Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Na wstępie powiem, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego; czegoś bardziej w klimacie części pierwszej.
Jest to jednak w 100% moja wina, wszak każdy wie, że czyta się i opisy, i podtytuły. Mnie jednak wyjątkowo umknęła ta wiedza tajemna, dlatego też przez pierwsze kilkanaście stron byłam zszokowana, iż książka ta jest w zasadzie... encyklopedią.
Ale za to jaką przyjemną encyklopedią! ;)
Maria Apoleika w niezwykle przystępny i często przezabawny sposób objaśnia nam słowa, które każdy właściciel psa winien znać i rozumieć. To nie tylko definicje ogonka, butów czy chciwka, to także solidna skarbnica informacji - wraz ze świetnymi grafikami - trujących dla naszych czworonogów substancji czy robali, które mogą zjadać ich od środka. To fajne zwroty, którym posługują się lekarze weterynarii, a które dla większości opiekunów są niczym cyrylica czy alfabet japoński.
A wszystko to jak zwykle okraszone jest przecudownymi i przezabawnymi ilustracjami, które radują i serce, i umysł, i które - co istotne! - są w większości zupełnie nowe, niepublikowane wcześniej na fanpage'u ;)
Powiedzieć, że jestem zachwycona to mało.
"Psie sucharki 2" to rewelacyjna książka i obowiązkowa pozycja na bibliotecznej półce każdego psiarza - i tego dużego, i tego małego.
A że zbliżają się święta, a książek w serii są dwie... Wiecie. Pomysł na prezent gotowy ;)

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Na wstępie powiem, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego; czegoś bardziej w klimacie części pierwszej.
Jest to jednak w 100% moja wina, wszak każdy wie, że czyta się i opisy, i podtytuły. Mnie jednak wyjątkowo umknęła ta wiedza tajemna, dlatego też przez pierwsze kilkanaście stron byłam zszokowana, iż książka ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Wbrew temu, co początkowo sądziłam bardzo polubiłam książki Darii Orlicz - zgrabnie łączą one wątki obyczajowe z kryminalnym tłem i po prostu dobrze się czytają.
Dlatego też było mi dość przykro, gdy podczas lektury "Złych spojrzeń" wysnułam wniosek, że jest to zakończenie tego nad wyraz udanego cyklu.
Całe szczęście okazało się, byłam w błędzie, a pani Orlicz ani myśli o finale serii :>



Ktoś zamordował szanowaną nauczycielkę.
Ktoś porwał lubianą nastolatkę.
Ktoś prześladuje poczytną autorkę romansów.
Gdzie - i dlaczego - zaginął przykładny ojciec i jego kilkuletni syn?

Kto odpowiada za te okrutne czyny?
I przede wszystkim - czy ktokolwiek może czuć się bezpiecznie?



Powrót do świata kreowanego przez Darię Orlicz sprawił mi ogromną przyjemność.
Książki tej autorki po prostu dobrze się czyta - a już zwłaszcza jesienią, kiedy to wieczorami aura na zewnątrz z reguły jest dość mroczna i duszna.
"Topielice" trzymają poziom i niczym nie ustępują poprzednim częściom cyklu.
To opowieść o kilku niezwiązanych ze sobą sprawach, którymi zajmują się znani już czytelnikom policjanci.
Osobiście do gustu najbardziej przypadł mi wątek pisarki - to naprawdę ciekawe studium ludzkiej psychiki. Trochę żałuję, że ze względu na wielowątkowość powieści był on tak krótki, ale cóż.
Nie można mieć wszystkiego :D
Dość ciekawym konceptem jest zamykanie wszystkich wątków w każdej części cyklu - żaden nie jest kontynuowany w kolejnym tomie, co sprawia, że nawet po długiej przerwie wraca się do tych powieści z łatwością. Nie trzeba szperać godzinami w pamięci i przypominać sobie kto, jak i dlaczego.
Jeśli zaś chodzi o styl autorki... Tak jak już wspominałam - te książki czyta się przyjemnie.
Orlicz posługuje się nieskomplikowanym (ale nie rynsztokowym) językiem, zgrabnie wprowadza w fabułę i z łatwością zaciekawia czytelnika.
Czego chcieć więcej? ;)




"Topielice" Darii Orlicz to idealna książkowa propozycja na długie jesienne wieczory.
Tematy na czasie, wartka akcja i nuta niepewności w tle, a do tego jeszcze konkretnie skonstruowani bohaterowie - brzmi jak przepis na idealną powieść, prawda?;)
Z całego serducha polecam.
I to nie tylko "Topielice", a cały cykl "Stracone dusze".

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Wbrew temu, co początkowo sądziłam bardzo polubiłam książki Darii Orlicz - zgrabnie łączą one wątki obyczajowe z kryminalnym tłem i po prostu dobrze się czytają.
Dlatego też było mi dość przykro, gdy podczas lektury "Złych spojrzeń" wysnułam wniosek, że jest to zakończenie tego nad wyraz udanego cyklu.
Całe szczęście...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lubię książki, które chwytają za serce.
Które mocno angażują w fabułę; których bohaterowie stają się dla nas, czytelników, dobrymi znajomymi, a czasem i przyjaciółmi.
Lubię książki, z którymi trudno jest się rozstać i które zostawiają po sobie ślad.
Taką właśnie powieścią miało być "Sto lat Lenni i Margot", debiutanckie dzieło Marianne Cronin.
Okładkowy opis wręcz gwarantował emocjonalny rollercoaster i studnię wylanych łez.
Czy jednak tak było?
No niestety, niezupełnie.


Motyw przyjaźni dziecka/nastolatka z dużo starszą osobą pojawił się już w literaturze - pamiętacie "Oskara i panią Różę" Erica-Emmanuela Schmitta? O ile jednak opowieść Schmitta stała się pozycją obowiązkową w bibliotece każdego czytelnika, o tyle debiut Marianne Cronin tej szansy mieć raczej nie będzie.
Czy oznacza to jednak, że "Sto lat Lenni i Margot" to zła książka?
Absolutnie nie ;) Mimo że traktuje o temacie ciężkim i bolesnym, robi to w sposób mało depresyjny.
Subtelnie prowadzi nas przez meandry życia Margot i Lenni, i powoli przygotowuje do tego, co nieuchronne.
Nie brakuje tu wzruszeń - scena pożegnania ojca z córką czy Margot z pewną bliską jej sercu osobą sprawiły, że niemal pękło mi serce. Nie brakuje również scen rodem z niezłej komedii, zwłaszcza w wykonaniu chorej siedemnastolatki i jej przyjaciela księdza.
Całość wzrusza, momentami bawi, a przede wszystkim uczy jak przeżyć życie, by niczego później nie żałować.
Nie jest jednak idealnie - w mojej ocenie Cronin niesprawiedliwie podzieliła "czas antenowy" między obie bohaterki. Im dalej w fabułę, tym mniej Lenni, a więcej Margot. Ja rozumiem, że więcej lat to więcej potencjalnych historii, ale poważnie? Mam ogromny niedosyt jeśli chodzi o postać Lenni.
Naprawdę można było z tego wyciągnąć znacznie więcej, bo potencjał bohaterka ta miała ogromny.
Ponadto choć początek powieści okazał się fantastyczny i bardzo ciekawy, o tyle dalej zaczęło się robić męcząco. Akcja dramatycznie zwolniła, skupiono się na samej Margot, której to opowieści zaczęły być zwyczajnie nużące.
Szkoda, bo można było z tego stworzyć małe arcydzieło ;)




"Sto lat Lenni i Margot" z pozoru jest książką o umieraniu. W gruncie rzeczy jednak to świetna lekcja wykorzystywania wszystkich okazji, jakie pojawiają się w naszym życiu. To opowieść o tym, że warto żyć chwilą i tak, by nie żałować, że nigdy się nie spróbowało.
Czy więc polecam?
Pomimo kilku mankamentów... Jak najbardziej ;)

Lubię książki, które chwytają za serce.
Które mocno angażują w fabułę; których bohaterowie stają się dla nas, czytelników, dobrymi znajomymi, a czasem i przyjaciółmi.
Lubię książki, z którymi trudno jest się rozstać i które zostawiają po sobie ślad.
Taką właśnie powieścią miało być "Sto lat Lenni i Margot", debiutanckie dzieło Marianne Cronin.
Okładkowy opis wręcz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Choć lato nie jest najlepszą porą na czytanie thrillerów (wszak czy jest lepsza na to okazja niż duszna jesień? :D ) to wiedziałam, że muszę sięgnąć po "Mroczną prawdę".
Nowa powieść Cary Hunter - która w Polsce zadebiutowała tajemniczym "Kto porwał Daisy Mason?" - zapowiadała się bardzo intrygująco.
Byłam gotowa na zwroty akcji, na masę emocji i ogrom zagadek.
I choć tych pierwszych nie zabrakło, chyba nie jestem do końca usatysfakcjonowana.
Dlaczego?



Inspektor Adam Fawley rozpoczyna nowe śledztwo.
Na pobliskim uniwersytecie wybuchł skandal - ktoś oskarżył kogoś o molestowanie.
Postawny student-rugbista został ponoć wykorzystany przez wykładowczynię, dumę i gwiazdę uczelni.
Fawley razem ze swoim zespołem próbuje dość do prawdy w obliczu walki "jego słowa przeciwko jej słowu".
Nie wie jednak, że to niejedyna rozgrywka, w której zmuszony będzie wziąć udział.
Ktoś próbuje się go pozbyć.
I to na dobre.




"Mroczna prawda" to piąta już książka z serii o inspektorze Fawleyu. Nie martwcie się jednak, spokojnie możecie czytać tę powieść jako samodzielny twór - na samym początku autorka zamieszcza krótką informację o tym, kto jest kim, także nowy czytelnik bez większego problemu odnajdzie się w świecie kreowanym przez Hunter.
Książkę czyta się naprawdę dobrze, a pióro Cary Hunter jest przyjemne i miłe w odbiorze. Nieco przytłaczający - a przynajmniej początkowo - jest nadmiar bohaterów i ogrom nazwisk/imion do zapamiętania. Na korzyść powieści przemawia zaś narracja - to nie tylko opowieść z perspektywy postaci, to także masa wycinków prasowych i transkrypcji podcastów.
Pozwala nam to jeszcze głębiej wejść w świat kreowany przez Hunter.
Intryga jest zacna, a fabuła trzyma w napięciu, chociaż uważam, że "co za dużo to niezdrowo" i w pewnym momencie zwrotów akcji (w obrębie tej samej sprawy!) było już zdecydowanie zbyt wiele i w efekcie zamiast zaskakiwać, zaczynały drażnić.
Niezupełnie spodobał mi się pomysł na dwa śledztwa toczące się równolegle w tej samej powieści - sprawa napaści seksualnej na uniwersytecie, a tuż obok niej zamach na Fawleya. W pewnym momencie miałam wręcz wrażenie, że czytam dwie różne książki. Uważam, że dużo lepszym pomysłem byłoby rozdzielenie tych spraw na osobne powieści, wszak - jak wiadomo ;) - chwytanie dwóch srok za ogon nigdy nie kończy się dobrze.
Czy jednak żałuję, że przeczytałam "Mroczną prawdę"?
Nie.
Może i obyło się bez fajerwerków, ale i tak miło spędziłam z nią czas ;)






"Mroczna prawda" zdecydowanie nie jest najlepszym thrillerem jaki czytałam.
Daleko jej do "Zaginionej dziewczyny" czy chociażby książek Jenny Blackhurst.
Mimo wszystko jednak jest to przyzwoita pozycja, która zrobi Wam spory mętlik w głowie i kilka razy wyprowadzi Was w pole.
Czyta się ją dobrze, a jej bohaterowie - choć nie rewelacyjni - są po prostu w porządku.
Jeśli więc szukacie całkiem niezłej książki z zagadką w tle to spokojnie mogę Wam polecić najnowszą propozycję od Cary Hunter.
Jestem przekonana, że się nie rozczarujecie.

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Choć lato nie jest najlepszą porą na czytanie thrillerów (wszak czy jest lepsza na to okazja niż duszna jesień? :D ) to wiedziałam, że muszę sięgnąć po "Mroczną prawdę".
Nowa powieść Cary Hunter - która w Polsce zadebiutowała tajemniczym "Kto porwał Daisy Mason?" - zapowiadała się bardzo intrygująco.
Byłam gotowa na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Uwielbiam książki Jojo Moyes od momentu, w którym w księgarniach pojawiło się pierwsze wydanie późniejszego hitu, "Zanim się pojawiłeś" (rok 2013! :o ). Następnie sięgnęłam po "Srebrną zatokę" i... tu lektury się kończyły. Co prawda na bibliotecznej półce gościł jeszcze "Zakazany owoc", ale wydanie to było i stare, i zniszczone (a dokładniej zalane :< ).
Stwierdziłam więc, że poczekam na wznowienie, wszak na fali rosnącej popularności Moyes miało to być kwestią czasu.
Byłam jednak w błędzie.
Finalnie na "Zakazany owoc" czekałam prawie 8 lat.
Czy było warto?
No jasne ;)


Życie Daisy się sypie. Dopiero urodziła dziecko, a ON - ten jedyny, ojciec jej małego brzdąca - właśnie ją zostawił (gdyż przerosła go nowa sytuacja).
Zostawił na jej głowie nie tylko samotne wychowanie dziecka, ale i całkiem nieźle prosperującą firmę.
I nowy projekt - odnowienie domu zwanego Arcadą, będącego dawniej "domem aktorki".
Daisy w dziwnym porywie decyduje się na samodzielne zrealizowanie projektu.
Nie wie, że dom i jego dawni mieszkańcy kryją całą masę sekretów i że jej życie - a zwłaszcza ona sama - bardzo się zmieni.




Nie będę Was zwodzić - to nie jest najlepsza (ani nawet jedna z najlepszych) powieść Jojo Moyes i jeśli dopiero zaczynacie przygodę z tą autorką to lepiej sięgnijcie po coś innego (jak np. pełne przygód "Razem będzie lepiej", poruszające "Światło w środku nocy" czy rozrywające na strzępy serce "Zanim się pojawiłeś"). Jeśli jednak dobrze znacie już Jojo i wiecie, że lubi snuć długawe opowieści i nijak Wam to nie przeszkadza to czym prędzej powinniście poznać wznowienie jej nie takiej już nowej powieści.
"Zakazany owoc" to urzekająca opowieść o nadziei, miłości i nowych początkach.
To historia osadzona w dwóch ramach czasowych - akcja toczy się w latach 50. XX wieku oraz - w kolejnej części powieści - już współcześnie.
Przyznam szczerze, że pierwsze 100 stron książki czytało mi się ciężko. Bohaterów małego miasteczka była mnóstwo, a ja nie bardzo mogłam się połapać kto jest kim i dlaczego.
Później jednak coś kliknęło i dałam się porwać w wir opowieści.
Moyes - jak to ona - dba o detale, szczegółowo opisuje otoczenie, okoliczności zdarzeń i samych bohaterów. Angażuje w swą historię i wzbudza ogrom emocji.
I choć "Zakazany owoc" jest dość przewidywalny i raczej nie uwiedzie Was szokującym plot twistem to i tak uważam, że to powieść godna polecenia.
Idealnie sprawdzi się w czasie wakacyjnych dni jako miła lektura na kilka upalnych wieczorów.




"Zakazany owoc" to obowiązkowa lektura dla wszystkich fanek - i fanów - Jojo Moyes.
Będzie fenomenalnym towarzyszem letnich dni i gwarantuję, że przyjemnie spędzicie z nią czas.
To jak, macie już swój egzemplarz? ;)

Uwielbiam książki Jojo Moyes od momentu, w którym w księgarniach pojawiło się pierwsze wydanie późniejszego hitu, "Zanim się pojawiłeś" (rok 2013! :o ). Następnie sięgnęłam po "Srebrną zatokę" i... tu lektury się kończyły. Co prawda na bibliotecznej półce gościł jeszcze "Zakazany owoc", ale wydanie to było i stare, i zniszczone (a dokładniej zalane :< ).
Stwierdziłam więc,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czasem każdy z nas trafia na książki, które MUSZĄ być dobre.
Książki, do których zabieramy się gotowi na masę przygód i emocji, i świetnych bohaterów.
Bo opis mocno przyciąga, bo fabuła brzmi intrygująco, a okładka jest tylko wisienką na torcie.
Znacie to, prawda?
A znacie to paskudne rozczarowanie, gdy okazuje się, że Wasze wyobrażenia były jedynie głupiutką mrzonką?
Bo ja - niestety!:( - tak.



Faye straciła matkę mając zaledwie osiem lat.
I choć jest już dorosła, choć sama ma rodzinę i dwie świetne córki, wciąż nie potrafi przeboleć tej straty.
Nagle jednak Faye znajduje sposób, by wrócić do swych dziecięcych lat.
Do czasów, gdy jej matka żyła, a wszystko wydawało się być takie łatwe.
Kobieta na powrót może spędzać czas z matką i żyć życiem, które zostało jej odebrane - i zaczyna z tej możliwości skwapliwie korzystać.
Z czasem powroty do przeszłości stają się jednak nadto kuszące, a Faye zaczyna igrać z ognie.
Czy gdy nadejdzie moment podjęcia decyzji Faye zdobędzie się na pożegnanie się z matką?
A może zrezygnuje z obecnego życia na rzecz tego, którego zawsze pragnęła?




Jestem tak bardzo rozczarowana, że aż nie wiem co mam napisać :(
Kurczę no! Spodziewałam się fenomenalnej lektury, bo przecież pomysł na fabułę pani Fisher miała genialny; naprawdę można było z tego zrobić fenomenalną powieść, pełną pasji i grającą na czytelniczych emocjach.
Dostałam jednak koszmarek.
Tak, moi drodzy, koszmarek, który ni to jest obyczajówką, ni bajeczką dla dzieci; nie jest nawet sci-fi.
Ot, dorosła kobieta znajduje sposób (jak? dlaczego? w zasadzie po co? - ha, nie wiadomo, wszak to nie jest istotne -_- ) na powrót do przeszłości. Wskakuje w stare kartonowe pudełko i siup, już widzi się ze zmarłą przed laty matką. W całym tym obłędzie zapomina o swojej rodzinie; jedyne co się dla niej liczy to skok w przeszłość.
Gdyby jeszcze kulała jedynie fabuła być może jakoś bym to przeżyła (choć zapewne z trudem :P ).
Tu jednak kuleje wszystko - i bohaterowie, którzy są płytcy jak kałuża na drodze, i styl autorki.
Faye w wielu miejscach zwraca się bezpośrednio do czytelnika, co gryzie się z całą resztą książki; dodatkowo wiele rzeczy tłumaczy mocno łopatologiczne, co robi się w pewnym momencie nużące.
Jej zachowanie poza tym pozbawione jest jakiegokolwiek sensu, a sama Faye - jako bohater - jest po prostu męcząca.
Dawno nie spotkałam się z tak słabą książką.
A szkoda, bo potencjał miała ona ogromny.






"Cała wstecz" to książka, która mogła skraść czytelnicze serca.
Niestety coś tu mocno nie zagrało.
Bardzo słabo ograno motyw podróży w czasie; stworzono bohaterkę, którą trudno jest polubić, do tego niestety warsztat pisarski autorki nie należy do najlepszych.
Jeśli więc trzymacie w łapkach dwie książki, a jedną z nich jest "Cała wstecz" to - dobrze Wam radzę - sięgnijcie po tę drugą.

Czasem każdy z nas trafia na książki, które MUSZĄ być dobre.
Książki, do których zabieramy się gotowi na masę przygód i emocji, i świetnych bohaterów.
Bo opis mocno przyciąga, bo fabuła brzmi intrygująco, a okładka jest tylko wisienką na torcie.
Znacie to, prawda?
A znacie to paskudne rozczarowanie, gdy okazuje się, że Wasze wyobrażenia były jedynie głupiutką mrzonką?
Bo ja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Jestem wielką fanką Emily Giffin i jej książek. Te sprzed 2014 połknęłam na raz; na nowsze wyczekiwałam z wypiekami na twarzy.
Gdy więc zobaczyłam, że wydawnictwo Otwarte wydaje najświeższą powieść autorki, byłam w siódmym niebie. Oczyma wyobraźni widziałam już te długie wieczory spędzane z książką, nie mogłam doczekać się już genialnych chwil ze wspaniałą lekturą i tych emocji, które by we mnie wzbudziła.
Tymczasem, moi drodzy, stało się coś strasznego.
Emily Giffin - po raz pierwszy! - mnie rozczarowała.
I to dość mocno, niestety.





Cecily ma dwadzieścia osiem lat i właśnie zakończyła wieloletni związek, który prowadził donikąd.
Chcąc uleczyć złamane serce wybiera się do baru, gdzie dziwnym zbiegiem okoliczności spotyka kogoś, kto ratuje ją od banalnego i równie głupiego "telefonu do byłego".
Ten ktoś - Grant - okazuje się być tym jedynym.
Grant i Cecily bardzo szybko wyznają sobie miłość, a ich związek kwitnie dosłownie z dnia na dzień.
Wydaje się, że lepiej już być nie może, gdy nagle Grant... znika.
Zapada się pod ziemię.
W ferworze jego poszukiwań Cecily trafia na kobietę, którą również coś łączyło z Grantem.
Brzydka prawda zaczyna wychodzić na jaw, a zdruzgotana Cecily dowiaduje się, że oparła swe życie na kłamstwie.
Tylko jak do tego doszło i - przede wszystkim! - dlaczego?




Emily Giffin przyzwyczaiła mnie do naprawdę dobrych książek. Do obyczajówek, które stawiają przed czytelnikami mnóstwo trudnych pytań; do powieści, które wzbudzają cały wachlarz emocji; które wywołują smutek, a czasem i złość; do książek, których bohaterowie w głównej mierze wzbudzają sympatię.
Nie wiem więc, co stało się w przypadku "Kłamstw od serca" - może wypadek przy pracy? Może zmęczenie materiału? Może brak weny pomimo goniących terminów? Naprawdę nie wiem.
Wiem za to, że "Kłamstwa od serca" to - przynajmniej w mojej ocenie - najgorsza powieść w dorobku Giffin i ogólnie dość kiepska obyczajówka.
Ogromnym minusem tej historii jest główna jej bohaterka - Cecily jest wprost tragiczna (i to dosłownie; nawet sobie nie wyobrażacie jakie kłody rzuca jej pod nogi wstrętny los). Naiwna, głupiutka, zdanie zmienia co pięć minut. W trymiga angażuje się w nowy związek i to tylko po to, by po kilkunastu dniach ponownie wrócić do poprzedniego. Nie jest przekonana czy jest gotowa na nowy etap w obecnej relacji, ale już dnia następnego śmiało ćwierka "Yes, I do". Męscy bohaterowie także nie powalają - mam wrażenie, że Giffin miała ewidentny problem z określeniem kto jest kim. I tak - średnio trzy/cztery razy w całej tej opowieści - bohater staje się villainem, a złoczyńca herosem.
Żaden z panów nie potrafi podjąć odpowiedzialnej decyzji i wciąż prześcigają się w tchórzliwych zagrywkach.
Sama fabuła również rozczarowuje. Bez żadnego sensu jest wątek z World Trade Center, który staje się pewnego rodzaju fabularną zapchajdziurą. Cała opowieść jest naiwna, niewiarygodna, momentami wręcz absurdalna. W pewnym momencie cała ta farsa dochodzi do punktu kulminacyjnego, w efekcie czego powieść zaczyna przypominać operę mydlaną.
Na próżno szukać tu także emocji, do których przyzwyczaiła nas Emily Giffin.
Nie ma tu trudnych decyzji, moralnych dylematów czy przeszłości, która odcisnęła solidne i trwałe piętno na przyszłości bohaterów.
Jest za to miałkość, bezsens, nuda i żenada.
Cóż.
Zdecydowanie nie tego oczekiwałam od jednej ze swych ulubionych autorek.





"Kłamstwa od serca" to dość słaba obyczajówka i zdecydowanie najgorsza powieść spod pióra Emily Giffin. Przeczytacie ją szybko i raczej bezrefleksyjnie.
Bohaterowie lekko (albo bardzo mocno -zależy od Waszej wytrzymałości ;) )Was zirytują, a akcja nie porwie.
Jestem tą książką zawiedziona, rozczarowana, trochę też zasmucona.
Mam ogromną nadzieję, że "Kłamstwa od serca" to tylko "wyjątek, który potwierdza regułę" i że kolejną powieścią Emily tylko utwierdzi mnie w przekonaniu, że jest królową kobiecych serc.

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Jestem wielką fanką Emily Giffin i jej książek. Te sprzed 2014 połknęłam na raz; na nowsze wyczekiwałam z wypiekami na twarzy.
Gdy więc zobaczyłam, że wydawnictwo Otwarte wydaje najświeższą powieść autorki, byłam w siódmym niebie. Oczyma wyobraźni widziałam już te długie wieczory spędzane z książką, nie mogłam doczekać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Letnie miesiące to idealna pora na czytanie obyczajówek z romansem w tle. Sama w myśl zasady "ciepło na zewnątrz to i ciepło w sercu" pasjami czytam wówczas romanse i romansidła; rozkoszuję się nieskomplikowaną fabułą i przyjemnymi bohaterami.
Co jednak, gdy zamiast lekkiego romansu (którego wszak się spodziewamy!) dostajemy całkiem niezłą książkę o kryzysie tożsamości z miłym - i solidnym - romantycznym wątkiem?
Tak właśnie było w przypadku mojej "znajomości" z "Beach read" Emily Henry.
Nie było to tak lekkie jak się spodziewałam, ale - o dziwo! - nie było też złe.
Zaintrygowani? ;)


January zawodowo pisuje romanse. Problem w tym, że za sprawą występku ojca cały jej świat w jednej chwili runął niczym domek z kart, a wszystko, w co dotąd wierzyła, obraca się w pył.
January przestaje wierzyć w miłość, a już zwłaszcza w szczęśliwe zakończenia - i jak tu pisać romansidła?
Augustus z kolei nigdy nie wierzył w historie rodem z bajki. To poważny twórca; dość poczytny autor, którego jednak dopada kryzys twórczy i który na dodatek okazuje się tymczasowym sąsiadem January.
Ona i on.
Księżniczka i zgorzkniały melancholik.
Dzieli ich wszystko; łączy - niemoc twórcza.
Za sprawą szalonego pomysłu pada wyzwanie, efektem czego rozpoczyna się o wyścig o to, kto pierwszy sprzeda swą nową powieść.
Wyścig, który być może wywróci ich świat do góry nogami...




Na początku musimy sobie co wyjaśnić. "Beach read" - choć idealnie sprawdzi się jako lektura towarzysząca nam podczas leżakowania w hamaku - na pewno nie jest książką lekką i na raz. To nie jest typowe romansidło, w którym przystojny adonis zarzuca wybrankę serca na grzbiet swojego rumaka, po czym galopują wspólnie ku zachodzącemu słońcu. To powieść o kryzysie tożsamości, o poszukiwaniu siebie w świecie, którego już chyba nie znamy. To opowieść o żałobie i ogromnym żalu, którego nie ma już z kim skonfrontować.
To historia dwojga ludzi, którzy zmuszeni są na nowo wskrzesić w sobie iskrę i obudzić wenę, by w końcu móc zacząć tworzyć.
I właśnie za ukazanie pisania jako procesu, a bycia autorem jako często żmudnej i trudnej pracy, Emily Henry należą się ogromne brawa. Wspaniale było móc poznać tę profesję niemal od podszewki; wspaniale było czytać o tym, jak powstają książki - tym bardziej, że takich powieści (nie poradników!) jest jak na lekarstwo.
"Beach read", pomimo często poruszanych tam trudnych tematów, czytało się naprawdę dobrze, choć w pewnym momencie dość mocno zaczęli mnie irytować bohaterowie - January od czasu do czasu bawiła się w kapryśną nastolatkę ("no nie powiem mu, o co chodzi", "obrażę się!", "wybuchnę płaczem, a co!"), Gus z kolei chwilami bywał już nudny i męczący z tą swoją postawą w stylu "nie jestem na tyle dobry, by....<i tu wstaw dowolne słowo>".
Poza tym lekko przeszkadzało mi tempo, w jakim rozwijała się relacja naszych bohaterów - bo poważnie, w trzy miesiące przechodzimy z "wrrrrr!" do serduszek zamiast źrenic w oczach?
Niezupełnie jestem również przekonana do zakończenia - rany, ależ to było cukierkowe!
Chociaż... może takie być miało?
Wszak to "beach read" ;)



"Beach read" to dobra i naprawdę porządnie napisana książka, która ma szansę zachwycić całe gro odbiorców.
Jest treściwie, jest romantycznie, jest o pisaniu.
Czegóż chcieć więcej? ;)

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Letnie miesiące to idealna pora na czytanie obyczajówek z romansem w tle. Sama w myśl zasady "ciepło na zewnątrz to i ciepło w sercu" pasjami czytam wówczas romanse i romansidła; rozkoszuję się nieskomplikowaną fabułą i przyjemnymi bohaterami.
Co jednak, gdy zamiast lekkiego romansu (którego wszak się spodziewamy!)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Po książki polskich autorów sięgam rzadko.
Nie lubię, nie przekonują mnie, zwykle po prostu irytują.
"Topieliskom" Ewy Przydrygi postanowiłam jednak dać szansę - chyba głównie za sprawą całkiem dobrej promocji.
Jak się niestety okazało dobra była tylko promocja, bo sama książka...
Ech.



Pola odbiera telefon, który zmienia jej życie. Zanim go odebrała miała męża i synka.
Zanim go odebrała była szczęśliwa.
W jednej chwili świat Poli rozpada się niczym domek z kart - jej mąż i synek giną w tajemniczym, mocno dziwnym wypadku samochodowym.
Kobieta nie zamierza zadowolić się półprawdami i zaczyna coraz bardziej i mocniej angażować się w wyjaśnienie przyczyny śmierci swojej rodziny.
Dowiaduje się mnóstwa nowych faktów na temat swojego męża.
Faktów, które nie są miłe i przyjemne, i które kreują jej męża na postać, jakiej dotychczas nie znała.




Rany boskie, jakie to było straszne!
Sam początek naprawdę nie był najgorszy. Autorce udało się dość ciekawie stopniować napięcie i już zaczynałam myślałam, że trafiłam na przyzwoitą lekturę, gdy BACH!, dostałam nudą prosto w głowę.
Przez 3/4 powieści nie dzieje się w zasadzie nic wartościowego i znaczącego dla fabuły. Brak w tej książce jakiegokolwiek ładu i składu. Autorka łapie się kilku pomysłów i sama nie wiedząc, który z nich jest najlepszy, postanawia wykorzystać je wszystkie - choć nijak się one nie łączą. Jest chaotycznie, jest irytująco, jest nudno.
Dodatkowo do szału doprowadzała mnie postać głównej bohaterki. Kobieta traci w wypadku samochodowym męża, a jej kilkuletni synek ma status osoby zaginionej - wiecie więc, co robi? Nie, nie przejmuje się losem dziecka i nie angażuje w jego poszukiwania, gdzie tam. Pola zamiast tego biega niczym rącza łania od sasa do lasa, bawi się w detektywa i postanawia analizować znaczenie snów.
Gdzieś w międzyczasie w irytująco głupich scenkach i z tragicznie przebijającymi patosem tekstami przewija się też jej siostra - postać, która w większości scen pojawia się ni z gruszki, ni z pietruszki.
Sam motyw snu zresztą też pasował do tej powieści niczym pięść do nosa. Senne majaki Poli, które w pewnym momencie zaczęły otwierać każdy niemal rozdział, przyprawiały mnie jedynie o ciary żenady - nie było to ani ciekawe, ani dobrze napisane, ani treściwe.
Mam wrażenie, że pisząc tę powieść autorka najpierw wpadła na to, jak zakończyć książkę, a dopiero później tworzyła kolejne jej części, które próbowała dopasować w jakikolwiek sposób do istniejącego już finiszu. I choć samo zakończenie nie było złe, a pani Przydryga postanowiła zaserwować co mniej wtajemniczonym czytelnikom solidny plot twist, to droga, jaką do niego zmierzała pozostawia wiele do życzenia.
To niestety sprawia, że nie jestem w stanie polecić nikomu tej książki.
Po prostu nie.





Od powieści pretendujących do miana tych z gatunku "thriller" oczekuję naprawdę wiele.
Oczekuję solidnie zbudowanych postaci, konkretnej fabuły i akcji, która potrafi gnać na łeb, na szyję.
Oczekuję, że wciągną mnie od pierwszej strony, a zakończenie dosłownie wbije mnie w fotel.
W przypadku "Topielisk" nie dostałam żadnej z tych rzeczy.
Było nudno, nieco bezsensownie, a do tego dosłownie żaden z bohaterów nie wzbudził we mnie jakichkolwiek emocji (no może prócz Poli, wszak ta wywołała irytację).
Jeśli podobnie jak ja szukacie dobrej, mocnej i angażującej książki - na miarę "Zaginionej dziewczyny" czy "Kiedy Ciebie nie ma" - to zróbcie sobie przysługę i odpuście lekturę "Topielisk".
W mojej ocenie wiele nie stracicie.

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Po książki polskich autorów sięgam rzadko.
Nie lubię, nie przekonują mnie, zwykle po prostu irytują.
"Topieliskom" Ewy Przydrygi postanowiłam jednak dać szansę - chyba głównie za sprawą całkiem dobrej promocji.
Jak się niestety okazało dobra była tylko promocja, bo sama książka...
Ech.



Pola odbiera telefon, który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Erotyków unikam jak ognia.
Nie lubię, zwykle nie czytam - fabuły tam tyle co kot napłakał, za to grafomańskiego kunsztu cała masa.
Jednak "Dwa tygodnie i jedna noc" , książka Whitney G., mnie zaintrygowała.
Okładkowy opis zwiastował całkiem miłe czytadło, a i o samej autorce naczytałam się sporo dobrego.
Postanowiłam więc dać tej powieści szansę.
I powiem Wam, że - o dziwo! - całkiem miło spędziłam z nią czas.


Ona miesiącami bezskutecznie szukała pracy.
On od miesięcy - bezskutecznie! - szukał lojalnego pracownika.
Podstępny los sprawił, że ona znalazła się w jego hotelu i oczarowała go tak bardzo, że z miejsca ją zatrudnił.
Niestety okazało się, że on - Parker - jest beznadziejnym i bezlitosnym szefem, a ona - Tara - nie zamierza znosić tego w nieskończoność
Ale kiedy Tara w końcu mówi STOP, Parker wcale nie ma zamiaru pozwolić jej odejść...




Muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona.
Spodziewałam się bylejakości, kiepskiej treści i książki, której recenzja będzie tak gorzka jak kubek niesłodzonego liptona. Tymczasem otrzymałam całkiem niezłe czytadło, które wciąga i przy którym można miło spędzić czas.
Oczywiście nie są to wyżyny literackiej sztuki; wiele z wydarzeń można przewidzieć, a część sytuacji - czy też inaczej, tempo rozwoju akcji - przyprawia o niekoniecznie chwalebny zawrót głowy , ale ani styl pisania zbyt mocno nie gorszy, ani fabuła nie jest zbyt mocno odrealniona.
Nieco wadziła mi dramatycznie szybka przemiana w osobowości Prestona, choć fakt faktem, że istniał ku niej całkiem racjonalny powód. Tara - ku mojej ogromnej uciesze - nie okazała się plastikową postacią, a kobietą, która ma swoje zdanie i która potrafi tupnąć nogą.
Dodatkowo dużym plusem jest naprawdę znikoma ilość scen erotycznych, do tego całkiem zgrabnie napisanych - sprawia to, że książka nie razi wulgarnością, a nawet wręcz przeciwnie - jest smaczna.
Czy więc polecam?
Pewnie! ;)




"Dwa tygodnie i jedna noc" to bardzo sympatyczny biurowy romans z niewielką ilością erotycznych scenek w tle. Czyta się go szybko, przyjemnie, a sama książka pozwala się zrelaksować - czegóż chcieć więcej? ;)

Erotyków unikam jak ognia.
Nie lubię, zwykle nie czytam - fabuły tam tyle co kot napłakał, za to grafomańskiego kunsztu cała masa.
Jednak "Dwa tygodnie i jedna noc" , książka Whitney G., mnie zaintrygowała.
Okładkowy opis zwiastował całkiem miłe czytadło, a i o samej autorce naczytałam się sporo dobrego.
Postanowiłam więc dać tej powieści szansę.
I powiem Wam, że - o dziwo!...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Kristin Hannah polubiłam w zasadzie od jej pierwszej przeczytanej przeze mnie powieści. I choć to nie najgłośniejszy "Słowik" najbardziej ujął mnie za serce, to każda kolejna historia Hannah zostaje ze mną na długo.
Dlatego też z ogromną niecierpliwością czekałam na najnowszą książkę autorki o nieco banalnym tytule ("Gdzie poniesie wiatr", no naprawdę?), tym razem traktującą o Wielkim Kryzysie w Stanach Zjednoczonych.
Na szczęście słaby okazał się tylko tytuł, bo cała reszta - jak przystało na Hannah - wciąż trzyma wysoki poziom.



Rok 1934, Wielki Kryzys w amerykańskim stanie Teksas ma się lepiej niż kiedykolwiek.
Susza pustoszy ziemię, piaskowe burze rujnują zdrowie, a wyniszczeni i pozostający bez środków do życia rolnicy tracą cały swój dobytek i nadzieję na lepsze jutro.
W tych przedziwnych czasach na rozdrożu staje Elsa Martinelli. Wojownicza kobieta o wielkim sercu, która będzie musiała zdecydować kto jest dla niej najważniejszy - ziemia, która dała jej dom czy rodzina, która dom ten z nią tworzyła.





Przyznam szczerze, że nigdy dotąd nie zagłębiałam się w historię USA na tyle, by dokładniej poznać zagadnienia związane z Wielkim Kryzysem. Początkowo nieco obawiałam się fabuły "Gdzie poniesie wiatr" - myślałam, że historyczne wstawki wpłyną na płynność akcji i przytłoczą bohaterów.
Tymczasem nic bardziej mylnego - historyczne tło wydarzeń uczyniło tę książkę jeszcze bardziej przejmującą, a Elsę - główną bohaterkę - postacią niemal heroiczną.
Kristin Hannah niczym uwspółcześniony Steinbeck snuje opowieść o kapitalizmie; o czasach, gdy bogactwo jednych okupione było wyzyskiem drugich. Nie boi się prawdy, nie stara się wygładzić tego, co ostre i bolesne, ani upiększyć tego, co brzydkie i brudne - w przejmujący sposób opowiada o tych, których Wielki Kryzys doświadczył i upodlił.
Lwia część książki skupia się na życiu w Teksasie, w miasteczku opartym na hodowli zwierząt i uprawie ziemi. Ukazuje ludzi zmagających się z nieokiełznanymi i srogimi żywiołami, których dotychczasowe życie - na skutek klęski żywiołowej - obraca się niemal w popiół. Druga część tej powieści jest z kolei brutalna; bez owijania w bawełnę (bawełnę, ha!) przedstawia jakie piekło człowiekowi gotów jest zgotować drugi człowiek.
Kristin Hannah stworzyła do bólu przejmującą i prawdziwą powieść; powieść, w której zżywamy się z bohaterami, razem z nimi cierpimy i razem z nimi się radujemy.
I choć wciąż jestem urażona zakończeniem (bo poważnie, pani Hannah? Jak tak można -_- ), to uważam, że "Gdzie poniesie wiatr" to jedna z lepszych powieści autorki.
Zaraz obok "Wielkiej samotności".
I "Firefly Lane".





Kristin Hannah na powrót zachwyca i staje się jedną z tych autorek, których książko czytam w ciemno.
"Gdzie poniesie wiatr" nie jest łatwym i płytkim czytadłem, o którym za moment zapomnicie.
To powieść, która zmęczy Was psychicznie i która na długo zostanie w Waszych głowach i sercach.
Czy więc warto ją czytać?
Ha.
Nawet więcej niż warto.

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com

Kristin Hannah polubiłam w zasadzie od jej pierwszej przeczytanej przeze mnie powieści. I choć to nie najgłośniejszy "Słowik" najbardziej ujął mnie za serce, to każda kolejna historia Hannah zostaje ze mną na długo.
Dlatego też z ogromną niecierpliwością czekałam na najnowszą książkę autorki o nieco banalnym tytule...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com


Powiem od razu - to dobra książka. Może nie rewelacyjna jak "Kiedy Ciebie nie ma", ale znacznie lepsza od "Widzę Cię". Napięcie budowane jest w zasadzie od pierwszej strony, a prowadzona wielotorowo narracja mocno intryguje i - co tu dużo mówić - miesza w głowie.
Sposób budowania fabuły i sam styl Jewell ponownie hipnotyzują, a bohaterowie (zgodnie zresztą z zamierzeniem) wzbudzają różnorakie emocje - od sympatii, przez odrazę, na nienawiści kończąc.
Z początku pełno w tej powieści niedopowiedzeń, które z każdą stroną stają się jeszcze większym znakiem zapytania. Trudno jest przewidzieć bieg wydarzeń, bo każda kolejna obstawiana przez czytelnika wersja po kilku następnych stronach powieści obraca się w pył.
"Idealna rodzina" to jednak nie tylko porywająca fabuła, to także solidne studium psychologiczne postaci. To opowieść o tych, którzy w imię idei skłonni są odebrać innym wolność i o tych, którzy są na tyle słabi, by z radością gnać ku zagładzie.
To naprawdę, naprawdę dobra książka.
Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić to finał - nieco zbyt mdły, odrobinę zbyt lukrowaty i niezupełnie w stylu poprzednich powieści Jewell. Po tak porządnej treści spodziewałam się końcówki, która pozostawi mnie w głębokim niedowierzaniu i osłupieniu; takiej, która sprawi, że - kolokwialnie mówiąc - buty mi z nóg pospadają. Cóż, tak niestety nie było i tylko za to do "Idealnej rodziny" w moim czytelniczym kajeciku trafia niewielki minusik.
Czy jednak książkę wciąż polecam?
Ha.
Oczywiście! ;)




"Idealna rodzina" to powieść w sam raz dla fanów thrillerów. Dla tych z Was, którzy pasjami zaczytywali się w książkach Darii Orlicz i którzy przepadają za dziełami pani Abbott.
Dla tych, którzy lubią być zaskakiwani i dla tych, dla których nie ma większej przyjemności niźli wciągająca bardziej niż nowe odcinki ulubionego serialu lektura.
Podsumowując? Z całego serducha polecam ;)

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com


Powiem od razu - to dobra książka. Może nie rewelacyjna jak "Kiedy Ciebie nie ma", ale znacznie lepsza od "Widzę Cię". Napięcie budowane jest w zasadzie od pierwszej strony, a prowadzona wielotorowo narracja mocno intryguje i - co tu dużo mówić - miesza w głowie.
Sposób budowania fabuły i sam styl Jewell ponownie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieść podręcznej. Powieść graficzna Margaret Atwood, Renée Nault
Ocena 8,1
Opowieść podrę... Margaret Atwood, Re...

Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com


Jako dziecko bardzo lubiłam komiksy. Pasjami czytywałam te, w których główną rolę grała Barbie i uwielbiałam te, które opowiadały o Kaczorze Donaldzie i całej jego ferajnie.
Nigdy jednak nie czytałam POWAŻNEGO komiksu.
Takiego, który pod pozorem bardzo przystępnej i lekkiej formy traktowałby o sprawach ważnych i przerażających. Takiego, który byłby w stanie wywołać gęsią skórkę i który by skłaniał do refleksji.
Aż trafiłam na "Opowieść podręcznej" Margaret Atwood w interpretacji Renee Nault.





Nie czytałam pierwotnej wersji "Opowieści podręcznej" Margaret Atwood i przyznam, że początkowo nieco obawiałam się sięgnięcia po komiks bez uprzedniej znajomości treści. To trochę jakby oglądać film na podstawie książki bez przeczytania tejże książki, czyż nie?
Okazało się jednak, że moja nieznajomość pierwowzoru Atwood nie była żadną przeszkodą, by w pełni móc cieszyć się tym doskonałym komiksem. Bo - musicie wiedzieć - jestem nim zachwycona.
Można by pomyśleć, że ukazanie tak ważnych jak poruszane w "Opowieści podręcznej" tematów w formie komiksowej nieco je... okiełzna? Złagodzi? Ha. Nic bardziej mylnego. Rysunki Nault tylko podkreślają wagę słów Atwood. Bardzo często zresztą sama kreska zastępuje jakiekolwiek słowa - i jest wówczas tak silna w wymowie, że aż mrozi krew. Wywołuje ogrom emocji, rodzi w sercu bunt, momentami szokuje i obrzydza. Precyzja, z jaką Nault stworzyła swe ilustracje zasługuje na podziw, choć jeszcze większy należy jej się za stuprocentowe zrozumienie powieści i niemal czytanie w myślach pani Atwood.
Gromkie brawa należą się też wydawnictwu Jaguar za ogromną odwagę.
Odwagę, by ponownie wystawić na afisz tak kontrowersyjną i mocno (niestety!) aktualną książkę.
I odwagę, by przedstawić ją w tak nietypowej i na pozór błahej formie jak komiks.




Podsumowując?
Jestem zachwycona i z całego serca polecam.
To zdecydowanie jedna z tych książek, których nie "można", a "trzeba" przeczytać.

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com


Jako dziecko bardzo lubiłam komiksy. Pasjami czytywałam te, w których główną rolę grała Barbie i uwielbiałam te, które opowiadały o Kaczorze Donaldzie i całej jego ferajnie.
Nigdy jednak nie czytałam POWAŻNEGO komiksu.
Takiego, który pod pozorem bardzo przystępnej i lekkiej formy traktowałby o sprawach ważnych i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Teraz i na zawsze Mikki Daughtry, Rachael Lippincott
Ocena 7,5
Teraz i na zawsze Mikki Daughtry, Rac...

Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com


Mam dużą słabość do dobrych książkowych opisów. A gdy do tego dochodzi jeszcze przepiękna okładka - jestem kupiona i nie zważając na nic sięgam po tak genialnie zapowiadającą się książkę.
Tak też było w przypadku "Teraz i na zawsze", najnowszej powieści autorek głośnych "Trzech kroków od siebie" - zachwycił mnie opis, zauroczyła okładka.
Zapomniałam jednak o haczyku.
O tym, żeby nie oceniać książki po okładce.
I o tym, że - niestety! - opisy potrafią być lepsze niźli sama powieść.


Kyle i Kimberly - rozgrywający i jego chearleederka. Oboje idealni, zakochani, piękni, szczęśliwi.
A przynajmniej do czasu - wieczorem, po balu na zakończenie szkoły, Kyle słyszy od Kimberly trochę gorzkich słów prawdy, co prowadzi do tragicznego w skutkach wypadku. Ona ginie, a on - z licznymi obrażeniami i poczuciem straty - musi nauczyć się żyć na nowo.
I kiedy wydaje się, że życie straciło sens i nie zostało mu nic prócz smutku, dzieje się coś nieoczekiwanego - Kyle spotyka Marley. Tajemniczą dziewczynę, która dźwiga na plecach ogromne brzemię i poczucie winy. Dziewczynę, która pomimo własnych problemów wnosi w świat Kyle radość i nadzieję.
A potem...
Potem wszystko znów się komplikuje.




Mam duży problem z tą książką. Poważnie.
Nie jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić, że jest to chłam, ale nie jestem też w stanie gorąco zachęcać Was, byście po nią sięgnęli.
Cóż więc mam powiedzieć? Że chyba średnio przemawia do mnie idea przerabiania scenariusza na powieść czy że w ogóle nie przemawia to do mnie w wykonaniu tego duetu? Że mam alergię na sztampowych i miałkich bohaterów, ale doceniam dobry plot twist?
Bardzo przeszkadzała mi byle jaka kreacja bohaterów. Kyle - bo jakżeby inaczej - to szkolny rozgrywający z kontuzją, która zniszczyła mu życie. O Kimberly wiemy w zasadzie tylko tyle, że kocha(ła) Kyle'a i że jest cheerleaderką. Sam? Ha. Powiem tylko: ona, on i drugi on - czym to śmierdzi? Z kolei Marley... Marley jest obecna wyłącznie wtedy, gdy orbituje wokół Kyle'a. Okazjonalnie pojawia się mama głównego bohatera i jego neurochirurg, ale o tych postaciach nie wiemy już niczego. Jest przewidywalnie, jest buro i na tyle słabo, że żadna z tych postaci nie wzbudza w czytelniku jakichkolwiek głębszych uczuć, o sympatii już nawet nie wspominając.
Co do fabuły... "Kyle stracił w wypadku dziewczynę i Kyle cierpi. Kyle spotkał Marley i po miesiącu wie, że ją kocha. Kyle wciąż cierpi" - tak można by ją opisać. Dobre 200 pierwszych stron jest w zasadzie o niczym. Lwia część książki nudzi, więc późniejszy zwrot akcji faktycznie zaskakuje i ożywia czytelnika - i nie ukrywam, w tym miejscu czułam, że historia ta ma potencjał i że nie wszystko jeszcze stracone. Niestety - im dalej w las, tym dziwniej się robiło. Autorki ostro popłynęły i z młodzieżówki uczyniły baśń, a z rozkwitającej znajomości miłość zapisaną w gwiazdach. Jawa mieszała się ze snem, a ja nie wiedziałam czy być zażenowaną realizmem tej powieści czy jednak dać się porwać i popłynąć z nurtem fantazji autorek.
Ostatecznie książkę lekko wymęczyłam i dziś mam już pewność, że nie dość, że nigdy więcej po nią nie sięgnę, to na dodatek za kilka dni nawet nie będę o niej pamiętać.




"Teraz i na zawsze" wbrew okładkowym zapewnieniom nie jest powieścią dobrą dla przyzwyczajonych do emocjonalnego rollercoastera fanów Johna Greena. Nie jest powieścią, która oczaruje co starszych czytelników - choć tych młodszych i spragnionych wielkiej bajkowej miłości już może.
Jeśli więc szukacie młodzieżówki z romansem na pierwszym planie, którą (być może) będziecie mieli szansę obejrzeć w wersji serialowej/ filmowej to jest to książka dla Was.
Jeśli jednak oczekujecie wzruszeń i wielkich emocji - na Waszym miejscu szukałabym dalej ;)

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com


Mam dużą słabość do dobrych książkowych opisów. A gdy do tego dochodzi jeszcze przepiękna okładka - jestem kupiona i nie zważając na nic sięgam po tak genialnie zapowiadającą się książkę.
Tak też było w przypadku "Teraz i na zawsze", najnowszej powieści autorek głośnych "Trzech kroków od siebie" - zachwycił mnie opis,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lubię Colleen Hoover i nie od dziś twierdzę, że jej obyczajówki są o stokroć lepsze od tak popularnych młodzieżówek. Jak jednak autorka wypada w thrillerach czy innych gatunkach nie miałam pojęcia, wszak nie było mi dane przeczytać chociażby powieści "Coraz większy mrok".
"Layla" jednak brzmiała ciekawie. Na tyle ciekawie, że postanowiłam dać jej szansę.
I... Nawet nie macie pojęcia, co się tam zadziało... :o



Layla była urzekająca. Jej śmiech, radość, bezpretensjonalność i swobodny sposób bycia w trymiga oczarowały Leedsa.
Miłość kwitła, wszystko zmierzało w dobrym kierunku, aż nagle... Wszystko się skończyło.
Ktoś próbował zabić Laylę.
I choć dziewczyna ocalała, to zamach na jej życie odcisnął na niej ogromne piętno.
Layla zmienia się nie do poznania, a Leeds jest bezradny. W ostatnim przypływie nadziei zabiera swą ukochaną do starego pensjonatu; miejsca, w którym rozkwitła ich miłość.Ma nadzieję, że dobre wsp
omnieni uleczą rany Layli, ale niestety - jest coraz gorzej.
Na domiar złego w domu zaczynają dziać się naprawdę DZIWNE rzeczy...


Jestem pozytywnie zaskoczona, choć nie ukrywam, że przez moment albo dwa (nim zrozumiałam czym gatunkowo w gruncie rzeczy jest ta książka) poczułam lekkie zażenowanie.
Bardzo podobała mi się konstrukcja powieści - większa jej część jest bowiem ogromną retrospekcją, z rzadka przerywaną jedynie wstawkami z "przesłuchania" w czasie teraźniejszym. Nieco brakowało mi narracji ze strony samej tytułowej bohaterki, choć rozumiem, że byłaby to spora przeszkoda w późniejszym plot twiście.
Fabuła wciąga od dosłownie pierwszych stron, a cała intryga do szaleństwa wręcz rozbudza ciekawość czytelnika. Przyznam, że Hoover udało się idealnie odwzorować atmosferę starego, dusznego pensjonatu. Co więcej, nie jeden i nie dwa razy udało jej się mnie totalnie zaskoczyć i momentami sama nie dowierzałam, że nie byłam bardziej uważna i że dałam się tak wyprowadzić w pole :D
Oczywiście powieść nie jest idealna i dla wyjadaczy gatunku może stanowić źródło pełnego politowania uśmiechu, ale jak na gatunkowy debiut Colleen Hoover poradziła sobie bardzo dobrze.
Przed przystąpieniem do lektury warto wiedzieć, że "Layla" to nie klasyczny romans czy - co ostatnio bardziej popularne w książkach Hoover - dobra obyczajówka, a powieść z nurtu paranormal romance.
Myślę, że wielu potencjalnym czytelnikom pozwoli uniknąć to rozczarowania ;)





"Layla" to naprawdę ciekawa i dosyć innowacyjna jak na Colleen Hoover książka. Angażuje, intryguje i momentami szokuje. Czyta się ją błyskawicznie, a sami bohaterowie - choć może nie wzbudzą w nas miliona emocji - są dosyć sympatyczni.
To bezapelacyjnie obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów romansów w stylu paranormal i dla tych z Was, którzy lubią przyjemne i szybko czytające się książki.

Lubię Colleen Hoover i nie od dziś twierdzę, że jej obyczajówki są o stokroć lepsze od tak popularnych młodzieżówek. Jak jednak autorka wypada w thrillerach czy innych gatunkach nie miałam pojęcia, wszak nie było mi dane przeczytać chociażby powieści "Coraz większy mrok".
"Layla" jednak brzmiała ciekawie. Na tyle ciekawie, że postanowiłam dać jej szansę.
I... Nawet nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Poznałam Dona Tillmana w 2017. roku, choć już w 2013. roku można było czytać o jego przygodach.
W 2016. pojawiła się powieść o dalszych losach tego dość charakterystycznego profesora - ot, tytułowa Rosie miała obdarzyć go potomkiem, co stanowiło źródło nowych dylematów i licznych rozterek.
Trzeciej części się jednak nie spodziewałam - wszak od premiery poprzedniej minęło już ponad pięć lat :o
Kiedy jednak dowiedziałam się, że Don Tillman powraca, nie mogłam przejść obok tej nowiny obojętnie.
Wszak nie wypada nie witać się z dawnymi znajomymi ;)


Kolejny Tillman ma kłopoty. Tym razem nie Don jednak, a Hudson.
Jedenastoletni Hudson, syn Dona i Rosie, ma spore trudności z przystosowaniem się do szkolnych realiów. Na domiar złego musi zmienić szkołę, wszak rodzice - zupełnie nagle! - wpadają na pomysł wyprowadzki do Australii.
Szczęście w nieszczęściu, że starszy Tillman ma dużą wprawę w radzeniu sobie z nieco złowrogim światem i mało logicznymi społecznymi konwenansami - przy drobnej pomocy żony, Rosie, zaczyna więc swój "Projekt Hudson".
Don stanie w szranki z systemem edukacji, zmieni zawód, a także zderzy się - i to dosłownie! :D - z niezbyt rozgarniętym ojcem pewnej dziewczynki.
Jedno jest pewne - to będzie prawdziwa jazda bez trzymanki.




Wspaniale było kolejny raz spotkać się z Donem Tillmanem. Wiecie, czułam się jak na kawie ze starym przyjacielem ;) Don wciąż wzbudza ogrom sympatii, a jego niedopasowanie - sprytnie korygowane przez Rosie - rozczula. Z zachwytem śledziłam losy rodziny Tillmanów, która - choć tak różna od standardowej rodziny - rozumie się jak mało kto i w której nie brak czułości.
Don - choć może trudno to sobie wyobrazić po części pierwszej - okazał się fantastycznym, ciepłym i szalenie wyrozumiałym ojcem, dla którego to dobro jego dziecka jest na pierwszym planie.
Co zaś do języka powieści - wciąż jest dość charakterystyczny (jak sam Don zresztą :D ) i lekko oficjalny, absolutnie nie jest jednak sztywny. Powieść czyta się bardzo szybko i lekko, a całość jest najzwyczajniej w świecie bardzo sympatyczna ;)
Mam też nieodparte wrażenie, że w finałowej części serii Graeme Simsion zdecydowanie bardziej niż wcześniej skupia się na autyzmie i charakterystyce osób atypowych. Spotykamy tu już nie tylko "lekko dziwnego Dona", ale całą masę innych osób ze spektrum i z jego pogranicza. Simsion przekazał nam tym razem całkiem spory kubełek wiedzy.
Gdybym miała narzekać powiedziałabym, że troszkę brakowało mi postaci Rosie; tej "prawdziwej" Rosie. Została w pewnym sensie zepchnięta na dalszy plan. Wszystkie jej charakterystyczne cechy i cała werwa zostały zastąpione hasłem "matka". Chociaż... może to akurat kwestia tego, że ma 11 lat więcej, także chyba nie powinnam marudzić :D



"Finał Rosie" to bardzo smaczne podsumowanie całej serii i idealny sposób na pożegnanie się z jej bohaterami. Fenomenalny w swej prostocie Don Tillman i ogrom humoru zawartego między wierszami to idealny duet na te przepotwornie chłodne zimowe wieczory.
A jeśli nie znacie jeszcze pana Tillmana i jego ciekawej rodzinki - nie pozostaje Wam nic innego niż szybciutko nadrabiać szokujące zaległości ;)

Poznałam Dona Tillmana w 2017. roku, choć już w 2013. roku można było czytać o jego przygodach.
W 2016. pojawiła się powieść o dalszych losach tego dość charakterystycznego profesora - ot, tytułowa Rosie miała obdarzyć go potomkiem, co stanowiło źródło nowych dylematów i licznych rozterek.
Trzeciej części się jednak nie spodziewałam - wszak od premiery poprzedniej minęło...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki To tylko seks? Naga prawda o naszych pragnieniach Anna Golan, Justyna S. Majewska
Ocena 6,5
To tylko seks?... Anna Golan, Justyna...

Na półkach: , ,

Przyznam szczerze, że na samym początku podeszłam do tej książki z dużą dawką sceptyzmu. Bo poważnie, kolejna książka w stylu "Seksuolożek"? Czyż nie wyczerpały one tematu?
Otóż, kochani, okazuje się, że nie ;)
"To tylko seks?" w lwiej części stanowi dialog dwóch - bardzo dobrze zresztą - rozumiejących się kobiet. Język jest bardzo przystępny, a rozmowa autorek odbywa się w bardzo luźnej atmosferze - ot, sama mogłabym w taki sposób dyskutować przy kawie ze swoją przyjaciółką ;)
Panie - Golan i Majewska - poruszają wiele kwestii z seksualnego życia Polaków. Mówią o fetyszystach; o parze, która postanowiła spróbować stylu życia swingersów czy o tkwieniu w związku bez przyszłości tylko z obawy przed tym, co powiedzą o nas ludzie. Każda z tych rozmów poprzedzona jest swego rodzaju wstępem, który stanowi punkt wyjścia do dalszej dyskusji. Wstępem tym są historie z życia prawdziwych ludzi, prawdziwych par. Na przykładzie tych scenek autorki sprawnie opisują problemy, pokazują możliwe rozwiązania i podtykają czytelnikowi wskazówki, które być może sam będzie miał okazję wykorzystać we własnym życiu.
Uważam to za ogromny plus i za coś, co - wbrew pozorom - nie jest zbyt częste w tego rodzaju książkach.
Oby więcej było takich pozycji w książkowym świecie ;)




"To tylko seks" to książka obowiązkowa dla wszystkich, których ciekawi świat i ludzkie umysły; dla tych, którzy chcą wiedzieć jak radzić sobie z problemami z dość delikatnej strefy życia.
Bardzo dobrze napisany "poradnik", lekko, wartko, bez przynudzania - zdecydowanie warto go przeczytać ;)

Przyznam szczerze, że na samym początku podeszłam do tej książki z dużą dawką sceptyzmu. Bo poważnie, kolejna książka w stylu "Seksuolożek"? Czyż nie wyczerpały one tematu?
Otóż, kochani, okazuje się, że nie ;)
"To tylko seks?" w lwiej części stanowi dialog dwóch - bardzo dobrze zresztą - rozumiejących się kobiet. Język jest bardzo przystępny, a rozmowa autorek odbywa się w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Reguły dla dziewczyn Candace Bushnell, Katie Cotugno
Ocena 5,8
Reguły dla dzi... Candace Bushnell, K...

Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com


Powoli odchodzę już od czytania młodzieżówek, ale dla dobrej książki z mocnym przesłaniem zawsze zrobię wyjątek. Dlatego właśnie sięgnęłam po "Reguły dla dziewczyn", które - jak myślałam - będą swego rodzaju manifestem i pokażą młodszym ode mnie czytelniczkom jak być sobą.
O słodka naiwności.


Marin jest jedną z najlepszych uczennic w swojej szkole. Redaktorka szkolnego pisma, przyjaciółka Chloe i aspirująca na uniwersytet Browna przyszła studentka.
Marin nieco podkochuje się w panu Becketcie - młodym nauczycielu literatury angielskiej, z którym godzinami mogłaby dyskutować.
Także poza czasem spędzonym na lekcji.
Beckett - a raczej Bex, jak mówi na niego Marin - pewnego dnia posuwa się jednak za daleko. Przerażona dziewczyna zgłasza sprawę dyrekcji, a ta... Ta nie robi nic.
Marin zaczyna działać więc na własną rękę.
A to... To komplikuje kilka spraw.



Nie będę ukrywać - jestem rozczarowana. Świetnie, że autorki zdecydowały się na tak mocny i - jakby nie było niezmiennie na czasie - temat, ale! Spodziewałabym się czegoś znacznie lepszego, skoro już "bawimy" się na poważnie. Seksizm i kiełkujący feminizm został przedstawiony w tej książce bardzo powierzchownie, a wątek z Bexem - litości! Mam wrażenie, ze autorki same pogubiły się w tym, o czym pierwotnie chciały pisać.
Marin to jedna z tych irytujących, drętwych bohaterek, które mają się do prawdziwej postaci jak pięść do nosa. Niby prymuska, a inteligencją życiową zbliżona do dwulatka. Nie potrafi rozmawiać, nie potrafi stawiać granic, a wszystko kwituje w jeden - acz kwiecisty - sposób : "Yyyyyy".
Postać Graya również niczym nie zaskakuje, ot, typowy przykład marysuizmu. Mięśniak, który okazuje się jednak romantykiem, a na każde skinienie najmniejszego palca swej damy rzuca się w te pędy i ratuje ją z opresji. O Chloe nie będę już wspominać, bo gorzej skonstruowanej postaci dawno nie widziałam.
Akcja prowadzona jest dość ślamazarnie, a i styl autorek nie należy do najwybitniejszych. To powieść, w której nie ma miejsca na szarości, a sam świat jest albo biały, albo czarny.
Szkoda.
Szkoda zmarnowanego potencjału i tematu, który naprawdę dawał pole do popisu.



"Reguły dla dziewczyn", choć zapowiadały się dobrze, okazały się drobnym niewypałem. Z książki, z której bić winna moc i kilka konkretnych przesłań powstało zwykłe czytadło, które to ani ziębi, ani grzeje.
Cóż.
Powiedzieć, że jestem rozczarowana to mało.
Czy polecam? Niespecjalnie.

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com


Powoli odchodzę już od czytania młodzieżówek, ale dla dobrej książki z mocnym przesłaniem zawsze zrobię wyjątek. Dlatego właśnie sięgnęłam po "Reguły dla dziewczyn", które - jak myślałam - będą swego rodzaju manifestem i pokażą młodszym ode mnie czytelniczkom jak być sobą.
O słodka naiwności.


Marin jest jedną z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Gorące lato J.B. Grajda, Anna Langner, Agnieszka Lingas-Łoniewska, Agnieszka Siepielska, Alicja Sinicka, Agata Suchocka, Paulina Świst, Anna Szafrańska, Marta W. Staniszewska, Anna Wolf
Ocena 7,0
Gorące lato J.B. Grajda, Anna L...

Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com



Kolejna książka i kolejny erotyk, dacie wiarę? :D
Nie wiem czy to kwestia coraz dalej idącego masochizmu, czy może to słońce zbyt mocno uderzyło mi do głowy, ale ostatnimi czasy nader często sięgam po książki (a raczej gatunki), na które wcześniej solidnie kręciłam nosem. Co prawda najczęściej okazują się one małymi koszmarkami, a moje oczy krwawią podczas ich czytania, ale... To akurat temat na inną opowieść :D
"Gorące lato", reklamowane jako zbiór grzesznych opowieści najpoczytniejszych polskich autorek erotyków, wydawał mi się idealnym wyborem na to powoli kończące się już lato.
Bo to i lekkie, i krótkie, i mało angażujące, a może - jeśli się uda - także przyjemne.
Czy zatem się rozczarowałam?
Niezupełnie, moi mili.
Czy dostałam to, czego chciałam?
Ha. Niekoniecznie.



Gorące lato, plaża, szum fal, chłodne bryzgi morskiej wody, opalone ciała, nastrój wakacyjnego odprężenia… Najpierw ukradkowe, potem coraz śmielsze spojrzenia, uśmiechy… Przyspieszone oddechy, muśnięcie, dotyk dłoni, pocałunek… Wakacyjny romans, wakacyjna przygoda, wakacyjna namiętność. Namiętne historie, które mogły wydarzyć się naprawdę, które znowu mogą się wydarzyć – kto wie, może już się wydarzyły?*




Przyznam, że dość rzadko sięgam po zbiory opowiadań - to dość specyficzna forma, a ja zdecydowanie bardziej wolę zżyć się z bohaterem niźli po pięciu stronach przechodzić do sedna historii.
Uznałam jednak, że lato i - wbrew pozorom - brak czasu mocno sprzyja krótkim opowiastkom. Kierowała mną również ciekawość. Z żadną z pań-autorek nie miałam wcześniej absolutnie nic do czynienia, a większość z nich uchodzi przecież za popularne (i poczytne).
"Gorące lato" to dziesięć opowieści, które łączy wspólny mianownik - wakacje i upojne chwile z nowo poznanym typem. Na próżno doszukiwać się tu ambitnych treści i szalonych zwrotów akcji, choć nie ukrywam, że dwa opowiadania naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyły. Jak każdy zbiór dla czytaczy i ten jest nierówny - znajdzie się kilka fajnych tekstów, kilka zupełnie przeciętnych i parę słabiaków. Troszkę przeszkadzała mi ogromna schematyczność - w każdym niemal opowiadaniu ona została zostawiona/zdradzona/porzucona przez swojego poprzedniego Romea, a potem niczym rącza łania gna na wakacje, na których to - oczywiście! - w trymiga pada w ramiona greckiego herosa. W niektórych opowiadaniach ten banał idzie wybronić naprawdę przyjemnym stylem autorki, ale w innych... Cóż, czeka się tylko na ich koniec.
Bardzo podobały mi się przyjemne biogramy na końcu każdego opowiadania - lubię wiedzieć cokolwiek o autorze, którego twórczość czytam (albo podczytuję :D ), a te dalekie były od wiejących nudą rysów historycznych typowych dla szkolnych podręczników.
Jeśli miałabym określić ten zbiór jednym tylko słowem, powiedziałabym o nim, że jest "znośny".
Szczęka nie opadła mi po nim z wrażenia do samej podłogi, ale z nudów i marazmu również nie umarłam ;)



"Gorące lato" to typowe letnie opowiastki, w których to spragniona miłości kobieta ma okazję - choćby na kilka chwil - paść w ramiona przystojnego niczym młody bóg przystojniaka. Nie jest to nic odkrywczego, nic wyjątkowego i nic wartego zapamiętania, ale jest szansa, że idealnie wpasuje się w krajobraz pełen palm i wiszących pod nimi hamaków.
Jeśli zatem szukacie idealnego na wakacyjny wypad czytadła, które nie będzie wymagało zbyt wielkiego skupienia, to "Gorące lato" będzie dla Was trafnym wyborem ;)

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com



Kolejna książka i kolejny erotyk, dacie wiarę? :D
Nie wiem czy to kwestia coraz dalej idącego masochizmu, czy może to słońce zbyt mocno uderzyło mi do głowy, ale ostatnimi czasy nader często sięgam po książki (a raczej gatunki), na które wcześniej solidnie kręciłam nosem. Co prawda najczęściej okazują się one małymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com



Średnio przepadam za erotykami, o czym zresztą zdążyłam już parę razy wspomnieć.
Zwykle brak w nich jakiejkolwiek fabuły, a jedynym przejawem kreatywności ich autorów (lub częściej autorek) jest milion określeń na męskie przyrodzenie.
"Niegrzeczny idol" skusił mnie jednak opisem i porównaniem do fenomenalnych "Narodzin gwiazdy", które kocham, uwielbiam i oglądać mogę każdego dnia.
Ha.
Powinnam być jednak nieco mądrzejsza.
Powinnam się spodziewać, że porównania te to - kolokwialnie mówiąc - zwykły pic na wodę.




On jest przystojny niczym młody bóg, a do tego porywa tłumy na swych gorących koncertach.
Ona zaś... jest całkiem przeciętna. Outsiderka mieszkająca w domu na uboczu, skrywająca dość ognisty temperament.
Kiedy jednak bożyszcze tłumów spotyka zwykłą na pozór dziewczynę, jego serce zaczyna bić w zupełnie nowym rytmie.

Tylko czy te dwa tak skrajnie różne światy da się pogodzić?




Rany boskie, cóż to było za rozczarowanie! Nastawiłam się na szaloną zabawę i pełną pasji opowieść, a tymczasem dostałam... nie, nawet nie ciepłe kluchy - tu może odnalazłabym skrawek romantyzmu - a byle jaką opowiastkę, w której nie było ani grama polotu. Poważnie, dawno nie spotkałam się z tak mdłą książką. Fabuły zero - chociaż... jeśli za fabułę uznać można wyłącznie opisy zbliżeń Killiana i Libby to tak, jakaś tam może i była. Bohaterowie - nie wiem czy się śmiać, czy płakać.
Killian. Podobno alvaro jakich mało, gorący, ostry i nie do zdobycia. Tymczasem wystarczy jeden dzień, by ten samotny wilk przeobraził się w potulną owieczkę grzejącą się w cieple domowego ogniska. Ona z kolei jest mdła niczym niesmaczna beza, choć próbuje zgrywać twardą. Nie wiem czy to kwestia wieku, czy tego, że jestem realistką, ale nie wierzę w relacje, które - tak jak tu - w ciągu jednego niespełna rozdziału z etapu "Nie znam cię, kolego" przechodzą w etap "och, najdroższy, nie mogę bez ciebie żyć!".
Do tego nie ma w tej powieści żadnego plot twistu, żadnego sensu, no czegokolwiek.
Czy sprawdzi się jako letnie czytadło? Pewnie tak, ale nie oczekujcie fajerwerków.



Blurby rzadko kiedy mają coś wspólnego z rzeczywistością. "Niegrzeczny idol" nie jest wyjątkiem - polecajki i opis prezentują się znacznie lepiej niż sama powieść.
Jeśli szukacie czegoś na upalne lato; czegoś, przy czym nie trzeba nawet myśleć i w żaden sposób się angażować to "Niegrzeczny idol" może i da radę.
Jeśli jednak oczekujecie, że przeczytacie coś mocno sensownego... Nie, to zdecydowanie nie będzie ta książka.

* recenzja pochodzi z bloga www.naksiazki.blogspot.com



Średnio przepadam za erotykami, o czym zresztą zdążyłam już parę razy wspomnieć.
Zwykle brak w nich jakiejkolwiek fabuły, a jedynym przejawem kreatywności ich autorów (lub częściej autorek) jest milion określeń na męskie przyrodzenie.
"Niegrzeczny idol" skusił mnie jednak opisem i porównaniem do fenomenalnych...

więcej Pokaż mimo to