona. Może jeszcze tylko to: żałuję, że nie ja tę książkę napisałam.
Wciągnęło mnie już od pierwszych stron. A potem było jeszcze gorzej, czyli cała sobota z Nowakami. Mięsiste studium zdrady, samo życie, prawdziwe, rewelacyjnie podpatrzone i zapisane. Pełnokrwiści bohaterowie. Kochanka, której chciałoby się wydłubać oko zardzewiałym widelcem, wiarołomny mąż, na którym chciałoby się dokonać innej operacji chirurgicznej, choć byłoby to trudne...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-20
2012-03-21
Re-we-la-cja! I najprawdziwsza prawda, począwszy od weekendowych imprez, na wizycie rodziców z Polski kończąc. Zderzenie dwóch światów. Ach, te polskie plaże! Nadmorskie zachody słońca! Bułka tarta i Mesjasz narodów!
Mój Dublin, króciutki i nietypowy, utrwalono w książce Magdaleny Orzeł lepiej niż w moich własnych zapiskach. Autorka świetnie podpatrzyła rzeczywistość i przyszpiliła ją w doskonałym stylu. Jest lekko, zgrabnie, z nutą subtelnej ironii, a tam, gdzie trzeba - odrobiną goryczy na otrzeźwienie. Polecam gorąco!
Re-we-la-cja! I najprawdziwsza prawda, począwszy od weekendowych imprez, na wizycie rodziców z Polski kończąc. Zderzenie dwóch światów. Ach, te polskie plaże! Nadmorskie zachody słońca! Bułka tarta i Mesjasz narodów!
Mój Dublin, króciutki i nietypowy, utrwalono w książce Magdaleny Orzeł lepiej niż w moich własnych zapiskach. Autorka świetnie podpatrzyła rzeczywistość i...
2015-06-13
Mniejsza o treść - rzeczy znane, obejrzane, wyczytane albo przeczuwane intuicyjnie. Tu liczy się przede wszystkim styl!
Mniejsza o treść - rzeczy znane, obejrzane, wyczytane albo przeczuwane intuicyjnie. Tu liczy się przede wszystkim styl!
Pokaż mimo to1990-01-01
Horrorów nie lubię i nie czytam. Dla tej książki zrobiłam wyjątek, bo zainteresował mnie fragment drukowany w "Przekroju" - tym starym, dobrym, krakowskim. No i gdzie ten horror? Owszem, mamy tu diabła wcielonego, są rogi i kopytka, ale przede wszystkim jest ludzka natura, którą ciągnie do Zła. Szatańskie rekwizyty na bok, tu rządzi psychologia. Uważam, że książka genialnie przedstawia problem zdrady (zwłaszcza psychicznej), manipulacji i fanatyzmu religijnego.
Początkowo Guy i Rosemary są bardzo zgodną parą i rozumieją się bez słów. Uwielbiam scenę, w której Guy symbolicznie odgradza się od całego świata, by zostać z żoną we własnej twierdzy. I nagle diabli (dosłownie) biorą jego uczucie, przywiązanie i lojalność. Jak niewiele potrzeba, by zdradzić najbliższą osobę za powodzenie w życiu zawodowym! Naiwność i pewna niedojrzałość Rosemary tylko wzmacnia ten efekt.
Diaboliczni sąsiedzi państwa Woodhouse mogą wzbudzać śmiech swoimi wierzeniami i praktykami, ale jeśli spojrzeć na nie od strony manipulacji drugim człowiekiem, szkodzenia innym, by spełnić swoje cele - śmiech zamiera w gardle.
Robi wrażenie scena, w której Rosemary jest pewna, że znalazła sojusznika i pomoc w ucieczce, a zostaje ponownie wydana swoim prześladowcom. To pewnie klasyka w horrorze i thrillerze, nie znam się, więc jestem zachwycona.
Ciekawa rzecz, na którą nikt tutaj nie zwrócił uwagi. Rosemary jest katoliczką, która odeszła od Kościoła tak sobie, mimochodem, przez zaniedbanie. Szatan przybywa do Nowego Jorku w dniu pielgrzymki papieża i Rosemary w swojej narkotycznej wizji przeżywa orgazm jak diabli, a jednocześnie ma wyrzuty sumienia, że nie poszła na stadionową mszę. Można się oburzyć na taki koncept, ale można też zauważyć, jak łatwo Zło atakuje osoby letnie religijnie, i wyciągnąć odpowiednie wnioski. "Dziecko Rosemary" w roli katechezy? Ale pojechałam! :D
Ach, jeszcze jedno. Teraz już raczej nie wracam do przeczytanych raz książek, ale dwadzieścia lat temu podczytywałam niekiedy urywki z "Dziecka Rosemary" i za każdym razem po prostu MUSIAŁAM jeść przy tym mus czekoladowy. Niebezpieczna lektura, diabelnie idzie w biodra.
Horrorów nie lubię i nie czytam. Dla tej książki zrobiłam wyjątek, bo zainteresował mnie fragment drukowany w "Przekroju" - tym starym, dobrym, krakowskim. No i gdzie ten horror? Owszem, mamy tu diabła wcielonego, są rogi i kopytka, ale przede wszystkim jest ludzka natura, którą ciągnie do Zła. Szatańskie rekwizyty na bok, tu rządzi psychologia. Uważam, że książka genialnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-29
Podręczniki podręcznikami, opracowania naukowe ciężką pracą naukowców, a i tak największą wartość mają osobiste świadectwa uczestników historii.
Podręczniki podręcznikami, opracowania naukowe ciężką pracą naukowców, a i tak największą wartość mają osobiste świadectwa uczestników historii.
Pokaż mimo to2014-07-27
Piękna bliźniaczka "Dziewczyn wojennych" Łukasza Modelskiego. Lepiej późno niż wcale.
Piękna bliźniaczka "Dziewczyn wojennych" Łukasza Modelskiego. Lepiej późno niż wcale.
Pokaż mimo to2014-11-10
Nie cierpię jeździć po świecie. Wróć. Nie cierpię jeździć po świecie jako turystka, a zwłaszcza w grupie z przewodnikiem. Dlatego prawie nigdzie nie byłam i mało co widziałam. Hehe, żarcik. Dane mi było zanurzyć się choć przez chwilę w paru krajach i poznać je z perspektywy rezydenta. Turysta lata po muzeach, zalicza po kolei różne atrakcje i kupuje pamiątki, ale rzadko kiedy ma okazję szukać tej jedynej piekarni, zaprzyjaźnić się z lokalnym hodowcą drobiu czy uzależnić od cotygodniowych felietonów w najpoczytniejszej gazecie. Co innego rezydent - jest swój, ale obcy. Z jednej strony próbuje po prostu żyć na obczyźnie, z drugiej stale węszy, śledzi, porównuje, pozostając w mniejszym lub większym rozkroku między tu i tam.
Azja mogłaby praktycznie dla mnie nie istnieć (z wyjątkiem kuchni), ale wiedziałam, że po Japonię Joanny Bator mogę sięgać w ciemno. I nieważne, że światopoglądowo Autorka i ja jesteśmy z innych bajek, a to, co ją zachwyca, mnie raczej zniesmacza. Liczą się kapitalne opisy, przefiltrowane przez doświadczenie białej Europejki, na dodatek wyjątkowo wrażliwej na wszelkie niuanse kulturowe, zwłaszcza językowe. Żaden przewodnik nie odda codzienności "gaijinki" (cudzoziemki) próbującej żyć w Tokio, a tylko takie spojrzenie mnie interesuje. Japonia Bator jest i drapieżna, i liryczna. Kiczowata i gustowna. Zdystansowana i intymna. A przede wszystkim znakomicie uchwycona. Autorce zazdroszczę jednego: to, co wymyśliłam na użytek pewnego bohatera, z którym akurat się zmagam, ona stosowała w praktyce. Chodzi o śledzenie przypadkowych przechodniów, życie przez chwilę ich życiem. Mnie zabrakło odwagi i... czasu, który niepotrzebnie marnowałam, mieszając w garach czy prasując hektary męskich koszul. Kanaryjskiego wachlarza zatem nie popełnię. Mam jednak nadzieję, że los rzuci Joannę Bator na kolejny zagraniczny uniwersytet, a my, czytelnicy, dostaniemy podobną do "Japońskiego wachlarza" smakowitość.
Nie cierpię jeździć po świecie. Wróć. Nie cierpię jeździć po świecie jako turystka, a zwłaszcza w grupie z przewodnikiem. Dlatego prawie nigdzie nie byłam i mało co widziałam. Hehe, żarcik. Dane mi było zanurzyć się choć przez chwilę w paru krajach i poznać je z perspektywy rezydenta. Turysta lata po muzeach, zalicza po kolei różne atrakcje i kupuje pamiątki, ale rzadko...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-02-21
Opis choroby, pobytu w szpitalu i ośrodku rehabilitacyjnym, przeplatany retrospekcjami z różnych okresów życia bohaterki (autorki?). Oba nurty bardzo zgrabnie połączono w całość. Przyznam jednak, że po fragmentach sprzed choroby, zwłaszcza tych dotyczących dorosłego życia, prześlizgiwałam się myślą - ot, kolejna powieść o przyjaźni, miłości, szalonych wakacjach czy skradzionym samochodzie. Fakt, napisana bardzo sprawnie, z poczuciem humoru i dużym dystansem do siebie oraz świata.
Natomiast relacje ze szpitala i ośrodka rehabilitacyjnego wręcz połykałam! Wspaniały zapis przeżyć osoby, która z dnia na dzień stała się więźniem własnego ciała. Do tego rewelacyjny portret kochanej polskiej służby zdrowia. Naga prawda, cuchnąca lateksowymi rękawiczkami.
Książkę zostawiam w domu. Stoi na półce w widocznym miejscu. Niech mi przypomina, jakie mam szczęście, że mogę robić wszystko, czego robić mi się czasem nie chce. Bo przecież mogłoby być inaczej. A gdyby los postawił mnie przed podobnym nieszczęściem, mam gotowy wzór niezłomności i wygranej walki z chorobą.
Opis choroby, pobytu w szpitalu i ośrodku rehabilitacyjnym, przeplatany retrospekcjami z różnych okresów życia bohaterki (autorki?). Oba nurty bardzo zgrabnie połączono w całość. Przyznam jednak, że po fragmentach sprzed choroby, zwłaszcza tych dotyczących dorosłego życia, prześlizgiwałam się myślą - ot, kolejna powieść o przyjaźni, miłości, szalonych wakacjach czy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pióro w łapce pierwszaka. Katastrofa. Trzeba ćwiczyć pisanie: to kot, a to kotlet. Nudy. Ale zaraz... Jak to szło? Dorota ma jelito. To jelito Inki.
No i z rozpędu przeczytałam po latach całość. Tak, to jest Musierowicz, którą kocham. Inteligentny dowcip, realia gierkowskiego PRL-u opisane mimochodem, wartości przekazane bez smrodku dydaktycznego, kapitalna kreacja bohaterów. Zabawna fabuła jest w zasadzie wisienką na torcie.
- Jakie znów jelito?!
- Grube - mruknął syn chirurga.
Chirurgów w domu nie mamy, ale kto nam zabroni ćwiczyć kaligrafię na anatomii Doroty? Dorota ma płuca, serce i jajniki. A co!
MM - dziękuję!
Pióro w łapce pierwszaka. Katastrofa. Trzeba ćwiczyć pisanie: to kot, a to kotlet. Nudy. Ale zaraz... Jak to szło? Dorota ma jelito. To jelito Inki.
No i z rozpędu przeczytałam po latach całość. Tak, to jest Musierowicz, którą kocham. Inteligentny dowcip, realia gierkowskiego PRL-u opisane mimochodem, wartości przekazane bez smrodku dydaktycznego, kapitalna kreacja...
2016-05-17
Gęste od szczegółów, duszne, zawiesiste studium... samotności.
Posmarkałam się ze wzruszenia, gdy stanęłam oko w oko z przedszkolnymi literkami z rzepem na odwrocie, przypiętymi do włochatej tablicy.
Niestety, redaktorskie skrzywienie zepsuło mi przyjemność wczesnego odgadywania, co jest grane. Celowe błędy (pomylone imiona i kalendarium) wtopiły się w tło niepoprawnego zapisu dialogów i źle postawionych przecinków. Zaiste, Melanż...
Gęste od szczegółów, duszne, zawiesiste studium... samotności.
Posmarkałam się ze wzruszenia, gdy stanęłam oko w oko z przedszkolnymi literkami z rzepem na odwrocie, przypiętymi do włochatej tablicy.
Niestety, redaktorskie skrzywienie zepsuło mi przyjemność wczesnego odgadywania, co jest grane. Celowe błędy (pomylone imiona i kalendarium) wtopiły się w tło niepoprawnego...
Rano nie było Teleranka, a po południu okazało się, że nie muszę nazajutrz wędrować do szkoły. Katastrofa! Co tam czołgi na ulicach, gdy dziesięcioletni mól książkowy nie ma dostępu do szkolnej biblioteki... Spenetrowałam więc biblioteczkę rodziców, znajdując między innymi "Sztukę kochania" i "Buddenbrooków", dwutomowe wydanie Czytelnika z 1966 roku. Wisłocką zostawiłam sobie na deser i zasiadłam do Manna, mając w pamięci niedawny serial telewizyjny na motywach powieści. Miłość na całe życie! Oczywiście początkowo skakałam po wątkach, opuszczając niezrozumiałe wówczas wtręty historyczno-polityczne, ale z czasem dojrzewałam do całości.
Od pierwszego czytania nie ma dla mnie grudnia bez Buddenbrooków. Za każdym razem identyfikuję się z innym pokoleniem bohaterów i tak się jakoś składa, że co roku ktoś inny jest mi najbliższy albo doświadczam na własnej skórze innego zdarzenia z książki. Ta zależność między powieścią a moim życiem jest wręcz przerażająca. Czy to ja żyję w literaturze, czy to "Buddenbrookowie" są tak ponadczasowi i uniwersalni, że znajdują odbicie w przeciętnej polskiej rodzinie z przełomu XX i XXI wieku? Przez całe lata byłam Tonią, niekiedy z domieszką Tomasza, a odkąd zostałam matką, boję się wręcz kolejnego czytania, żeby nie podzielić losu Gerdy.
Dla tej książki nauczę się w końcu niemieckiego i pojadę do Lubeki. Planowana data pielgrzymki to 2031 lub 2035. Kto się przyłączy?
Rano nie było Teleranka, a po południu okazało się, że nie muszę nazajutrz wędrować do szkoły. Katastrofa! Co tam czołgi na ulicach, gdy dziesięcioletni mól książkowy nie ma dostępu do szkolnej biblioteki... Spenetrowałam więc biblioteczkę rodziców, znajdując między innymi "Sztukę kochania" i "Buddenbrooków", dwutomowe wydanie Czytelnika z 1966 roku. Wisłocką zostawiłam...
więcej Pokaż mimo to