-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać291
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant4
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Powieści o zaburzeniach psychicznych, o problemach nastolatków, o trudach wstępowania w dorosłość jest dużo. Skusić by się można nawet na stwierdzenie, że jest ich za dużo. Natomiast DOBRYCH książek o ciężkim dorastaniu jest na rynku literackim wciąż nie dość. "Lola" wkracza w tematykę trudną, wymagającą, ale jednocześnie niezmiernie intrygującą. Problematyka utworu przyciąga - szpital psychiatryczny, próba samobójcza, odkrywanie własnej seksualności i tym podobne rzeczy to parę haseł, którymi z pewnością można przyciągnąć rzesze czytelników w każdym wieku. Aleksandra Białczak ma jednak w zanadrzu coś więcej niż puste historie o konflikcie nastolatków ze światem.
Lola, czyli główna bohaterka rzekomo przez omyłkę trafia na oddział psychiatryczny dla młodzieży. Pobyt w "sanatorium" to niespodzianka (bynajmniej nie najmilsza) dla niej, dla jej opiekunki - siostry Racheli, dla rodziców, z którymi nie utrzymuje kontaktu, a także dla jej znajomych. Krótko rzecz ujmując - skierowanie do szpitala wstrząsa życiem Loli i staje się początkiem i przyczyną wielkich, aczkolwiek stopniowych zmian w jej osobowości.
Przez całą powieść czytelnik ma niepowtarzalną możliwość obserwowania procesu kształtowania się osobowości, jak ogląda się rozwój bakterii pod mikroskopem. Autorka rozkłada na części pierwsze najgorsze i najlepsze cechy zagubionej w sobie nastolatki, stawia ją bez cenzury przed odbiorcą jako eksponat i zagłębia się w anatomię psychiki. Czy istnieje lepsze miejsce na tą okazję niż szpital psychiatryczny? Tam nie ma możliwości ukrycia czegokolwiek: zarówno w sensie dosłownym, jeśli mowa o przemycaniu szampana dla dzieci; jak i w przenośni, ponieważ pacjentowi na dzień dobry aplikuje się rozmowy wstępne, terapie rodzinne, indywidualne, grupowe, wszelkiego rodzaju zajęcia oraz, co najistotniejsze, niewidzialną rękę stróża w postaci wszechwiedzących pielęgniarek.
Szpital psychiatryczny dla młodzieży w "Loli" to niemalże groteska, ponieważ mimo całej ponurej otoczki i świadomości cierpienia, z jakim każdy pacjent musi dzień w dzień walczyć, to nie sposób nie uśmiechnąć się przy niektórych opisach. Pacjenci wymykający się z pokoju po 22, sylwester na spacerniaku, czekanie w kolejce na swoje 10 minut przy świetlicowym komputerze... Rzeczy nie do pojęcia dla "normalnych" (to słowo po lekturze ma zupełnie inny wydźwięk) nastolatków, a wtapiające się w rutynę dnia na oddziale. Książek o szpitalach psychiatrycznych jest prawdopodobnie więcej niż takich właśnie placówek i ciekawe, ze każda opisuje go inaczej. Jeśli zależy wam na realistycznym, a nie zbędnie naturalistycznym i podkoloryzowanym opisie takiego oddziału - koniecznie przeczytajcie "Lolę". Ta powieść z pewnością zaspokoi Waszą ciekawość, bo mimo że funkcjonowanie tego typu ośrodka nie jest tajemnicą rządową, to nie mówi się o tym głośno ani szczegółowo. Aleksandra Białczak przekracza granicę ciszy, wstępuje na dziewiczy i żyzny grunt oaz bez udziwnień wyjawia czytelnikowi całą prawdę.
Autorka zdecydowanie rozprawia się również z mitem pod tytułem "to kwestia dorastania", czyli ukazuje, jak duży problem stanowi w dzisiejszym społeczeństwie ciągłe degradowanie chorób i zaburzeń psychicznych, w tym wypadku na przykładzie nastolatków. Jest to specjalność rodziców, którzy boją się przyznać (też sami przed sobą), że ich dziecko ma depresję, bo dla nich to tylko "taka plucha jesienna, pewnie też po szkole zmęczona, tyle ma zajęć dodatkowych...", a długie rękawy, podkrążone oczy, spadek ocen i frekwencji, nagła zmiana gustu muzycznego pozostają niezauważone, ominięte, przytłoczone przez nadmiar obowiązków. Podobnie jest z anoreksją, nadmierną agresją, fobią społeczną, schizofrenią, bulimią, osobowością borderline i czymkolwiek innym. Przy okazji czytania "Loli" można natrafić na kilka technicznych aspektów różnych zaburzeń "od kuchni". Nawet jeśli wydaje nam się, że o zaburzeniach psychicznych wiemy wszystko, to w tej sytuacji mamy możliwość dowiedzieć się jeszcze więcej - jak działa, jak myśli (i w jakiej kolejności) osoba z danym problemem.
Postać głównej bohaterki byłaby tutaj najlepszym przykładem. Pełna sprzeczności, nieprzewidywalna, zabójczo pewna siebie i zagubiona, mistrzyni kłamstwa szczera do bólu, spontaniczna i kalkulująca życie na chłodno - to właśnie Lola. Postać cokolwiek wielowymiarowa, a takich właśnie nam, czytelnikom na rynku literackim brakuje. "Lola" to całkowite odrzucenie schematycznych bohaterów, szablonowej fabuły i jednokierunkowego myślenia. W końcu na pierwszy plan wysuwa się mocny charakter, bohaterka lubiąca dominować, a nie życiowa porażka z idiotycznym wyrazem twarzy, czekająca na lśniącego brutala. Trzeba jednak zaznaczyć, że "Lola" to nie sztuczny feminizm na pokaz, a właśnie władcza natura wynikająca z rodzaju zaburzenia bohaterki. Ma to duże znaczenie w odbiorze treści.
Autorka "Loli" zaskakuje czytelnika, bo pomimo całej swojej bezpośredniości, pozostawia miejsce na niedomówienia i metafory, a powieść dzięki temu przestaje być płaską historyjką. Zaczyna natomiast aspirować do miana niebanalnego i wielowymiarowego dzieła. W książce już na samym początku pojawia się motyw maski i jest pewnego rodzaju kręgosłupem, który trzyma fabułę w ryzach, pozostaje wierny do ostatniej strony, a poza tym miłym dla odbiorcy urozmaiceniem. W tym wypadku ów motyw pobudza czytelnika do włączenia trybu filozoficznych rozmyślań, co jest niemalże błogosławieństwem przy kulturze odpowiedzi instant. Ta uwaga dotyczy zarówno młodszego, jak i starszego pokolenia, a dla tych drugich w powieści znajduje się również pokrzepienie, że nie każdy nastolatek to opanowany przez Internet cyborg. Większość młodocianych bohaterów "Loli" to osoby o niesamowitej inteligencji emocjonalnej, kształtujące swoje systemy wartości na podstawie własnych przemyśleń.
Powieść dotyka także konfliktu pokoleń, który burzy rodzinną idyllę, dzieli dom na obozy i wprowadza chaos do życia wszystkich zainteresowanych. Konflikt ten nie jest wynalazkiem mediów ani problemem świata współczesnego, a po prostu koleją rzeczy - niemiłym skutkiem ubocznym prokreacji, co nie oznacza, że można go bagatelizować. W życiu tytułowej bohaterki nieporozumienie na linii nastolatek-dorosły (a mowa tu nie tylko o dzieciach i rodzicach) stanowi poważny problem. Droga do odbudowania harmonii w relacjach z ludźmi nie jest łatwa dla niej ani dla nikogo innego. Powieść nie przynosi złudnego pokrzepienia i pustych obietnic, natomiast pozwala spojrzeć na siebie i własne otoczenie z dystansem i chwilą namysłu.
Nie da się żałować przeczytania "Loli". Powieść tak bogata w istotne treści opakowane w fenomenalną formę to rzadkość na polskim rynku literackim, a zwłaszcza wśród debiutantów. Aleksandra Białczak jest niesamowicie obiecującą młodą autorką, która nie boi się mówić (pisać) wprost, a do tego potrafi zrobić to dobrze, w czym pomaga jej niezastąpiony zmysł obserwatora. W jakim stopniu jesteśmy odpowiedzialni za swoje życie? W którym momencie "normalność" przeradza się w szaleństwo? Takie pytania Lola z nas wydobywa, na takie próbuje znaleźć odpowiedź i z takimi nas zostawia.
"Granica krzywdy leży w sumieniu, leży w sercu ludzkim"
Powieści o zaburzeniach psychicznych, o problemach nastolatków, o trudach wstępowania w dorosłość jest dużo. Skusić by się można nawet na stwierdzenie, że jest ich za dużo. Natomiast DOBRYCH książek o ciężkim dorastaniu jest na rynku literackim wciąż nie dość. "Lola" wkracza w tematykę trudną, wymagającą, ale jednocześnie niezmiernie intrygującą. Problematyka utworu...
więcej mniej Pokaż mimo to
zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/57-maszenka.html
Mówi się, że „Maszeńka” to najbardziej rosyjska powieść Nabokova. Czy najbardziej? Tego jeszcze nie wiem, ale stwierdzam, że rosyjska zdecydowanie jest. U mnie poszła na pierwszy ogień, dzięki niej udało mi się wspaniale zamknąć okres zimowy, jeśli chodzi o książki, a przy tym otworzyć nowy rozdział zatytułowany nazwiskiem autora. Bo na „Maszeńce” na pewno się nie skończy.
Życie emigracyjne rosyjskich uchodźców w roku 1926 to temat ważny, aczkolwiek nieco omijany, zwłaszcza w Polsce. Dlatego przy czytaniu trzeba się przestawić, jak główny bohater - Ganin, na inny poziom. Poziom metafizyczny, tutaj świat marzeń i imaginacji, wyidealizowanej przeszłości i błogostanu możliwego do osiągnięcia tylko w naszych wyobrażeniach wspomnień.
A „teraz”? Istnieje, gdzieś w czasoprzestrzeni, oczywiście. A ludzie? Jak najbardziej, nawet widać ich jako cienie, bezmyślnie sunące po szarych berlińskich ulicach. Więc są. tylko jaki z nich pożytek i czy w ogóle coś znaczą, skoro liczy się tylko wtedy?
„Maszeńka” to popis intelektu autora, który kryje się, ale niezbyt skromnie, w każdym zdaniu, słowie, literze. Tutaj żadna kropka nawet nie została postawiona bez przyczyny. Każdy wyraz odnalazł swoje właściwe miejsce, aby wpasować się perfekcyjnie w całą konstrukcję powieści.
A teraz powstaje pytanie – czy ta (bardzo udana) próba literacka może nosić miano powieści, skoro czytelnik pochłania ją w godzinę i nie kryje złości – dlaczego tak krótko? Ledwo ponad 100 stron żywego kunsztu literackiego powinno raczej przywodzić na myśl opowiadanie, uwzględniając także małą liczbę wątków i krótki czas akcji. A jednak Nabokov dumnie upierał się, aby „Maszeńka” była powieścią. Dla mnie to wielka niewiadoma, ale nawet krytycy literaccy posłusznie odnieśli się do (niepierwszego) wymysłu autora i tak już zostało – powieść.
A więc POWIEŚĆ Nabokova zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ja, zagorzała fanka symboliki, nie potrafiłam się oprzeć poczynaniom pisarza. Cóż on wyczyniał swoim piórem! Oprócz tych wysublimowanych poszlak, dobór słów, tak subtelny i dokładnie wymierzony, sprawił, że czytelnik znalazł się… w samym środku własnej podświadomości! Wspomnienia z dzieciństwa, tęsknoty i niespełnione marzenia z przeszłości nieraz stanowią silnik napędowy w naszym codziennym życiu. Bo przecież codzienność jawi nam się tak żywo i brutalnie, a jeśli nie, to na pewno szaro, brudno i beznadziejnie. A przeszłość? Sielankowy obraz krainy wiecznej szczęśliwości, najczęściej tak wykrzywiony przez nasze wyobrażenia, że aż nierealny. Czy cofnęlibyśmy czas? Gdy bohater otrzymuje taką możliwość…
Może dla niektórych z Was taka zawiłość okaże się zniechęceniem i zahamuje Was przed wspaniałą przygodą, jaką byście odbyli z Ganinem, więc rozwiewam Wasze wątpliwości. Dzięki wydawnictwu Muza, jak zwykle niezawodnemu, KAŻDY czytelnik odnajdzie się w tej historii. Pomijam już fakt, ze książka została wydana po mistrzowsku, jeśli chodzi o oprawę graficzną, ale świetnym pomysłem od wydawców okazało się zamieszczenie po powieści posłowia. Niektórym może rozjaśni nieco zawiły świat czterech ścian berlińskiego hotelu, który tak naprawdę jest w całości wypełniony myślami głównego bohatera. Mi pomógł sobie wszystko usystematyzować i potwierdził, jak świetną książkę właśnie przeczytałam.
Naprawdę, dawno nie udało mi się przeczytać tak dobrej pozycji. To wydawniczy debiut Nabokova, chociaż pisywał wcześniej opowiadania czy powieści w rozdziałach do czasopism rosyjskich. I mimo, ze debiut, to jednak genialny. Nie umiem nawet wyrazić sowami jej genialności, chcę Was po prostu zmusić do przeczytania „Maszeńki”. Poświęćcie tą godzinę, dwie i oddajcie hołd królowi literatury rosyjskiej współczesnej.
zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/03/57-maszenka.html
Mówi się, że „Maszeńka” to najbardziej rosyjska powieść Nabokova. Czy najbardziej? Tego jeszcze nie wiem, ale stwierdzam, że rosyjska zdecydowanie jest. U mnie poszła na pierwszy ogień, dzięki niej udało mi się wspaniale zamknąć okres zimowy, jeśli chodzi o książki, a przy tym otworzyć nowy...
zapraszam na bloga: http://ksiegoteka.blogspot.com/
„Szczygieł” to najpiękniejsza książka, jaką udało mi się ostatnio przeczytać. Powieść napisała Donna Tartt, według magazynu Time, jedna ze stu najbardziej wpływowych osób na świecie. Takie zestawienie zazwyczaj kojarzyłam z politykami, działaczami, ale widocznie zakres jest szerszy. Poszperałam i okazało się, że faktycznie, taką listę stworzono dla różnych kategorii (np. Tytani, Ikony, Pionierzy). Donna Tartt znalazła się tam dzięki swojej wytrwałej i skrupulatnej pracy nad każdą ze swoich powieści oraz dzięki swojemu niepodważalnemu zaangażowaniu w pisanie. „Szczygieł” był tworzony przez 12 lat, od momentu wydania poprzedniej książki. Ta książka została mi chyba przeznaczona, ponieważ co chwilę dostrzegałam podobieństwo między mną a Theo (jeden z najbardziej zaskakujących momentów, to gdy dzień przed moim wyjazdem do Amsterdamu przeczytałam, że Theo również się tam wybiera – powiedzcie że to zbieg okoliczności!). Pomijając nawet to - efekt zniewalający.
Historia opowiada o chłopcu, który zrządzeniem losu znajduje się w galerii z mamą podczas ataku terrorystycznego. Sam wychodzi z niego ocalały, praktycznie bez żadnych poważnych obrażeń, jednak jego matka ginie. Ojca nie widział od kilku lat, kiedy to porzucił ich oboje nie zostawiając zabezpieczenia finansowego ani adresu miejsca pobytu. W takiej sytuacji Theo nie ma gdzie się podziać, a jego sposobem na utrzymanie chęci do życia staje się obraz zabrany z muzeum. Nastolatek podczas zamachu pokierowany radą starszego pana, również ofiary w galerii, wychodząc, wziął jedno z najcenniejszych dzieł – „Szczygła” Carela Fabritusa z 1654r. Wstrząśnięty wydarzeniami następującymi po sobie w zawrotnym tempie nie pomyślał o odmowie i po prostu zabrał obraz ze sobą. Od tego momentu był jego więźniem. „Szczygieł” został jego utrapieniem, uwiązaniem i niedogodnością. Nie mógł się z nim swobodnie poruszać po świecie, nie mógł go nikomu pokazać, ani nawet opowiedzieć o nim. Jednocześnie rysunek ptaszka, niby niepozorny, stał się jego uzależnieniem. Mógł kontemplować kunsztowne fragmenty jego skrzydełek bez końca. Wpadał w zachwyt, kiedy mógł poczuć pod opuszkami palców znane na pamięć już wypukłości nałożonej farby. Od tego momentu obraz staje się jego nieodłącznym towarzyszem dorastania.
Sama fabuła w pewnych momentach przywodziła mi na myśl „Buszującego w zbożu” – tułaczka kilkunastoletniego chłopca i problemy wcale niebagatelne, w które się uwikłał. Styl pisania też czasem był podobny, jednak dało się wychwycić znaczące różnice. Zdania u Donny Tartt bywały naprawdę długie – zdarzały się i takie na pół strony, kiedy kartka wcale nie mała, a i czcionka nie z tych łatwiejszych. Opisy zazwyczaj bardzo dokładne, autorka stawia nas przed zadaniem dogłębnej analizy wydarzeń, daje nam na to czas, ponieważ akcja zwykle nie wyrywa do przodu, ale toczy się jakoby mimochodem.
Pierwsze, na co zwróciłam uwagę, to niesamowita, wręcz olśniewająca dbałość o szczegóły. Każdy element (nie przesadzam, KAŻDY) został tak wprawnie doprowadzony do perfekcji i idealnie wkomponowany w całość, że mimo bardzo wielu pomniejszych wątków, postaci drugo-, trzecioplanowych, retrospekcji i szczegółowych opisów, powieść jest przejrzysta niczym szkło. Tutaj nawet portierzy mają swoją historię, ale to nie wytrąca z rytmu czytania, stanowi jedynie piękne rozszerzenie podstawy, dzięki któremu zostajemy wciągnięci w świat Theo i „Szczygła” bez reszty.
„Szczygieł” pełen jest kontrastów – półświatek pustyni w Las Vegas, hazardziści i niepisane umowy o nieczyste pieniądze oraz metropolia, przeszklone biurowce i mężczyźni w garniturach z Nowego Jorku. W głowie Theo również powstają sprzeczności, jak u każdego z nas. Przykładowo: sam siebie próbuje przekonać, że nie ma szans u tajemniczej dziewczyny spotkanej w galerii, jednak jego myśli wciąż skupiają się wokół niej, bez względu na to, jak bardzo stara się o niej nie myśleć. Jest w nim dużo innych sprzeczności, ale boje się o nich Wam opowiedzieć, ponieważ nie chcę zdradzać dalszej fabuły. Wszystkie „gryzące się” elementy, pozornie nie mające ze sobą wiele wspólnego, zostały zgrabnie scalone bez uszczerbku na swoich charakterystycznych i nieodzownych elementach. Opisy są bardzo realistyczne, do tego stopnia, że czytałam je z ogromną przyjemnością, dla mnie mogły się nie kończyć.
Co ciekawe, Donna Tartt stworzyła porządek z wielkiego chaosu. Niepozbierane myśli, wątki, czasem nietrzymające się kontekstu, łączą się w piękną całość. To dowodzi, że powieść została naprawdę dobrze przemyślana. W „Szczygle” można, czytając uważnie, dostrzec nawiązania do pewnych wydarzeń już 200-300 stron wcześniej. Znaki, subtelne podpowiedzi, na które nie zwracamy uwagi, tak jak na co dzień. Tak jak Theo. Jednak nie da się zmienić przyszłości. Nie da się oszukać przeznaczenia. Nawet gdybyśmy poprawnie odczytali „wzór” wszechświata, tak często wspominany, czy zdołalibyśmy uniknąć tego, co ma nas spotkać? Czy faktycznie sami kierujemy swoim życiem?
Donna Tartt daje czytelnikowi pole do popisu stawiając znak zapytania nad faktyczną kontrolą nad własnym życiem. Jedno przypadkowe (a może zaplanowane z góry) zdarzenie, ciągnie za sobą lawinę innych i tak układa się cała nasza egzystencja. To na jakich ludzi trafiamy, z kim robimy interesy, gdzie pracujemy, to wszystko wynik sumy wydarzeń poprzedzających czas teraźniejszy. Stajemy twarzą w twarz z czymś, wydawać by się mogło, tak odległym, chociaż „Przecież to mnie nie dotyczy.” Jak dalecy jesteśmy od prawdy wypowiadając takie słowa. Zgrabne określenie na tragedię życiową, utratę bliskich, majątku, godności, wolności nazywamy „przyczynami losowymi”, jednak żadne odszkodowanie nie zwróci nam straty. Nie cofnie czasu.
„Szczygieł” każe zastanawiać się nad tym budząc dużo emocji. Uczucia odgrywają w powieści znaczącą rolę, ukrywają się we wszystkim. Nawet nie, nie ukrywają się – atakują czytelnika całym swym arsenałem. Można powiedzieć, że tworzą szkielet, a właściwie duszę powieści. Iskierkę życia autorka dostrzega w małych i dużych przedmiotach, w rozległej pustynnej przestrzeni czy w ciasnym i zatęchłym mieszkaniu. Np. meble otaczane tak wielką troską, traktowane z największą czułością przez Hobiego, który pojawia się na stałe bodajże w II lub III części. Najwięcej uwagi Donna Tartt poświęciła oczywiście obrazowi. Jego opisy to sam smak. Crème de la crème całej książki.
Znalazłam jeden mankamencik, właściwie nic nie wnoszący do mojej końcowej oceny, mianowicie chodzi o błędy w wydaniu. Literówki, brak spacji, brak przecinka i tego typu rzeczy. Z tyłu głowy miałam myśl, że w gruncie rzeczy przy takiej ilości tekstu ciężko się nie pomylić. Mam jednak nadzieję, że niedługo wyjdzie nowe, poprawione wydanie.
Już powoli podsumowując, gorąco zachęcam Was do przeczytania tej książki. Bez zastanowienia mogę ją umieścić na liście ulubionych. Aktualnie stała się moim numerem 1, mimo że (a może właśnie dzięki temu, że) była długa. Szczerze mówiąc, miałam ochotę płakać, kiedy się kończyła. Bardzo ciężko zniosłam rozstanie. Mam szczerą nadzieję, że jeszcze do niej wrócę, jeśli tak, to na pewno z wielką przyjemnością. W planach mam oczywiście przeczytanie dwóch pozostałych powieści Donny Tartt. Zdecydowanie warto, a nawet trzeba zapoznać się ze „Szczygłem”. Rzadko kiedy mamy okazję trafić na tak perfekcyjnie skonstruowaną fabułę, zwłaszcza, jeśli składa się na nią mnóstwo sprzeczności i niewiadomych. Genialne.
zapraszam na bloga: http://ksiegoteka.blogspot.com/
„Szczygieł” to najpiękniejsza książka, jaką udało mi się ostatnio przeczytać. Powieść napisała Donna Tartt, według magazynu Time, jedna ze stu najbardziej wpływowych osób na świecie. Takie zestawienie zazwyczaj kojarzyłam z politykami, działaczami, ale widocznie zakres jest szerszy. Poszperałam i okazało się, że...
http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/18-alicja-w-krainie-czarow-lewis-carroll.html
Prawdopodobnie żyjecie jeszcze w błogiej nieświadomości prawdziwego znaczenia tej książki. "Alicja w Krainie Czarów" powoduje poważny mindfuck i wzbudza (wzbudzała i wzbudzać będzie) mocne kontrowersje co do niewinnych zamiarów Carrolla.
Autor ostro deprawuje swoich czytelników, chociaż, bądź co bądź, umarł już jakiś czas temu, jednak jego nieodgadnione upodobania każą zastanawiać się nad faktyczną wartością moralną tej baśni. Rzekomo jego sympatię wzbudzały małe dziewczynki - chętnie zapraszał je do domu, na noc, może na pijama-party (próbuję to sobie wyobrazić, ale ta wizja trochę mnie przeraża). Robił im zdjęcia w lubieżnych pozach, podobno nawet zaproponował zaręczyny jedenastoletniej Alice, która, jak się można łatwo domyślić, stanowiła pierwowzór głównej bohaterki.
Co do seksualnych skłonności Carrolla, może lepiej je pominąć taktownym milczeniem, ale nie potrafiłabym tego zrobić, bo okradłabym powieść z najcenniejszego skarbu.
"Alicja w Krainie Czarów" to przecież baśń o seksualności, o utracie dziewictwa i eksplorowaniu świata perwersyjnych zabaw. Sugestywność zapewnia nam jedynie oniryczność całej historii, bo opowieść przybiera formę marzenia sennego bohaterki. Gdyby nie staranne okrycie wszystkich niezręczności ciepłą i uroczą kołderką symboli... z "Alicji" powstałby niczego sobie erotyk. Ba! To byłby erotyk wszech czasów - gwarant.
Alicja wchodzi do dziury, przechodząc na drugą stronę lustra i spada, spada, spada...
Przed Alicją otwiera się świat rozkoszy seksualnych i po raz pierwszy poznaje stan błogiej nieważkości - orgazm. Bohaterka wnika wgłąb nie nory, a siebie i eksploruje swoje ciało, przy czym zadaje mnóstwo pytań, bo wciąż towarzyszy jej dziecięca niepewność czy rozterki moralne.
Alicja pragnie przejść do ogrodu, drzwiczki są za małe.
Alicja pragnie przejść inicjację, ale nie pozwala jej na to presja - obawia się, że jest zbyt młoda, za mała, że nie podoła i nie dopasuje się do partnera. Po wypiciu syropu pojawiają się kolejne problemy - z dotarciem do klucza do mężczyzny. Bohaterka przez większość powieści niejednokrotnie zmienia wzrost - maleje i rośnie do monstrualnych rozmiarów na zmianę, czytaj: wciąż stara się wbić w ciasny gorset wymogów społeczeństwa.
Alicja gra z Królową w krokieta flamingami i jeżami.
Alicja konkuruje z matką o względy mężczyzny. Długie różowe szyje flamingów to bezsprzecznie symbol falliczny - gra polega na trafieniu do dziury. Bohaterka pozwala sobie na niezwykłe zuchwalstwo wobec Królowej podczas partii, chociaż wie, że grożą jej konsekwencje - "Skrócić o głowę!". Nie może się jednak powstrzymać od śmiałych przytyków, bo dzięki nim zauważa ją Król ojciec.
Freud miałby wielkie pole do popisu przy próbie interpretacji "Alicji w Krainie Czarów" i chociaż nie należę do jego zwolenniczek, tu grzecznie ustąpię miejsca, bo historia aż prosi się o psychoanalizę. Tak wymownej baśni jeszcze nie czytałam, bo tu autor zachował ledwie pozory łagodności. Nie starał się ukryć zberezeństw pod szyfrem archetypów, pozostawił natomiast znaki, które prowadzą do takiej interpretacji. Ja chętnie poświęciłabym na symbolikę opowiadania jeszcze co najmniej 500 słów, ale przeczuwam, że byście mnie za to znienawidzili, więc pozwolę sobie przejść do dalszej części recenzji.
Odczytywać "Alicję..." można różnie. Psychoanaliza była jednym z pierwszych prób zrozumienia utworu, ale pfff, co to dla nas! Nie ograniczajmy się, zaszalejmy trochę bardziej.
Samo "przejście na drugą stronę lustra" środowisko LGBT potraktowało jak całkiem niezłą (a przynajmniej wystarczającą) motywację do masowych coming-out'ów. Rewolucja społeczna, jaką wywołała powieść i to nie tylko taka sobie - O, ale długotrwała, odciskająca bardzo mocne piętno na wielu przyszłych pokoleniach, jednak świadczy o czymś. No prawdopodobnie o tym, że baśń zwraca uwagę, szokuje, jest ponadczasowa, wykracza zdecydowanie poza normy epoki, być może i normy epoki przyszłej, przyszłej i przyszłej. Z tego właśnie na paradach równości lesbijki często wykorzystują alicjowy image.
Istnieją w baśni przesłanki co do skłonności homoseksualnych bohaterki, chociaż przez niektórych uważane już jako nadinterpretacja. W "Alicji..." kobiety (a zwłaszcza Królowa) zostały postawione w hierarchii o wiele wyżej od mężczyzn. Płeć brzydka to w głównej mierze sługusy, serwiliści, tchórze i pachołki. Postaci żeńskie tymczasem przejmują inicjatywę, rządzą ogrodem, wykazują się niesamowitą siłą wewnętrzną i nie mają oporów przed wyraźnym akcentowaniem swojej wyższości.
Z tego względu (i oczywiście nie tylko) baśń wywołała burzę emocji, kontrowersji i wiele niechętnych głosów ze strony konserwatystów - bo jak to że kobieta lepsza od mężczyzny? Przecież to podczłowiek, puch marny i wietrzna istota! I tym sposobem Carroll wszedł mocnym akordem w, i tak już zagorzałą dyskusję, na temat kolejnej kwestii spornej.
Kilka razy w opowiadaniu Alicja mówi o "rozmowie z sobą samą" w kontekście rozdarcia na dwie i więcej osób. Prowadzi rozbudowane dialogi wewnętrzne, zadaje sobie pytania i chętnie udziela odpowiedzi. Zadaje sobie kary, jeśli postępuje niezgodnie z własnymi regułami i nagradza się, kiedy na to zasługuje. To kwestia raczej oczywista, ponieważ może oznaczać tylko: a) Alicja jest schizofreniczką b) ponownie Alicja próbuje dopasować się do rygorystycznych wymagań otoczenia kreując własny system kar i nagród. Osobiście bardziej skłaniam się ku opcji pierwszej, biorąc także pod uwagę lekko... niesamowite wizje bohaterki.
Wielu zastanawia ten psychodeliczny wydźwięk. Powiedziałbym, że nutka szaleństwa, ale byłoby to okropnym niedopowiedzeniem - szalony kapelusznik, zabiegany królik, nadpobudliwy zając, ospała gąsienica, kot z przerażającym uśmiechem. Gadające zwierzęta - według mnie nie ma w tym nic ciekawego, bo to już gdzieś widziałam... Ezop, Horacy, Erazm z Rotterdamu, brzmi znajomo. Raczej zachowanie tych istot, cokolwiek nienaturalne, mogłoby pobudzać do refleksji. Niektórzy sądzą, że cała baśń została napisana podczas opiatowej fazy Carrolla. Inni, że chciał jedynie zaznaczyć oniryzm wydarzeń czy doprawić je nieco szczyptą fantastyki. I, tak jak wcześniej, ile metod interpretacji, tyle opinii na ten temat. Ja uważam, że to tworzy naprawdę niepowtarzalny klimat, dzięki któremu mamy świetną ekranizację.
"Widziałam już koty bez uśmiechu, ale uśmiech bez kota widzę po raz pierwszy w życiu. To doprawdy nadzwyczajne."
Tim Burton skupił się właśnie przede wszystkim na aspekcie tych nierealnych wydarzeń, zrobił niesamowity film grając kolorami i kształtami, wprowadzając oglądającego w tą psychodeliczno-bajkową atmosferę. "Alicja w Krainie Czarów" w wersji współczesnej to w ogóle jedna z moich najulubieńszych ekranizacji, o której wspomniałam już w poście "Najpierw film, potem książka" i mam za sobą dwa czy trzy seanse, ale po książce narobiłam sobie ochoty na kolejny...
"Alicja w Krainie Czarów" to książka dla dzieci - jak najbardziej i, o ile moje wydanie z 1984 r. przetrwa, pozostanie również dla moich. Jeśli nie, to kupię kolejne - uwielbiam tą baśń. Jej czytanie to sama przyjemność, bo narracja jest ultraleciutka, a poza tym urocze obrazki raczej nie przytłaczają czytelnika. Ale gdyby zajrzeć głębiej... okaże się, że historia ma mnóstwo ukrytych (mniej lub bardziej) znaczeń. Można ją interpretować - jak to sen - wiele razy, trafnie i nietrafnie, ale nie ulega wątpliwości, że bez próby takiego głębszego odczytania się nie obejdzie.
Ta książka jest jak góra lodowa - widzisz piękne, srebrzystoskrzące opowiadanie, a pod nim 10 razy tyle ostrej prawdy, ale żeby się do niej dostać... musisz zanurkować. Przejść na drugą stronę lustra.
Co się łączy z próbami odkrycia znaczenia baśni, jej wydanie nie przeszło bez echa. Coś się w społeczeństwie od dawna szykowało, coś się budziło, choć jeszcze nieśmiało. Natomiast po wydaniu kilku tego typu książek... Zerwało się na równe nogi i przeszło tabunem przez czysty korytarz wzniosłych idei poprawy jakości życia, szlachetnej pracy i blaablalabala. Lewis Carroll tym sposobem (choć być może też swoją nietuzinkową osobowością i ekscentrycznymi upodobaniami) otworzył sobie własnym kluczem ciasne drzwi do panteonu. Zapisał się na kartach historii literatury (nie tylko dla dzieci) z dobrej i złej strony. Dla mnie jest bohaterem i tyle. Poruszył ludzi do działania, a więc jego powieść stanowi przykład żywej sztuki.
http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/18-alicja-w-krainie-czarow-lewis-carroll.html
Prawdopodobnie żyjecie jeszcze w błogiej nieświadomości prawdziwego znaczenia tej książki. "Alicja w Krainie Czarów" powoduje poważny mindfuck i wzbudza (wzbudzała i wzbudzać będzie) mocne kontrowersje co do niewinnych zamiarów Carrolla.
Autor ostro deprawuje swoich czytelników, chociaż,...
zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/dotyk-julii-tahereh-mafi.html
Nigdy sobie tego nie wybaczę – dlaczego tak długo zwlekałam z przeczytaniem tej książki?! Opierałam się, broniłam rękami i nogami, szłam w zaparte, jak małe dziecko, a skąd mogłam wiedzieć, że czeka mnie coś na wzór takiego małego nieba naszkicowanego między stronami? No skąd?
Przeczytałam. I już od pierwszych stron nie mogłam przestać się zadziwiać: jaka wspaniała narracja, co za genialne przedstawienie postaci, no nie wierzę – czy można by lepiej wykreować dystopię? Moim ochom i achom nie było końca i tak mniej więcej przez resztę powieści. A teraz płaczę, że już się skończyła i nie mogę się doczekać kolejnego tomu.
Akcja osadzona została w dystopijnym świecie, w którym rządzi Komitet Odnowy – zburzmy wszystko, zabierzmy ludziom własność, odbierzmy im tożsamość i sami wywyższajmy się nad niebiosa. Kusząca propozycja, a koszt jej poniesienia to obowiązek krzywdzenia innych ludzi – mały/duży? Zależy dla kogo.
Julia może przyjąć propozycję, o ile blisko 300 dni w „szpitalu psychiatrycznym” bez ubrań, ludzi, rozmów, higieny i praktycznie bez jedzenia nie wytępiło w niej resztek ludzkiej moralności.
Byłam nastawiona na typowe YA, jako zapychacz, taki rozluźniacz czy coś w tym stylu. A co dostałam? YA na wysokim poziomie, nie odstające wcale od pozycji takich jak „Rok 1984”, „Cień wiatru”, „Poczwarka”. I mówiąc to nie boję się zlinczowania, że: jak to można porównywać taki masowy populizm do prawdziwych dzieł literatury współczesnej? Ano można. Przeczytajcie, zobaczycie.
Narracja to chyba pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, coś, co zapamiętałam najbardziej i co według mnie zasługuje na szczególne uznanie. Autorzy rzadko decydują się na zabieg przetransportowania akcji do czasu teraźniejszego, a szkoda. Wiele tracą, chociaż przyznam, że nie jest to łatwa sprawa, także tym bardziej brawa dla Tahereh Mafi. Czytasz i masz wrażenie, że jesteś tam, stoisz obok Julii i boisz się, bo nie wiesz, jaki ruch za chwilę wykona Twój oprawca i wybawiciel. Ponownie okaże się tyranem czy wystawi Cię na próbę swojego „miłosierdzia”? Albo nawet nie… Ty czytasz i jesteś Julią!
Bo nie tylko pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym zmusza do utożsamienia się z bohaterką. Znasz wszystkie jej myśli – przeszłe i teraźniejsze. Zagłębiasz się coraz bardziej w jej osobowość i próbujesz odnaleźć ją / siebie w tym relatywistycznym chaosie.
Co do wątku miłosnego, to jedna z tych rzeczy, z których nie byłam do końca zadowolona. Miałam wrażenie, ze został wepchnięty raczej dla zasady i przez to z przymusu. Wszystko, co zadziało się między bohaterami wydawało się być takie sztuczne i nienaturalne, chociaż nie przeszkadzało mi szczególnie w odbiorze powieści, bo było o wiele więcej ciekawych aspektów, na których chętniej się skupiałam.
Chociażby przeszłość, dzieciństwo Julii, z którego można wywnioskować wiele jej cech. Poza tym stanowi świetne uzupełnienie nie tylko jej postaci, ale w ogóle dopełnia obrazu świata – beznadzieja, ubóstwo emocjonalne i materialne, patologia, depresyjny nastrój i tępa, powolna rezygnacja z nieograniczonej egzystencji. Prawda, nie brzmi zbyt optymistycznie, ale że ludzie doświadczają negatywnych zdarzeń i emocji ok. 3 razy mocniej – czytelnik nieświadomie da się ponieść słowom, fabule i bohaterom. Przepadnie. Z tym że nie spodziewajcie się raczej emocjonalnych rozterek nastolatki, metafizycznych rozmyślań itp., bo nie ma. Za to przerażające fakty, naturalistyczne obrazy przedstawione w boleśnie krótkich i zwięzłych słowach. Tak szybko się kończących, nie pozostawiających żadnej nadziei…
Tahereh Mafi – jeszcze raz wielkie, wielkie gratulacje za wspaniały styl, genialną narrację, stworzenie świata przedstawionego i bohaterów. W kolejnych częściach spodziewam się co najmniej czegoś tak dobrego, jak tutaj oraz zmodyfikowania tego nieszczęsnego wątku miłosnego. Zobaczymy z tego wszystkiego wyewoluuje.
zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/04/dotyk-julii-tahereh-mafi.html
Nigdy sobie tego nie wybaczę – dlaczego tak długo zwlekałam z przeczytaniem tej książki?! Opierałam się, broniłam rękami i nogami, szłam w zaparte, jak małe dziecko, a skąd mogłam wiedzieć, że czeka mnie coś na wzór takiego małego nieba naszkicowanego między stronami? No skąd?...
zapraszam na bloga> http://ksiegoteka.blogspot.com/2015/09/32-poczwarka.html
Rzadko zdarza się przeczytać tak dobrą książkę, że aż żal jej kończyć. Ostatnie dziesięć stron dosłownie przepłakałam, nie tylko z tego powodu, że moja przygoda z „Poczwarką” dobiegała końca, ale również dlatego, że powieść miała na celu wywołać emocje u czytelnika. Dorocie Terakowskiej udało się mnie rozłożyć całkowicie.
Autorka opowiada nam o „doskonałym” małżeństwie, z dobrymi zarobkami, pięknym domem z ogrodem, pewną pracą. Adam i Ewa dobrali się idealnie – obydwoje inteligentni, ambitni i rozsądni. Zdecydowali się na dziecko dopiero gdy byli pewni, że uporają się z zapewnieniem mu optymalnych warunków do życia, mając na myśli m.in. prywatną szkołę, dodatkowe zajęcia sportowe, artystyczne i językowe, a także prestiżowe studia za granicą. Odpowiednie warunki finansowe, społeczne i czasowe zostały spełnione i Myszka została poczęta. Jej życie zostało przewidziane zanim pojawiła się jako embrion, ale jednej rzeczy się nie spodziewano – że urodzi się z ciężkim stopniem niepełnosprawności fizycznej i umysłowej. Z najgorszą postacią downa i dodatkową, niepokojącą czarną plamką na mózgu. Mimo, że lekarz oraz zdrowy rozsądek podpowiadali idealnym rodzicom, aby zostawili swoje dziecko w specjalnym zakładzie, Ewa, sama nie znając do końca swoich motywów, zdecydowała się zabrać Myszkę, tytułową „Poczwarkę” do domu.
Myślę, że to nie lada wyzwanie napisać książkę tak bardzo wkraczającą w strefę moralno-etyczną, a jednocześnie nie wkładać w usta narratora słów nacechowanych emocjonalnie. Inna sprawa, że czasem narrator wchodził w skórę Ewy, Adama lub nawet Myszki. Zostały przedstawione trzy zupełnie odmienne punkty widzenia, a więc momenty ambiwalencji pojawiały się często. W książce dominują opisy, bardzo realistyczne i wstrząsające, stawiające przed czytelnikiem obraz żmudnej pracy, można by powiedzieć syzyfowej, polegającej na niekończącej się nauce życia z niepełnosprawnym dzieckiem. Myszka miała zespół downa ze stopniem upośledzenia, który nie pozwalał jej wypowiedzieć zrozumiałego słowa, ani nauczyć się chodzić aż do szóstego roku życia. Nigdy nie nauczyła się rysować, tańczyć, ani wstrzymywać swoich potrzeb fizjologicznych. Na podstawie przejrzystych i dosadnie traktujących sprawę opisów możemy się domyślać, jak wielki ból codziennie przeżywała Ewa, tym bardziej, że opieka spadła tylko na nią. Mąż, Adam, wyparł się córki, ponieważ zaburzała jego dotychczas idealne życie i zagrażała jego opinii publicznej.
Gdy choroba schodzi na drugi plan, a staje się to niepostrzeżenie i bardzo szybko, wchodzi głęboka symbolika biblijna. Ma ona swój początek już na etapie wczesnego dzieciństwa Myszki, kiedy przez długi czas mama czyta jej Księgę Rodzaju. Księga przewija się przez cały utwór, a w pewnym momencie „Poczwarka” staje się jej piękną reinterpretacją. Same tytuły wskazują na inspiracje starotestamentalną księgą historyczną, szczególnie poematem o stworzeniu świata. W życiu codziennym przewijają się zdarzenia będące aluzją do tej historii. Poza tym można ją ujrzeć naświetloną od innej strony, od strony Myszki, która razem z Nim stwarza świat na nowo, dbając o doskonałość każdego szczegółu. Wyobraźnia dziewczynki, która przekształciła opowiadania o Bogu zasłyszane kilka lat temu w niesamowity świat, pełen nowych, nieznanych dotąd możliwości oraz niespodzianek może zdumiewać, ponieważ nikt z zewnątrz nie spodziewałby się, że dziecko o tak zaawansowanym stopniu choroby potrafi wytworzyć coś tak genialnego. Co ważniejsze, rozumie więcej niż co poniektórzy dorośli.
Topos krainy wiecznej szczęśliwości pojawił się w „Poczwarce” nie bez powodu. Ogród został z pieczołowitością przemyślany i stworzony z namaszczeniem, tak jak Myszka. Jednak w przeciwieństwie do niej, symbolizuje wszelką doskonałość całego świata, pełen ład i harmonię oraz brak niedociągnięć, błędów, brzydoty. Kontrast w stosunku do dziewczynki aż razi w oczy. Coś tak sprzecznego chyba nie mogło się połączyć? A jednak… to Myszka dała początek Ogrodowi, a Ogród napełniał Myszkę życiem. W wyimaginowanym świecie pojawiają się także dwie postaci, alegoryczne do rodziców dziewczynki. Pierwsi ludzie, Adam i Ewa, również perfekcyjni jak otoczenie, w którym żyli, z idealnymi ciałami i beztroskim życiem. Jednak wydawali się plastikowi, jak lalki, Barbie i Ken. Są to o tyle ważne postaci, ponieważ w umyśle Myszki wytworzone zostały jako obraz rodziców.
Dzieci urodzone z różnego typu ułomnościami określa się zaszczytnym mianem „Dar Boga”, ponieważ można je przyjąć lub odrzucić. Przyjmując dar, nie wiemy, co nam przyniesie, czasem nie znamy jego zawartości. Tak samo i dzieci z zespołem downa, zajęczą wargą, wodogłowiem, białaczką, kalectwem niosą dla opiekunów, oprócz wielu wyrzeczeń, mnóstwo niespodzianek. Podobno „Dary Boga” są bliżej Niego dzięki swojej wrażliwości na bodźce oraz tajemnicy, którą On sam w nich umiejscowił.
„Poczwarka” to powieść nie tylko o chorobie. To powieść o rodzinie, jakich naprawdę wiele we współczesnym świecie – u rodziców niekończąca się pogoń za marzeniami, najczęściej wygórowanymi i nieuchwytnymi. A gdzieś z boku dziecko niespełniające oczekiwań, zupełnie nieidealne i odstające od wyobrażeń. Myszka to symbol dzieci zniewolonych, traktowanych jak maszynki do spełniania pragnień. Jak wiele razy rodzice popełniają ten błąd, który potem powielają ich potomkowie? To zamknięte koło, ale jest szansa, aby je zatrzymać. Książka daje nam czas na filozoficzne przemyślenia o naturze cywilizacji. Na pozór ten temat odstaje zupełnie od istoty historii, ale gdy tekst zinterpretujemy luźno, zobaczymy nas samych, wiele elementów z naszego życia zostanie odzwierciedlonych w osobie czy to Myszki, Ewy czy Adama.
Świetna książka, bardzo poruszająca, koniecznie do przeczytania. Wiele wyjaśnia, ale również stawia pytania. Łączy w sobie elementy fantastyczne, przemyślenia natury filozoficznej i szarość życia codziennego. Ukazuje trudy życia z dzieckiem niepełnosprawnym zaledwie cząstkowo, a mimo tego, oddziałują one na czytelnika bardzo mocno. Najbardziej urzekły mnie aluzje do Biblii i śmiała reinterpretacja poematu o stworzeniu świata. Świetnie ukazany kontrast pomiędzy rzeczywistością doskonałą, do której wszyscy dążymy, a tą pospolitą, pełną niedoskonałości, ale prawdziwą, której się wyrzekamy. Napisana językiem łatwym w odbiorze, ale myślę, że „Poczwarka” jest przeznaczona raczej dla osób dojrzałych emocjonalnie, bo wbrew pozorom to ciężka książka.
zapraszam na bloga> http://ksiegoteka.blogspot.com/2015/09/32-poczwarka.html
Rzadko zdarza się przeczytać tak dobrą książkę, że aż żal jej kończyć. Ostatnie dziesięć stron dosłownie przepłakałam, nie tylko z tego powodu, że moja przygoda z „Poczwarką” dobiegała końca, ale również dlatego, że powieść miała na celu wywołać emocje u czytelnika. Dorocie Terakowskiej udało się...
Zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2015/11/39-tysiac-wspaniaych-sonc.html
Nawet nie wiem od czego zacząć recenzję „Tysiąca wspaniałych słońc”. To powieść tak złożona, różnorodna, że aż ciężko się czegoś chwycić. Jednak nie jest chaotyczna, zdecydowanie panuje w niej porządek, a chronologia rozłożona została na ponad trzydzieści lat. Wydarzenia, chociaż nieprawdopodobne i druzgocące, miały miejsce w realnym świecie. Naszym świecie. Jakieś 4300 km w linii prostej od nas. Co gorsza, to dzieje się nadal.
Na głównym planie Khaled Hosseini umieścił szeroko pojęte życie muzułmanów. I to naprawdę luźno pojęte, ponieważ ukazuje różnorakość postaw, z jakimi można się zetknąć odwiedzając Afganistan. Fabułę przedstawia, adekwatnie do rozwijającej się akcji, z perspektywy kobiet lub mężczyzn. Jak często się dzieje w „literaturze islamskiej”, to jednak płeć piękna zostaje postawiona na świeczniku. U innych autorów ma to różne skutki, jednak Hosseini nie tyle pisze powieść o islamskich kobietach, ile stawia je w realistycznym świecie Afganistanu i zręcznie wplata je w historię.
Głównymi bohaterkami „Tysiąca wspaniałych słońc” są Mariam oraz Lajla. (Przy okazji: niesamowite imiona.) Ta pierwsza urodziła się jako harami, nieślubne dziecko. I mimo że jej ojciec był cokolwiek niebiednym człowiekiem, ona przez piętnaście lat żyła w warunkach godnych politowania. I to nie od opisów tego opuszczonego „domu” bolało serce, ale od relacji między matką i córką. Dziewięcioletnia Mariam regularnie spotykała się z ojcem i niestety, on ze swoim darem przekonywania, potrafił wmówić jej, kto dba o nią i się troszczy. Dziewczynka nie potrafiła wierzyć matce, aż doszło do okrutnej zdrady i ucieczki. Ten jeden moment zaważył na całym życiu piętnastolatki. Tylko dlatego, że chciała zobaczyć ojca Dżalila w jego mieszkaniu, jej dalsze losy zostały powierzone obcym.
Z kolei Lajla, jako przedstawienie paralelnego bytu, urodziła się ponad dwadzieścia lat po Mariam w dobrej, pełnej, wyrozumiałej rodzinie. Dziewczynka wychowywana przez kochających rodziców, do czasów wojny miała dwóch braci. Jej matka nawet przyjaźniła się z Mariam, a więc wysnuwa się podejrzenie, że kobiety i ich losy były sobie przeznaczone. Życia kobiet bowiem splatają się w nieoczekiwany sposób i wtedy, gdy nikt się tego nie spodziewa.
Wartym zauważenia elementem tej powieści są relacje powstające pomiędzy bohaterami. Khaled Hosseini wydobywa z nich całą esencję i podaje czytelnikowi do skosztowania, a raczej delektowania. Biorąc pod lupę chociażby Lajlę i jej przyjaciela z dzieciństwa, Tarigha. Ich związek, chociaż obydwoje uwielbiają przebywać ze sobą, staje się przywarą ich rodzin. Bo jak to, dziewczynka z chłopcem? Do pewnego wieku, w porządku, można to zaakceptować, ale umówmy się, że nie chcemy w domu jedenastoletniej kobietki wolnych obyczajów. Poza tym ludzie gadają. O tak, ludzie w Kabulu uwielbiają gadać, szczególnie o newsach z życia sąsiadów. I nikt nie ma tego nikomu za złe, ponieważ to najnaturalniejszy sposób spędzania wspólnie wolnego czasu, zwłaszcza dla kobiet. Chociaż Tarigh i Lajla byli sobie niesamowicie bliscy, wiedzieli o sobie niemalże wszystko, stali się jednością i dopełniali się wzajemnie, nie mieli prawa spędzać ze sobą czasu. A na pewno nie jako przyjaciele.
Inaczej sprawa się ma z mężem i żoną. Niestety, duża część społeczeństwa kultury europejskiej, być może też z powodu aktualnej sytuacji z uchodźcami itd., ma błędne przeświadczenie, że muzułmańskie kobiety są traktowane przedmiotowo, nie przysługują im żadne prawa, ich mąż to ich pan i generalnie wszyscy są przeciwko nim, a za najdrobniejsze przewinienie zasługują na karę śmierci. I po części ludzi, którzy tak sądzą, mają rację, ale przypominam, że dzieje się tak tylko w pewnych częściach pięciu krajów na świecie, gdzie obowiązuje szarijat. Taki ortodoksyjny islam chętnie się opisuje, mówi się o nim, bo wzbudza dużo emocji, a co za tym idzie, przyciąga uwagę. Ale nie zapominajmy o pobożnych, dobrych muzułmańskich rodzinach, często lepszych od naszych europejskich. Khaled Hosseini nie zapomina o różnorodności kultury islamskiej. Tak jak wspomniałam na początku, ukazuje jej wielorakość i patrzy na życie Afgańczyków przez wiele pryzmatów, a więc nie szokuje czytelnika, a wyprowadza go z manowców i stawia przed obrazem islamu żywego.
Genialni bohaterowie tworzą niesamowity świat przedstawiony. Znajdą się tu złe i dobre charaktery, ale najwięcej takich, których nie zdołamy do końca określić. Ocenianie niektórych czynów i zachowań według ogólnie przyjętych norm raczej nie sprawdzi się w perspektywie męczeństwa i niewolnictwa, jakim jest chociażby bycie islamską żoną. Bywa, że Mariam albo Lajla robią rzeczy, których nie można by się po nich spodziewać, stają się zupełnie nieobliczalne, ale mimo tego, nie dziwimy się im. Ja nawet szczerze podziwiałam je za to, jak wiele są w stanie wytrzymać.
„Tysiąc wspaniałych słońc” to powieść utrzymana w niezwykłym klimacie. Tajemniczość, napięcie, a momentami dosłownie czuć aż prażące się na piecu migdały, słychać piski dzieci wybiegających na ulicę w południe. Odbiorcę przeniknie do głębi ta sensualność, wszechogarniająca świat przedstawiony. Sadzawka i drzewa wokół niej, miasto kolorowe i głośne, wszystko opisane tak subtelnie i obrazowo, nie boję się tego określenia, perfekcyjnie. Nie mogę niestety powiedzieć, że jest to książka wrząca od zwrotów akcji, fabuła odznacza się raczej małą dynamizacją. Jednak historia trzyma w napięciu, a przecudne opisy w pełni zaspokajają mój popęd czytelniczy. Dla niecierpliwych zbawienna może być wiadomość, że pojawia się sporo dialogów, które w jakiś sposób akcję przyspieszają, jednak clou powieści nadal pozostaje jej tło. To właśnie sceneria, osobowości, widoki, zapachy najbardziej zapadły mi w pamięć po lekturze.
Fabuła, dzięki swojej ciągłości, jest bardzo koherentna. Wszystkie wydarzenia pozostają ze sobą w związku przyczynowo-skutkowym, a do tego wiarygodności dodają im autentyczne wydarzenia historyczne. Przywołanie m.in. wybuchu World Trade Center, czy walki z sowieckimi komunistami sprawia, że historia staje się nam bliższa i odbieramy ją jako realniejszą. Tło historyczne także podnosi rangę powieści i dzięki temu, iż są to wydarzenia powszechnie znane, pozwala nam ono umiejscowić akcję w czasie.
Ostatnią pozycją z zakresu literatury arabskiej, jaką miałam okazję przeczytać, były „Dziewczyny z Rijadu” (tutaj recenzja) i tutaj absolutnie bez porównania. Poziom i wartościowość obydwu pozycji nie może się równać. „Tysiąc wspaniałych słońc”, na razie świeżo po przeczytaniu, bije na głowę większość książek, które przeczytałam.
Zdecydowanie polecam powieść, szczególnie miłośnikom sensualnych doznać podczas czytania, ale nie tylko. „Tysiąc wspaniałych słońc” zostało napisane do wszystkich. I co intrygujące, prawdopodobnie zupełnie co innego wyniesie z książki młoda kobieta, co innego starsza, a mężczyzna odbierze ją jeszcze inaczej. Książka została polecona mi, a ja z wielką chęcią przekazuję ja dalej. Warto, przynajmniej raz w życiu po tę historię sięgnąć.
Zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2015/11/39-tysiac-wspaniaych-sonc.html
Nawet nie wiem od czego zacząć recenzję „Tysiąca wspaniałych słońc”. To powieść tak złożona, różnorodna, że aż ciężko się czegoś chwycić. Jednak nie jest chaotyczna, zdecydowanie panuje w niej porządek, a chronologia rozłożona została na ponad trzydzieści lat. Wydarzenia, chociaż...
Zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2015/11/41-w-ksiezycowa-jasna-noc.html
Już od dosyć dawna planowałam sięgnąć po Williama Whartona, aż w końcu udało mi się upolować jedną z jego książek, „W księżycową jasną noc” i czuję się zobowiązana, aby już na samym początku złożyć autorowi należny hołd i podziękować za wspaniałe, chociaż tak krótkie przeżycia przy lekturze. Ta powieść ma w sobie bardzo dużo wartości zarówno historycznych, jak i społecznych (w domyśle głównie psychologicznych), a także biograficznych i, co chyba najistotniejsze, literackich. Wharton posługuje się niewymuszoną fantastyczną prozą, która robi wrażenie na czytelniku zarówno wymagającym, jak i niewprawionym.
Narrator pierwszoosobowy, jeden z żołnierzy walczących (a dokładniej… czekających na walkę) opowiada historię, której fabuła mieści się w kilku zimowych dniach 1939 roku, gdzieś w lesie w okopach i prowizorycznej stacji. Opowiadający William (już tutaj możemy zastanawiać się nad reminiscencjami autobiograficznymi) jest sierżantem okrojonego po wojnie plutonu i stara się zapanować nad współwalczącymi kolegami, jednak drużyna wydaje się być absolutnie samowystarczalna. Każdy ma własną działkę, a niepisane zasady pozwalają jednemu na coś, o czym drugi nie może nawet wspomnieć. Widoczna hierarchia pomiędzy żołnierzami musi zachować pozory rygorystycznej, aby usatysfakcjonować głównodowodzącego, ale w praktyce więzi między chłopcami (bo najstarszy z nich ledwo skończył dwadzieścia lat) są zbyt silne; oparte na wzajemnym zaufaniu i elektryzujących wręcz emocjach.
Walka, jakiej nie znamy (i prawdopodobnie nigdy nie poznamy) z podręczników szkolnych została czytelnikowi ukazana w pełnej krasie, bez żadnych cenzur, hiperbol, korekt. Wharton nie potrzebuje wybuchających przed nosem granatów, pourywanych nóg, nieustannego spiskowania i kipiącej nienawiści pomiędzy stronami sporu, aby utrzymać napięcie. Co więcej, Wharton w ogóle nie potrzebuje napięcia, aby wywołać emocje. Jakby od niechcenia kreśli historie żołnierzy, opisuje ich codzienność i dosyć nudnawe, pełne niewygód oczekiwanie na jakiś zwrot akcji, ale w takim stylu, że nie sposób czytać to wszystko bez zaangażowania. Na czym jeszcze polega paradoks i komizm sytuacji? Otóż wbrew pozorom przeciętny dzień żołnierza w „Księżycowej jasnej nocy” na froncie nie jest pełen zasadzek, przygód, strzałów, krwi, walki. Wiąże się raczej z czekaniem. Zanim dojdzie do krótkiej wymiany ognia, kilka dni, czy tygodni funkcjonariusz spędza w brudnym mundurze w okopie lub, jeśli ma szczęście, jakimś opuszczonym budynku i zmienia swoich wspólników na warcie. W przerwach gra w karty i zastanawia się, jak odnaleźć, pojmać albo załatwić przeciwnika. Jeśli zostaną mu trzy godziny ekstra, może się przespać.
Być może dla wielu ów tryb funkcjonowania wojskowych jest absurdalny, ale faktycznie w historii doszło do takowej sytuacji. Tzw. „dziwna wojna” (z ang. phoney war) miała miejsce na froncie zachodnim po formalnym wypowiedzeniu przez Francję i Wielką Brytanię wojny III Rzeszy. Stało się to po zaprzestaniu natarć wojennych na lądzie (ofensywa w Saarze). Mówi się, że walczący po przeciwnych stronach mimo tego, że znali położenie swoich przeciwników, nie walczyli z nimi, a nawet dochodziło między nimi do spotkań czysto towarzyskich. O tym w książce Wharton nie wspomina bezpośrednio, ale pisze m.in. o ofensywie w Saarze, podaje czas i miejsce akcji, także z kontekstu czytelnik powinien wywnioskować, że chodzi o to konkretne „starcie”. Warto o tym pamiętać, gdy czyta się powieść, bo błędną opinią jest, że Wharton tak opisuje całą II wojnę światową.
Samoistnie nasuwa się pytanie, skąd w ogóle autor wie takie rzeczy? A to tutaj właśnie zdołał on przemycić wątek autobiograficzny. Sam brał udział w wojnie w latach 1939-1940 po stronie Wielkiej Brytanii, a na początku zaznacza, że „nazwiska osób występujących w tej mroźnej opowieści wigilijnej zostały zmienione ku ochronie winnych”. Książka została więc oparta na faktach i z różnych (nie tylko autocenzuralnych) przyczyn, ubarwiona fikcją literacką. Ciężko odróżnić jedno od drugiego, bo przenikają się płynnie i niezauważalnie. Prawdopodobnie są to drobne niuanse, ponieważ znak rozpoznawalny Whartona to wkomponowywanie swojego życiorysu w fabułę własnych dzieł. W jego książkach oraz stworzonych postaciach można odnaleźć bliskich autora: dzieci, żonę Rosemary, a także jego przeżycia, np. życie w ubóstwie w Filadelfii, czy wspomnienia z przeprowadzki do Europy w latach 70.
Po przeżyciach wojennych Wharton doznał znacznego uszczerbku na zdrowiu, również psychicznym. Stres i zdecydowanie niehumanitarne warunki życia na froncie przyczyniły się może nie do obłędu i szaleństwa, ale na pewno pogorszenia stanu umysłu i zdrowia psychicznego. „Zawód” żołnierza z pewnością nie należy do najprzyjemniejszych, a jeśli ktoś tak nie uważa, niech sięgnie właśnie po „W księżycową jasną noc”. Tam bez żadnych ogródek narrator opisuje problemy, z jakimi musi zmagać się codziennie. Jedne spodnie na trzy miesiące; dieta składająca się z puszek mielonki, sardynek, kawy i chleba; brak dostępu do bieżącej wody pitnej; niepewność dnia następnego – to wszystko szara codzienność Williama i jego kolegów. Idzie przywyknąć do życia w brudzie, chłodzie i strachu, ale jakie to ma skutki uboczne, o tym się mówi dosyć niechętnie. Każda postać w powieści miała inny sposób „radzenia sobie” ze stresem – jedni potrafili to lepiej, inni gorzej, ale przecież powinnością każdego było przetrwanie.
Męki wojskowych, które opisuje Wharton z początku wprawiają w osłupienie, potem już tylko w bardzo głęboki podziw dla Bohaterów (wielka litera jak najbardziej adekwatna). W tym wypadku ujawnia się również uniwersalizm powieści. Dzisiejszym odpowiednikiem żołnierza byłby prawdopodobnie zawód policjanta, może negocjatora, lekarza sądowego do spraw zbrodni. Co nie ulega wątpliwości to to, że żaden z tych zawodów nie prowadzi do żadnych dobrych zmian w psychice ludzkiej. Autor nie zgłębia tego tematu, a szkoda, bo ten element ma znaczący wpływ na ostateczny wydźwięk historii i ogólnie jej sens.
Na niekorzyść powieści działa pewnego rodzaju nierówność między bohaterami. Mam na myśli nierówność literacką, bo przecież na froncie nikt nie jest lepszy ani gorszy. Wharton poświecił zbyt mało uwagi niektórym postaciom, a inne z kolei rozwinął dość szczegółowo. Oczywiste wydaje się, że gwiazdą powieści zostanie główny bohater. Poza nim na pierwszy plan wysuwali się jeszcze Matka oraz ojciec Mundy, dwie mocno charakterystyczne osobowości. Nie stanowiłoby to problemu, bo nawet da się ich lubić, gdyby nie to, że przysłonili sobą resztę załogi. Gordon, Schutzer, Miller praktycznie znikli w cieniu swoich wojennych kolegów. Przyczyny można się dopatrywać też w długości książki – 246 stron to zbyt mało, aby zamieścić wszystkie istotne informacje i rozwinąć każdą postać po kolei. Jednak myślę, że nikt nie miałby nic przeciwko wydłużeniu powieści i to jeszcze z bonusem w postaci pikantnych szczegółów na temat bohaterów.
„W księżycową jasną noc” zrobiło na mnie ogromne wrażenie, oczywiście w pozytywnym sensie głównie dzięki wspaniałej narracji. Wharton prowadzi fabułę w, wydawałoby się, banalny sposób, ale tylko pozornie, ponieważ nie trzeba doszukiwać się siedemnastego dna, aby zauważyć pasję, z jaką to robi. W klarownych, a czasem wręcz lakonicznych wypowiedziach zawiera prawdziwy sens, wojny,czy może jego brak? Dodatkowo, wprowadza czytelnika w mroźny las, między żołnierzy i na front tylko za pomocą słów. Nie znajdziemy tu metafor, wzniosłych i patetycznych wypowiedzi, szlachetnych środków literackich, bo magia powieści polega właśnie na skondensowaniu doniosłej i niebagatelnej treści w przejrzystej i prostej formie.
We wszystkich elementach, które składają się na dzieło Williama Whartona przeważają te pozytywne, ewentualnie bardzo pozytywne. Drobne niuanse takie jak na przykład zbyt pobieżne zarysowanie portretów psychologicznych bohaterów nie wpływają znacząco na ostateczną prezencję książki. Sposób, w jaki Wharton zdołał określić istotę człowieczeństwa i „nieczłowieczeństwa” w czasie wojny i nie tylko, nie pozostawia już żadnych wątpliwości – jest mistrzem w swoim fachu. „W księżycową jasną noc” na pewno nie było ostatnią książką tego autora, jaką przeczytałam. Wszystkich, którzy jeszcze się z nią nie zetknęli, bardzo do tego zachęcam.
Zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2015/11/41-w-ksiezycowa-jasna-noc.html
Już od dosyć dawna planowałam sięgnąć po Williama Whartona, aż w końcu udało mi się upolować jedną z jego książek, „W księżycową jasną noc” i czuję się zobowiązana, aby już na samym początku złożyć autorowi należny hołd i podziękować za wspaniałe, chociaż tak krótkie przeżycia przy...
http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/05/windows-on-world-frederic-beigbeder.html
Beigbeder (czyt: BEGBEDE) ... [5 minut później] kurczę, nie wiem nawet jak zacząć.
No tak, w skrócie opisałabym tą książkę właśnie w ten sposób: BEIGBEDER BEIGBEDER BEIGBEDER. Bardzo specyficzny człowiek i jeśli ktoś zna np. Bukowskiego to mniej więcej wie, czego może się spodziewać. Może tylko w bardziej wyrafinowanej i ugrzecznionej wersji.
Windows on the world to 1. nazwa restauracji na jednym z najwyższych pięter WTC 2. tytuł genialnej książki, godnej Pulitzera, która stanowi zapis śmierci klientów restauracji 11.09.2001.
I wiem, że teraz nikt nie widzi w tym nic ciekawego, ALE to nie reportaż, to nie książka akcji, ani w ogóle żadna fabularna, to... to jest do bólu realistyczna satyra na cały współczesny konsumpcjonizm i fałszywą skromność narcystycznych egoistów, którzy są wszędzie. MÓJ MOJE MOJA. WIĘCEJ. SZYBCIEJ. DROŻEJ. DALEJ. WYŻEJ. MOCNIEJ.
I wiem czemu "Windows on the World" nie dostały Pulitzera (nie zgódźcie się ze mną, jeśli to Wam nie odpowiada). Amerykanie mają totalnego świra w dwóch sprawach: nie znoszą jeśli ktoś wypomina im narcyzm jako cechę narodową (raczej dlatego, że są jej w pełni świadomi) i nie znoszą, jeśli ktoś kpi sobie z zamachu na WTC. Beigbeder, francusko-amerykański pisarz, złamał te dwie zasady już w pierwszym rozdziale.
Jawnie wyśmiewa idiotyzm konsumpcjonistów, nie pozostawia suchej nitki na specjalistach od marketingu i rekinach biznesu oraz szydzi z wszystkich łatwowierców, którzy z kupowania stworzyli nową religię. Na swoją ofiarę szczególnie upodobał sobie Amerykanów, chociaż nie szczędzi też zazdrosnym Europejczykom, którzy coraz bardziej upodabniają się do jednolitej masy populistów i konformistów.
I tak odkrywając bezczelnie wady współczesności i utopijnych wizji gospodarki, Beigbeder podpadł krytykom amerykańskim po raz pierwszy.
Zamach na WTC wypadł w wersji Beigbedera o tyle niezręcznie, że o religii czy współczesnej wojnie religijnej jako takiej nie było nawet za bardzo mowy. Jednak autor wyraził się jasno, zapisując swoją myśl między wierszami i tak czy siak do tej religii nawiązując. WTC = wieża Babel. Punkt w punkt wszystko się zgadza, nie tylko na potrzeby fikcji literackiej. Bo fikcji literackiej nie ma tu prawie w ogóle, nawet bohaterowie zostali stworzeni na zasadzie zlepku różnych osobowości bliskich autorowi. I jak wspomniałam - realizm, bardzo dużo realizmu.
I tak gdybając nad podobieństwami i analogiami religijnymi, niejako ośmieszając zarówno chrześcijan jak i muzułmanów, Beigbeder podpadł krytykom amerykańskim po raz drugi.
Autor nic sobie nie robi z powagi sytuacji. Dokładniej, próbuje nadrabiać czarnym humorem w tragicznej chwili i udaje mu się to bardzo dobrze, bo ja co stronę MUSIAŁAM się uśmiechnąć. Z początku jeszcze miałam w sobie to: "nie no, Paulina, weź się ogarnij, tam zginęło prawie 3 tys. osób", ale potem uznałam, że TRUDNO. I tak nikt się nie dowie (oprócz Was). A jeszcze potem zgodziłam się z autorem, że można się śmiać nawet na pogrzebie, bo czemu nie.
I tak, ośmieszając i spychając do rangi (pierwszorzędnej co prawda) komedii zamach na WTC, Beigbeder podpadł krytykom amerykańskim po raz trzeci.
A ja go pokochałam za Prawdę. Taką najprawdziwszą prawdę, bo na pewno nie wybiórczą - jak krytykuje to wszystkich. I Francuzów też. I siebie też.
I teraz, chociaż zwykle tego nie robię, bo nie widzę w tym żadnego sensu, to nie mogę pozostawić okładki bez chociaż słowa wyjaśnienia.
Sztuka abstrakcji geometrycznej powstała jako bunt przeciwko utopijnym ideom, takim jak np.
kapitalizm, socjalizm, komunizm i te wszystkie kwadraty, w których nie wiadomo o co chodzi to próba zobrazowania tego, jak funkcjonowały ówczesne gospodarki. Wszyscy równi, każdy ma tyle samo, każdemu się należy, różnice majątkowe mają całkowicie zniknąć. Część obrazów jest idealnie symetryczna, i wszystkie linie oraz kształty harmonizują ze sobą, jednak w większość można zauważyć spore odstępstwa od tej właśnie symetryczności. Tak jak na okładce (szukałam tego obrazu, nie udało mi się, więc jeśli ktokolwiek słysz ktokolwiek wie, niech da znać) czerwony kwadrat wygląda, jakby przeciążył jedną z belek i złamał ją - teraz spada i niszczy niższą część konstrukcji. I autorzy takich obrazów właśnie bardzo sugestywnie próbują nam przekazać: LUDZIE, TA GOSPODARKA NIE WYTRZYMA. (Mieli, rację, nie wytrzymała).
Oczywiście nie zawsze tak jest, czasem taki spadający kwadrat może oznaczać coś zupełnie innego, ale tutaj aż się prosi o taką interpretację. Poza tym może to być również alegoria spadającej wieży. Czerwony kolor jak najbardziej na miejscu.
To jest tak naprawdę książka, którą powinno się przeczytać, bo mimo bardzo osobistego charakteru, jest bardzo uniwersalna. Opowiada o jednym zdarzeniu, jej akcja mieści się w 1h i 59 min, a zawiera w sobie hiperrealistyczną (jak to sam autor określił) i niesamowicie dokładną, chociaż bolesną panoramę konsumpcyjnego społeczeństwa. Być może na pewno stronniczą, ale cholernie wymowną. Czytajcie.
http://ksiegoteka.blogspot.com/2016/05/windows-on-world-frederic-beigbeder.html
Beigbeder (czyt: BEGBEDE) ... [5 minut później] kurczę, nie wiem nawet jak zacząć.
No tak, w skrócie opisałabym tą książkę właśnie w ten sposób: BEIGBEDER BEIGBEDER BEIGBEDER. Bardzo specyficzny człowiek i jeśli ktoś zna np. Bukowskiego to mniej więcej wie, czego może się spodziewać. Może...
zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2015/12/43-kod-leonarda-da-vinci.html
„Kod Leonarda da Vinci” prawdopodobnie Wam znany, chociażby ze słuchu to, nie przesadzam, jedna z najlepszych książek, jakie udało mi się przeczytać kiedykolwiek! Wiem, że na moim blogu łatwo można się natknąć na sformułowanie „najlepsza książka od…”, „jedna z najlepszych w ostatnim…” „jeszcze lepsza niż…”, ale tutaj naprawdę i z czystym sumieniem mogę określić powieść Dana Browna mianem arcydzieła. A co do pozostałych książek, nic im nie umniejszając, ten rok jest po prostu rokiem dobrej literatury dla mnie. Trafiam na świetne, albo chociaż wystarczająco świetne powieści, z prostego względu – czytam to, co polecają mi ludzie. Szukam też innych recenzji na blogach, kieruję się nimi, albo konsultuję swoje wybory z koleżankami.
Mamy tutaj historię o tajemnicy, która może zmienić losy ludzkości, jej przyszłości, a także przeszłości! Ta niewiadoma strzeżona jest od wieków przez zakon pod nazwą Znak Syjonu, do którego należą tylko ludzie godni sekretu, a więc bardzo ścisła elita. Dla przykładu, do jej kręgów wpisywali się Leonardo da Vinci czy Victor Hugo, a w czasach, gdy działa się akcja książki, Jacques Sauniére. Niestety nie dane czytelnikowi poznać go bliżej, gdyż akcja rozpoczyna się jego tragiczną śmiercią w muzeum Luwru od kuli pistoletu. Nie wiadomo, kto uśmiercił głowę zakonu, a tym samym odciął możliwość dostępu do największej tajemnicy ludzkiego istnienia. Sauniére zostawia po sobie jednak ślad, zupełnie niezrozumiały i zagmatwany kod przeznaczony jedynie dla jednej pary oczu – Sophie.
Dziewczyna razem z Robertem Langdonem, badaczem symboliki, zaczyna poszukiwania właściwego rozwiązania cyklu zagadek. Jedno rozwiązanie rodzi kolejne pytanie i tak bez końca. Bo tylko najwytrwalsi i godni dostąpienia zaszczytu posiadania władzy przez znajomość tajemnicy, mogą poznać sekret.
Chociaż książka liczy ok. 550 stron, jej akcja trwa zaledwie dwa, trzy dni. Brown genialnie poprowadził fabułę, utrzymując jej ciągłość. Wszystkie wydarzenia następują po sobie i łączą się bezpośrednio związkami przyczynowo-skutkowymi. W kilku dniach bohaterów autor zamieścił mnóstwo treści zarówno tej związanej z następstwem i rozwojem wydarzeń, jak i opisami i kolejnymi etapami rozwiązywania tajemnicy. Bohaterowie dosłownie nie mają przerwy w książce, brak w niej zawieszenia czasowego, takiego pustego pola, o którym czytelnik nic nie wie i bardzo dobrze, bo napięcie cały czas trzyma i nie ma miejsca na nudę. Dodatkowo, akcja dzieje się w kilku miejscach, a więc możemy mówić o symultaniczności. Nie wytrąca to z nadanego rytmu, wręcz przeciwnie – jeszcze napędza rozwój zdarzeń.
Postaci stworzone przez Dana Browna zachwycają swoją inteligencją, a także mocnym charakterem, bo w „Kodzie” nie ma miejsca dla mazgajów. Stawka jest wysoka, więc muszą być godni, aby o nią walczyć. Napisanie tego typu bohaterów poszło autorowi z dziecinną łatwością. Na szczęście nie wprowadził tak wieloma barwnymi osobowościami chaosu w powieści, jedynie wzbogacił ją i urozmaicił. Ten smaczek to właściwie jedna z rzeczy, która w „Kodzie” zwraca szczególną uwagę odbiorcy, bo, nie oszukujmy się, nikt nie lubi „letnich” postaci. Najbardziej przywiązujemy się właśnie do tych „gorących” lub „zimnych” i jest różnica między tymi pojęciami. Chociaż de facto taki podział nie istnieje, zwykłam określać bohaterów zimnych jako tych jednostronnych, pozostających przez całą fabułę w danej tonacji. Nie przeobrażają się, nie widać ich zmiany, gdy fabuła się rozwija. Natomiast bohaterowie tzw. gorący to ci najlepsi – sam smak i wisienka na torcie jeśli chodzi o konstrukcję jakiejkolwiek powieści, a zwłaszcza kryminału (i to ma odniesienie właśnie w „Kodzie”). Przez czas trwania akcji, zachodzą w nich zmiany dotyczące poglądów, myślenia, charakteru. Wykreowanie takich bohaterów może być dla niedoświadczonego autora utrapieniem, ale Dan Brown sprostał zadaniu perfekcyjnie.
Ponadto, kolejnym faktem wpływającym na wartość książki jest to, iż autor zdecydował się na pogłębienie portretu psychologicznego co ciekawszych bohaterów, nawet tych drugoplanowych. To zawsze miły dodatek, wspierający różnorodność treści. Ponadprogramowe informacje o danej postaci też sprawiają, ze poznajemy ją z innej strony, być może bardziej prywatnej, a co za tym idzie, staje się gorąca. Taki sposób na wzbogacenie jakiejś osobowości zawsze się sprawdza.
Zagadka, którą bohaterowie książki mają rozwiązać polega na podążaniu za głęboką symboliką, zawartą w obrazach Leonarda da Vinci, ale przekazywaną z pokolenia na pokolenie i będącą w użytku powszechnym już od tysięcy lat. Niektóre symbole takie jak np. pentagram nabierają pod piórem Browna zupełnie inne znaczenie, niż to, którego byliśmy świadomi do tej pory. Alegorie, nawiązania i ukryte treści atakują nas ze wszystkich stron, a my pozostajemy na nie zupełnie nieświadomi. Jednak nie podczas podróży z Sophie i Langdonem. Wtapiamy się w drogę usłaną znakami, wchodzimy w nie bardzo głęboko i dzięki wiedzy autora na ich temat, zyskujemy niepowtarzalną szansę pogłębienia (i to w dobitnym tego słowa znaczeniu) wiedzy o świecie niewidzialnym dla większości ludzi. Brown z łatwością rozprawia się z problematyką ukrytych znaczeń, wszystko cierpliwie wyjaśnia i nieraz zaskakuje czytelnika. Ja pozostawałam pod stałym wrażeniem ogromu łączących się ze sobą w niezliczone struktury symboli i alegorii. Wszystko było ze sobą tak mocno i perfekcyjnie powiązane, a do tego wybitnie opisane.
Wszystkie te symbole dotyczyły chrześcijaństwa. Dan Brown niestety ostro krytykuje idee Kościoła, przede wszystkim te ortodoksyjne, a dokładniej – obala teorię na temat historii religii. To wywołało wielkie oburzenie wśród teologów, historyków, a także wierzących. Dlatego też, zanim przeczytacie „Kod Leonarda da Vinci” nabierzcie dystansu i wchłaniajcie historię z umiejętnością odróżniania prawdy (której w powieści naprawdę dużo) od fikcji literackiej. Oczywiście hipoteza, którą Dan Brown przedstawia ma swoich zwolenników i w poważnych kręgach też traktuje się ją jako prawdziwą. To nie oznacza, że sam autor ma takie poglądy. Starając się w to nie wchodzić, ostrzegam tylko przed tym, że w tekście można natrafić na odważne i ostre kawałki krytycyzmu i widoczny jest pejoratywny stosunek narratora do niektórych sfer Kościoła chrześcijańskiego. Trzeba również wziąć pod uwagę fakt, że Brown porusza się raczej po obszarach anglosaskiego pojęcia o świecie, nie zaś po konserwatywnej polskiej megalomanii. Nawet już nie wyolbrzymiając, Polacy po prostu inaczej patrzą na pewne sprawy, aniżeli Amerykanie. W wydaniu „Kodu Leonarda da Vinci” – SONIA DRAGA w spółce z ALBATROSEM z 2004 r. w posłowiu od wydawcy polskiego Zbigniew Mikołejko wyjaśnia te różnice i pomaga czytelnikowi wejrzeć w obraz przedstawiony przez Dana Browna z jeszcze lepszej perspektywy.
Kontekst w jakim rozpatrywane są przez narratora kwestie chrześcijańskiego Kościoła zupełnie nie ma wpływu na wartość książki. Pozostanie wspaniała i genialna ze swoją głęboką symboliką, aluzjami do bogactwa kultury pogańskiej i boskości kobiecej, a także nietuzinkowymi i barwnymi postaciami, no i, przede wszystkim, porywającą fabułą, pełną tajemnic.
Całość dopełnia wspaniałe tło, czyli Paryż przedstawiony jako miasto tajemnic. Zresztą, co w „Kodzie” nie jest tajemnicą… Jednakże Paryż, czyli główne miejsce akcji został wyniesiony na piedestał. Atmosfera miasta tworzy niepowtarzalną otoczkę do wszystkich wydarzeń, wydaje się być idealnym miejscem na taką historię. Nie tylko dzięki Luwrowi z pokaźnym zasobem dzieł da Vinciego, ale również ze względu na różnorodność kulturową i przenikające się różnorakie grupy społeczne. Autor unaocznia fabułę, wprowadza jej realistyczny wydźwięk poprzez wplatanie wątków historycznych z przeszłości Paryża, albo wspominanie o słynnych budowlach takich jak Art du Carrousel, Musée d’Orsay, centrum Pompidou i oczywiście Musée du Louvre.
„Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna, to książka, którą umieściłabym na liście tych, które absolutnie trzeba przeczytać. To czysta sztuka literacka, trafiająca się dość rzadko, a więc korzystajmy! Czytając ten kryminał, przenikliwość autora uwidacznia się w każdym prawie aspekcie, w każdej dziedzinie. Nie ma wątpliwości, że powieść napisał człowiek wykształcony i inteligentny, a przede wszystkim, utalentowany i, zapewniam, nie zmarnował zasobów wiedzy oraz postarał się, aby historia pod względem poprawności i rzeczowości była perfekcyjnie dopracowana. Udało mu się to, a całość, jaka powstała to nie mniej, jak dzieło sztuki z prawdziwego zdarzenia.
Najlepsze ze wszystkiego i w ogóle nie podlegające jakiemukolwiek sporowi były wszechobecne symbole. Ich mnogość, wprawia czytelnika w wielką satysfakcję, że po prostu może współtowarzyszyć bohaterom, również wspaniałym, w wielkiej podróży ku odkryciu tajemnicy o wadze większej niż życie i największe pieniądze.
zapraszam na bloga > http://ksiegoteka.blogspot.com/2015/12/43-kod-leonarda-da-vinci.html
więcej Pokaż mimo to„Kod Leonarda da Vinci” prawdopodobnie Wam znany, chociażby ze słuchu to, nie przesadzam, jedna z najlepszych książek, jakie udało mi się przeczytać kiedykolwiek! Wiem, że na moim blogu łatwo można się natknąć na sformułowanie „najlepsza książka od…”, „jedna z najlepszych w ostatnim…”...