-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2024-04-10
2024-03-30
2024-02-26
2022-08-16
2022-04-15
2020-06-05
2019-08-23
2019-08-21
2019-03-31
2019-01-08
2018-09-17
2018-09-09
2018-09-01
* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com
Lubię książki Brittainy C. Cherry (no, może prócz nadto naiwnego "Art&soul") i naprawdę lubię sposób, w jaki opisuje problemy; to, co kładzie się nam cierniem na sercu i to, co nas boli.
To zdecydowanie jedna z tych autorek, po których książki sięgam w ciemno i których opisu nawet nie muszę czytać, by wiedzieć, że będą (ba, że są!) dobre.
Tym bardziej więc nie rozumiem, dlaczego tak długo zwlekałam z lekturą jej najnowszej powieści, "Poza rytmem".
Powieści, która jest okrutnie wręcz dobra.
Naprawdę
BARDZO
dobra.
Jasmine ma być gwiazdą.
A przynajmniej taki plan na życie ma dla niej jej matka.
Najpopularniejsza dziewczyna w szkole; licealna piękność; tancerka, aktorka i piosenkarka. Popowa, ma się rozumieć, bo to sprzedaje się najlepiej. A fakt, że w duszy Jasmine gra soul, nie ma akurat żadnego znaczenia. Tak jak i to, że dziewczyna, mimo popularności, jest samotna; że niemal nikt (może prócz ojczyma) nie dostrzega tego, kim naprawdę jest.
Pojawia się jednak On.
Elliot. Nieśmiały, chudy, jąkający się chłopak. Chłopak, którego dręczą szkolni tyrani i chłopak, którego muzyka zagra na strunach duszy Jasmine.
Wtedy zadzieje się magia.
Pojawi się też ból, strach, żal i strata.
A na końcu... Dołączy do nich i nadzieja.
Ach, jakie to było dobre!
Gdyby nie sentyment do "Kochając pana Danielsa", myślę, że mogłabym śmiało ogłosić "Poza rytmem" najlepszą książką w dorobku pani Cherry.
Brittainy C. Cherry ofiaruje Wam bowiem wszystko to, za co tak lubicie literaturę New Adult, ale pobawi się nieco schematami. Nie znajdziecie tu łamiącego niewieście serca bad boya, nie dostaniecie szarej myszki, za którą uganiają się tłumy - nie tym razem ;) "Poza rytmem" to cudowna opowieść o dwójce pozornie różnych osób, których, jak się jednak okaże, serca biją we wspólnym rytmie. O pięknej dziewczynie, przed którą świat staje otworem i o chłopaku tak dobrym i pozbawionym egoizmu, że gubi się w brutalnym otaczającym go świecie. Jestem zachwycona kreacją bohaterów; tym, jak cudownymi są osobami. Wielkie brawa dla autorki, że nie przeszarżowała i nie stworzyła przeidealizowanych, do cna karykaturalnych postaci - jasne, są dobrzy, są wspaniali, są mili i empatyczni, ale są też przy tym bardzo prawdziwi. Prawdziwa jest też muzyka, która ich otacza i która gra w ich duszy - i to na tyle prawdziwa, że czujemy ją nawet my, czytelnicy. Czujemy klimat Nowego Orleanu, słyszymy saksofony i czujemy płynący w żyłach jazz. Razem z Jasmine i Elliotem doświadczamy niesprawiedliwości, bólu i samotności, wspólnie przeżywamy łamiące serce i duszę momenty, by potem znaleźć pośrodku całego tego zamętu iskierkę nadziei. Mówiłam Wam już, że jestem zachwycona?
No właśnie. Jestem ;) Zwłaszcza że "Poza rytmem" to nie tylko opowieść o miłości partnerskiej, tej romantycznej, ale i historia patchworkowej rodziny, rodziny okaleczonej przez los, rodziny, która się nie poddała.
To opowieść o tolerancji, o jej braku, o miłości i o cierpieniu.
To opowieść, która wzrusza, rani i daję nadzieję.
To opowieść, której trzeba wysłuchać.
Lubię książki Brittainy C. Cherry. Nawet bardzo.
Jeśli i Wy je lubicie, a wciąż nie znacie tej najnowszej, "Poza rytmem", to proszę, proszę, nie bądźcie jak ja i nie zwlekajcie tak długo z jej czytaniem.
To przesiąknięta muzyką i emocjami, cudowna, delikatna, momentami bolesna historia, którą poznać powinien każdy fan Brittainy i każdy, kto chce odnaleźć własny rytm.
* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com
Lubię książki Brittainy C. Cherry (no, może prócz nadto naiwnego "Art&soul") i naprawdę lubię sposób, w jaki opisuje problemy; to, co kładzie się nam cierniem na sercu i to, co nas boli.
To zdecydowanie jedna z tych autorek, po których książki sięgam w ciemno i których opisu nawet nie muszę czytać, by wiedzieć, że...
2018-08-31
2018-08-15
2018-07-13
Gdy kilka lat temu sięgnęłam po "Coś niebieskiego", nie przypuszczałam, że właśnie znalazłam autorkę, na której każdą kolejną książkę będę czekać równie mocno, co na następny odcinek "Sherlocka".
A jednak.
Dziś mam za sobą wszystkie powieści Emily Giffin, a widok charakterystycznych polskich wydań z jej imieniem na okładce w dziale "Zapowiedzi" za każdym razem przyprawia mnie o palpitację serca. Nie inaczej było z "Wszystko, czego pragnęliśmy", najnowszą powieścią, z którą - po prawie dwóch latach milczenia - powraca Emily.
I to powraca w wielkim stylu.
Nina Browning żyje tak, jak zawsze pragnęła. Ma szalenie bogatego męża; syna, który właśnie dostał się do Princeton, a ona sama dosłownie opływa w luksusy.
Tom Volpe jest samotnym ojcem. Stolarzem, który dorabia jako kierowca ubera i mężczyzną, który dla swojej córki zrobi dosłownie wszystko.
Ich skrajnie różne światy zderzają się w chwili, gdy Lyla, córka Toma, staje się ofiarą skandalu wywołanego przez Fincha, syna Niny.
Skandalu, który obnaży brutalną prawdę o sile pieniądza i braku moralności, i który na światło dzienne wyciągnie brudy z przeszłości.
Nie będę ukrywać, lubię powieści Emily i lubię sposób, w jaki podchodzi ona do problemów. Doceniam jej niewymuszony styl, lekkie pióro i nosa do chwytliwych (i bardzo na czasie) tematów. "Wszystko, czego pragnęliśmy" idealnie wpisuje się w głośny nurt "#metoo", dodatkowo traktuje też o szkodliwości (i - jakby nie było - potędze) mediów społecznościowych. Giffin jak zwykle skrupulatnie charakteryzuje swoich bohaterów, umiejętnie zaznacza różnice i w ich światopoglądzie, i w życiu codziennym (co wynika z innego statusu materialnego, a przez to - niestety - również społecznego). Uwielbiam jej narrację i szalenie lubię to, że zawsze stara się ukazać swojemu czytelnikowi różne punkty widzenia - we "Wszystko, czego pragnęliśmy" oddaje głos zarówno bogatej Ninie, jak i gorzej sytuowanemu Tomowi i jego córce, Lyli. Jej powieść aż kipi od emocji, jest okrutnie prawdziwa i bez owijania w bawełnę pokazuje, do czego prowadzi brak poszanowania do drugiego człowieka. Brutalnie przedstawia przemianę, która dokonuje się za pomocą pieniędzy i postępujące wewnętrzne zepsucie. Giffin (nie po raz pierwszy zresztą) pisze też o wielkiej sile rodzicielskiej miłości i o słusznych decyzjach, które łamią serce. O prawdzie, którą ciężko przyjąć do wiadomości i o kłamstwach, które wchodzą w nawyk.
"Wszystko, czego pragnęliśmy" to kawał dobrej literatury i dowód na to, że nie zawsze to, czego pragniemy, jest w gruncie rzeczy tym, czego najbardziej potrzebujemy.
Przeczytałam kiedyś zdanie, jakoby "nikt nie rozumiał kobiet lepiej niż Emily Giffin". Początkowo twierdzenie to wzbudzało we mnie uśmiech politowania, ale dziś, po kilku jej przeczytanych książkach, nie pozostaje mi nic innego niż uderzenie się z pokorą w pierś i przyznanie autorowi tego zdania racji.
Bo Emily naprawdę rozumie kobiety. To jedna z niewielu autorek (obok Picoult, McPartlin i Moyes), po których książki sięgam w ciemno, bo wiem, że nigdy mnie nie zawiodą.
Jeśli nie znacie jeszcze powieści Giffin to nie zwlekajcie i dajcie im szansę. Jestem pewna, że się nie rozczarujecie ;)
Gdy kilka lat temu sięgnęłam po "Coś niebieskiego", nie przypuszczałam, że właśnie znalazłam autorkę, na której każdą kolejną książkę będę czekać równie mocno, co na następny odcinek "Sherlocka".
A jednak.
Dziś mam za sobą wszystkie powieści Emily Giffin, a widok charakterystycznych polskich wydań z jej imieniem na okładce w dziale "Zapowiedzi" za każdym razem przyprawia...
2018-06-09
2018-05-29
2018-05-27
2018-05-22
* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com
Początek serii był fantastyczny. Część druga mocno mnie zawiodła, a trzecia - choć wciąż schematyczna - była znośna.
Na część czwartą - głównie ze względu na obecny w niej muzyczny motyw - czekałam chyba najbardziej. Z jednej strony bałam się powtórki z rozrywki i średniaków na poziomie tomów środkowych, z drugiej cichutko liczyłam na powieść klimatem zbliżoną do "First last look".
Czy się zawiodłam?
Trochę na pewno.
Czy zatem zostałam oczarowana?
Ha. Niestety nie.
Grace od zawsze żyła pod presją matki-perfekcjonistki. Nigdy nie była wystarczająco dobra, wystarczająco zdolna i wystarczająco szczupła. Kiedy po dość długiej rozłące w końcu widzi się z matką, a ta - jak zwykle - ma w jej stronę garść zarzutów, Grace postanawia się za siebie "wziąć".
Prosi więc o pomoc Masona, który ma za sobą trudne wojskowe szkolenie.
Zaczynają wspólne katorżnicze treningi, które pomimo początkowej niechęci bardzo szybko ich do siebie zbliżają. Później Grace dołącza do zespołu Masona i robi się coraz goręcej.
Tyle tylko, że jest jeszcze Jenny.
Pierwsza dziewczyna Masona, z którą chłopak schodzi się i rozchodzi od niepamiętnych już czasów.
Dziewczyna, która nieprędko wypuści go ze swych macek.
Tak jak pierwsza część serii Iosivoni mnie oczarowała, tak pozostałe okazały się średniakami. W ostatnim tomie pokładałam wielkie nadzieje - wszak opierać się miał na tak lubianym przeze mnie motywie muzyki. I cóż, może i było tu jej trochę, ale na pewno nie w najlepszym jej wydaniu. Muzyka stała się jedynie tłem do romansu Grace i Masona - romansu bardzo miałkiego, dodam. Między dwójką głównych bohaterów nie ma ani grama chemii, a cały ich związek jest równie gorący co lodowce na Antarktydzie. Mason, choć na pozór sympatyczny, w gruncie rzeczy jest ciepłą mamełą, która daje się traktować innym (a w zasadzie jednej tylko osobie) jak, delikatnie mówiąc, kupa. Grace z kolei nie wzbudziła we mnie żadnych pozytywnych uczuć - jest dorosłą już kobietą, a wciąż trzęsie się jak osika na samą myśl o maminej opinii. Do tego jest rozchwiana emocjonalnie i w jednej chwili - dość egoistycznie - jest w stanie przekreślić pracę innych ludzi.
Fabuła również nie porywa - brak jej było jakiegokolwiek polotu; nie wzbudzała większych emocji ani w żaden sposób nie angażowała czytelnika.
Może nie było tak słabo i pustawo jak w przypadku "First last kiss", ale też - na pewno - nie było tak dobrze jak w "First last look".
Było mocno przeciętnie i przeważnie (niestety :( ) nudnawo.
"First last song" to książka idealna dla fanów przeraźliwie lekkich młodzieżówek oraz dla tych, którzy szukają chwilowego odprężenia i absolutnie nie potrzebują mocno angażującej emocjonalnie - czy nawet czasowo - powieści.
Jeśli jednak oczekujecie czegoś z morałem, z sensem czy z naprawdę dającymi się lubić bohaterami - obierzcie inny kierunek.
* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPoczątek serii był fantastyczny. Część druga mocno mnie zawiodła, a trzecia - choć wciąż schematyczna - była znośna.
Na część czwartą - głównie ze względu na obecny w niej muzyczny motyw - czekałam chyba najbardziej. Z jednej strony bałam się powtórki z rozrywki i średniaków na poziomie tomów środkowych, z drugiej...