-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać258
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
-
ArtykułyOficjalnie: „Władca Pierścieni” powraca. I to z Peterem JacksonemKonrad Wrzesiński9
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2016-12-14
2016-08-16
Gdybym miała polecić bajkę dla dorosłych, to chyba wybrałabym właśnie tę książkę!
Po pierwsze: wyśmienicie się ubawiłam przy czytaniu, a to za sprawą humoru, którym rewelacyjne włada autor (tłumaczka też zrobiła dobrą robotę!). Trzeba mieć świetne wyczucie, żeby opisać bieg wydarzeń z dokładnością reportażysty, naiwnością dziecka i z angielskim poczuciem humoru! Śmiałam się na głos!
Ta dziecinna naiwność w postrzeganiu świata jest bardzo charakterystyczna dla głównego bohatera (i nie wnikajmy już z czego ona wynika ;) ). Dzięki niej idzie on do przodu jak burza, nie przejmując się kompletnie niczym, co spotyka na swojej drodze. To podejście do życia jest bajkowe i dzięki niemu czytelnik zastanawia się: a dlaczego niby w życiu trzeba się tak spinać, przecież co ma być, to będzie! I tak w zasadzie jest, tylko zazwyczaj książka to książka a życie to życie.
Historyczny kontekst całego wieku, wplecenie postaci historycznych nadają tej książce retrospektywny charakter i sprawiają, że jest jeszcze ciekawsza i zabawniejsza (choć nie zawsze poruszane wątki są zabawne). Czyta się ją jednym tchem.
Ta książka jest tak absurdalna i tak komiczna, że z chęcią znów po nią sięgnę, gdy będę chciała poprawić sobie humor.
Pirotechnika, słoń i bimber z koziego mleka!!!
Gdybym miała polecić bajkę dla dorosłych, to chyba wybrałabym właśnie tę książkę!
Po pierwsze: wyśmienicie się ubawiłam przy czytaniu, a to za sprawą humoru, którym rewelacyjne włada autor (tłumaczka też zrobiła dobrą robotę!). Trzeba mieć świetne wyczucie, żeby opisać bieg wydarzeń z dokładnością reportażysty, naiwnością dziecka i z angielskim poczuciem humoru! Śmiałam...
2017-02-09
Z literaturą SF od zawsze miałam tak, że jej po prostu nie lubiłam. W zasadzie, to bez powodu, bo nigdy też jej nie czytałam (poza szkolnym Solaris, które (!) bardzo mi się spodobało). SF nie pociągało mnie wyobrażeniem stali, komputeryzacji, nowoczesności, rzeczy, które jeszcze nie powstały a dopiero powstaną. W książkach bardziej lubiłam czasy zagubione pomiędzy starymi uroczyskami, smokami i eterycznymi elfami. Moja wyobraźnia żywiła sie naturą, nie chciała żywić się technologią. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że jednak zawęziłam sobie pole rozumienia literatury SF, albo dopiero teraz trafiłam na Dicka i posłowie Lema. Tak, SF nie trzeba czytać tak, jak ja czytałam fantasy: nie trzeba się fascynować światami, atmosferą, nie trzeba tonąć w wykreowanym świecie. Można brać go niedosłownie i rozkoszować się pytaniami, które zasiewa w umyśle, bać się odpowiedzi, które za pytaniami idą.
Z takim podejściem mogę czytać SF, choć pewnie nie każda książka SF będzie odwoływać się do tego, do czego odwołuje się Dick w Ubiku. Otóż, Ubika zaczęłam czytać ze starym podejściem do SF: oglądałam wynalazki, śledziłam akcję, węszyłam rozwiązanie intrygi i w pewnym momencie zobaczyłam, że robię coś całkowicie bez sensu, że mój wagonik odczepił się od pociągu i jedzie sobie sam, a cały skład oddala się ode mnie i widzę tylko szelmowski uśmiech konduktora, który przekręca za mna głowę o 180 stopni. Cóż było robić, wyskoczyłam ze swojego wagoniku i usiadłam na dachu lokomotywy.
Jedźmy dalej. Bieg zdarzeń, choć ciekawy, mógłby potoczyć się tak albo inaczej, zupełnie nie o to tu chodzi. Telepaci, antytelepaci, podróż na Lunę, wybuch - to mogło być cokolwiek. Ważne jest to, co próbuje robić bohater, gdy dowiaduje się coraz więcej o rzeczywistości, która na niego spada. Fascynujące jest to, że mogę być obok Joego Chipa i patrzeć na to, jak desperacko próbuje, jak bardzo się stara, jak bardzo nie ma szans. Dobrze mniemać, że to wszystko się tylko czyta, że nie jest się Joem Chipem, choć tak naprawdę się jest...
Znalezienie początku kłębka zasupłanej nici nie daje żadnych odpowiedzi a prowadzi do następnego, większego i - tak sobie myślę - nie kończącego się. W świecie Ubika czuję się tak, jakbym była niesiona przez cyklon: gdzie nie spojrzeć chaos, nie ma na czym oprzeć nóg, będzie już tylko więcej chaosu. Bardzo mi to odpowiada, bo stymuluje do myślenia. Nie czuję się na siłach pisać o pytaniach i odpowiedziach zadawanych w Ubiku - to jest zadanie i przyjemność dla każdego czytelnika.
Taki rodzaj atmosfery narastającego chaosu, pytań i zagubienia bardzo mi w książkach odpowiada. Po Ubiku chcę więcej Ubika, przerażającego Jorego i Elli.
Z literaturą SF od zawsze miałam tak, że jej po prostu nie lubiłam. W zasadzie, to bez powodu, bo nigdy też jej nie czytałam (poza szkolnym Solaris, które (!) bardzo mi się spodobało). SF nie pociągało mnie wyobrażeniem stali, komputeryzacji, nowoczesności, rzeczy, które jeszcze nie powstały a dopiero powstaną. W książkach bardziej lubiłam czasy zagubione pomiędzy starymi...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-27
Autora nie znasz, na thrillerach nie znasz się kompletnie, ale ten zapowiada się dobrze, więc czytasz. Zdania ładne, jest zabawnie, trochę niby straszno, ale nie za bardzo. Akcja musi się czymś żywić, a ty jesteś dużą dziewczynką, która nie lubi tylko horrorów, ale resztę tak.
Przyjeżdżasz do małej, zapyziałej wsi. Jesteś z dużego miasta, więc chcesz potraktować to jako ciekawą wycieczkę na łono natury: do kur, pierza i smoły, tylko tych ostatnich dawno już tam nie ma. Skąd możesz to wiedzieć, skoro jesteś z miasta i o wsi, tak naprawdę, gówno wiesz? Wydaje ci się, że odetchniesz czystym powietrzem z lasu, wyluzujesz się, posłuchasz, co tu się dzieje, oderwiesz wzrok i palec od ekranu telefonu, bo Instagram w Zyborku po prostu nie istnieje. Przyjechałaś, jest ci niespodziewanie dobrze, bo Żulczyk okazuje się być zabawny, żarty ma śmieszne, klnie z wyczuciem, czyli dużo, ale dokładnie tam gdzie trzeba, natomiast zdania kroi takie, że z zachwytu zaczynasz przestępować z nóżki na nóżkę i w głowie robisz mini plebiscyt na ulubiony akapit.
Stoisz na ścieżce Zyborka, rozglądasz się z niedowierzaniem po brzydkich domach na burych, zaniedbanych podwórkach. Odgryzasz kawałek wege bajgla z bio pomidorem i eko rukolą, spoglądasz na swoje nowe, białe Conversy i szczerze się dziwisz, bo wydawało ci się, że takie budowlane maszkarony istnieją już tylko w pamięci ludzi, którzy dorastali w latach ‘90. Jest brudno, smutno i wstecznie, ale słuchasz Jakubowego głosu i zanosisz się niedobrym śmiechem, mijając kolejne postacie, bo zorientowałaś się już, że im się bardzo nie udało, że oni i one mogą być w twoim wieku, ale wygądają na zmęczone i sprane piętnaście lat więcej, więc, tak jakby, to tobie udało się lepiej w tym rozdaniu. Śmiejesz się nienaturalnie głośno, jednak w duszy zaczynasz się trochę pocić, bo myśl, że ty też mogłaś zacząć i skończyć swoje życie w Zyborku, mieć zyborskie przyzwyczajenia, codzienność i tylko smutki, staje się za bardzo wyraźna. Sprawnie uciszasz te niewygodne głosy w głowie (masz w tym wprawę) i możesz być z siebie dumna, bo to odruch podobny do tego, którym zawsze uciszasz paskudne wyrzuty sumienia.
Robi się spokojniej i ciszej, minęłaś Andżelę i Sebę, więc idziesz dalej przez Zybork, sprawdzasz, dokąd zaprowadzi cię ten zabawny Jakub. Musisz przyznać, że mieszkańcy jego miasteczka są bardzo realni, widzisz ich i słyszysz, jakby byli prawdziwi. Podoba ci się, że masz na sobie czapkę niewidkę, ale dostrzegasz wszystko, co tu się dzieje. Siedzisz obok młodego Mikołaja i z cielęcym zachwytem patrzysz na Dziewczynę, a za chwilę, jesteś w swojej/jego głowie, która przeżywa sto jeden galopad głupich, nastoletnich myśli. Powoli zaczyna do ciebie docierać, że jest tu coś dziwnego, bo zanika granica dzięki której rozróżniałaś, co jest Żulczykowe, a co twoje. Jego myśli układają się w tak plastyczne sekwencje, że zaczynasz je brać na pół za swoje, na pół za jego. Czytasz o ludzkich emocjach i łapiesz się na tym, że znasz je od podszewki, bo są twoje, tylko były zakopane gdzieś głęboko, w worku z napisem sweet ’90. Coraz mniej pewnie idziesz przed siebie, Zybork pustoszeje, bo i godzina taka, że wszyscy wrócili do domów. Ty jesteś z dużego miasta, w Zyborku nie masz swojego miejsca, więc idziesz dalej.
Stoisz na wylocie ścieżki z miasteczka, na plecach czujesz jeszcze ciepłe promienie słońca, ale przed tobą jest już tylko ciemniejąca plama wilgotnego lasu. Uspakajasz się głębokim oddechem. Przecież wszystko musi być dobrze, zobacz, niedawno odebrałaś przesyłkę z ebay’a i właśnie testujesz nowy zapach swojej ulubionej marki Demeter: „Thunderstorm” i zaczynasz się śmiać sama do siebie, bo przecież „Thunderstorm” idealnie pasuje do „Wzgórza psów”! Pachnie wilgotną ściółką, ziemią, deszczem, rozmiękłym drewnem. Ależ z ciebie szczęściara! Pachniesz, jakbyś naprawdę była w jego książce, a w dodatku odkryłaś, że na Spotifay’u jest playlista o nazwie „Wzgórze psów”! Przez chwilę znów idziesz pewniejszym krokiem, mijasz ostatnie światła Zyborka, pachniesz piwnicą Demeter i to jest ostatnia chwila, w której czujesz, że jeszcze trochę cię to bawi. Jakby na potwierdzenie, w uszach rozbrzmiewa deliakatne „Lorelei” Cocteau Twins, więc mówisz sobie, że las piękny, a ten Żulczyk, to na pewno ukryta głęboko, wrażliwa dusza.
Idziesz dalej, nie wiesz nawet kiedy, ale zbliżasz się już do połowy prawie dziewięćsetstronicowej książki. Czujesz fantomowe słońce na plecach, ale wciąż idziesz, twoja stopa napotyka na gałąź, która z suchym trzaskiem rozpada się pod podeszwą. Odruchowo spoglądasz za siebie, nikogo tam nie ma, ale coś zmienia się w jednej chwili. Przed tobą jest już inny widok, zmieniło się wszystko, a w zasadzie nic. Przed tobą jest ten sam las, który zmienił się całkowicie. Nie ma już w nim nic z naturalnej, chłodnej przestrzeni. Zrobiło się ciemno, mgła wylazła nie wiadomo skąd, a anegdoty zyborskie przestały sprawiać, że chichrasz się pod nosem. Z trudem kończysz tego cholernego, wegańskiego bajgla. Tu, w głębi lasu, nie ma nawet gdzie kupić karmelowej kawy, w papierowym kubku, za 20 zł, zasięgu też nie ma, twój telefon rozpaczliwie usiłował ci to powiedzieć, szukał, sondował powietrze, ale ty uparcie podgłaśniałaś Spotyfy’a i teraz masz już tylko drgające 3% baterii. Zdejmujesz słuchawki, wytężasz wzrok, bo ciemno, a światło idzie tylko od schowanego za horyzontem słońca. No, teraz zrobiło się nieswojo. To już jakby na pewno nie jest ten zabawny, pokazany w krzywym zwieriadle Zybork.
Z daleka dochodzą cię odgłosy pijackiego darcia mordy, lub obijania pijackiej mordy o asfalt, którego przecież w Zyborku jeszcze nie ma, więc słyszysz, jak jeden z drugim przewraca się na dziurawą, pylistą drogę. W słuchawkach Geberchlichkeit I Burzum, żołądek skleił się sam ze sobą, czujesz go w przełyku, a to nie zapowiada nic dobrego. Wiesz już, że szaleństwo jest wpisane w historię tej miejscowości, a że jest pochodzenia polskiego, to nie będzie polegało na jedzeniu zdrowej, tłustej ziemi, jak to było u Marqueza. Masz klaustrofobiczne przeczucie, że będzie mroczniejsze. I w tym momencie zaczynasz słyszeć, jak czyjeś zęby skrobią o kamienie albo o kości, masz wrażenie, że w półmroku widzisz to i czujesz, że wszystko dzieje się na wyciągnięcie ręki, tylko ta cholerna mgła. Nie jest już ani trochę zabawnie, nie jest już ani trochę śmiesznie. Nie rozśmiesza cię nawet to, że do tramwaju wsiadasz objuczona jak wielbłąd i zamiast wziąć do poczytania cienką gazetę, bierzesz książkę, której gabaryty są większe niż bryła dużej cegły. Gdyby nie śmierdziało od ciebie siarką, to ktoś mógłby pomyśleć, że w tramwaju czytasz Biblię.
Śmiejesz się bardzo nerwowo i nie odpuścisz ani zdania, aż do momentu, w którym przejdziesz ten przeklęty las, aż zjesz i przetrawisz Starą Papiernię, odwrócisz proces mącenia umysłu zapoczątkowany w Zyborku. Jesteś naiwna i głupia, bo prawda jest taka, że to Zybork zadecyduje, czy wypuści cię z powrotem do światła i życia. Pomyśl o tym, miastowa klucho, że kawałek ciemnego i mglistego lasu połknęłaś razem z tym przeklętym bajglem. Nie trzeba było jeść podczas czytania.
W tej chwili jestem w połowie, szanowny panie Żulczyku, i czuję, że z chęcią wypiłabym z kimś wódkę, posłuchała kilku brzydkich piosenek i nie zapytała o tę przeklętą wieś nigdy więcej. Ach, do playlisty na Spotify’u dodałabym utwór „Stammer” Raime i zaocznie zapiszę się już na jakąś terapię.
Autora nie znasz, na thrillerach nie znasz się kompletnie, ale ten zapowiada się dobrze, więc czytasz. Zdania ładne, jest zabawnie, trochę niby straszno, ale nie za bardzo. Akcja musi się czymś żywić, a ty jesteś dużą dziewczynką, która nie lubi tylko horrorów, ale resztę tak.
Przyjeżdżasz do małej, zapyziałej wsi. Jesteś z dużego miasta, więc chcesz potraktować to jako...
2016-04-12
Z chęcią zabrałam się za tę książkę, ponieważ lubię wiedzieć o czym toczy się debata publiczna. Ja lubię wiedzieć, politycy-niekoniecznie.
"A w konopiach strach" jest wywiadem przeprowadzonym przez Marię Mazurek z profesorem Jerzym Vetulanim. Bardzo dobra forma do przekazania dużej ilości informacji. Vetulani dzieli się rozległą wiedzą na temat mechanizmów rządzących uzależnieniami, rodzajów uzależnień, umiejscowieniem ich w mózgu. Snuje opowieść o różnych środkach uzależniających, robi celne dygresje do historii i Biblii. Daje bazę informacji o zastosowaniu marihuany medycznej (tak, to jest ważne, książka jest o marihuanie medycznej!) i pobieżnie opowiada o marihuanie stosowanej rekreacyjnie.
Czuję lekkie zakłopotanie, ponieważ profesor Vetulani ma 80 (tak, osiemdziesiąt!!!) lat a ja 29. Bardzo bym sobie życzyła mieć tak rześki umysł, tak jasny ogląd spraw, tak genialną pamięć w jego wieku. To jest ewenement, że człowiek w jego wieku (nikomu nic nie wypominając) ma takie nowoczesne poglądy.
Wywiad czyta się przyjemnie i szybko, gdyż, obok dawki informacji, jest też doza humoru.
Na samym końcu jest rozmowa z doktorem Markiem Bachańskim, który leczył medyczną marihuaną lekooporną padaczkę u dzieci. Również bardzo ciekawa rozmowa.
Warto przeczytać, żeby wiedzieć o czym jest mowa w debacie publicznej, jakie jest działanie medycznej marihuany, czego nie wiedzą politycy i dlaczego tak bardzo boimy się cannabis.
Zdrowie Jerzego Vetulaniego!
Z chęcią zabrałam się za tę książkę, ponieważ lubię wiedzieć o czym toczy się debata publiczna. Ja lubię wiedzieć, politycy-niekoniecznie.
"A w konopiach strach" jest wywiadem przeprowadzonym przez Marię Mazurek z profesorem Jerzym Vetulanim. Bardzo dobra forma do przekazania dużej ilości informacji. Vetulani dzieli się rozległą wiedzą na temat mechanizmów rządzących...
2017-04-23
Sięgnęłam po Barona drzewołaza i nie wiedziałam ani co to za autor, ani co to za książka i czego mogę się po niej spodziewać, czyli klasyczny strzał w ciemno.
Po przeczytaniu tytułu i kilku pierwszych rozdziałów wiedziałam już na pewno, że książka będzie szumieć wysoko nad ziemią.
Calvino posługuje się tu formatem dawnych powieści (powieść łotrzykowska, romans) i w takiej konwencji utrzymuje narrację i wydarzenia.
Muszę przyznać, że niebywale spodobały mi się postacie kobiece. Zacznę od szalonej siostry Cosima, niedoszłej mniszki o oryginalnych upodobaniach kulinarnych, która w kuchni wyczyniała rzeczy makabryczne: upiekła w całości jeża, zrobiła tort z nóżek koników polnych, czy ułożyła piramidę ze ślimaczych główek. Battista była cicha, skryta i zaciekła, nie potrafiła mówić o swoich uczuciach i myślach, emocje wolała wypowiadać w kuchennym języku makabry. Następną postacią jest matka głównego bohatera, pani generałowa - równie małomówna, co córka, zdyscyplinowana, uporządkowana, otaczająca troskliwą opieką zbuntowanego syna i kochająca go tą dziwną i piękną miłością, którą tylko matki potrafią obdarzyć swoje dziecko. Ostatnią, nietuzinkową kobietą, jest Viola - wielka miłość barona drzewołaza. Viola to pewna siebie, cyniczna, zimna, władcza i zła wiedźma; robi to, na co ma ochotę, dąży do celu po trupach, rani wszystkich dookoła (w tym tego, którego najbardziej kocha) i w rezultacie traci wszystko. Podobają mi się złe kobiety, prawda? ;)
W powieści można znaleźć dużo ciekawych, mniejszych i większych wątków, odniesień do filozofii i historii, opowieści o miłości do natury i przyrody oraz historyjkę o łotrze, który zrezygnował z bycia rozbójnikiem, przestał kraść i napadać ludzi, bo wolał rozkoszować się lekturą w spokoju leśnego gąszczu.
Barona drzewołaza można czytać na wiele sposobów i każdy będzie dobry, ale najlepiej wspiąć się na drzewo, nazbierać do kieszeni owoców i rozkoszować się niecodzienną lekturą i naturą.
Sięgnęłam po Barona drzewołaza i nie wiedziałam ani co to za autor, ani co to za książka i czego mogę się po niej spodziewać, czyli klasyczny strzał w ciemno.
Po przeczytaniu tytułu i kilku pierwszych rozdziałów wiedziałam już na pewno, że książka będzie szumieć wysoko nad ziemią.
Calvino posługuje się tu formatem dawnych powieści (powieść łotrzykowska, romans) i w takiej...
2016-05-19
Po "Coco" sięgnęłam, ponieważ chciałam dowiedzieć się czegoś o słynnej projektantce mody. Myślałam, że opowieść będzie stricte biograficzna. Mniemam, że jednak taka nie była.
Sanchez-Andrade napisała powieść psychologiczną na kanwie życia Coco Chanel. Nie opisała szczegółowo życia projektantki mody (czego się spodziewałam) a przekonująco naszkicowała portret kobiety o imieniu Coco. Opisała jak wyobraża sobie myśli i uczucia dziewczynki oddanej na wychowanie do sióstr zakonnych, pokazała jak mogła sobie radzić z otaczającą ją rzeczywistością utalentowana, ambitna i spragniona miłości dziewczyna. Każdy etap życia Coco został rozłożony na psychologiczne kawałki a wszystko po to, aby pokazać złożoną osobowość francuskiej ikony mody.
Opowieści o dawnych czasach są przeplecione wstawkami z teraźniejszości, w której stara kobieta boi się zbliżającej się do jej głowy kuli z pistoletu. To drażniło mnie w książce najbardziej: ciągłe wracanie do kuli, która zaraz, już, już ma przebić skórę na skroni. Wiem, że to taki zabieg stylistyczny autorki, ale irytujący a zbyt często powtarzany stał się po prostu nudny. Pomijając wstawki z kulą, książkę czyta się bardzo dobrze - świetny portret psychologiczny.
Autorka nigdy nie nazywa bohaterki Coco Chanel, mówi o niej Coco, Chudzina, madame de, lub mademoiselle. W powieść wplecione są postacie i wydarzenia historyczne a także cytaty, które -tak myślę- są prawdziwe.
Bardzo dobry rys psychologiczny, świetny portret tamtych czasów a dla wnikliwych lustro, w którym mogą obejrzeć siebie niezależnie od tego jakiej są płci czy są projektantami mody czy sprzedawcami marchwi. Wrażliwy duch zawsze znajdzie coś do oglądnięcia samego siebie.
Po "Coco" sięgnęłam, ponieważ chciałam dowiedzieć się czegoś o słynnej projektantce mody. Myślałam, że opowieść będzie stricte biograficzna. Mniemam, że jednak taka nie była.
Sanchez-Andrade napisała powieść psychologiczną na kanwie życia Coco Chanel. Nie opisała szczegółowo życia projektantki mody (czego się spodziewałam) a przekonująco naszkicowała portret kobiety o...
2016-12-21
Widzę po opiniach, że czytanie "Dzidzi" boli. Że czytanie o polskiej głupocie, krótkowzroczności, zacietrzewieniu, karłowatej moralności, marnej duchowości, mentalnej duszności, MojejRacjiNajmojszej uwiera, jak jasna cholera. Powiem szczerze, że ma uwierać i ma być złym lustrem, w którym zobaczymy choć część naszej głupoty, ograniczeń, strachów i zabobonów.
Wątków i pytań jest tutaj wiele: czy wojna w obronie ojczyzny jest piękna, wzniosła, ubogacająca (mam już uczulenie na ten wyraz)? Czy każdy musi chcieć umierać za ojczyznę? Czy każda matka musi chcieć żeby jej dziecko zginęło jako bohaterski mały powstaniec? Czy każda matka musi dać sobie radę z opieką nad niepełnosprawnym dzieckiem? Mitologizacja powstania warszawskiego. Stereotypy ludzkich zachować w ekstremalnych warunkach. Niewyobrażalny trud wychowania niepełnosprawnego dziecka. Cały zestaw przywar dopasowany do różnych warstw polskiego społeczeństwa. Powiedzieć, że jest tu kumulacja wszystkiego, to i tak nic nie powiedzieć. Oglądaliście Państwo "Dzień Świra"? To taki właśnie polsko-historyczno-martyrologiczno-powstańczo-"niepełnosprawny" Dzień Świra. Nie trzeba bać się makabrycznych opisów w Dzidzi, ani brać ich dosłownie, bo nie chodzi o to, żeby epatować, ale o to, żeby walnąć pięścią między oczy. Ja widzę różnicę między pierwszym a drugim.
Z literackiego punktu widzenia dodam, że bardzo podoba mi się sposób wykorzystania, łamania, zmieniania, innego kończenia frazeologizmów, powiedzeń, powiedzonek, które płyną tu wartką rzeką. Podoba mi się również pomysł na konstrukcję książki i Wielka Improwizacja (choć pisanie o Dzidzi, że coś się w niej podoba, wywołuje u mnie nerwowy chichot).
Dzidzię zostawię sobie na półce, żeby nie czuć się zbyt pewnie w swojej polskiej, obywatelskiej i ludzkiej skórze, żeby wracać do niej, ilekroć zacznę uniformizować swoje myślenie, zbyt łatwo i pochopnie wydawać opinie na temat innych ludzi, szafować sądami o jedynej moralności i monopolu na kamienowanie ludzkich zachowań.
Czyli mam nadzieję już do Dzidzi nie wracać i trzymać ją na półce jako przestrogę, jak pudełko gwoździ, które, jak już, służą do tego, żeby je łykać po 44 na raz.
Widzę po opiniach, że czytanie "Dzidzi" boli. Że czytanie o polskiej głupocie, krótkowzroczności, zacietrzewieniu, karłowatej moralności, marnej duchowości, mentalnej duszności, MojejRacjiNajmojszej uwiera, jak jasna cholera. Powiem szczerze, że ma uwierać i ma być złym lustrem, w którym zobaczymy choć część naszej głupoty, ograniczeń, strachów i zabobonów.
Wątków i pytań...
Yalom pisze tę książkę, korzystając z doświadczenia psychiatrycznego, psychoterapeutycznego, ale i pisarskiego, dlatego czyta się ją tak dobrze. A o czym ona jest? O śmierci.
Każde z opowiadań zawiera inne spojrzenie na kres - może to być sprzeciw, wyparcie, rozpacz, może to być nawet akceptacja.
Rozgryzanie tematu śmierci jest tym bardziej "przekonujące", że dokonuje go 83-latek, który ma za sobą długie i piękne życie i wie, że on sam musi zmierzyć się z tym niełatwym tematem.
Z pewnością inaczej tę książkę odbiorą psychoterapeuci, psychoterapeutki, ale można przeczytać ją z przyjemnością bez wykształcenia kierunkowego (ja).
Umysł Yaloma jest bystry, analityczny, spostrzegawczy i wrażliwy, autor jest w świetnej formie intelektualnej i z przyjemnością podążałam za jego wywodami i wnioskami.
Myślę nawet, że jestem o krok od tego, aby sięgnąć po "Rozmyślania" Marka Aureliusza, co kiedyś wydawało mi się zupełnie niepotrzebne, zbędne, bo przecież i tak nic z tego nie zrozumiem. Myślę, że dam sobie szansę, bo Yalom pokazał mi, że to może być wciągająca i fascynująca lektura. DLA KAŻDEGO.
Poczytajcie o śmierci, to wbrew pozorom jest krzepiąca lektura.
Yalom pisze tę książkę, korzystając z doświadczenia psychiatrycznego, psychoterapeutycznego, ale i pisarskiego, dlatego czyta się ją tak dobrze. A o czym ona jest? O śmierci.
Każde z opowiadań zawiera inne spojrzenie na kres - może to być sprzeciw, wyparcie, rozpacz, może to być nawet akceptacja.
Rozgryzanie tematu śmierci jest tym bardziej "przekonujące", że dokonuje go...
Klara i słońce to powieść, do której z biegu dostajemy kod dostępu. Nie ma tutaj mapy i objaśnień - choć akcja rozgrywa Kiedyś W Przyszłości. I bardzo dobrze, bo nie chodzi tutaj o sam fantastyczny świat przedstawiony, a o stare dobre uczucia, emocje, empatię.
Jak to się dzieje, że ludzie przestają fascynować się światem, który ich otacza, unifikują się, korygują się do jednej właściwej funkcyjności, parametrów, a zapominają o relacjach z drugim człowiekiem i pięknej wyjątkowości jednostki?
Przewrotne jest to odwracanie porządków, ale daje świeżą perspektywę, dzięki której z przyjemnością patrzysz na swoje wnętrze, zdolność oceniania sytuacji, rozpoznawania emocji i instalowania się w przestrzeni społecznej. P.S. o ile masz dobry dostęp do rozpoznawania swoich procesów poznawczych, hehe.
Klara i słońce to powieść, do której z biegu dostajemy kod dostępu. Nie ma tutaj mapy i objaśnień - choć akcja rozgrywa Kiedyś W Przyszłości. I bardzo dobrze, bo nie chodzi tutaj o sam fantastyczny świat przedstawiony, a o stare dobre uczucia, emocje, empatię.
Jak to się dzieje, że ludzie przestają fascynować się światem, który ich otacza, unifikują się, korygują się do...
2016-01-20
Potrzebowałam dobrego kryminału, potrzebowałam książki, która mnie wessie wartką akcją, sprawi czytelniczą przyjemność, oderwie od szarego dnia. W ręce wpadła mi "Mgła", przeczytałam jej krótki opis, dwa słowa Tokarczuk i stwierdziłam, że może będzie dobrze.
Początek szedł mi mozolnie, nie było wartko, nie było aż tak wciągająco, jak się spodziewałam. Zweryfikowałam swoje nastawienie i czytałam dalej. Fabuła nie wciągnęła mnie jak wir, ale szła swoim torem, ciekawie odsłaniajac następne fragmenty.
Nie będę pisała o czym jest książka, streszczeń jest mnóstwo. Skupię się na tym, co mi się spodobało.
"Mgła" jest napisana bardzo równo, napięcie jest dozowane starannie, ale nie ma obawy, że podczas lektury ktoś zejdzie na zawał serca. Szczegółowo i sprytnie zarysowane zostały postacie: są to trójwymiarowi ludzie, którzy mają swoje przyzwyczajenia, ograniczenia, uprzedzenia, ułomności, koszmary i czarne strony duszy. Muszę powiedzieć, że świat urojeń i snów został przedstawiony niesamowicie wiarygodnie - tak, to się może przyśnić każdemu.
Spodobały mi się przejścia pomiędzy niektórymi rozdziałami: np. bohaterka A pod koniec rozdziału drugiego kładzie się spać; rozdział trzeci zaczyna się od tego, że bohaterka właśnie się budzi, ale nic nie pasuje do bohaterki A i po chwili okazuje się, że rozdział zaczął się od historii bohaterki B. Sprytne.
Akcja książki dzieje się we współczesnej Warszawie (głównie) i taką ją opisuje. Zdarzenia i rzeczywistość są jak najbardziej współczesne i zahaczające o aktualne problemy. Na plus.
Bardzo dobre i plastyczne są opisy miejsc i postaci, które pomagają wczuć się w rolę śledczego. Subiektywny plus za perfumy jaśminowe i ładnie opisaną kobiecą garderobę - nie mogłam się powstrzymać.
Akcja nie jest lawinowa, porywająca, ale jest ciekawa i realistyczna.
Na początku przytłoczyła mnie ilość stron (700), ale z przyjemnością dokończyłam czytanie.
Nie znam się na kryminałach, na polskich tym bardziej, ale ten mi się podobał i w kategorii kryminalnej stawiam go wysoko. Z chęcią przeczytam kolejna książkę Malanowskiej.
Potrzebowałam dobrego kryminału, potrzebowałam książki, która mnie wessie wartką akcją, sprawi czytelniczą przyjemność, oderwie od szarego dnia. W ręce wpadła mi "Mgła", przeczytałam jej krótki opis, dwa słowa Tokarczuk i stwierdziłam, że może będzie dobrze.
Początek szedł mi mozolnie, nie było wartko, nie było aż tak wciągająco, jak się spodziewałam. Zweryfikowałam swoje...
2017-01-30
Na początek mała dygresja: śledzę przypadkowość z jaką książki wpadają mi w rękę i nieodmiennie mnie to zachwyca. Uwielbiam to, że czekają na mnie za rogiem, za węgłem, w tylu niespodziewanych miejscach, że często mam z tego powodu miłą niespodziankę. Jak widać, zachwyca mnie zarówno rozmowa z naukowcem, przypadkowo kupione na wyprzedaży bibliotecznej opowiadania (bo tytuł dobry) czy prezent, który dostaję od kogoś, kto zna mnie jak własną kieszeń. Tak, ja z gatunku tych, co cieszą się mrozem w zimie, kurzem w lecie czy mgłą w lesie. Dobra, wracając do rzeczy.
Dosyć przypadkowo poszłam na wykład "Ulotna trwałość związków monogamicznych", (którego bohaterem miał być Bogusław Pawłowski) - tytuł ciekawy, wykładowca mi nieznany - róbmy rzeczy nowe, chodźmy na wykłady mimo tego, że studia skończyliśmy dawno, dawno temu, dlaczego nie?! Otóż, po wejściu do sali okazało się, że chyba tylko ja jestem tu przypadkiem, gdyż sala pękała w szwach a słuchacze czekali z wypiekami na twarzy na rozpoczęcie się wykładu. Temat przepastny, czasu zdecydowanie za mało, ale profesor ma niesamowitą wiedzę w temacie, mówi jasno, zwięźle i bardzo ciekawie. Słowem: zachciało mi się więcej! Z pomocą pospieszyła mi książka, którą czyta się miło i szybko.
Forma rozmowy pozwala dobrze rozeznać się w temacie nawet laikowi, gdyż pytający, Tomasz Ulanowski, nie pozwala na zostawienie żadnych niejasności czy wątpliwości. Dopytauje, wierci, świdruje i - niewątpliwie - miło spędza czas.
W każdym rozdziale poruszany jest inny temat a muszę przyznać, że każdy ciekawy i często zaskakujący. Och, ileż od nas nie zależy (choć wydaje nam się, że dokonujemy świadomych i racjonalnych wyborów!) Ileż ciekawostek mamy w genach, jak bardzo jesteśmy zależni od naszych neuroprzekaźników, hormonów i ewolucji :) Dla równowagi są też rzeczy, które zależą od nas bardzo i które to, jako homo sapiens, spieprzamy koncertowo, np. drapieżne wykorzystywanie zasobów natury, niegospodarne korzystanie z tego, co JESZCZE mamy. Perspektywa ekologiczna jest dosyć czarna, ale do przeczytania książki serdecznie zachęcam, bo, choć streszczać jej nie chcę i nie umiem, to myślę, że lepiej przeczytać i wiedzieć niż nie czytać i nie wiedzieć. A dotyczy to ekologii, ewolucji, kobiety, mężczyzny, szympansa bonobo, społeczeństwa, przyrody, świata.
Na początek mała dygresja: śledzę przypadkowość z jaką książki wpadają mi w rękę i nieodmiennie mnie to zachwyca. Uwielbiam to, że czekają na mnie za rogiem, za węgłem, w tylu niespodziewanych miejscach, że często mam z tego powodu miłą niespodziankę. Jak widać, zachwyca mnie zarówno rozmowa z naukowcem, przypadkowo kupione na wyprzedaży bibliotecznej opowiadania (bo tytuł...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10-11
"Uległość" jest pierwszą książką Houellebecqa, którą przeczytałam. Nie wiem czy to dobrze zaczynać własnie od tej, ale cieszę się, że jeszcze tyle Houellebecków zostało mi do przeczytania.
Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie struktura narracji: wychodzimy od pięknych rozważań o sztuce i literaturze, ale nie ma tu nic nudnego ani napuszonego, dalej, idziemy wraz z narratorem po ulicach Paryża, słuchamy go, jak narzeka na swoją ospałość, niedouczenie czy lenistwo. Jesteśmy w jego głowie, gdy w strumieniu świadomości mówi, że ktoś go nudzi a ktoś jest fascynujący, słyszymy krytyczne rozważania o jego nieatletycznym ciele i przyjemności, którą daje seks ze studentkami. Jak na dłoni widzimy ospałe, lękliwe a może nieumiejętne podejście do kwestii miłości. I w końcu, moje ulubione: jedzenie! Niemal każda ważna kwestia jest poparta solidnym wyimkiem z menu cateringowego lub innego! Żarty żartami, ale tę książkę czyta się bardzo dobrze. Język rozważań kwestii politycznych, społecznych, obyczajowych nie musi być trudny i niezrozumiały, wystarczy, że sam temat jest ciężkiego kalibru i interpretacja tegoż nastręczy wiele problemów.
"Uległość" daje do myślenia, ale nie w sposób sztampowy, jedynie słuszny, narzucający; mimo, że klaustrofobiczna, to poszerza pole widzenia i zostawia w głowie wiele pytań. Sieje dobry ferment, bo i straszno tu i bardzo ciekawie.
I nieustające odniesienia do Huysmansa - przecież to jest kawał niesamowitej literatury.
"Uległość" jest pierwszą książką Houellebecqa, którą przeczytałam. Nie wiem czy to dobrze zaczynać własnie od tej, ale cieszę się, że jeszcze tyle Houellebecków zostało mi do przeczytania.
Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie struktura narracji: wychodzimy od pięknych rozważań o sztuce i literaturze, ale nie ma tu nic nudnego ani napuszonego, dalej, idziemy wraz z...
2016-08-30
Moje odczucia przy czytaniu tej książki ułożyły się w sinusoidę: wydarzenie roku 2015 we Francji!, potem lekki dół, znów góra i znów lekki spadek, ale ogólnie jest dobrze.
Bałam się, że będzie to opowieść o kalekach cywilizacyjnych, o dorosłych smutnych ludziach, wykolejeńcach życiowych, opowiedziana schematycznie i nudno. Otóż nie.
Główny bohater zaczyna mieć problemy: traci dach nad głową, stracił pracę. Jest fajnym gościem, zna się na muzyce, przez całe życie sprzedawał płyty, poznał wielu ludzi, ma sporo znajomych, ale nie ma farta. Jest to historia jego smutnego upadania.
I w zasadzie postać Subutexa jest tłem, na którym rysują się inni ludzie. Główna postać łączy ze sobą mapę żyjącego Paryża.
Despentes ma świetny zmysł obserwacji i cudownie pokazuje charaktery, wykorzystując do tego zaledwie jeden rozdział. W tym rozdziale snuje potok skojarzeń, myśli, oddaje esencję wyciśniętą do ostatniej kropli. Czytając, wydawało mi się, że każda osoba ma osobny album ze zdjęciami robionymi z ukrycia i autorka pokazuje mi te zdjęcia, aby lepiej oddać nastrój, wrażenia, żeby słowa miały lepszy kontekst. Ale to przecież tylko tekst? No właśnie, tu Despentes jest doskonała i nie potrafiły tego zepsuć (no, prawie) literówki i błędy korektorskie w tekście (musiałam!).
Rozdział poprzedzający zahacza się w sprytny sposób o następny, zmienia się kalejdoskop współczesności, ale też Paryża (myślę, że w Polsce mamy jednak inne otchłanie), oglądam album, jest mi i smutno i dobrze.
Gdyby, zamiast muzyki, były w tej książce zapachy, pewnie rozpoznałabym większość, ale jest muzyka (nie zawsze moja) i myślę, że jej łowienie sprawi niejednemu rozkosz.
Czekam na drugi tom, jestem ciekawa co ma dla mnie Paryż.
Moje odczucia przy czytaniu tej książki ułożyły się w sinusoidę: wydarzenie roku 2015 we Francji!, potem lekki dół, znów góra i znów lekki spadek, ale ogólnie jest dobrze.
Bałam się, że będzie to opowieść o kalekach cywilizacyjnych, o dorosłych smutnych ludziach, wykolejeńcach życiowych, opowiedziana schematycznie i nudno. Otóż nie.
Główny bohater zaczyna mieć problemy:...
2017-10-29
Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że druga część jest kontynuacją pierwszej. Jest tutaj dalszy ciąg fabuły: Vernon na dobre zamieszkuje gdzieś na ulicy, wszyscy chcą go odnaleźć, poszukują również tajemniczych kaset z nagraniami Aleksa Bleacha. To jest oś całej historii, ale wszystko, co piękne, dzieje się poza nią.
Muszę się przyznać, że uwielbiam sposób, w jaki Despentes opisuje ludzi, ich charaktery, wybory i drogi życiowe. Przykładowo: opis Selima, jego rodziny, pracy, poglądów społecznych i politycznych, a następnie jego relacji z córką Aichą, to spójna układanka, która świetnie pokazuje, co czuje kochający ojciec, emigrant, laicki naukowiec, mężczyzna daleki od sterotypowego zachowania, które nakłada na niego kultura jego przodków; Selim mierzy się z przeszłością, z odejściem i śmiercią żony, z tym, że ponad niego i córkę postawiła sukces w branży filmów porno; jego córka Aicha, mimo usilnych starań ojca, idzie w kierunku religijności przodków, nosi chustę, studiuje Koran, a w wyniku splotu zdarzeń, postanawia pomścić swoją zamordowaną matkę - Vodkę Satanę. Brzmi karkołomnie, prawda? Czyta się pięknie.
Tak samo nie mogłam oderwać się od opisu Antoina, syna Dopaleta, dziecka z diagnozą lekkiego autyzmu, nierozumiejącego stawianych przed nim oczekiwań, zderzającego się z murem ambicji swojego bogatego, oschłego i nieczułego ojca oraz spotkającego karzącą dłoń wrednej macochy. Krótki, dosadny i przejmujący opis dzieciństwa, popsutych relacji rodzinnych, zdolności, smutków i umiejętności chłopca, przeradza się w opis życia mężczyzny, dorosłego Antoina, który, mimo, że bardzo tego nie chce, powiela ten sam destrukcyjny schemat rodziny, którego nienawidzi i zna z autopsji. Cudownie cierpkie i prawdziwe obserwacje.
Na końcu jest jeszcze piękny fragment opisujący narastające frustracje Marie-Ange, bezbarwnej kobiety wywodzącej się z klasy inteligenckiej, która związała się, wbrew woli rodziców, z mężczyzną z klasy niższej, z reżyserem-nieudacznikiem. Nie ma tu sztampowego opisu, że ona dobra, a on zły, albo na odwrót. Wszystko składa się z drobnych kawałków, dobrych i złych, wesołych i ponurych, zaskakujących i przewidywalnych, a całość tworzy słodko-gorzką prawdę, nad którą chce się zawyć z bólu i ukojenia, bo przecież takie same elementy mamy wokół siebie. Te opisy, to prawdziwe cudeńka.
Mam takie przebiegłe przeświadczenie, że Despentes ma w sobie coś z wiedźmy, która umie czytać ludzkie dusze i, gdybym usiadła z nią przy kawie, to po paru chwilach wiedziałaby o mnie wszystko. Mimo, że po francusku nie znam ani słowa. To, co podoba mi się niezmiernie, to drobne perełki w opisach, które nie mają wielkiego znaczenia, ale czyta się je z prawdziwą przyjemnością. Nie ma żadnego znaczenia dla przebiegu akcji, ani dla treści samego opisu to, że "Celeste lubi to, jak gestykuluje Aicha, gdy mówi", albo to, jak Selim wspomina, że gdy był całkiem malutkim dzieckiem i zmarł mu ojciec, to wtedy przytuliła go siostra, która była znacznie wyższa od jego mamy. Lubię takie nieważne drobiazgi, które kryją w sobię eksplozje emocji.
Tak samo jak w poprzedniej części, są tu ekwilibrystyczne sztuczki na pograniczu rozdziałów: rozdział pierwszy kończy się na tym, jak dziewczyna, w akcie zemsty, nakłada na dłonie rękawiczki i już, już przystępuje do ponurego działania w odwecie... (koniec rozdziału), a następny rodział zaczyna się od tego, że ktoś inny nakłada podobne rękawiczki na dłonie, bo lato w tym roku w Paryżu przypomina listopad. Znowu coś małego, czego odnajdywanie sprawia mi dużą przyjemność.
Czytam tę książkę, czytam o sprzedawcy płyt, któremu życie sypie się dokumentnie, a on nie jest w stanie z tym zrobić absolutnie nic, staje się bezdomnym, traci wszystko, co wydawało mu sie ważne, z czasem zaczyna do tego przywykać, a nawet lubić to, potrzebować tego stanu umysłu, w którym nie troszczy się o dobra materialne, o dach nad głową, jedzenie. Od gorączki, problemów, smutków, dragów i zachłyśnięcia się nową perspektywą, Vernon staje duchowym guru, mistycznym objawieniem rozrastajacej się w szybkim tempie grupy ludzi... Człowiek czyta i zastanawia się kiedy zacząć pukać się w czoło, bo przecież to jest tak dziwaczna kompilacja zdarzeń, że aż nie do wiary, ale zostawia swoją głowę w spokoju i myśli, że właściwie dlaczego nie? Przecież nie zna każdej historii bezdomnego, nie wie dlaczego jedni ludzie gubią rozsądek, szaleją, a inni wybierają taką dziwną drogę, bo mają już dosyć zepsutego świata, który nie potrafi nasycić się produkcją wszystkich dóbr, który zjada więcej, niż potrzebuje, eksploatuje wszelkie dobra naturalne ponad miarę, niszczy wszystko, co ma wokół, pogłębia podziały między ludźmi, tworzy paranoiczne mury, podsyca nienawiść, nieustannie sieje zło.
Może, mając perspektywę, że ludzie dobrnęli do granicy, za którą będzie jakaś wielka rozpacz i smutek, wcale nie jest tak źle całymi dniami siedzieć na trawie, po hippisowsku się wyluzować, słuchać muzyki i tańczyć bez powodu? W Desideracie stoi, że nawet głupcy mają swoją historię, której warto posłuchać. Czytam, słucham i czekam na trzecią część, słuchając po drodze tego, co ma mi do powiedzenia moja osobista, dziwna głowa.
Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że druga część jest kontynuacją pierwszej. Jest tutaj dalszy ciąg fabuły: Vernon na dobre zamieszkuje gdzieś na ulicy, wszyscy chcą go odnaleźć, poszukują również tajemniczych kaset z nagraniami Aleksa Bleacha. To jest oś całej historii, ale wszystko, co piękne, dzieje się poza nią.
Muszę się przyznać, że uwielbiam sposób, w jaki...
2016-05-08
Czytałam "Wyznania chińskiej kurtyzany" wydane w 1987 roku a przełożone przez Jerzego Chociłowskiego. Zaznaczam to na początku, gdyż widzę rozbieżności w recenzjach.
Opowieść autorki zaczyna się od razu i jest to historia, którą przekazuje bezpośrednio czytelnikowi. W treści znajdują się grzecznościowe zwroty typu "Rozumiem bardzo dobrze, że szanowny Czytelnik nie obeznany z chińską tradycją [...] będzie się zżymał albo ironicznie uśmiechał".
Jest to biograficzna opowieść, "epitafium dla świata, w którym żyła". I to podejście da się wyczytać z każdego rozdziału. Miao Sing opisuje świat, który już przestał istnieć, opisuje swoje życie, trudy, smutki, ale pokazuje też, jak bardzo jej rozumienie świata różni się od europejskiegp czy amerykańskiego.
Książka wydana w serii "biografie niezwykłe" i taka prawda. Prostytutki nie wydają swoich biografii. Dlaczego? Pewnie dlatego, że byłyby to smutne, czasem okrutne opowieści bez happy endu a ludzie nie chcą czytać smutnych historii, ludzie chcą oglądać piękną Julię Roberts w "Pretty Woman" i po skończonym filmie nucić zapadającą w ucho piękną melodię. Czy Mioa Sing to chińska Pretty Woman? Śmiem wątpić.
Opowieść rozpoczyna się od tego, że rodzina Miao jest tak biedna, że, aby uniknąć śmierci głodowej, sprzedaje najmłodszą córkę do domu publicznego. Młoda Chinka ma 14 lat i wcale nie pomstuje na rodzicach, przeciwnie, kocha ich bardzo i wie, że to było jedyne dobre rozwiązanie. Młoda dziewczyna zostaje kurtyznaą wbrew swojej woli, ale nie ma zamiaru tego zmieniać, co więcej, bardzo szybko uczy się cenić swój zawód (kurtyzana to nie jest zwykła prostytutka) i stara się go wykonywać jak najlepiej. Europejski czytelnik powoli otwiera oczy ze zdumienia: ale jak to tak? Ano tak. Mioa Sing opowiada nie tylko o tajnikach pracy kurtyzany, ale opisuje również historię i politykę tamtego czasu (od lat '40 XX w.), w którą było wplątane jej życie. Czytelnik (europejski, a jakże) przeciera oczy ze zdumienia, bo przeczytał właśnie o wielożeństwie o jego ZBAWIENNYCH skutkach i o tym, co potrafi robić kurtyzana a także druga i trzecia żona albo konkubina (wszystkie żyjace pod jednym dachem w doskonałej harmonii). Tak, mam tu na myśli sztukę miłości, której europejczycy nie znają.
Odnosząc się właśnie do samego uprawiania miłości. Jest ono przepięknie opisane i opowiedziane, bez cienia zbędnej pruderii, bez wulgarności. Nie ma tu słowa seks, penis czy pochwa. Są tu piękne metafory: jaspisowy sceptr, hibiskusowa zasłona czy świat wiatru i wierzb. Nie trzeba się zbytnio rumienić, można się delektować, bo współcześnie o sztuce miłości tak się nie mówi. A to nie są romantyczne wzdychania pary wrażliwych kochanków;)
Mioa Sing opisuje różnice jakie widziała między swoim światem a światem, który do niej przychodził: barbarzyńcami z zachodu (europejczyk z ambasady) czy ustrojem politycznym, który się zmieniał (komunizm).
Choć wiele by na to mogło nie wskazywać, autorka zawsze odnosiła się do siebie i swojego ciała z szacunkiem.
(Znowu ten nieszczęsny europejczyk) Czytelnik może być rozbawiony fragmentami dotyczącymi zdobywania nieśmiertelności, ale czy nie jest tak, że każda kultura ma swoje śmieszne sposoby na docieranie do nieśmiertelności?
Kompletnie nie znałam kultury chińskiej, ani tej przeszłej ani obecnej, ale wydaje mi się, że jest tak odmienna od rodzimej, że zafascynowała mnie od pierwszego momentu. Warto poznać różnice kulturowe, żeby próbować zrozumieć co nosi się w sobie dobrego a co złego.
Przeczytałam z prawdziwą przyjemnościa.
Czytałam "Wyznania chińskiej kurtyzany" wydane w 1987 roku a przełożone przez Jerzego Chociłowskiego. Zaznaczam to na początku, gdyż widzę rozbieżności w recenzjach.
Opowieść autorki zaczyna się od razu i jest to historia, którą przekazuje bezpośrednio czytelnikowi. W treści znajdują się grzecznościowe zwroty typu "Rozumiem bardzo dobrze, że szanowny Czytelnik nie obeznany...
2016-04-04
Brysona pokochałam po przeczytaniu kilku pierwszych stron jego innej książki, "Śniadanie z kangurami". Po pierwsze opisywał Australię (bardzo to nieobiektywne, wiem) a po drugie i trzecie miał genialne poczucie humoru, lekkie pióro i bardzo trafne spostrzeżenia. Nie jest to miejsce na pisanie o Australii, ale właśnie po przeczytaniu tamtej książki sięgnęłam po tą.
"Zapiski z wielkiego kraju" to zbiór krótkich felietonów, które ukazywały się w amerykańskiej gazecie. Każdy napisany świetnie, każdy z poczuciem humoru godnym stetryczałego Anglika (to jest komplement!), każdy z dawką wiedzy o Ameryce, każdy z osobna bardzo fajny, ale nie do przebrnięcia razem. Dalej bardzo lubię Brysona i chętnie poczytam inne jego książki, ale kompendium felietonów po prostu mnie znudziło (w myśl powiedzenia: co za dużo, to nie zdrowo). Na amerykańskie felietony dobrze sobie wyznaczyć rygor, np. 5 dziennie i wszystko będzie w porządku.
Felietony są nieco nieaktualne, bo z końca lat 90., ale cóż zrobić? Bardzo dobrze się je czyta i nie ma to wielkiego znaczenia. Dodam, że niektóre spostrzeżenia Brysona na Amerykę i Amerykanów pozostają aktualne, co bawi jeszcze bardziej.
Brysona mogę polecić z czystym sumieniem; idę szukać jego następnej książki.
Brysona pokochałam po przeczytaniu kilku pierwszych stron jego innej książki, "Śniadanie z kangurami". Po pierwsze opisywał Australię (bardzo to nieobiektywne, wiem) a po drugie i trzecie miał genialne poczucie humoru, lekkie pióro i bardzo trafne spostrzeżenia. Nie jest to miejsce na pisanie o Australii, ale właśnie po przeczytaniu tamtej książki sięgnęłam po tą....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-23
Lubię wracać do książek, które sprawiły mi przyjemność. Z tym wracaniem jest niestety tak, że albo przyjemność będzie taka sama lub inna, ale miła, albo przyjdzie rozczarowanie, ponieważ ja się zmieniam a książka nie. Tak więc- Wiedźminie- mierzymy się po raz drugi.
Sagę zaczęłam czytać w wieku nastu lat, nie pamiętam dokładnie ilu. Czytałam wtedy książki fantasy, fascynował mnie baśniowy świat, legendy, mity, czary. Od zawsze byłam zakochana w naturze i cudownie mi było, gdy w lecie, na kocu, w zacienionym ogrodzie znikałam w świecie magii, driad i przygód. Pamiętam bardzo dobrze, że Wiedźmin zrobił na mnie ogromne wrażenie i całą sagę czytałam z wypiekami na twarzy.
W Wiedźminie podobał mi się wykreowany przez autora świat, postacie i utkane przez niego legendy (oparte na znanych baśniach i podaniach). Miałam naście lat, więc zaśmiewałam się do rozpuku z żartów o rzyciach, rubasznych krasnoludach czy nieokrzesanych wojownikach. Nie raz westchnęłam przy opisach przyrody, które wtedy wydawały mi się wystarczająco dobre, nostalgiczne, liryczne. Do teraz miałam w pamięci pierwszą scenę z Ostatniego życzenia: pełną zmysłowości i seksualności, która wywoływała na mojej niewinnej, nastoletniej skórze gęsią skórkę. Nauczyłam się też pierwszych kroków, jak zostać czarownicą. Tak, Wiedźmin był wysoko na liście książek, które zrobiły na mnie wrażenie.
Teraz, prawie dwie dekady później, sprawdzam od czego robiła mi się gęsia skórka na ramionach.
Czytam Ostatnie życzenie po raz drugi i wiem, że są to dobre opowiadania, śmieszne, magiczne i niepowtarzalne. Humor wydaje mi się w nich być nieco toporny, literackość odrobinę jakby ciosana z kamienia a seksualność delikatna, ale nadal piękna. Wydaje mi się, że dla mnie, jako dla nastoletniej czytelniczki, saga była idealnym światem, idealną nierealnością i idealnym romantyzmem, czymś, czego wtedy łaknęłam i chłonęłam z dużą intensywnością. Dojrzałość zmienia punkt widzenia i, choć nadal fascynuje mnie przyroda i niedosłowność magicznych zaklęć, to nie będę dalej czytała Wiedźmina, żeby nie zmieniać obrazu sprzed lat, który mam w głowie po pierwszej lekturze sagi.
Dużą przyjemność sprawiło mi czytanie legend w opowiadaniach: O krasnoludkach i sierotce Marysi, Pieknej i Bestii, Dżinie. Ujął mnie również tytuł ballady Jaskra: "Tam, gzdie diabeł mówi dobranoc" :)
Wiedźmina kiedyś dam córce, albo synowi, niech czyta na zdrowie!
Lubię wracać do książek, które sprawiły mi przyjemność. Z tym wracaniem jest niestety tak, że albo przyjemność będzie taka sama lub inna, ale miła, albo przyjdzie rozczarowanie, ponieważ ja się zmieniam a książka nie. Tak więc- Wiedźminie- mierzymy się po raz drugi.
Sagę zaczęłam czytać w wieku nastu lat, nie pamiętam dokładnie ilu. Czytałam wtedy książki fantasy,...
Zachęcona książką "Jak się ma Twój ból" i, jakże by inaczej, najładniejszymi okładkami ever, sięgnęłam po "Teorię Pandy".
Język, którym pisze Garnier trochę mnie uwiera, ponieważ czasami jest toporny, prosty, surowy, ale w taki sposób, że czyta się go jak kanciaste, kwadratowe klocki. Ale czasami czyta się go po prostu dobrze, śmieję się z jego żartów i nie mam się czego czepić.
Odnoszę też wrażenie, że czasami autor sili się na ekwilibrystykę intelektualno-filozoficzną i parskam na nią ostentacyjnie, bo jest za prosta, ale czasami te proste i niepucowane prawdy łykam jak pelikan i to też jest ok.
Nie znalazłam w "Teorii" olśniewających prawd o człowieczeństwie, ale czytało mi się ją dobrze i miałam czytelniczą frajdę tak czy siak. Zakończenie jest fajne, chyba najfajniejsze ze wszystkiego.
Po tych dwóch książkach Garniera obstawiam, że trzecia, "Daleko, dalej", również będzie ponura, umazana w beznadziei, smutku, a całość będzie mimo wszystko lekkostrawna, ale i trochę irytująca.
Przeczytam, przeczytam, głównie ze względu na okładkę :D #fetyszyzujęŁadneOkładki #aleJakTuTegoNieRobić
Zachęcona książką "Jak się ma Twój ból" i, jakże by inaczej, najładniejszymi okładkami ever, sięgnęłam po "Teorię Pandy".
Język, którym pisze Garnier trochę mnie uwiera, ponieważ czasami jest toporny, prosty, surowy, ale w taki sposób, że czyta się go jak kanciaste, kwadratowe klocki. Ale czasami czyta się go po prostu dobrze, śmieję się z jego żartów i nie mam się czego...
2017-03-29
Książkę dostałam, ponieważ lubię starocie, śmieci, rupiecie wynajdowane na różnych pchlich targach, targach staroci, śmietnikach i chciałam trochę uporzadkować wiedzę na temat tego, co znosze do domu. Mówiąc "rupiecie, śmieci" mówię pieszczotliwie i często moje znaleziska są to piękne i niepowtarzalne przedmioty użytkowe, użyteczne, do użycia lub pozbycia się (jednak nie zawsze trafiam).
Jeśli przeczytam książkę, to spodziewałam się, że jeszcze bardziej zacznę kochać dizajn, że moje nieokiełznane żądze poszukiwacza skarbów rozpasają się na amen. A tu jednak stop, a tu jednak nie. Dlaczego?
Autorka niewątpliwie jest miłośniczką sztuki użytkowej, kolekcjonuje ją, zbiera od dłuższego czasu i ma sporą wiedzę w temacie. Dlatego też radzi jak kolekcjonować polską sztukę użytkową, a nie jak urządzić sobie mieszkanie w stylu vintage. Między jednym a drugim jest spora różnica. Bochińska daje wskazówki do tego, jak rozpocząć przygodę swojego życia z kolekcjonerstwem, designem, cudowną pasją. I nie ma tutaj żartów, podaje przykłady domowych kolekcjonerów, którzy zaczęli żywot zbieraczy po to, by po kilku-kilkunastu latach sprzedać wyśmienitą kolekcję, kupić mieszkanie w Warszawie i wyprawić dzieci na studia. Jak widać, wszystko jest jeszcze w zasięgu ręki, ale trzeba determinacji, miłości, cierpliwości, miejsca i czasu. Niekoniecznie dużych pieniędzy, bo, jak widać, kolekcjonowanie można zacząć jako nie najmajętniejszy obywatel i mieć z tego zysk. Co trzeba robić, to konsekwentnie dążyć do obranego celu i nie robić skoków w bok (co u mnie jest nagminne: wynajduję starocie od mebli przez zdjęcia po porcelanę i o założeniu jednej kolekcji nie ma mowy). To, co mnie troszkę irytowało w książce, to odrobinę namolne nakłanianie do tego, żeby tę swoją kolekcję zacząć. Każdy rozdział miał za zadnie nakłonić czytelnika do podjęcia kolekcjonowania. Z jednej strony wiem, że to wynika z ogromnej pasji autorki, ale z drugiej było to trochę męczące.
Książka jest napisana lekkim, „mówionym” językiem, tak jakby Bochińska siedziała obok na fotelu, z kubkiem gorącej herbaty i opowiadało to wszystko z uśmiechem i od serca. To jest bardzo miłe, bo książkę czyta się szybko i przyjemnie.
Do tego należy dodać, że w środku jest wiele bardzo ładnych i dobrych jakościowo fotografii, więc o wszystkim można poczytać i w dodatku pooglądać.
Obok informacji jak zacząć kolekcjonować, jest również sporo wiedzy o fabrykach przedmiotów użytkowych, przedmiotach tam wyprodukowanych, forach pomocnych każdemu zbieraczowi a nawet jak pakować rzeczy do wysyłki.
Wydaje mi się, że nie ma podobnej, współczesnej książki na rynku, do tego przedmioty z PRL-u i starsze są obecnie bardzo na topie, więc warto chociażby przejrzeć tę książkę, jeśli chce się wyszperać coś ciekawego z pchlego targu. Może ktoś zostanie prawdziwym kolekcjonerem? Trzymam kciuki.
Im więcej ludzi pokocha design, tym więcej uda się go ocalić od końca żywota na śmietniku! Trzymam też mocno kciuki za to, aby piękne przedmioty miały szansę na drugie, trzecie i czwarte życie!
Książkę dostałam, ponieważ lubię starocie, śmieci, rupiecie wynajdowane na różnych pchlich targach, targach staroci, śmietnikach i chciałam trochę uporzadkować wiedzę na temat tego, co znosze do domu. Mówiąc "rupiecie, śmieci" mówię pieszczotliwie i często moje znaleziska są to piękne i niepowtarzalne przedmioty użytkowe, użyteczne, do użycia lub pozbycia się (jednak nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Opowiadania czytam po raz drugi i po raz drugi mam ogromą przyjemność. Quirogi nie znałam, sięgnęłam po tę książkę na wyprzedaży bibliotecznej, ponieważ zaciekawił mnie tytuł, i okazało się to świetnym strzałem w ciemno.
Opowiedzieć o czym? O miłości, szaleństwie i śmierci. Czasem o wszystkim na raz. Quiroga robi to tak, jakby przychodził w odwiedziny do znajomego i, między papierosem a gorzką kawą, opowiadał co widział po drodze, co przeczytał w gazecie, co opowiedział mu inny znajomy wczoraj przy kieliszku koniaku. Tematy mogą wydawać się błahe, ale wszystko zależy od tego, jak je odbierze czytelnik; co ważnego w nich znajdzie, co odniesie do swojego doświadczenia, czemu nada wagę. To jest piękne w książkach (a w tej konkretnie), że każdy inaczej zinterpretuje zawartość, bo ma indywidualny zestaw doświadczeń. Quiroga nie ocenia, nie wartościuje, nie moralizuje. Opowiada. Szaleństwo w jego opowiadaniach ma korzenie w tłustej, pełnej robaków i diamentów ziemi, a miłość i śmierć są często jak siostry bliźniaczki.
Na koniec chciałam napisać, które opowiadania podobały mi sie najbardziej, ale okazało się, że wypisuje po przecinku wszystkie...
Opowiadania czytam po raz drugi i po raz drugi mam ogromą przyjemność. Quirogi nie znałam, sięgnęłam po tę książkę na wyprzedaży bibliotecznej, ponieważ zaciekawił mnie tytuł, i okazało się to świetnym strzałem w ciemno.
więcej Pokaż mimo toOpowiedzieć o czym? O miłości, szaleństwie i śmierci. Czasem o wszystkim na raz. Quiroga robi to tak, jakby przychodził w odwiedziny do znajomego i,...