-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2020-10-27
2019-01-18
2018-10-21
Głośno było ostatnimi czasy o sporze między Andrzejem Sapkowskim, autorem sagi o Wiedźminie, a twórcami gry komputerowej, opartej na pomyśle pisarza. Wyprodukowana przez CD Projekt RED gra Wiedźmin 3 stała się światowym bestsellerem, a wpływy z jej sprzedaży przekroczyły miliard złotych. Autor książek o Geralcie nie wierzył w powodzenie tego przedsięwzięcia, więc zamiast proponowanego mu przez firmę udziału w zyskach, wybrał w 2002 r. jednorazową zapłatę za prawa do wykorzystania pomysłu. Po 16 latach uznał jednak, że należy mu się procent od zysku i skierował sprawę do sądu. Zapowiada się pasjonujący proces, a orzeczenie, które zapadnie, będzie mieć znaczący wpływ na rynek wydawniczy w Polsce. Może być ważne również dla Łukasza Jabłońskiego, debiutującego powieścią z gatunku fantasy „Melodia Litny”.
Rzut oka na okładkę i lektura kilkudziesięciu pierwszych stron powieści nie dała mi asumptu do zestawiania, ikonicznego już przecież, cyklu o Wiedźminie z debiutem Jabłońskiego, jednak po przeczytaniu całości i w kontekście opisanego wyżej sporu myślę sobie, że autor mógłby rozejrzeć się za jakimś fachowcem od praw autorskich i doradcą finansowym. Jakkolwiek od pozycji Sapkowskiego dzieli go jeszcze długa droga, jej początek wygląda wcale obiecująco.
Jestem wymagającym czytelnikiem i gorącym zwolennikiem tezy, że życie jest zbyt krótkie, by czytać dobre książki – należy czytać tylko te bardzo dobre. Podchodzę to tego dosyć bezkompromisowo, więc odrzuciłem „Dziewczynę z pociągu”, Dana Browna w całości i przygód pana Greya. „Melodia Litny” też była bliska odrzucenia. Po pierwsze przez okładkę w konwencji „Zmierzchu” (innych może zachęcić, kwestia gustu). Po drugie, przez nagromadzenie nienadających się do wymówienia nazw, imion i cudacznych stworzeń, wsparte panteonem bóstw i demonów, podań i prastarych ksiąg, co generalnie przytłacza. Po trzecie, przez przesadny barokowy styl opowieści. Taki np. „poranek”. Mógłby po prostu nadejść albo nastać, ale u Jabłońskiego „rozjaśnia fiolet przestworzy pierwszymi bladymi pęknięciami”. Po czwarte, przez otwierające każdy wątek cytaty z dzieł takich jak: „Boskie przesłanie Kiassutha”, „Księga Samotnego Klifu”, czy „Przestrogi wieszczki Kalhae”. I jeszcze „po piąte”, „po szóste”… W głowie zaczęło mi kołatać ostrzeżenie o przeroście formy nad treścią. A jednak „Melodię Litny” przeczytać warto. Z czasem niezliczone wątki zgrabnie się zaplatają, a opowieść wciąga i wartko gna do przodu z chyżością rumaka.
Dużym plusem dla mnie była zaskakująca niejednoznaczność i wielowymiarowość postaci przewijających się przez „Melodię…”. Wiele można powiedzieć o bohaterach Jabłońskiego, ale nie to, że są płascy i papierowi. Nie sposób również łatwo obdarzać ich sympatią czy antypatią, bo autor nie skąpi niespodzianek, kreśląc ich sylwetki i dramatyczne losy. Ten tom otwiera cykl opowieści z „Rozdroży cienistego szlaku”, warto więc zasygnalizować najważniejsze, w mojej opinii, wątki nadające bieg historii.
Quedheram -najwyższy mag, odprawia tajemny obrzęd ku czci krwawego Shinandu, boga wojny i zemsty, w wyniku którego Seltion Vespeira da Illoi, prawowity Cesarz Dwóch Oceanów, zostaje obdarzony dwoma potomkami.
Wiele lat później do osady, zagubionej pośród bezkresów Cesarstwa, trafia skazany na banicję tajemniczy Malbo. Dom przywódcy wspólnoty Wyklętych, Thoregara i jego żony Santi, wydaje się być bezpieczną przystanią. Jednak jak niepokojące memento brzmią mu w uszach słowa Litny z gildii rabowników o tym, że „nic nie jest tak do końca białe i nic nie jest do końca czarne. Świat składa się z różnych odcieni szarości”.
Fraza wyświechtana jak onuce sowieckiego sołdata, prawda? Autor nie ma jednak zamiaru odkrywać Ameryki. Korzysta ze znanych motywów i opisuje bliskie nam emocje, wprawnie oprawiając je w atrakcyjny anturaż powieści fantasy. Władza, bogactwo i seks to triada, która mąci umysł człowieka od zarania ludzkości, a jednocześnie uznawana jest przez wielu za koło zamachowe historii. Te same namiętności, które rządzą cesarzami, królami, generałami i innymi szlachetnie urodzonymi, towarzyszą ich poddanym, urzędnikom, kupcom, wojakom, żebrakom, banitom i wykluczonym. A ludzka natura sprawia, że i wykluczeni wskazują w swoim gronie tych, którzy są „wykluczeni bardziej”. Władza może być afrodyzjakiem jednakim dla króla i dla wójta, bo wystarczy dać komuś władzę, aby poznać jego prawdziwą naturę.
W ten dosyć nieoczywisty sposób udało się Łukaszowi Jabłońskiemu zaprosić mnie do przemierzania „Rozdroży ciernistego szlaku”. Pozostaje mi zachęcić i Was do tego samego.
(Recenzja opublikowana w Lady's Club Nr 57/2018)
Głośno było ostatnimi czasy o sporze między Andrzejem Sapkowskim, autorem sagi o Wiedźminie, a twórcami gry komputerowej, opartej na pomyśle pisarza. Wyprodukowana przez CD Projekt RED gra Wiedźmin 3 stała się światowym bestsellerem, a wpływy z jej sprzedaży przekroczyły miliard złotych. Autor książek o Geralcie nie wierzył w powodzenie tego przedsięwzięcia, więc zamiast...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-07
2016-01-06
2016-01-05
2014-02-22
Czy pisanie kolejnej opinii o tej powieści ma jeszcze jakiś sens? Czy po tym, jak świat wykreowany przez Tolkiena został przeżuty i przetrawiony przez popkulturę, po tym jak wypączkował setkami klonów i podróbek, po tym jak z namiętności wąskiej grupy maniaków zafascynowanych trollami, krasnoludami i elfami świat ten stał się elementem powszechnej świadomości, a miliony ludzi waliły do kin obejrzeć spektakularne adaptacje spod ręki Peter Jacksona, czy po tym wszystkim można napisać o skromnej – w założeniu – przygodowej powieści, coś co nie będzie kalką i powtórzeniem? Szczerze powiedziawszy – nie wiem. Wiem natomiast, że można – albo nawet trzeba – zachęcać do lektury Hobbita. Po pierwsze dlatego, że najlepsza nawet adaptacja to tylko czyjaś wizja. Choćby wsparta wielkimi nakładami, imponująca, pełna znakomitych efektów będzie „tylko” cudzym spojrzeniem na to co powinno powstać w wyobraźni czytelnika.
Nie mam nic przeciwko Jacksonowi i jego filmom, oglądam je z dużą przyjemnością i doceniam kunszt i widoczne ogromne zaangażowanie reżysera i całej ekipy. Podziwiam wyjątkowe plenery, inscenizacyjny rozmach i świetnie dobraną muzykę ale kiedy biorę książkę i zaczynam czytać: „widzę ogień płonący wewnątrz Samotnej Góry”. Widzę go oczami wyobraźni – mojej wyobraźni. I nie zamieniłbym tego obrazu na żadne obsypane nie wiem jak wieloma nagrodami dzieło filmowe. Od pierwszego zetknięcia z twórczością Tolkiena, które miało miejsce dawno, dawno temu w odległej galaktyce, dałem się oczarować Śródziemiu i zamieszkującym go istotom. Przy czym „miejsce przy głównym stole pamięci” zarezerwowałem dla „Władcy Pierścieni” a „Hobbita” usadowiłem nieco z boku, jak takiego troszkę mniej ważnego młodszego brata. Gdzieś tam kołatało mi wspomnienie o Mrocznej Puszczy, leśnych elfach i utraconym Królestwie Krasnoludów. Od czasu do czasu przemykał mi w pamięci groźny cień Smauga i jakieś wspomnienia o smutnym losie mieszkańców Dal, ale przyćmione było to wszystko, przytłumione, niewyraźnie. Pierwsze skrzypce w pamięci grała Drużyna Pierścienia i wyprawa Froda do Mordoru.
Aż razu pewnego przyszło mi znów wyruszyć „tam i z powrotem” za sprawą tego, że „Hobbit” znalazł się w rozkładzie lektur szkolnych mojego syna. I zawstydziłem się, zrobiło mi się przykro, że tak długo kazałem pozostawać mu gdzieś na uboczu, w cieniu wielkiego „Władcy Pierścieni” tym bardziej, że absolutnie na takie traktowanie „Hobbit” nie zasługuje. Znakomita to opowieść, jak mało która traktująca o bardzo ważnych sprawach w bardzo przystępny sposób. Jeśli dobrze pamiętam, jakkolwiek pomysł na „Hobbita” wywodził się – w dużym uproszczeniu mówiąc - z fascynacji autora staroangielskimi legendami i podaniami, to jednym z głównych bodźców do napisania tej powieści była chęć przybliżenia tych fascynacji synom Tolkiena. Nie wiem czy udało mu się zawładnąć wyobraźnią synów, ale zawładnął na pewno moją wyobraźnią i milionów czytelników na całym świecie.
Uważam, że przybliżanie w tym miejscu treści „Hobbita” jest bezcelowe, nie taki miałem zamiar pisząc tę opinię i myślę, że potencjalny czytelnik szukając opinii o tej książce nie tego by oczekiwał. Dostępnych – lepszych lub gorszych - streszczeń jest bez liku, pozwolę sobie zatem na jedną jeszcze tylko uwagę, ważną niezmiernie w moim odczuciu. Dla tego jak odbierzemy utwór literacki nie napisany w naszym ojczystym języku kluczowe jest tłumaczenie. I tak jak Szekspira przyjmuję wyłącznie w tłumaczeniu Słomczyńskiego lub Barańczaka, tak jak pokochałem Eneidę w heksametrowym przekładzie Kubiaka, tak utwory Tolkiena nieodmiennie będą dla mnie żyły jedynie w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej.
A kultura popularna też dołożyła swoje trzy grosze do mojego postrzegania „Hobbita”. Znakomity utwór „I see fire”, który wykonuje Ed Sheeran. Nie mogę się od niego uwolnić, towarzyszył mi przy pisaniu tych kilku zdań i wciąż „widzę ogień płonący wewnątrz góry”.
Czy pisanie kolejnej opinii o tej powieści ma jeszcze jakiś sens? Czy po tym, jak świat wykreowany przez Tolkiena został przeżuty i przetrawiony przez popkulturę, po tym jak wypączkował setkami klonów i podróbek, po tym jak z namiętności wąskiej grupy maniaków zafascynowanych trollami, krasnoludami i elfami świat ten stał się elementem powszechnej świadomości, a miliony...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-10-10
2012-10-16
2012-10-07
2012-10-09
2012-10-17
2014-04-09
2014-03-31
Zaliczyłem drugą dniówkę w Fabryce Słów. W trakcie pierwszej towarzyszył mi Eugeniusz Dębski z jego „Raptownym brakiem fartu”. Na towarzysza drugiej wybrałem sobie „Smokobójcę” Tomasza Pacyńskiego i jakkolwiek miedzy pierwszą a drugą „dniówką” minęło już ponad osiemnaście miesięcy odniosłem wrażenie, że wiele się w Fabryce nie zmieniło. Ale to wcale nie wada. Kolejka górska, o której wtedy pisałem, wciąż działa bez zarzutu i daje sporo frajdy z obcowania z wytworami kombinatu. Nauczony doświadczeniem nie oczekiwałem literatury przez wielkie „eL” ale chciałem zabawy przez wielkie „Zet” i absolutnie się nie zawiodłem. Co prawda nabywając „Smokobójcę” znów szykowałem się na soczystą, grubą powieść a otrzymałem „półpowieść” i trzy świetne – moim zdaniem – opowiadania ale… może zacznę od początku.
Tytułowym pogromcą jaszczurów jest szlachetny sir Roger z Mons, dumnie obnoszący na swych znakach sylwetki kilkunastu smoków, którym pomógł definitywnie rozstać się z nudną średniowieczną Europą kierując je do Krainy Wiecznych Łowów. Sposoby, jakich się imał, wskazywać mogły, że nieobce mu był rady zawarte w ulubionej, także przeze mnie, „Sztuce Wojny” tajemniczego Sun Tzu. Owszem, można by próbować złośliwie sprowadzić je do swojskiego powiedzenia: „jak dają to bierz, jak biją to uciekaj” ale byłoby to zbyt wielkie i niesprawiedliwe dla naszego bohatera uproszczenie. Kiedy już naprawdę nie było innego wyjścia, sir Roger potrafił poradzić sobie równie dzielnie i mężnie z plującym ogniem gadem, jak i ze zgotowanym mu przez rozzłoszczoną wiedźmę niespodziewanym zaproszeniem do alkowy… księcia. Ach, te kobiety.
To ostatnie– między innymi - doświadczenie skłoniło szlachetnego rycerza z Mons do udania się na granice cywilizowanego świata, gdzie autor zgotował mu równie atrakcyjne przygody. Najpierw trafił do zagubionej wśród lasów i jezior komturii krzyżackiej, gdzie właśnie braciszkowie dochodzili do siebie po jatce, jaką kilka dni wcześniej zgotował im pewien narwany Mazur doszczętnie demolując jadalnię i jej wyposażenie, a potem – poszukując godnego siebie zajęcia, czyli jakiegoś smoka - udał się do stolicy dziwnego kraju, gdzie podobno – u podnóża królewskiego zamku – bestia zażywała nienależnych jej przecież wywczasów.
Nieraz śmiałem się głośno czytając i odnajdując w historii opowiadanej przez Pacyńskiego cytaty ze znanych od dziecka podań, legend i powieści. Śmiech zamarł mi na ustach natychmiast po tym, jak rozpocząłem drugą część książki. Już pierwsze zdania opowiadania „Komu wyje pies”, które dało tytuł temu mini zbiorkowi, wyrwało mnie brutalnie z dosyć frywolnego i beztroskiego nastroju. Powiało grozą i klimatem niczym z klasycznych slasherów. I tu autor zgrabnie operuje znanymi nam doskonale motywami, wielokrotnie już wykorzystywanymi przez różnego rodzaju twórców.
Wycie psa towarzyszy przemierzającemu hrabstwo Nottingham płatnemu walijskiemu zabójcy a kolejne dwie historie widzimy oczami kuzyna jegomościa z Cheshire i nieprzerwanie uśmiechającej się księżniczki. Jest groźnie i tajemniczo na tyle, że o towarzyszącym czytaniu pierwszej części książki rozbawieniu możemy definitywnie zapomnieć.
Opinię piszę z perspektywy profana, bo zapewne wielbicielom tego typu literatury nazwisko autora mówi wszystko, mnie zaś nie mówiło nic. Tomasz Pacyński nie żyje już od dziewięciu lat, ale jak wyczytałem w krótkiej notce biograficznej, zostawił po sobie co najmniej dwie powieści i całkiem sporo opowiadań. „Smokobójca” jest dla mnie wystarczającą zachętą aby się za nimi rozejrzeć i przeczytać.
Zaliczyłem drugą dniówkę w Fabryce Słów. W trakcie pierwszej towarzyszył mi Eugeniusz Dębski z jego „Raptownym brakiem fartu”. Na towarzysza drugiej wybrałem sobie „Smokobójcę” Tomasza Pacyńskiego i jakkolwiek miedzy pierwszą a drugą „dniówką” minęło już ponad osiemnaście miesięcy odniosłem wrażenie, że wiele się w Fabryce nie zmieniło. Ale to wcale nie wada. Kolejka...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-12
„Wiktoria w krainie czarów”
Postęp wyznaczają leniwi ludzie, którzy szukają łatwiejszych dróg – stwierdził pisarz Robert Heinlein. Trafiła mi się w pakiecie książek do zrecenzowania „FarMagia” autorstwa Magdaleny Jasny. Wzmianka o elfach i smokach dała mi wprawdzie chwilową nadzieję na jakieś rodzime fantasy w stylu light, ale piękna, kolorowa twarda okładka, duże litery i kilka stron tekstu, skierowało mnie w inną stronę. No ewidentnie „dla dzieciuff” – pomyślałem. Przeczytałem. Szybko i z dużą przyjemnością, ale kiedy zdałem sobie sprawę, że ta recenzja może pokazać się w okolicach Dnia Dziecka, uznałem, że potrzebuję fachowca. Tak się składa, że miałem na podorędziu Wiktorię, rezolutną dwunastolatkę, zakochaną w jednorożcach i - przyznaję to ze wstydem - dopuściłem się czegoś na pograniczu perswazji i manipulacji. Efekt poniżej.
Wiktoria
Przeczytałam tę książkę, bo polecił mi ją wujek i poprosił, żebym powiedziała co o niej myślę. Powiedział, że to o dziewczynce w moim wieku i o magicznej krainie, gdzie żyją różne magiczne stwory. Nie byłam zbyt chętna, bo miałam dużo nauki i kilka lektur do przeczytania. Wtedy wujek, „przypadkiem” wspomniał coś o jednorożcach, a ja KOCHAM JEDNOROŻCE! Mam ich całe stada, na ubraniach, na piórnikach, na zabawkach, na pościeli, na tapecie w komputerze, wszędzie.
Nie czytałam wcześniej żadnej książki pani Magdaleny Jasny. Pomyślałam, że skoro jednak pisze o jednorożcach, to na pewno będzie ciekawie. Złapałam mocno książkę i wiedziałam, że przemierzę całą tę magiczną krainę wzdłuż i wszerz i odnajdę je wszystkie.
Tymczasem, zamiast na ukochane jednorożce, trafiłam na smocze jajo. Właściwie to znalazła je Tereska, główna bohaterka książki. Dziwne było to, że znalazła je w lesie za domem, a jeszcze dziwniejsze, że towarzyszył mu marudny skrzydlaty stwór. Stwór miał na imię Emanuel i był elfem, który mieszkał na zaczarowanej farmie, zwanej FarMagią. Kilka następnych chwil wywróciło życie Tereski do góry nogami. Z jaja wykluł się smok, który w 5 sekund zrobił się wielki jak ciężarówka. Nie zjadł ani nie spalił dziewczynki, tylko uznał ją za swoją mamę, przesłał jej smoczego całusa i odleciał. Kiedy następnego dnia Tereska pomogła Tertiusowi – bo tak nazywał się smok – wyciągając z jego łapy wielką drzazgę, Emanuel wiedział, że znalazł następną kandydatkę na Opiekunkę w FarMagii. Co robiła Opiekunka? Do czego służył lodowy kluczyk? Kim był Jonatan i dlaczego chłopaki nie mogą być Opiekunkami? Jakie niebezpieczeństwa czekały na mieszkańców FarMagii w prawdziwym świecie? Tego wszystkiego dowiecie się z książki.
A co z moimi jednorożcami? Oczywiście że są. Przychodzą na farmę zawsze, gdy potrzebują pielęgnacji, dobrego dotyku i gdy się zranią. Żyją szczęśliwe i radosne, jak wszystkie inne stworzenia w tej krainie. One podobały mi się najbardziej, ale wszystkie inne magiczne stworzenia były wspaniałe. Niektóre groźne, niektóre śmieszne, wszystkie jednakowo potrzebujące pomocy, miłości i zainteresowania.
Była też jedna przygoda, która mi się mało podobała. Może dlatego, że czytałam ten rozdział wieczorem i trochę się bałam o bohaterów. Pewnego razu musieli zejść do podziemii i szukali tam zaginionej przed wielu laty Opiekunki. Nie powiem jak to się skończyło, ale było strasznie w tych podziemiach.
Za to bardzo podobała mi się historia, w której Tereska nie wahała się stanąć w obronie swojego przyjaciela. I to nie było w FarMagii, tylko w prawdziwym świecie. Pokazała, jaka jest dzielna i sprawiedliwa. Okazało się, że Tereska potrafiła być opiekunką zranionych magicznych stworzeń w FarMagii, jak i skrzywdzonych ludzi.
Na zakończenie chcę napisać, że FarMagia to książka, którą można polecić czytelnikom w każdym wieku. W magicznej krainie wystarczą czary i magia, żeby rozwiązać prawie każdy problem, ale i tam i w rzeczywistym świecie najważniejsze są przyjaźń, miłość, odwaga i wierność ideałom. Z tego się nie wyrasta. Każdy z nas może być Opiekunem dla innych osób i stworzeń. Wystarczy rozejrzeć się dookoła i pomagać.
Tyle napisała dwunastoletnia Wiktoria, a przegadaliśmy potem jeszcze dobre dwie godziny. Prawda, że ta moja odrobina wyrachowania przyniosła interesujący efekt? Zgadzam się z Wiktorią, że FarMagia to lektura bez kategorii wiekowej. Magdalena Jasny udanie włączyła w fantastyczną opowieść poważne problemy dotyczące odrzucenia, przemocy w rodzinie, drapieżnego kapitalizmu, odpowiedzialności za siebie i za innych. Wspólna lektura tej książki może niejednemu rodzicowi dać dobry pretekst do rozmowy o ważnych sprawach, o których raczej rzadko z własnej inicjatywy rozmawiamy z dziećmi. Warto.
„Wiktoria w krainie czarów”
więcej Pokaż mimo toPostęp wyznaczają leniwi ludzie, którzy szukają łatwiejszych dróg – stwierdził pisarz Robert Heinlein. Trafiła mi się w pakiecie książek do zrecenzowania „FarMagia” autorstwa Magdaleny Jasny. Wzmianka o elfach i smokach dała mi wprawdzie chwilową nadzieję na jakieś rodzime fantasy w stylu light, ale piękna, kolorowa twarda okładka, duże litery i...