-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel22
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel3
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2017-06-03
2018-01-18
2013-11-22
Początek pozwolił mi wierzyć w bezbolesne rozstanie z serią "Diabelskie maszyny", epilog obrócił jednak moje nadzieje w niwecz, sprawiając, że przez te dwadzieścia parę stron poczułam się jak na uczuciowym rollercoasterze, który wyrzucił mnie z siebie nagle i bez ostrzeżenia. Jeszcze nigdy nie czytałam fragmentu tak pięknego, wzruszającego, a zarazem przerażającego w swojej wymowie, podczas którego śmiech miesza się ze łzami, a zazdrość z największym współczuciem.
Cudowna...
Początek pozwolił mi wierzyć w bezbolesne rozstanie z serią "Diabelskie maszyny", epilog obrócił jednak moje nadzieje w niwecz, sprawiając, że przez te dwadzieścia parę stron poczułam się jak na uczuciowym rollercoasterze, który wyrzucił mnie z siebie nagle i bez ostrzeżenia. Jeszcze nigdy nie czytałam fragmentu tak pięknego, wzruszającego, a zarazem przerażającego w swojej...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-01-01
2013-02-12
2011
2017-09-06
Niekiedy podczas czytania czuje jakby spalał mnie wewnętrzny ogień. Emocje buzują, myśli uciekają, a strony przelatują między palcami jakby chwila zawahania z mojej strony mogła skutkować odebraniem mi ukochanej lektury. Inne powieści natomiast sprowadzają na mnie spokój a zdania niosą mnie jak płynąca rzeka, której bez wahania daję się porwać. Książki Benjamina Saenza są dla mnie niczym woda kojąca moje zmysły, obmywająca emocjami, niepozwalająca się z niej uwolnić, aż nie doprowadzi cię do celu.
„Carry me Like Water” opowiada o losach czwórki bohaterów oraz ludzi ich otaczających. W pozoru niezwiązanych wątkach szybko znaleźć można wspólny mianownik, którym są relacje międzyludzkie oraz znaczenie rodziny w życiu człowieka.
Diego, to młody głuchoniemy mężczyzna mieszkający w meksykańskiej części El Paso. Jego życie to bardziej egzystencja o czym nasz bohater doskonale wie. Od lat próbuje stworzyć list pożegnalny, po którym rozstanie się ze światem, który jedynie wzmacnia jego poczucie beznadziei. Osierocony, opuszczony przez siostrę, która uciekła od życia które wiodła w Meksyku, pracujący za marne grosze u pracodawcy, który traktuje go jak przedmiot, za jedyne przyjazne dusze uważać może dużo starszą od siebie kobietę po wielu przejściach oraz uliczną wariatkę, która wierzy że jest Maryją dziewicą.
Helen, to młoda mężatka oczekująca dziecka. Lata temu uciekła z Meksyku porzucając dawne życie i osiedliła się w Ameryce gdzie poznała swojego ukochanego. Choć myślami często wraca do brata którego opuściła nie ma siły go odnaleźć, a o jego istnieniu nie wspomina nikomu. Swoją tajemnice przed wszystkimi ukrywa również jej mąż -Eddy.
Lizzie, to przyjaciółka Helen. Jest pielęgniarką na oddziale dla pacjentów z AIDS. Niespodziewanie jeden z umierających pacjentów przekazuje jej dar, który umożliwia jej podróże astralne dzięki, którym odkrywa, iż mężczyzna był jej bratem bliźniakiem, a ona sama została adoptowana.
Jake, to mężczyzna, który z powodu problemów rodzinnych zmuszony został opuścić ukochanego brata. Teraz ponownie zmierzyć się musi z nadchodzącym uczuciem straty, z powodu choroby jego wieloletniego partnera, który umiera na AIDS.
Saenzowi, w jego powieści, udało się osiągnąć coś o czym wielu autorów może tylko marzyć – stworzył postacie z krwi i kości, z którymi z miejsca się sympatyzuje. Pomimo mnogości wątków, każda z historii jest równie ciekawa i angażująca. Nawet jeśli nie popieram jakiegoś konkretnego zachowania danej postaci nie jestem w stanie jej potępić. Choć każdy z bohaterów wykreowanych przez Saenza posiada cechy indywidualne wszystkich łączy jednak ogromne poczucie straty, wyrzuty sumienia. Wszystkie postacie mają za sobą jakieś przeżycia i mierzą się z nimi każdego dnia na swój sposób. I choć historia Lizzie i Helen wzbudza emocje to właśnie fragmenty opisujące życie męskich protagonistów dostarczają najwięcej emocji. Samotność niepełnosprawnego mężczyzny poczuć można niemalże namacalnie. Wyalienowany ze społeczeństwa, opuszczony przez bliskich, niezrozumiany przez obcych przyjaciół znajduje jedynie wśród społecznych wyrzutków, które jako jedynie potrafią z nim rozmawiać i okazać dobroć. To także jego historia składa się na najbardziej dynamiczne części powieści. Diego bowiem spotykając na drodze różnych ludzi poznaje ich historie i bierze udział w kilku dziwnych wydarzeniach. Jeszcze bardziej emocjonalnie czytelnik odbiera jednak historie Jacka. Bez wątpienia motyw śmiertelnej choroby zawsze mocno oddziałuje na odbiorcę, nawet jeśli tak jak w przypadku Saenza jest on pozbawiony typowo melodramatycznych chwytów. Tak było i tak razem. Historia Jacka i Joaquina poruszała, natomiast liczne retrospekcje sprawiały, iż postacie stawały się nam tym bardziej bliższe a ich ból szybko stawał się naszym bólem.
Przeszłość każdego z bohaterów oddziałuje na jego spojrzenie na świat. Cierpienie, którego doświadczyli nie było jednak w żaden sposób przesadzone przez co tym łatwiej jest się z nim utożsamić. Pomimo początkowego skonfundowania spowodowanego tak dużą ilością różnych punktów widzenia w pewnym momencie zaczynałam być wdzięczna za te przeskoki ponieważ fragmentami emocje uderzały zbyt mocno w uczucia czytelnika i chwila wytchnienia była niezbędna.
Saenez ma dar do rozgrzewających serce historii. Nawet jeśli opisane przez niego historie rozdzierają serce za każdym razem wskazuje światełko w ciemności, które daje nadzieje. Czytanie jego powieści jest dla mnie jak powrót do domu – w miejsce bezpieczne, wypełnione ciepłem i miłością. Skojarzenie to odnośnie jego prozy pojawia się jednak nie bez przyczyny, gdyż przykłada on ogromną rolę do znaczenia rodziny w życiu człowieka. Tendencja ta ujawniła się już w „Innych zasadach lata” kiedy to doszłam do wniosku, że jeszcze nikt tak ładnie nie napisał o relacjach rodziców z dziećmi. W „Carry Me Like Water” wieź ta jest mocno nadwyrężona jednak z nawiązką wynagradzają ją relacje między rodzeństwem opisane w powieści. Jak nietrudno zgadnąć poszczególnych bohaterów rozsianych w różnych miejsca łączą więzy krwi. Aby doszło do spotkania musi upłynąć dużo czasu, a to co dla czytelnika jest jasne niemalże natychmiast bohaterowie poznają dopiero wówczas gdy większość drogi przejdą samotnie. Oczekiwanie na ich zjednoczenie było jednak niemożliwie wręcz emocjonujące.
Jedyna rzecz, do której jestem w stanie się przyczepić jest wprowadzenie wątku realizmu magicznego, przy pomocy, którego autor dostarczał swoim bohaterom informacji, których zdobycie innymi środkami zajęłoby im wiele czasu. Choć nie przeszkadzał i dosyć dobrze wpasowywał się ogólny klimat powieści powodował u mnie pewien zgrzyt. Jednakże oprócz tego małego mankamentu nie sposób do niczego się przyczepić. Książka tam gdzie powinna łamać serce robi to, a tam gdzie powinna je koić, koi.
„Carry me Like Water” to opowieść przed wszystkim o rodzinie, którą wybieramy, tą w której się rodzimy i jak jej brak wpływa na człowieka. Jestem skłonna stwierdzić, iż jest ona nawet lepsza niż tak wychwalane „Inne zasady lata”. Saenz jak nikt inny w bardzo prostych słowach potrafi oddać całą gamę uczuć. Jego książki są jedyne w swoim rodzaju – niesamowicie ciepłe, dające nadzieję i nieopisane poczucie wewnętrznego ciepła.
Niekiedy podczas czytania czuje jakby spalał mnie wewnętrzny ogień. Emocje buzują, myśli uciekają, a strony przelatują między palcami jakby chwila zawahania z mojej strony mogła skutkować odebraniem mi ukochanej lektury. Inne powieści natomiast sprowadzają na mnie spokój a zdania niosą mnie jak płynąca rzeka, której bez wahania daję się porwać. Książki Benjamina Saenza są...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-01-01
2012
2013-05-04
„To nie nasza tylko gwiazd naszych wina”
O książce Greena było głośno już w czasie premiery. Wyjątkowo dobre opnie na goodreads, oraz miejsca w rankingach rocznych posłużyły za wystarczającą reklamę, aby w Polsce trzecia z kolei powieść amerykańskiego autora sprzedawana była z nalepką „Bestseller”. Prawdziwa greenomania zaczęła się jednak stosunkowo niedawno, bo wraz z pojawieniem się w kinach ekranizacji. Stan ten utrzymuje się do dnia dzisiejszego. Fanów przybywa niemalże proporcjonalnie do hejterów, głoszących iż nie jest to nic ponad zwykły wyciskacz łez, a ja cieszę się, że zdążyłam zapoznać się z „Gwiazd naszych wina” przed ogólnym szałem na wszystko co z greenem związane i wyrobić sobie o niej własne zdanie – nie podyktowane ogólnym zaślepieniem.
Pisanie o śmierci nie jest czymś łatwym, a pisanie o śmierci w sposób przystępny dla zwykłego czytelnika jest prawdziwym wyzwaniem. Pomimo to niektórzy pisarze nie obawiają się podjąć tego tematu. Popularność książek takich jak "Oskar i pani Róża", "Bez mojej zgody", "Zanim umrę", czy właśnie najnowsza książka Greena świadczą o tym, że istnieje na nie zapotrzebowanie. Lęk przed śmiercią towarzyszy ludziom od początku istnienia; nie wiemy i nigdy się nie dowiemy czy istnieje inne, lepsze życie, które dane nam będzie wieść po opuszczeniu ziemskiego padołu, a może odrodzimy się w innej formie. To właśnie ta nieświadomość jest katalizatorem naszego strachu - strachu przed nieznanym. Powieści, które poruszają te trudne tematy dają możliwość oswojenia się z tą jedyną pewną rzeczą na świecie.
Hazel choruje na raka trzustki w czwartym stadium z przerzutami do płuc. Poznajemy ją, gdy w chwili depresji, za namową rodziców, udaje się na spotkanie grupy wsparcia dla młodych osób zmagających się z nowotworem. Z całą pewnością miejsce te można odbierać w sposób dwuznaczny: z jednej strony dodaje otuchy i siły do walki, poprzez swoistego typu rywalizację odbywającą się między uczestnikami, z drugiej jednak jest przygnębiające i przytłaczające przez ciągłe pojawianie się nowych twarzy zastępujących tych, którzy przegrali i stali się jedynie kolejnymi nazwiskami wymienianymi na końcu litanii . Nic więc dziwnego, że nie jest to ulubiony sposób spędzania czasu, który jej pozostał. Jednak podczas jednego ze spotkań Hazel spotyka Augustusa – chłopaka „z zewnątrz” mającego najgorsze chwile dawno za sobą. Dalsze zdarzenia toczą się już lawinowo. Młodzi zaczynają się poznawać, zakochują w sobie, a ich miłość płynie wraz z wirem wydarzeń. Nie warto jednak oczekiwać happy endu...
„Gwiazd naszych wina” to zasadniczo nie książka o umieraniu, lecz o życiu mimo wszystko, łapiąc każdą chwilę, jakby była tą ostatnią, wykorzystując do cna już i tak chyłkiem wykradane sekundy. Jest to niewątpliwie jedna z tych powieści po których zakończeniu robi się cieplej na sercu, po których chce się śpiewać, skakać, krzyczeć, patrzeć w niebo i dziękować za każdą sekundę.
Powieści tego typu rządzą się pewnymi prawami, które autor „Gwiazd…” bezwzględnie przestrzega. Tak więc otrzymujemy cały pakiet słodkich bohaterów, przejętych rodziców, miłych lekarzy i pielęgniarek, oraz zatroskanych rodziców. Każdy element z osobna mógłby przyprawić o zacukrzenie organizmu, połączone razem – o coś znaczenie gorszego. Całość tworzy jednak uroczy obrazek i bynajmniej nie przeszkadza. W końcu bohaterowie borykają się z problemami, które doskonale wyważają ten sielski obrazek.
Hazel i Gus są jednak w jakiś lekko przesłodzony sposób prawdziwi. Wyalienowani przez swoją chorobę, potrzebujący drugiej osoby, zdający sobie sprawę, że żyją dzięki chwilom wykradzionym losowi. Każde z nich z sytuacją, którą zgotowało im życie radzi sobie w inny sposób – Hazel, godząc się z tym co nieuniknione i próbując odejść bez zbędnego zamieszania, Gus próbując paznokciami wydrapać swoje imię w świadomości innych. To co sprawia, że nie mamy do czynienia jednak z postaciami dramatycznymi, ciągle użalającymi się nad losem i całym złem świata to ich dystans do siebie i swojej choroby. W gruncie rzeczy książka, o dziwo, nie jest utrzymana w podniosłym tonie – wręcz przeciwnie - okraszona jest sporą dawką humoru, będącą siłą tej książki. Hazel, która ochrzciła swoją butlę tlenową dumnym imieniem Phillip, ironiczne wspominanie o „bonusach rakowych”, to w jakim świetle przedstawiają nowotwór, dość wisielcze poczucie humoru Gusa, sprawia, iż nie jawią nam się jako ofiary, lecz osoby pełne pogody ducha. Książka stworzona jest po to aby igrać z naszymi uczuciami – pozwala nam pokochać bohaterów, utożsamić się z nimi, aby później rzucić nas na skraj emocjonalnej przepaści. Bohaterowie nie pragną zbyt wiele – tylko trochę więcej czasu, lecz my wiemy, że go nie dostaną, bo nie tak działa życie.
Schematyczność fabuły złamana jest dzięki dość dziwnemu pomysłowi autora, aby obdarzyć naszą protagonistkę pewnym niespotykanym marzeniem. Hazel chce bowiem poznać zakończenie swojej ukochanej książki „Cios udręki” – opowieści o chorej na białaczce Annie. Jej na pozór nieosiągalne pragnienie zostaje spełnione, gdy wraz z Gusem wyrusza do Amsterdamu, aby spotkać tajemniczego autora - Petera van Houtena. Muszę przyznać, że początkowo był to dla spory zgrzyt rzutujący na reszcie powieści. Wątek tak nierealny, w żaden sposób nie pasował mi do tej właśnie historii. Green, którego znakiem rozpoznawczym stały się metafory (te bardziej lub mniej wysublimowane), którymi wręcz wypchał swoją powieść, doskonale jednak wiedział jaki efekt chce uzyskać wprowadzając postać Houtena. Odpowiedź na to czy dało to zmierzony efekt jest rzeczą sporną, niezmienny pozostaje jednak fakt, że najwięcej między naszymi protagonistami dzieje się w klimatycznym Amsterdamie i nich tak zostanie.
„Gwiazd naszych wina” chciałaby uchodzić za książkę naszpikowaną głębokimi sentencjami. I choć większości z nich zarzucić można banalność, faktem pozostanie, iż niektóre z nich potrafią skłonić do chwili refleksji. Szczególnie prawdziwe wydaje się stwierdzenie umieszczone niemalże na początku książki, pozostawiający gorzki posmak na długo po odłożeniu książki na półkę – wszystkich nas czeka zapomnienie, bez względu kim jesteśmy i co uczynimy, a nasza historia umrze wraz z nami.
Z niektórymi książkami tak właśnie jest - zakorzeniają się w naszym umyśle pomimo tego, że podczas czytania nie robiły większego wrażenia. Tak było z książką Greena. Ot kolejna powieść dla nastolatków – przyjemna w odbiorze, lekko naiwna, lecz nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Po pewnym czasie cała historia zaczyna jednak żyć w umyśle czytelnika własnym życiem. Niczym Hanzelowy „Cios udręki” tkwi na skraju podświadomości i wraca w najmniej oczekiwanych momentach.
Generalnie lubię ten rodzaj książek. To właśnie one najszybciej przypominają nam, że nie jesteśmy nieśmiertelni, a nasz czas jest ściśle określony. Można się śmiać z naiwności sentencji Greena, lecz prawdą jest, że każdy z nas ma własną „małą nieskończoność”, tylko tyle, aż tyle, i nic więcej.
„To nie nasza tylko gwiazd naszych wina”
O książce Greena było głośno już w czasie premiery. Wyjątkowo dobre opnie na goodreads, oraz miejsca w rankingach rocznych posłużyły za wystarczającą reklamę, aby w Polsce trzecia z kolei powieść amerykańskiego autora sprzedawana była z nalepką „Bestseller”. Prawdziwa greenomania zaczęła się jednak stosunkowo niedawno, bo wraz z...
2016-11-26
2011-01-01
2017-09-08
2016-08-24
2012-05-01
2010-01-01
2012-12-02
2018-02-27
2016-09-14
Moją uwagę przykuł tytuł. Intrygujący, tajemniczy, zachęcający do zapoznania się z historią. Jego znaczenie poznajemy jednak już po kilku stronach, gdy autor przenosi nas do szpitalnej izolatki oddzielonej od świata, w której młody mężczyzna umiera w straszliwych męczarniach i roni łzy z bólu bądź strachu przed śmiercią. Łzy, które nie należy ocierać bez ochronnych rękawiczek nakazanych przez reguły szpitalne, ważniejsze od jakichkolwiek ludzkich odruchów.
„Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” traktuje bowiem o ludzkiej znieczulicy, braku akceptacji, szukaniu własnej tożsamości, życiu i śmierci w cieniu epidemii AIDS w Sztokholmie lat 80. XX wieku. W trylogii Gardella nie ma miejsca na subtelności. Bawienia się z czytelnikiem w kotka i myszkę. Już same podtytuły ukazują jak potoczy się historia grupy przyjaciół. Na początku była miłość, spokój i radość z powoli zdobywanych praw, następnie przyjdzie czas na chorobę, panikę i powoli rodzącą się nienawiść społeczeństwa do wszystkiego co uważają za zagrożenie. Na końcu natomiast nastąpi śmierć. Nielinearna konstrukcja powieści pozwala autorowi mieszać przeszłość z przyszłością, by następnie znów powrócić do teraźniejszości. Niczym w ponurej wyliczance wymienia tych, którzy odejdą. Imiona ludzi, które jeszcze nic nam nie mówią, a których historie dopiero poznamy na kartach książki.
Świat opisany przez autora poznajemy oczami Rasmusa – chłopaka z małej wioski, który w wyjeździe do Sztokholmu wypatruje szanse na ujawnienie swojej seksualności, oraz Benjamina pochodzącego z ortodoksyjnej rodziny świadka Jehowy, który dzięki przypadkowemu spotkaniu swoją seksualność zacznie dopiero odkrywać. To właśnie na ich przykładzie, ich przyjaciół i rodzin obserwować będziemy wpływ epidemii AIDS, która nagle zaczyna zbierać swoje żniwo.
Historia spisana przez Gardella przeraża i uświadamia jak szybko zapomnieć można o zwykłym ludzkim człowieczeństwie. Wraz z pierwszą falą zachorowań, i tak nieufni wobec społeczności homoseksualnej, ludzie, zaczynają traktować gejów jak wybryków natury roznoszących zaraze. Odmawia im się prawa do opieki medycznej, współczucia, zabiera godność. Skazuje na cierpienie i śmierć w izolacji. Skąpi ludzkich odruchów. Daleko posunięta propaganda skłania do nienawiści i strachu. Zarażonym odmawia się miana ofiary przylepiając łatkę mordercy. W świecie pełnym pogardy naszym bohaterom przyjdzie mierzyć się z chorobą i śmiercią najbliższych, świadomością, iż mogą liczyć tylko na siebie. Samotnością napiętnowany jest bowiem każdy z bohaterów.
W „Miłości” ukazany jest czas wyborów, szukania własnej tożsamości i drogi w świecie pełnym możliwości, który tylko czeka aby przyjąć Cię z otwartymi rękami. Wraz z bohaterami nieśmiało wkraczamy w życie Sztokholmskich homoseksualistów – wyzwolonych, zachłystujących się wręcz pozyskanymi prawami, żyjącymi chwilą. Choć wszyscy wydają się szczęśliwi autor ani na chwilę nie pozwala zapomnieć czytelnikowi, że chwila ta pryśnie za moment niczym bańka mydlana. W „Chorobie” przekonają się o tym sami bohaterowie. Doświadczając pierwszych objawów choroby, lęków, iż rzeczywistość, w której żyli okaże się ułudą, odrzuceniem ze strony rodziny i społeczeństwa. Gardell sprawnie rysuje przed nami obecną sytuację ukazując ją oczami Rasmusa, Benjamina i ich przyjaciół, przechodząc płynnie do punktu widzenia ich rodzin, a nawet niczym w reportażu ukazując ogólną sytuację w kraju i na świecie. Dla czytelnika jest to natomiast zapowiedź zbliżającej się emocjonalnej udręki, która nie opuści nas już aż do ostatniej strony.
Poznając bohaterów, historie ich dzieciństwa marzenia, plany i pragnienia coraz mocniej angażujemy się w przedstawioną historię, która jak wiemy, nie ma happy endu. Nic więc dziwnego, że do „Śmierci” nie można podejść obojętnie. Wszelki dystans, który istniał między czytelnikiem, a bohaterem został już wcześniej zniwelowany. W zwieńczeniu trylogii nie czeka nas jednak nic ponad tytułową śmierć, której ulec muszą wszyscy. Stajemy się obserwatorami ludzi stojącymi w obliczu tragedii – jedni wybierają śmierć z własnej ręki chcąc zachować do końca godność i piękny wygląd, nie zgadzając się na życie na łasce społeczeństwa traktujących ich jak śmieci; inni wybierają życie. Mimo wszystko, ciesząc się ostatnimi chwilami w gronie bliskich, lub w kompletnym odosobnieniu. Walcząc o każdy dzień, z myślą, iż przeżyli swoje życie tak jak chcieli pomimo fatalnego końca. Obserwujemy pożegnania kochanków, pogrzeby przyjaciół, kłótnie z rodziną odrzucających prawdę o swoim zmarłym dziecku, a każda sytuacja opisana przez Gardella sprawia, że nasze serce chce pęknąć, bo sytuacje opisane w „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” nie powinny mieć miejsca i choć historia Rasmusa, Benjamina, Paula i pozostałych jest tylko fikcją z pewnością istniały tysiące podobnych historii, które fikcją już niestety nie były.
Trylogii Gardella nie można nazwać łatwą, lekką i przyjemną; choć napisana została w przystępny sposób, treść w nich zawarta wymaga skupienia oraz pewnego rodzaju szacunku. Historia opisana przez niego porusza, lecz także skłania do przemyśleń na temat człowieczeństwa, tolerancji, samotności. Pokazuje, że nie warto żyć w strachu, że należy cieszyć się każdym dniem, i żyć w zgodzie z własnym sumieniem i nie żałować swoich wyborów.
Moją uwagę przykuł tytuł. Intrygujący, tajemniczy, zachęcający do zapoznania się z historią. Jego znaczenie poznajemy jednak już po kilku stronach, gdy autor przenosi nas do szpitalnej izolatki oddzielonej od świata, w której młody mężczyzna umiera w straszliwych męczarniach i roni łzy z bólu bądź strachu przed śmiercią. Łzy, które nie należy ocierać bez ochronnych...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-14
„Call me by your name” to książka, po którą zapewne nie sięgnęłabym nigdy gdyby nie jej ekranizacja. Historia wakacyjnej miłości to temat oklepany do granic możliwości którego unikam jak ognia. Nawet wprowadzenie wątku LGBT nie potrafiłoby reanimować tego przerabianego na milion sposobów tematu. Acimanowi udała się jednak rzecz niezwykła – nie dość, że niemalże od pierwszej strony zainteresował mnie historią, to na dodatek wzbudził żywe emocje.
Na kartach powieści zawarte zostają wspomnienia pewnego lata spędzonego przez 17-letniego Elio i jego rodziców w ich domu na włoskiej riwierze, w którego progi, pewnego dnia, wstępuje letnik mający pod pieczą ojca głównego bohatera - profesora sztuki, kończyć swoja pracę doktorancką. Spotkanie to staje się wstępem do nieoczekiwanego romansu między młodym chłopakiem a niemalże 10-lat starszym Oliverem. Relacji niesamowicie intensywnej, wręcz zahaczającej o obsesje, jednocześnie fascynującej i przerażającej, którą obserwujemy z perspektywy Elio. Choć żadne słowo z tego krótkiego opisu (który nie przekonuje nawet mnie) nie mija się z prawdą „Call me by your name” jest czymś znacznie więcej niż zwykłym romansidłem.
Całość podzielić można na cztery zasadnicze części. Pierwsza to ta, w której Elio zaczyna odkrywać swoje zainteresowanie letnikiem. Niczym w najlepszym thrillerze z każdą stroną rośnie napięcie. Między głównymi bohaterami rzadko dochodzi do konfrontacji; cała ich relacja opiera się głównie na pozornej obojętności przeplatanej nie kiedy wymianą spojrzeń, lub dwuznacznymi sytuacjami. Elio w tym czasie obserwuje letnika, rozmyśla, wzdycha z ukrycia, analizuje czy dobrze odbiera otrzymywane sygnały i pragnie konfrontacji. Uczucia odczuwane przez chłopaka są tak intensywne, iż udzielają się nawet czytelnikowi, a napięcie między tą dwójką staje się nie do zniesienia. Druga, przynosi długo oczekiwany rozwój relacji i jest to prawdopodobnie jeden z najintensywniejszych rozdziałów jakie kiedykolwiek spotkałam. Po tym przechodzimy płynnie do podróży do Rzymu (jakby nie było już dość klimatycznie) gdzie następuje pewne spowolnienie akcji, a ostatecznie docieramy do zakończenia, które istnieje prawdopodobnie tylko po to aby załamać serce (kilkukrotnie).
Nie wiem od czego zacząć opis moich odczuć związanych z tą książką, która po prostu sponiewierała mnie emocjonalnie (choć uczucia te uderzyły mnie ze znacznym, bo ponad dwumiesięcznym, opóźnieniem). Nie spodziewałam się, że książka w gruncie rzeczy pozbawiona akcji może mnie tak pochłonąć. Lwią część powieści zajmują rozmyślania głównego bohatera, które przybliżają nam jego sposób bycia, jego rozterki, oraz pogląd na świat. Dzięki temu między bohaterem a czytelnikiem wytwarza się jedyna w swoim rodzaju więź. Historia widziana oczami Elio staje się tym samym niezwykle angażująca. Wraz z bohaterem przeżywamy rodzącą się miłość i pragniemy kontaktu z obiektem westchnień.
Acimanowi udało się stworzyć prawdziwych bohaterów, którzy są bardzo ludzcy w swoim zachowaniu. Posiadają swoje wady i zalety, nie zawsze postępują słusznie, miewają chwile zwątpienia, niekiedy żałują swoich wyborów. Nawet Oliver, którego obserwujemy jedynie przez pryzmat postrzegania Elio, nie jest jedynie skupiskiem wspaniałych cech, lecz bytem posiadającym indywidualne cechy charakteru. Co ciekawe jakiekolwiek wnioski na temat tego jakimi ludźmi sa wysuwamy jedynie na podstawie ich zachowań tu i teraz. Nie znamy ich przeszłości, ani nie implikujemy na temat przyszłości. Choć to ta dwójka odgrywa główną rolę, pozostałym bohaterom też nie można nic zarzucić. Ukazani bardzo powierzchownie, z racji na sposób prowadzenia narracji, nie irytują, ani nie są wprowadzani na siłę. Na duży plus zasługuje fakt, iż autor stworzył postacie obdarzone niebywałą inteligencją. Wykazał się przy tym dużą subtelnością nie kreując na siłę sylwetek intelektualistów, których wiedza jest tak sztuczna i nienaturalna, że czytelnik czuje się zażenowany, ani tak powierzchowna, iż staje się jedynie mało znaczącym epitetem określającym postacie. W dialogach prowadzonych między Elio, który jako syn profesora wykazuje się znaczną wiedzą na różne tematy i Oliverem, który jest w trakcie końcowych prac swojej książki o Heraklicie, a po wakacjach ma podjąć pracę wykładowcy, wyczuwa się, iż Aciman naprawdę wie o czym pisze, a jednocześnie nie szarżuje swoją wiedza. Patrząc na to z innej perspektywy nigdy jeszcze nie czytałam dialogu pomiędzy postaciami o kulturze antycznej w takim stopniu podszytej napięciem seksualnym.
Autor niezwykłym wyczuciem odznacza się niemalże w każdej kwestii. Historia pozbawiona jest zbędnego patosu, szokowania na siłę, czy nadmiernego lukrowania rzeczywistości. Powieść w pewnych momentach nie stroni od seksu, jednakże nawet on opisany jest bezbłędnie – nie wprawiają w poczucie zażenowania, ani zniesmaczenia zbytnim naturalizmem. Czuć, że nie jest one środkiem do taniej sensacji, lecz integralną częścią całości. Dodatkowym atutem jest to, że nie stara się zawrzeć w swojej historii wszystkich bolączek świata. Problemy Elio skupiają się wyłącznie na próbach zrozumienia własnej seksualności nie rozdrabniając się na kwestie podejścia społeczeństwa do tematu homoseksualizmu, możliwości spotkania się z odrzuceniem, agresją, lub innymi problemami. Romans między nim a Oliverem rozgrywa się jakby poza światem zewnętrznym. Jednym ograniczeniem jest 6 tygodni, które spędzić mogą wspólnie po czym każdy z nich wyruszy w swoją stronę.
„Call me by…” na tle innych tego typu powieści wyróżnia także niepowtarzalny klimat śródziemnomorskich Włoch. Z każdej strony wyczuć można wakacyjną atmosferę dni spędzonych na wycieczkach rowerowych, kąpaniu się w morzu, rozmowach o literaturze i sztuce. Acimanowi udało uchwycić się klimat przygody życia, która zdarzyć się może tylko raz. Chwili, którą chcemy wycisnąć do końca niczym sok z pomarańczy, wiedząc, iż jest to tylko moment, który jednak na zawsze zostanie w naszym sercu.
Powieść to jeden wielki emocjonalny rollercoaster. Pomimo całej masy scen, w której uczucia biorą górę nad czytelnikiem największe wrażenie robi zakończenie. Bardzo kameralne i pozbawione akcji a przez to wyjątkowo mocno chwytające za serce. Na szczególną uwagę zasługuje tu rozmowa Elio z ojcem, w której wypowiedziana została cała miłość rodzica do dziecka, oraz pełna akceptacja wszystkich jego poczynań. Ta prosta w gruncie rzeczy rozmowa sprawdza się lepiej niż patetyczne dialogi, w każdej innej powieści.
Aciman zmierzając się z oklepanym do granic możliwości wątkiem wakacyjnej miłości mógł ponieść sromotną porażkę. „Call me by your name” to jego wielkie zwycięstwo – powieść niezwykła i pełna emocji poruszająca poniekąd wątek dorastania, którego nieodłączną częścią jest poszukiwanie siebie, przeżywania pierwszych miłości, wzlotów i upadków, oraz momentów, które choć zbyt szybko przemijają na zawsze stają się częścią nas samych.
„Call me by your name” to książka, po którą zapewne nie sięgnęłabym nigdy gdyby nie jej ekranizacja. Historia wakacyjnej miłości to temat oklepany do granic możliwości którego unikam jak ognia. Nawet wprowadzenie wątku LGBT nie potrafiłoby reanimować tego przerabianego na milion sposobów tematu. Acimanowi udała się jednak rzecz niezwykła – nie dość, że niemalże od pierwszej...
więcej Pokaż mimo to