Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

>>> K.I.M. czyli koreańska interpretacja monowładzy <<<


„Korea Północna - dla wielu wciąż swoista terra incognita, niczym dziewiętnastowieczna Ziemia van Diemena u Patricka White’a – to – bez cienia kpiny – 1 z największych fenomenów XXI w., za sprawą stylu funkcjonowania, zasad (a właściwie jednej, za to «wszędobylskiej» - o tym za chwilę) czy osobliwego przepływu informacji, który uchował się przez dekady mimo tylu geopolitycznych fluktuacji. Na temat Korei, nie bez kozery nazwanej najbardziej zamkniętym krajem świata, istnieją dwa kanały informacyjne: albo jest to obraz-laurka kogoś, kto był w stolicy, Pjongjangu (goście przebywają wyłącznie tam) i posmakował owej sztucznej ekspozycji, pięknie udekorowanego studia, które ma każdego przybysza zauroczyć, odsuwając obawy (np. o fatalne warunki życia) w kąt; albo są to rzetelne informacje uzyskane nie od oficjeli państwowych, tylko zwykłych ludzi, spoza stolicy, nienależących do tzw. klasy uprzywilejowanej, najpewniej od uciekinierów. Słowem, im dane o Korei bardziej nieoficjalne, tym bliższe prawdy.


Doskonale zdaje sobie z tego sprawę zarówno D.B. John, jak i prof. W. Dziak (do którego wrócę). Gdyby walijski twórca poprzestał jedynie na zapisie swoich wrażeń z samej stolicy, przywożąc ze sobą być może parę kolorowych zdjęć, to po pierwsze, stałby się kolejnym «użytecznym idiotą» (za: Dziak), a po drugie, nie miałby o czym pisać, a już na pewno nikt by mu tego ani nie wydał, ani nie przeczytał. Bo rozpatrywanie Korei wyłącznie przez pryzmat Pjongjangu jest dokładnie tym, czego chce tamtejszy reżim [„Obraz dostatku w Korei jest całkowicie fikcyjny albo jakoś wyselekcjonowany” (Dziak)], który to kontroluje bardzo ściśle nie tylko przepływ informacji, ale i osób. Zresztą terminologia sceniczna jest tu uzasadniona, bo dzięki «Gwieździe Północy» ma się wrażenie, «jakby pękło płótno z namalowanym pejzażem i wyłoniły się zza niego miliony cierpiących potworne męki dusz».”

. . .

PEŁNA RECENZJA dostępna pod adresem:

dobrakomplementarne.blogspot.com/2019/02/gwiazda-ponocy-db-john-recenzja.html

>>> K.I.M. czyli koreańska interpretacja monowładzy <<<


„Korea Północna - dla wielu wciąż swoista terra incognita, niczym dziewiętnastowieczna Ziemia van Diemena u Patricka White’a – to – bez cienia kpiny – 1 z największych fenomenów XXI w., za sprawą stylu funkcjonowania, zasad (a właściwie jednej, za to «wszędobylskiej» - o tym za chwilę) czy osobliwego przepływu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

>>>ZUPA I GOBELIN<<<

„Ożywiającym bezwietrzny poranek dzwonieniem cykad oraz parowaniem od wznoszącego się coraz wyżej słońca trawników rozpoczyna się opus magnum Joan Lindsay, czyli opublikowany ponad 50 lat temu «Piknik pod Wiszącą Skałą», ciągle wznawiany (czego przykładem owo wydanie) i prowokujący żywe, niekoniecznie literackie (jak choćby w rodzimej Australii) dyskusje, choćby ze względu na samo (niezaspokajające w pełni czytelniczej ciekawości) zakończenie czy specyficzne okoliczności towarzyszące powstawaniu dzieła.

Przesiąknięta tajemnicą – to najprostsze ujęcie książki. Nim jednak wybrzmią wszystkie nurtujące pytania, odbiorca ma do czynienia z nader transparentnym początkiem. «Wszyscy się zgadzali, że dzień [14 lutego 1900 roku] jest wymarzony na piknik pod Wiszącą Skałą». Nieskazitelnie letnia aura oraz powab obchodzonego właśnie z ekscytacją dnia świętego Walentego wpływały na nastoletnie mieszkanki ekskluzywnej pensji Pani Appleyard dla panien z towarzystwa niezwykle ożywczo. Dziewczęta, «owładnięte przeczuciem oczekującej je przygody», «fruwały (…) niby chmara podnieconych motyli» w swych wyjściowych strojach, wymieniając się okolicznościowymi kartkami, chichocząc przy tym i plotkując. Czas wreszcie na główną atrakcję – piknik na łonie natury. Po błogim oddawaniu się pobliskim urokom oraz wspólnym lunchu pod chmurką (co świetnie oddaje reżyser Peter Weir w swojej ekranizacji powieści), cztery panny oddalają się od grupy na bliższy rekonesans Wiszącej Skały - dzieła «przedwiekowej architektury wiatru i wody, lodu i ognia», gdzie «ogromne głazy, niegdyś czerwone z gorąca, wyplute z wrących wnętrzności Ziemi, spoczywały teraz schłodzone i zaokrąglone w leśnym cieniu» – podczas gdy resztę bohaterów przytłacza silne, obezwładniające znużenie. Akt jest zbyt doskonały. Zbyt bukoliczny. Wiadomo, że wydarzy się coś złego. Ze spaceru powraca jedynie najmłodsza z dziewcząt, rozhisteryzowana i niepotrafiąca wytłumaczyć tego, co zaszło na górze. W międzyczasie rozbudzeni piknikowicze zauważają, że niespodziewanie stanęły wszystkie zegarki, a na domiar złego znika również jedna z nauczycielek”.

. . .

Pełna recenzja dostępna pod adresem:

dobrakomplementarne.blogspot.com/2019/01/zupa-i-gobelin-joan-lindsay-piknik-pod.html

>>>ZUPA I GOBELIN<<<

„Ożywiającym bezwietrzny poranek dzwonieniem cykad oraz parowaniem od wznoszącego się coraz wyżej słońca trawników rozpoczyna się opus magnum Joan Lindsay, czyli opublikowany ponad 50 lat temu «Piknik pod Wiszącą Skałą», ciągle wznawiany (czego przykładem owo wydanie) i prowokujący żywe, niekoniecznie literackie (jak choćby w rodzimej Australii)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Godność i życie są dane tylko na początku…” *

Przepadli! Było ich 129. Co ciągnie zdrowego, silnego i młodego mężczyznę „do najzimniejszej, najbardziej opustoszałej części ziemi – wiecznie zamarzniętych obszarów w pobliżu bieguna północnego”? Czyżby zachęta w postaci ograniczonego prowiantu, izolacji od świata, śnieżnej ślepoty, oparzeń słonecznych na przemian z odmrożeniami, szkorbutu? A może wszystkiemu winne oschłe przyjęcie przez „zdradliwe lodowe grzbiety, straszliwą ciemność, wiejący wiatr i groźny lód”? Natomiast jedno jest pewne - „w Arktyce można było umrzeć na setki straszliwych sposobów”. Pytanie: po co?

Jako że w XIX w. podróże wertykalne były niemożliwe, koncentrowano całą uwagę na ruchu horyzontalnym, w nim też upatrując źródeł chwały i spełnienia. A konkretnie w zdobyciu któregoś z biegunów, co wówczas stanowiło pole rywalizacji i próbę sił podróżników-odkrywców. Myśl o zapisaniu się w historii, splendorze i profitach materialnych czyniła z każdej karkołomnej wyprawy swoiste opium, coraz mocniej nakręcając tych wszystkich szaleńców (by nie powiedzieć straceńców). Jedni metodyczni (Robert Peary), drudzy nierozsądni (Henry Hudson), a inni pechowi, acz niezłomni (Ernest Shackleton) albo źle do ekspedycji przygotowani, jak ci z „Terroru”, nie pierwsi i nie ostatni zresztą. Trudno wszak o świeże pożywienie „pośród ciemności, lodu i wiatru”, ”na tym zapomnianym przez boga Białym Piekle”, skoro „wśród załóg obu statków nie było ani jednego myśliwego lub rybaka z prawdziwego zdarzenia.” Ale to tylko 1 z powodów, dlaczego przepadli.

. . .

Przeczytaj całość na:

dobrakomplementarne.blogspot.com/2019/01/godnosc-i-zycie-sa-dane-tylko-na_21.html

"Godność i życie są dane tylko na początku…” *

Przepadli! Było ich 129. Co ciągnie zdrowego, silnego i młodego mężczyznę „do najzimniejszej, najbardziej opustoszałej części ziemi – wiecznie zamarzniętych obszarów w pobliżu bieguna północnego”? Czyżby zachęta w postaci ograniczonego prowiantu, izolacji od świata, śnieżnej ślepoty, oparzeń słonecznych na przemian z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

--Efekt domina--

Ktoś… lub coś jest od niedawna w naszym miasteczku! Porusza się bezszelestnie, z rozmysłem. Ma wobec nas plan… I zbliża się, sprytnie, pozostając niewidzialnym! Nazywam się Miles Bennell. Jestem lekarzem w kalifornijskim Mill Valley. Zarówno ja sam, jak i pozostali mieszkańcy miasteczka „byliśmy oszołomieni, nie mieliśmy pojęcia […] przed czym i jak się bronić. Coś niemożliwie strasznego, a jednak całkowicie realnego zagrażało nam w sposób pozostający poza naszymi zdolnościami pojmowania i działania[…]”.

A wszystko zaczęło się od niespodziewanego pojawienia się u mnie w gabinecie mojej dawnej sympatii z czasów szkolnych, Becky Driscoll, którą to przysłała jej kuzynka, ponieważ bardzo niepokoił ją stan jej męża, Iry. Mocno przejęta kobieta domagała się ode mnie wizyty, twierdząc z uporem, że mieszka pod jednym dachem z kimś zupełnie obcym, który tylko pozornie przedstawia ukochaną osobę. Odwiedziłem ich zatem - nie wypadało przecież odmówić - ale na miejscu nic nie przekonało mnie do poparcia stanowiska kuzynki. Z Irą było wszystko w porządku! Dziwne… Tym bardziej dziwne, że zaczęli przychodzić do mnie inni mieszkańcy Mill Valley, również uskarżając się na wyraźne zmiany w postawie ich najbliższych… A jakby tego było mało, znajomy pisarz, Jack Belicec, oświadczył mi się, z niemałym przerażeniem(!) zresztą, że w swojej piwnicy dokonał zatrważającego odkrycia…

Czy ktoś z was zastanawiał się, jakie „pyszności” można znaleźć we własnej piwnicy? A co, jeśli pewnego razu, schodząc do tego nielubianego i odwiedzanego z przymusu pomieszczenia, natrafilibyście na leżące spokojnie ciało, najprawdopodobniej ludzkie zwłoki, tak jak jeden z bohaterów powieści? Czyżby w Mill Valley doszło przed chwilą do morderstwa? Chyba że to coś zupełnie innego…

Kluczem do smakowania tej przerażającej i odrażającej zarazem wizji jest…

. . .

Pełna recenzja dostępna pod adresem:

dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/08/efekt-domina-jack-finney-inwazja_15.html

--Efekt domina--

Ktoś… lub coś jest od niedawna w naszym miasteczku! Porusza się bezszelestnie, z rozmysłem. Ma wobec nas plan… I zbliża się, sprytnie, pozostając niewidzialnym! Nazywam się Miles Bennell. Jestem lekarzem w kalifornijskim Mill Valley. Zarówno ja sam, jak i pozostali mieszkańcy miasteczka „byliśmy oszołomieni, nie mieliśmy pojęcia […] przed czym i jak się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

UWIKŁANI W PRZEMILCZENIA

„– Musisz starać się go zrozumieć – nalegała matka. – Musisz spróbować. Niektóre osoby przeżywają świat inaczej niż wszyscy. Taki jest twój ojciec.”

Latem 1978 r. w pewnym włoskim miasteczku wydarzyło się naprawdę wiele, również z perspektywy mieszkającego tam wówczas z rodzicami szesnastoletniego Elii. W sierpniu w przemysłowym Ponte upada zakład – główny lokalny pracodawca - co oznacza, że ojciec chłopca, Ettore, zostaje na bruku i zaczyna alienować się od wszystkich, nie mogąc się kompletnie odnaleźć w tym „nowym” rozdaniu. Równie istotną sprawą wydaje się kwestia niezrozumiałej śmierci miejscowego dziecka, której echa wciąż gwarnie unoszą się nad społecznością. Wreszcie – Elia spotyka Stefano, z którym się zaprzyjaźnia, będącego pod opieką matki, Anny, którą również polubi. Jego nowy kumpel, pochodzący z rozbitej rodziny, chętnie wróciłby do ojca, jednak na razie musi pozostać w Ponte. Ale to nie wszystko – prócz sprawy dziecka, w krótkim czasie dochodzi do kolejnego głośnego wypadku. Nic więc dziwnego, iż komasacja owych zdarzeń odciśnie piętno na młodym Elii, na długo zapadając mu w pamięć.

Mimo iż Elena Varvello wydała wcześniej dwa tomiki poezji, to w jej powieści próżno szukać choćby krzty liryzmu – mowa o prozie oszczędnej, precyzyjnej, opartej w dużej mierze na (minimalistycznych) dialogach. Włoszka pisze zgrabnie i lekko, stawiając mnóstwo kropek i rwąc jednocześnie swe dzieło na wiele, wydawałoby się, chaotycznych strzępów: przeplata chronologię z narracjami oraz przemyśleniami bohaterów, zaś retrospekcje przeważają nad chwilą obecną. Akcję umieszcza w małym (i rzeczywistym) włoskim miasteczku - sama takowe zamieszkuje.

Początkowo trudno stwierdzić, że to tak naprawdę nie thriller, albo – nie do końca thriller.

. . .

PEŁNĄ recenzję znajdziesz pod adresem:

dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/07/uwikani-w-przemilczenia-elena-varvello.html

UWIKŁANI W PRZEMILCZENIA

„– Musisz starać się go zrozumieć – nalegała matka. – Musisz spróbować. Niektóre osoby przeżywają świat inaczej niż wszyscy. Taki jest twój ojciec.”

Latem 1978 r. w pewnym włoskim miasteczku wydarzyło się naprawdę wiele, również z perspektywy mieszkającego tam wówczas z rodzicami szesnastoletniego Elii. W sierpniu w przemysłowym Ponte upada...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

David Grann - amerykański dziennikarz - znalazł świetny temat, i równie świetnie go opracował! W swoim reportażu pochyla się nad sprawą morderstw mających miejsce wewnątrz wspólnoty indiańskiego plemienia Osagów sprzed niemal 100 lat. By otrzymać ten przerażający i pasjonujący zarazem materiał, Grann latami analizował tysiące danych: zeznania naocznych świadków, dokumenty FBI, testamenty, raporty z autopsji, fotografie policyjne oraz wiele innych.

Osagowie, mimo że niezwykle bogaci, dzięki odkryciu roponośnych terenów w zamieszkiwanym przez nich rezerwacie, wcale nie mieli łatwego życia, i to z wielu powodów. Jednym z tematów dzieła Granna jest właśnie wyjaśnienie owego paradoksu: zamożności i jednoczesnego nieszczęścia, bo trzeba zaznaczyć, iż „dla niektórych Osagów […] ropa była zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem”. Nie może też dziwić fakt, iż „coraz większej liczbie białych Amerykanów nie w smak było bogactwo Indian – wzburzenie podsycała prasa. Dziennikarze pisali artykuły – często mocno podkoloryzowane – o Osagach […]”. Nietrudno przewidzieć, iż „taka fortuna przyciągała typów spod ciemnej gwiazdy z całego kraju”, zaś hrabstwo Osage było wówczas jednym z najmocniej „pogrążonych w chaosie i anarchii” terenów w USA.

„Pierwsze oznaki mroku” tej przerażającej i bestialskiej historii zaczęły się w momencie zaginięcia niejakiej Anny Brown w rezerwacie Osagów w północno-wschodniej Oklahomie w maju 1921 r. Kobieta pochodziła z Gray Horse, czyli z jednej ze starszych osad na terenie rezerwatu, miała 34 lata. Jej poszukiwania w miarę szybko przynoszą rezultat, choć z pewnością nie taki, jakiego wszyscy by oczekiwali. Niedługo potem ginie kolejny Indianin – Charles Whitehorn. Dziennikarz właśnie ten punkt obiera za początek swego reportażu.

. . .

Przeczytaj całość na:

dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/03/droga-biaego-czowieka-david-grann-czas.html

David Grann - amerykański dziennikarz - znalazł świetny temat, i równie świetnie go opracował! W swoim reportażu pochyla się nad sprawą morderstw mających miejsce wewnątrz wspólnoty indiańskiego plemienia Osagów sprzed niemal 100 lat. By otrzymać ten przerażający i pasjonujący zarazem materiał, Grann latami analizował tysiące danych: zeznania naocznych świadków, dokumenty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

[Gdzie jesteś, tato?]

W swojej najnowszej powieści Dennis Lehane - twórca genialnej „Rzeki tajemnic” oraz niewiele gorszych „Gdzie jesteś, Amando?” i „Wyspy skazańców” - zaskakuje już na wstępie, czyniąc protagonistką kobietę o imieniu Rachel. Po książkę jednego z moich ulubionych (żyjących) pisarzy sięgąłem z dużą dozą zaufania, nie zagłębiając się ani trochę w okładkowe opisy...

Rachel Childs to dziennikarka prasowa i reporterka telewizyjna, której „nadaktywna, superświadoma, hiperkompetentna” matka – znana pisarka - odmówiła „jednego z najbardziej podstawowych praw – prawa do poznania ojca”. Wychowywana od zawsze przez jednego rodzica, o drugim nie mogła nawet wspominać. Rachel ma jednak obsesję na punkcie znalezienia rodziciela, a pytanie: „Kim był mój nieobecny ojciec?” nie daje jej spokoju. By uzyskać wyczekiwaną odpowiedź, musi zagłębić się w przeszłość, w tym w życiorys swojej matki przed jej narodzinami. Jedno jest pewne – toksyczność i dyktatura matki, przez którą Rachel odczuwała męczącą, wewnętrzną pustkę, bo ta nigdy nie ujawniła jej tożsamości ojca, oraz sama jego nieobecność odciskają na bohaterce wyraźne piętno.

W międzyczasie protagonistka realizuje się też zawodowo, sprawnie pokonując kolejne szczeble kariery. Jednak nie ulega wątpliwości, iż potrzebuje mężczyzny w swoim dorosłym życiu. Wychodzi więc za producenta ze stacji telewizyjnej. Przez cały czas Rachel, na pozór silna i inteligentna, potrafi w jakiś sposób sprostać oczekiwaniom normalnego świata aż do momentu przygotowywania pewnego reportażu, który niszczy jej cienką, emocjonalną powłokę.

. . .

Całość dostępna na stronie:

dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/03/gdzie-jestes-tato-dennis-lehane.html

[Gdzie jesteś, tato?]

W swojej najnowszej powieści Dennis Lehane - twórca genialnej „Rzeki tajemnic” oraz niewiele gorszych „Gdzie jesteś, Amando?” i „Wyspy skazańców” - zaskakuje już na wstępie, czyniąc protagonistką kobietę o imieniu Rachel. Po książkę jednego z moich ulubionych (żyjących) pisarzy sięgąłem z dużą dozą zaufania, nie zagłębiając się ani trochę w okładkowe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

[Proza narzucona charyzmą]

To bardzo specyficzny zbiór, z utworami, których z pewnością nie pisano pod linijkę; ich niesztampowość oraz fakt odcinania się od tego, co oferuje nam dzisiejszy rynek wydawniczy, sprawia, że wymykają się naszemu poznaniu niczym dopiero co złowiona, szamocząca się wciąż ryba...

"Jestem bratem NN" to najnowszy zbiór opowiadań Fleur Jaeggy - urodzonej w Zurychu, piszącej po włosku szwajcarskiej pisarki, która zalicza się do czołówki literatury europejskiej. Zaczęła pisać, gdy osiągnęła pełnoletność, wcześniej jednak większość czasu spędziła w szkolnych internatach – motyw ten przewija się w jej zbiorze. Tak samo jak znane i autentyczne postacie, jak Josif Brodski (miłośnik jej króciutkich form), Oliver Sacks oraz Ingeborg Bachmann – przyjaciółka Jaeggy, która namówiła ją do wydania pierwszej powieści.

W „Jestem bratem NN” odnajdziemy utwory przede wszystkim o utracie i przemijaniu; o nieprzystawalności i niedojrzałości jednostki. Jednak główne motywy, o których traktuje zbiór, to bolesna samotność, śmierć i depresja, powodowane choćby porzuceniem bądź izolacją. Jeaggy, penetrując mroczną twarz ludzkiej natury, prezentuje portrety nieszczęśliwych i zagubionych postaci, które same zadają sobie ból, stając się zakładnikami własnych instynktów i obsesji.

Poznając kolejne utwory, można pokusić się o wyłuskanie pewnego zrębu filozofii pisarki - jej poglądu na życie i tworzenie – która wychodzi z założenia, iż . . .

Pełna recenzja dostępna na stronie:

dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/03/proza-narzucona-charyzma-fleur-jaeggy.html

[Proza narzucona charyzmą]

To bardzo specyficzny zbiór, z utworami, których z pewnością nie pisano pod linijkę; ich niesztampowość oraz fakt odcinania się od tego, co oferuje nam dzisiejszy rynek wydawniczy, sprawia, że wymykają się naszemu poznaniu niczym dopiero co złowiona, szamocząca się wciąż ryba...

"Jestem bratem NN" to najnowszy zbiór opowiadań Fleur Jaeggy -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ile to już razy Ziemię nawiedzała straszna hekatomba, dziesiątkująca ludzi, odcinająca ich od świata, grożąca ich wymarciem? Wiele było już takich dzieł, czy to na kartach książek, czy ekranach kin, z tym że zazwyczaj ich twórcy sięgali do repozytorium grozy, wprowadzając elementy nadprzyrodzone, nieznane zło bądź po prostu konkretnego potwora, zaś u Bjornsdottir brak owych motywów – jako dziennikarka zdecydowała oprzeć się na dość realistycznej wersji scenariusza potężnego kryzysu, jaki może zawładnąć wyspą, a zarazem małym państwem. Zamiast swoistej grozy, Islandka, kieruje się w stronę political fiction oraz dystopii. Tak czy siak, nieważne, czy mamy do czynienia z horrorem, z s-f, czy z omawianą „Wyspą”, bo proces zawsze jest ten sam – to zawsze jest cofanie się, zjeżdżanie swoistą kolejką na sam dół, ku piekłu ludzkości: od agresji i oszczerstw, po nacjonalizm, ksenofobię, na tyranii (w typie faszyzmu) kończąc.

Powszechnie wiadomo, że w razie niebezpieczeństw (wojen, epidemii), relatywnie duży komfort daje wyspa, bo gdy na kontynencie dzieje się coś złego, jedynym sąsiadem wyspy pozostaje… woda. A co, jeśli na wyspę nikt ani nic nie może się dostać – wtedy wyspa, zupełnie odcięta od świata, zdana jest wyłącznie na siebie. I albo rozwiąże swoje problemy, albo rozpocznie się odliczanie jej życiodajnych dni. Musi wybrać między średniowieczem a śmiercią. Tak jak Islandia w „Wyspie” Bjornsdottir, która niepostrzeżenie, z dnia na dzień, traci wszelki kontakt ze światem…

Debiutantka czyni swoim książkowym alter ego, przynajmniej w ujęciu zawodowych realiów, czterdziestoparoletniego Hjaltiego (właściwie swojego rówieśnika), dziennikarza, obracającego się w środowisku polityków oraz naukowców, z dobrym rozeznaniem w sytuacji społeczno-politycznej kraju oraz znajomością współczesnych mechanizmów decyzyjnych elit. Pisarka-dziennikarka ponadto pisze z punktu widzenia ludzi w średnim wieku przynależących do klasy średniej, o swoim pokoleniu; analizując życie 40-latków, poddaje je dość krytycznej ocenie, wytykając pewne przyzwyczajenia, jak skłonność do konsumpcji czy towarzyskie niedoróbki. Jej protagonista – Hjalti – lawiruje gdzieś między dobrem a złem, między grzechem a odkupieniem, z czasem przechodząc wewnętrzną przemianę. Ważną postacią jest także, symbolizująca kulturę wysoką, Maria, wraz z dwójką dzieci: Eliasem i Margret.

. . .

Recenzja do przeczytania na stronie:

dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/03/sredniowiecze-albo-smierc-sigriur.html

Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Grabarz Polski:
http://grabarz.net/sigridur-hagalin-bjornsdottir-wyspa/

Ile to już razy Ziemię nawiedzała straszna hekatomba, dziesiątkująca ludzi, odcinająca ich od świata, grożąca ich wymarciem? Wiele było już takich dzieł, czy to na kartach książek, czy ekranach kin, z tym że zazwyczaj ich twórcy sięgali do repozytorium grozy, wprowadzając elementy nadprzyrodzone, nieznane zło bądź po prostu konkretnego potwora, zaś u Bjornsdottir brak owych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

[Zanurzeni w ciemności]

Wojciech Gunia, autor świetnego zbioru opowiadań weird fiction pt. „Powrót” oraz powieści „Nie ma wędrowca”, za którą otrzymał Nagrodę Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego za rok 2016, powraca z dwiema minipowieściami. Powraca i zaskakuje!

W rolach głównych: ojcowie i synowie…oraz ciemność.

„MIASTO I RZEKA”

Ostatnio w serialu „The Walking Dead” miał miejsce ciekawy dialog, zwłaszcza w kontekście lektury „Miasta i rzeki”, pomiędzy starszym i młodszym Grimes’em. Padają tam słowa:

-Ojciec powinien chronić syna. [Rick]
-Kochać. Powinien go tylko kochać. [Carl]

No właśnie, przede wszystkim chodzi o miłość i taką też drogą podąża przybywający do miasteczka bohater Guni.

Bezimienny protagonista i narrator zarazem przybywa do miasta (będącego… uzdrowiskiem) w poszukiwaniu pewnego doktora, bo podobno tylko on może dopomóc mu w cierpieniu. Jednak najpierw musi odszukać medyka, a to wcale nie jest takie oczywiste, tak jak typowym nie jest samo miasto, które nie kwapi się, by mu tę misję ułatwić. „Ulice miasteczka wiły się, przenikały, urywały niespodziewanie, by wychynąć kilkadziesiąt metrów dalej”, zaś jedynym wejściem do niego okazała się nieprzejezdna zimą droga albo „zdradliwa” rzeka. Spotykamy człowieka strudzonego, sennego i apatycznego, zaś miasto wydaje się być odpychające, obmierzłe i stęchłe, a jego ulice wcale nie prowadzą do celu; to miasto, w którym prędzej idzie się zgubić, niż coś odnaleźć; miasto, do którego przybywa się jedynie z braku innych opcji. Wiadomo też, że „ludzie przyjeżdżają do tego miasta w różnych interesach. Niektórych te interesy zatrzymują na resztę życia”…

Sam początek „Miasta i rzeki” to wypisz wymaluj „Zamek” Kafki, zaś w dłuższej perspektywie utwór bardzo przypomina „Wezwanie” (ze zbioru „Powrót”). Od razu wyczuwa się dynamikę i lekkość „Miasta i rzeki”, a przy tym jej spójność oraz satysfakcjonujący rytm, częściowo dlatego, iż pisarz wyzbywa się tak charakterystycznych dla siebie retardacji. Narracyjnie i fabularnie utwór wypada bez zarzutu, oprócz tego potęgując poczucie niepokoju oraz tajemniczość. Tak jak w „Nie ma wędrowca” wyczuwalne były „szycia” historii i wątków zamkniętych w powieści szkatułkowej, tak tu mamy do czynienia z gładką niczym lodowisko literacką materią. Gunia, jeśli chodzi o styl, jakby zrzucił z siebie kilka warstw; wyciągnąwszy wnioski z „Powrotu”, stawia w głównej mierze na storytelling, ograniczając do praktycznego minimum filozoficzne zacięcie oraz smykałkę do snucia rozważań.

Jakby tego było mało, Gunia skutecznie gra na naszych emocjach, oblewając całość okrucieństwem i podpalając chęcią zemsty bohaterów. Przyczynkiem do powstania tytułowego utworu była – o zgrozo! – prawdziwa historia. „Miasto i rzeka” to przykuwająca uwagę czytelnika, intrygująca, momentami gangsterska(!) i sięgająca po nieskrępowane pokłady brutalności opowieść.

. . .

Recenzja dostępna na stronie:

http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/03/zanurzeni-w-ciemnosci-wojciech-gunia.html

[Zanurzeni w ciemności]

Wojciech Gunia, autor świetnego zbioru opowiadań weird fiction pt. „Powrót” oraz powieści „Nie ma wędrowca”, za którą otrzymał Nagrodę Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego za rok 2016, powraca z dwiema minipowieściami. Powraca i zaskakuje!

W rolach głównych: ojcowie i synowie…oraz ciemność.

„MIASTO I RZEKA”

Ostatnio w serialu „The...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

[Bronsky w Nowym Jorku]

Jeśli ktoś w Polsce pisze o Holokauście realistycznie, z wielkim dystansem, a nawet wykorzystuje go w żartach, to ktoś taki bez wątpienia zwraca naszą uwagę, stanowiąc swoiste novum, z racji tego, iż u nas termin ten nakazuje wyłącznie jednotorowe - pełne patosu i bólu - myślenie. Tak czyni właśnie Edgar Hilsenrath, o którym wydawca – zresztą bardzo słusznie – w krótkiej notce z tyłu książki akcentuje właśnie ten aspekt jego prozy, donosząc, iż niemiecki twórca żydowskiego pochodzenia „odważył się połączyć humor i groteskę z tematyką dotyczącą Holokaustu”. Wychodzę z założenia, że skoro sam pisarz - urodzony w 1926 roku w Lipsku i deportowany w czasie wojny z Rumunii do żydowskiego getta na Ukrainie - wykazuje tak wyraźny dystans do losów swojego narodu, do Zagłady, to chyba my też możemy podążyć tą drogą, a nawet podziwiać ów dystans, a przynajmniej spróbować się z nim oswoić. Bo kto, jeśli nie osoba po takich doświadczeniach, ma prawdo śmiać się z Holokaustu?
Co więcej, „Fuck America” to jak połączenie P. Rotha (pod względem elementów kpiarskich oraz tych obrazoburczych, w tym seksualnych) i „Naszego agenta w Hawanie” G. Greene’a. Konotacja z dorobkiem Amerykanina jest tą najbardziej oczywistą, najszybciej przychodzącą na myśl, ale też całkowicie zasadną. Natomiast zbieżność z dziełem Brytyjczyka – zwłaszcza pod względem humoru i absurdu – zachodzi, owszem, ale do czasu, bo u Greene’a efektowny komizm gaśnie gdzieś w połowie, a sam pisarz gubi całą siłę napędową swojej powieści (generowanie humoru), nie dając czytelnikowi nic w zamian, natomiast Hilsenrath konstruuje fabułę w sposób o wiele bardziej przemyślany, zaś jego książka, mimo że tak mocno skontrastowana w finale (humor-powaga), wygaszając zupełnie ową niefrasobliwość i groteskę, powodowaną osobą protagonisty, prezentuje się nad wyraz spójnie i sensownie.

Książkowy protagonista to alter ego samego pisarza (poczynając od daty narodzin, poprzez wojenne losy, na profesji kończąc – chyba tylko miasto urodzenia jest inne…). Edgar Hilsenrath to ceniony niemiecki twórca żydowskiego pochodzenia, mieszkający od lat 70. w Niemczech (obecnie w Berlinie). Jego książki dotarły do kilkudziesięciu państw w łącznej liczbie ponad 5 milionów egzemplarzy. Dzięki „Fuck America”, w której fikcję przeplata z autobiografią, moją uwagę zwróciła inna powieść pisarza, także opublikowana przez Wydawnictwo Literackie, pt. „Nazista i fryzjer”. Co więcej, polskie wydanie „Fuck America” posiada tę samą – wspaniałą – grafikę, co oryginalne, niemieckie.

. . .

Doczytaj całość na stronie:

http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/02/jakob-bronsky-w-nowym-jorku-edgar.html

[Bronsky w Nowym Jorku]

Jeśli ktoś w Polsce pisze o Holokauście realistycznie, z wielkim dystansem, a nawet wykorzystuje go w żartach, to ktoś taki bez wątpienia zwraca naszą uwagę, stanowiąc swoiste novum, z racji tego, iż u nas termin ten nakazuje wyłącznie jednotorowe - pełne patosu i bólu - myślenie. Tak czyni właśnie Edgar Hilsenrath, o którym wydawca – zresztą bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O „Panu wszystkich krów”, dowiedziałbym się pewnie o wiele później, gdyby nie pewien przypadek. Według radiowej Dwójki jedną z najlepszych książek, jakie ukazały się na rynku w 2017 roku, było „Zimowe królestwo” Larkina – znam tę powieść i dlatego zajrzałem do zestawienia. I dzięki temu czytacie teraz ten tekst, bo na krajowym podwórku wyróżniono właśnie zbiór Dybczaka. Skoro podobała mi się powieść Larkina, to dlaczego miałbym nie spróbować dziesięciu polskich opowiadań? Z przykrością obserwuję, iż znaczenie nazwy wydawcy w tym przypadku zemściło się na jego podopiecznym – pisarzu. Bo, jak pokazuje choćby nowożytna wyrocznia LC, Dybczak to autor niezwykle… niszowy (a przynajmniej jego „Pan wszystkich krów”, bo z „Gugarą” jest już lepiej). 4 oceny, 0 opinii. Szok! Co z tego, że przykuwający uwagę tytuł, skoro pod spodem dopisano „opowiadania”... A jak wiadomo, Polacy opowiadań nie lubią – może nie trzeba było tak na starcie podpowiadać Kowalskiemu… niech sam do książki podejdzie, przekartkuje, z nadzieją, że to – a jakże! - powieść, i w tym zabieganiu zabierze łup do… jaskini i tam dopiero oswoi się z dziełkami Andrzeja Dybczaka, autora wyróżnionej Nagrodą Kościelskich „Gugary”, opowiadającej o „życiu syberyjskich pasterzy reniferów”, pisarza, dokumentalisty i antropologa.

„Dalej wchodziło się w ciemność klatki. Klatki chyba muszą być ciemne. W końcu są to nasze jaskinie, prawda? Porysowane i umęczone obecnością człowieka.”

„Pan wszystkich krów” to wdzięczny kolaż reportażu (zadebiutował właśnie reportażem „Gugara”) z krótką literacką formą, mogący przyciągnąć do siebie tych, którzy w reportażu nie zdążyli się jeszcze za(d/n)urzyć. Leitmotiv zbioru to ciężka praca ludzi przywykłych do codziennego wysiłku, często na granicy możliwości. Zbiór opowiadań to w większości zapis przeróżnych (tymczasowych) zawodowych doświadczeń samego Dybczaka: rozładowywał trawlery zimą w Norwegii, wypasał krowy na południu Polski, przechodził kurs na pilarza etc. Pisarz korzysta z motywu, po który upodobał sobie sięgać reportaż - portretuje ludzi zahartowanych, którym niestraszna żadna praca (nawet ta najbardziej parszywa), mimo że fizyczna mordęga odciska piętno na ich sfatygowanych ciałach – a historie te same w sobie wymysłem nie są, bo Dybczak dzieli się z czytelnikiem własnymi doświadczeniami („Byłem przy tym, to wiem”). Jednak przeprowadza je, niczym pasterz swoje krowy, na literackie poletko, wzbogacając o liczne obserwacje oraz przemyślenia narratora, będącego jednocześnie głównym bohaterem swych opowiadań.

. . .

Doczytaj recenzję na stronie:

http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/02/wtopiony-w-codziennosc-mysliciel.html

O „Panu wszystkich krów”, dowiedziałbym się pewnie o wiele później, gdyby nie pewien przypadek. Według radiowej Dwójki jedną z najlepszych książek, jakie ukazały się na rynku w 2017 roku, było „Zimowe królestwo” Larkina – znam tę powieść i dlatego zajrzałem do zestawienia. I dzięki temu czytacie teraz ten tekst, bo na krajowym podwórku wyróżniono właśnie zbiór Dybczaka....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

>Jack White<

People don't even know me
but they know how to show me*

Dziś pisanie biografii o wciąż żyjących “gwiazdach” to norma. Publikacje te – często o osobach jedynie rozpoznawalnych, bez miarodajnych osiągnięć – wyskakują jak grzyby po deszczu. Natomiast 43-letni Jack White wiele już osiągnął, a poznać go można po muzyce…

Jeśli oglądaliście ośmioodcinkowy serial „Foo Fighters: Sonic Highways” – te muzyczne wycieczki, inspirujące badanie historii miast przeplatane wieloma rozmowami z ludźmi z branży muzycznej - i wam się to podobało, to wyobraźcie sobie, że książka o Jacku Whicie jest właśnie takim literackim serialem, tyle że podniesionym do sześcianu. „Obywatel Jack. O tym, jak Jack imperium z bluesa zbudował” pokazuje, że zarówno White, jak i The White Stripes to nie tylko (odgrywane na każdym stadionie i niemiłosiernie remiksowane) „Seven Nation Army” – to o wiele więcej!

Pamiętam to jak dziś. Dekadę temu na kanale muzycznym leciało akurat „The Hardest Button To Button” The White Stripes, które szybko przykuło moją uwagę. Prędko zorientowałem się, że prostota, surowość i emocje tej dwójki w trójkolorowym anturażu były tym, czego w muzyce od dawna szukałem. Tak się wszystko zaczęło… Najpierw zgłębiłem dorobek tego wyjątkowego projektu, potem byli The Raconteurs i The Dead Weather, następnie obejrzałem film dokumentalny „Będzie głośno” z White’em [reż. D. Guggenheim; 2008], aż wreszcie przyszła kolej na solowe popisy Jacka. Na ogół nie czuję potrzeby sięgania po (auto)biografie, jednak Jack White to jedna z nielicznych współczesnych postaci, które tak bardzo mnie intrygują. Niezwykle cenię sobie jego umiłowanie do tradycji i czerpanie z niej garściami w swojej twórczości. Podziwiam go za pełne zaangażowanie w to, co robi, a także wierność własnym ideom. Ocenię książkę pod kątem tego, ile (nowego) udało mi się dowiedzieć o Whicie, by lepiej go zrozumieć. Zwrócę też uwagę na to, jak sam Hasted opowiada tę historię.

. . .

Ciąg dalszy na stronie:

dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/02/jack-white-nick-hasted-obywatel-jack-o.html

>Jack White<

People don't even know me
but they know how to show me*

Dziś pisanie biografii o wciąż żyjących “gwiazdach” to norma. Publikacje te – często o osobach jedynie rozpoznawalnych, bez miarodajnych osiągnięć – wyskakują jak grzyby po deszczu. Natomiast 43-letni Jack White wiele już osiągnął, a poznać go można po muzyce…

Jeśli oglądaliście ośmioodcinkowy serial...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sypnęło śniegiem w malutkim Byford. Polała się też krew, i to w dość osobliwym miejscu, bo w domu miejscowego pastora.

W wigilijny poranek, gdy za oknem pada śnieg, inspektor Lloyd kończy czytać powieść i zastanawia się, z kim i gdzie spędzi święta. Jednak policjant nie spodziewa się, że niebawem zostanie przydzielony, wraz z sierżant Hill, do zespołu badającego morderstwo w starej plebanii. Ofiara to zięć pastora, Graham Elstow – osoba budząca w okolicy jedynie negatywne emocje: od nienawiści po strach. To też persona non grata na samej plebanii, gdyż pobił swoją żonę Joannę. Dziewczyna najpierw trafiła do szpitala, a od jakiegoś czasu powróciła na łono rodziny. Elstow nawiedza plebanię w celu pojednania z małżonką, jednak już z niej nie wychodzi…

Jill McGown, czyli brytyjska autorka kryminałów, zmarła w 2007 r. Jej najbardziej docenioną i zapamiętaną spuścizną jest zapewne cykl trzynastu powieści z inspektorem Lloydem oraz sierżant Hill. „Morderstwo na starej plebanii” to druga część wspomnianej serii, którą to McGown wita się z polskim czytelnikiem. Jak donosi w swoim artykule Val McDermid z The Guardian, “twórczość pisarki zyskała uznanie krytyków, a wielu jej rówieśników uważa, że nigdy nie osiągnęła poziomu komercyjnego sukcesu, na który zasługiwała.” Po chwili dodaje też, że: „w świecie pełnym wyniosłych ego Jill była niepozorną i zabawną rozmówczynią z darem ostrego, ale nigdy nieokrutnego dowcipu.” Co ciekawe, w gimnazjum uczył ją Colin Dexter – późniejszy autor powieści o inspektorze Morsie.

. . .

Całość dostępna pod adresem:

http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/02/zbrodnia-w-rodzinie-jill-mcgown.html

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Grabarz Polski:
http://grabarz.net/jill-mcgown-morderstwo-starej-plebanii-2/

Sypnęło śniegiem w malutkim Byford. Polała się też krew, i to w dość osobliwym miejscu, bo w domu miejscowego pastora.

W wigilijny poranek, gdy za oknem pada śnieg, inspektor Lloyd kończy czytać powieść i zastanawia się, z kim i gdzie spędzi święta. Jednak policjant nie spodziewa się, że niebawem zostanie przydzielony, wraz z sierżant Hill, do zespołu badającego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

[FRAKTAL]


Nie mam syna. I pewnie (tylko) dlatego proza Vanna nie wbiła mnie w fotel.

Człowiek to wypadkowa instynktów, przeszłości i potrzeb. W tej książce ludzie tak łatwo odbierają sobie życie – to przerażające.

David Vann swoje dzieciństwo spędził na Alasce. Jego „Legenda o samobójstwie” to po trosze literacka fikcja, przełożona wątkami autobiograficznymi oraz zestaw utworów złączonych motywem przewodnim. To też bardzo dobra literatura. Vann tworzył ją 10 lat (zaczął jako 19-latek). Składa się z minipowieści i pięciu opowiadań. Przedstawione tu historie pośrednio łączą się ze sobą, serwując przyglądanie się relacji nastoletniego Roya z ojcem Jimem - niespełnionym rybakiem, mizernym dentystą. Ale, co najważniejsze – pisarz, dzięki możliwościom, jakie daje słowo pisane, z rodzinnej tragedii utworzył odważną, niebanalną i poruszającą fikcję, formalnie inspirując się „Legendami o dobrych kobietach” Chaucera. Tytuł tej książki mylnie sugeruje, iż to fantazja autora - Vann opiera treść utworów na niepodważalnym fakcie, a zarazem okropnej prawdzie - samobójstwie swojego ojca, Jamesa, któremu poświęca dzieło i wokół którego Vann tworzy własną legendę, doprawioną upływem lat oraz, jak to nazywa, podświadomymi transformacjami.

W krótkich opowiadaniach odnajdujemy narrację pierwszoosobową Roya, zaś minipowieść („Wyspa Sukkwan”) przedstawiona jest w trzeciej osobie, z punktu widzenia Roya i Jima. Natomiast wszędzie mamy do czynienia z alter ego samego pisarza – z Royem. Jednak każde dzieło zdaje się funkcjonować we własnym, równoległym uniwersum. Co więcej każda opowieść to oddzielna próba spojrzenia na całość (relacji ojciec-syn) pod innym kątem, każda z nich dodaje coś od siebie.

„Legenda o samobójstwie” stanowi katartyczne przekopanie się przez rodzinną historię (i traumę). Jednak, pomijając zaledwie szczątkowe fakty co do rzeczywistych zdarzeń z życia pisarza, czytelnik nie wie, w jakich proporcjach prawda miesza się na kartach z czystą fikcją. Mamy do czynienia z przepracowaniem przez osobę Vanna osobistej traumy, będącym wypadkową, jak sam to określa, przeinaczeń w podświadomości, które wpływają na istotne momenty życia każdego człowieka.

. . .

Pełna recenzja dostępna poniżej:

http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/02/david-vann-legenda-o-samobojstwie.html

[FRAKTAL]


Nie mam syna. I pewnie (tylko) dlatego proza Vanna nie wbiła mnie w fotel.

Człowiek to wypadkowa instynktów, przeszłości i potrzeb. W tej książce ludzie tak łatwo odbierają sobie życie – to przerażające.

David Vann swoje dzieciństwo spędził na Alasce. Jego „Legenda o samobójstwie” to po trosze literacka fikcja, przełożona wątkami autobiograficznymi oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W kolejce po wędkę

Im głębiej, tym lepiej. Szczęście pochodzi z naszego środka, zdaje się mówić Dawid Lynch w swojej książce. Pomysły porównuje do ryb, a pragnienie – do przynęty. Wbrew pozorom, początkowo wcale nie myślał o karierze filmowca, a jego stosunek do medytacji transcendentalnej, której w swym dziele poświęca wiele uwagi, był sceptyczny. Towarzyszyły mu też negatywne emocje; często brakowało środków finansowych na realizację artystycznych wizji. Lynch dzieli się z nami swoim (wielkim) doświadczeniem, anegdotami, refleksjami odnośnie procesu twórczego. Przyznaje się do błędów. Inspiruje. Znajdą się i ciekawostki, ale nawet one podporządkowane są jednemu celowi – wykorzystaniu w pełni swojego potencjału, wzbudzaniu kreatywności. Bo „im głębiej docieramy, tym więcej szczęścia zyskujemy, aż urzeczywistnimy stuprocentową, czystą rozkosz.”

Od kompletnego braku zainteresowania medytacją – bo to „strata czasu” – do stanu, gdzie od kilkudziesięciu lat nigdy nie opuścił żadnej medytacji! David Lynch po raz pierwszy, jak donosi wydawca, dzieli się z czytelnikiem ponad trzydziestoletnimi doświadczeniami z medytacji transcendentalnej, jako sprawdzonej i polecanej drodze do wykorzystania pełni naszego potencjału. Oczywiście publikacja ta, pod względem zagadnienia medytacji, nie wyczerpuje tematu, a ledwie go zarysowuje jako inspirację do osobistych refleksji i poszukiwań. Natomiast główne motto, poświęcone temu blokowi tematycznemu w książce, brzmi: „Prawdziwe szczęście bierze się z wnętrza”. Każdy powrót Lyncha do owego zagadnienia, poprzedzielany refleksjami, sprowadza się do tego, by zajrzeć w głąb siebie, bo tylko tam – w jednolitym polu (oceanie świadomości) – znajdziemy to, co najlepsze: wolność, szczęście oraz spokój. Bardzo często Lynch, wyjaśniając czytelnikowi podstawy medytacji, powołuje się na termin „oceanu świadomości”, który w nauce określany jest jako „jednolite pole” – zjawisko z zakresu fizyki kwantowej. Doświadczanie transcendencji reżyser tłumaczy na niezwykle sugestywnym, plastycznym przykładzie pewnego okrągłego pokoju, wypełnionego różnymi barwami – naprawdę warto przeczytać rozdział pt. „Czwarty stan”! Lynch zdradza też pokrótce swoje, niezmienne od kilkudziesięciu lat, podejście do medytacji, jakie miejsce w jego codziennym grafiku ona zajmuje, kiedy i ile razy jej się poddaje.

ocean świadomości -> świadomość -> intuicja -> odpowiedzi

Życie poświęcone sztuce to wolność, to też w pewnym sensie egoizm. Nie musi tak być, ale „życie artysty wymaga, by mieć dość czasu dla siebie”. U Lyncha bycie artystą na samym początku wiązało się wyłącznie z malarstwem, zaś film, podobnie jak wcześniej medytacja, zupełnie go nie interesował. Ale to właśnie malarstwo zaprowadziło go w świat wielkiego ekranu. A już dalej, w swej publikacji, Lynch przechodzi do tematu kina, porównując je do języka, pozwalającego na przekazanie abstrakcyjnych treści. Podpowiada, że tworząc dzieło, musimy być wierni pierwotnej idei i cały czas dążyć do zgodności z nią.

. . .

Dokończ recenzję pod adresem:

http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/01/w-kolejce-po-wedke-w-pogoni-za-wielka.html

W kolejce po wędkę

Im głębiej, tym lepiej. Szczęście pochodzi z naszego środka, zdaje się mówić Dawid Lynch w swojej książce. Pomysły porównuje do ryb, a pragnienie – do przynęty. Wbrew pozorom, początkowo wcale nie myślał o karierze filmowca, a jego stosunek do medytacji transcendentalnej, której w swym dziele poświęca wiele uwagi, był sceptyczny. Towarzyszyły mu też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Billy Vanna Mary
[Przedpremierowo]

Czy chciałbyś, aby dziewczyna napisała specjalnie dla ciebie minigrę? Dla mnie nigdy żadna nie napisała... Teraz wiem, ile straciłem i jakie to ekskluzywne i rozczulające uczucie!

Gdy jesteś czternastolatkiem, masz prawo, a nawet obowiązek do popełniania błędów. Ci „bezbłędni” nastolatkowie są, moim zdaniem, niewiarygodni i z urzędu podejrzani. Ale spokojnie – w „Niemożliwej fortecy” takowych nie ma…

Historia „Niemożliwej fortecy” rozpoczyna się w maju 1987 r., w czasach, gdy „Bernard Goetz miał proces za zastrzelenie czterech młodych ludzi w podmiejskim pociągu. Gary Hart zrezygnował z kampanii prezydenckiej po przyznaniu się do romansu z Donną Rice. Coraz więcej ludzi umierało na tajemniczą chorobę AIDS.” A Billy Marvin z małego miasteczka Wetbridge, w stanie New Jersey, książkowy protagonista i zarazem narrator, po chwili dodaje: „Nie znałem szczegółów tych historii i tak naprawdę mało mnie obchodziły. Interesowały mnie tylko czasopisma dotyczące oprogramowania komputerowego.” Bo chociaż w szkole radzi sobie bardzo przeciętnie, mając chociażby ogromne problemy z przedmiotem o nazwie „skały i strumienie”, to będąc w domu, z powodzeniem programuje gry wideo na swoim Commodorze 64, jak również nie wyobraża sobie wolnego czasu bez towarzystwa dwóch czternastolatków, swoich kumpli i rówieśników: Alfa (nie tylko imieniem, ale i wyglądem przypominającego słynnego kosmitę z telewizyjnego show) i Clarka (przykuwającego uwagę wszystkich dziewcząt przystojniaka z pewnym fizycznym defektem). Urządzają oni dysputy o popkulturze, maratony z grą Monopoly, nieskończone godziny przed telewizorem, wypady do kina czy beztroskie przejażdżki na rowerze. Sielankę trzech licealistów burzy pojawienie się nowego wydania Playboya, w którym można podziwiać samą Vannę White – ukochaną i dumę wszystkich Amerykanów, prowadzącą popularny program telewizyjny „Koło Fortuny”.

Oczywiście nastolatkowie desperacko chcą zapoznać się z najnowszymi zdjęciami. Ale jest jeden problem: to czasy przed Internetem (i łatwo dostępną pornografią), a żaden sklep nie sprzedaje pisma dla dorosłych nieletnim, tak więc Playboy dla kumpli urasta do rangi Świętego Graala: bezcenny i wręcz niemożliwy do zdobycia. Billy, Alf i Clark wymyślają jeden plan po drugim, aby ujrzeć swój kobiecy ideał. To, co wydawało się łatwą misją, zamienia się w coś, co wydaje się niemożliwe. W swoich próbach dotarcia do nagich zdjęć są tak naiwni, jak zabawni. I oto zaczyna się "Operacja Vanna", dzięki której na drodze Billy’ego pojawia się Mary Zelinsky - córka właściciela pobliskiego sklepu; inteligentna, tak samo jak on kochająca komputery i niezwykle uzdolniona w programowaniu gier. Oboje zatem są nieco zarozumiałymi komputerowymi geekami.

. . .

Pełna recenzja dostępna pod adresem:

http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/01/przedpremierowo-billy-vanna-mary-jason.html

Billy Vanna Mary
[Przedpremierowo]

Czy chciałbyś, aby dziewczyna napisała specjalnie dla ciebie minigrę? Dla mnie nigdy żadna nie napisała... Teraz wiem, ile straciłem i jakie to ekskluzywne i rozczulające uczucie!

Gdy jesteś czternastolatkiem, masz prawo, a nawet obowiązek do popełniania błędów. Ci „bezbłędni” nastolatkowie są, moim zdaniem, niewiarygodni i z urzędu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

26 lat. Tyle minęło od momentu ukazania się pierwszego – dwutomowego - polskiego wydania „Na południe od Brazos” (Państwowy Instytut Wydawniczy). A potem długo, długo nic. Efektem tego książka stała się trudno dostępna, droga i znana jedynie prawdziwym koneserom. Przypadek tej powieści to doskonały przykład na ułomność rodzimego systemu wydawniczego. Cena leciwego wydania dochodziła do cwaniackich kwot, ale przecież wcale nie chodziło o (jej) przełożenie na wysoką jakość dzieła, a jedynie skandalicznie małą liczbę egzemplarzy nad Wisłą. Wreszcie pojawia się wydawnictwo, które coś z tym robi, ratując książkę od zakurzenia, o zapomnieniu nie wspominając. I tak oto laureat Pulitzera z 1985 r. wraca na polskie półki i, mam nadzieję, do polskich domów – mocarny i dopracowany w każdym calu. To prawdziwa literacko-wizualna uczta na wiele dni. To też sposobność, by o książce przypomnieć młodszym pokoleniom – dla nich będzie to absolutna nowość.

Larry McMurtry urodził się w Teksasie, zaś potomkowie jego rodu zapisywali bogate karty kowbojskich tradycji. Od najmłodszych lat ojciec Larry’ego oraz jego wujowie zasypywali go opowieściami o zanikającej epoce Starego Zachodu (kiedy bydło było wypędzane z rodzinnego Teksasu) oraz etosie kowboja. Pisarz miał okazję rozmawiać z ludźmi napełnionymi tamtymi doświadczeniami, stąd też jego pochodzenie oraz rodzinne tradycje wywarły ogromny wpływ na kształt tej powieści. Tłem u McMurtry'ego jest XIX-wieczna Ameryka, już po wojnie secesyjnej. Zaczynamy w Teksasie, krainie kowbojów i bydła. Jego powieść to kronika ówczesnego Pogranicza, wypełniona przemyśleniami na temat tego, jak Stary Zachód powoli, ale nieubłaganie zostaje połknięty przez coraz bardziej zmechanizowaną cywilizację. Jest 1876 r. Przenosimy się do zapomnianego przez Boga Lonesome Dove (tak też brzmi tytuł powieści w oryginale), usytuowanego na zakurzonej równinie niedaleko rzeki Rio Grande. To o wiele mniej niż mieścina, to jedna ulica z pojedynczą kurtyzaną, którą często można spotkać siedzącą w oknie. Co łatwe do przewidzenia, stanowi ona główną – a właściwie jedyną - atrakcję tej grupki zabudowań. Warto też wspomnieć o położeniu ów miejsca: na południu o rzut beretem od Meksyku, zaś na północy wprawdzie już nie tak liczni, ale wciąż niebezpieczni Indianie.

“Nocami powietrze było zupełnie czyste: patrząc w gwiazdy, człowiek mógł się nabawić zawrotu głowy. Chmury widywało się rzadziej niż gotówkę, a gotówka stanowiła wielką rzadkość.”
. . .

Całość dostępna na stronie:

dobrakomplementarne.blogspot.com/2017/12/gus-i-call-i-caa-reszta-larry-mcmurtry.html

26 lat. Tyle minęło od momentu ukazania się pierwszego – dwutomowego - polskiego wydania „Na południe od Brazos” (Państwowy Instytut Wydawniczy). A potem długo, długo nic. Efektem tego książka stała się trudno dostępna, droga i znana jedynie prawdziwym koneserom. Przypadek tej powieści to doskonały przykład na ułomność rodzimego systemu wydawniczego. Cena leciwego wydania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pewnie wielu z Was zaciekawi fakt, że „HEX”, który niedawno pojawił się na półkach polskich księgarń to właściwie druga, można by rzec, zamerykanizowana wersja na wskroś holenderskiego pierwowzoru sprzed 4 lat. Książki różnią się przede wszystkim lokalizacją (zamiast holenderskiej wioski, amerykańskie miasteczko) oraz zakończeniem, nie wspominając już o nieco zmienionych nazwiskach bohaterów. Pierwszy „HEX” spodobał się na tyle, że znaleźli się chętni do przetłumaczenia książki na angielski, co pozwoliło tej historii na zaprezentowanie się szerszemu gronu odbiorców, a samemu autorowi otworzyło drzwi do pomajsterkowania przy swoim oryginale. Uważam, że warto o tym wspomnieć, gdyż takie zabiegi przy beletrystyce nie należą do codzienności. Jak zapewnia autor, jego „HEX 2.0” (sam wychodzi z propozycją takiej nazwy), jest lepszy: bardziej dopracowany i straszniejszy. Niestety nie miałem okazji porównania obu wersji; szkoda też, że po raz kolejny nie dane było polskiemu czytelnikowi zasmakować powieści grozy rozgrywającej się w małym, europejskim kraju, zanurzyć się w rodzinnej „krainie depresji” pisarza. Ale takie to już czasy, gdzie najlepiej sprzedają się mroczne opowieści o amerykańskich miasteczkach. Zatem witajcie w pozornie uroczym Black Spring, usytuowanym nieopodal Nowego Jorku, w dolinie rzeki Hudson.

Mieszkańcy miasteczka żyją normalnym życiem: pracują, uczą się i spotykają wieczorami przy kolacji. Jest tylko jeden problem - ludzie stamtąd są przeklęci, a cała historia sięga XVII w. Wtedy to Katherine została oskarżona o czary i skazana na śmierć; jednak od lat, już jako wiedźma, wędruje po mieście, „ubrana” w łańcuchy, z zaszytymi oczami i ustami. Miasteczko zmieniło się diametralnie, odkąd Katherine po raz pierwszy rozpoczęła swój widmowy spacer. Dziś to grupa w większości świeckich ludzi, nie wierzących już w duchowy świat, a jednak zobowiązanych do zachowania tajemnicy, bo gdyby owa sensacja rozlała się po wielkim świecie, prędzej czy później znalazłby się chętny do uwolnienia wiedźmy i otwarcia jej oczu oraz ust, których spojrzenie i szept, jak twierdzą lokalni, niesie jedynie pewną zgubę. Robią więc, co mogą, czuwając nad poczynaniami Katherine dzięki zaawansowanemu systemowi nadzoru i specjalnie oddelegowanej do tego grupie osób. A wszystko po to, by ukryć wiedźmę przed niemającymi o niczym pojęcia ludźmi z zewnątrz. I było tak przez ponad 350 lat, dopóki wewnątrz grupy nie pojawili się buntownicy gotowi złamać powszechnie obowiązujące zasady bezpieczeństwa: zarówno ci młodsi, jak i starsi.

„HEX” rozpoczyna się całkiem łagodnie i pogodnie, dodając jednocześnie pikanterii do przebiegu wydarzeń, gdy książka powoli ujawnia nieszczęśliwe i tragiczne początki losów przyszłej wiedźmy, zaś klątwa, czyli odroczona w czasie, ale nieunikniona, zemsta Katherine na mieszkańcach Black Spring umościła się bardzo głęboko w psychice samego miasta. Jedno jest pewne – wygląd wiedźmy, szwendającej się po okolicy według sobie tylko znanego harmonogramu, zapada w pamięć.

Pełna recenzja dostępna pod adresem:

http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2017/11/czowieczenstwo-od-najgorszej-strony.html

Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Grabarz Polski:
(http://grabarz.net/thomas-olde-heuvelt-hex-2)

Pewnie wielu z Was zaciekawi fakt, że „HEX”, który niedawno pojawił się na półkach polskich księgarń to właściwie druga, można by rzec, zamerykanizowana wersja na wskroś holenderskiego pierwowzoru sprzed 4 lat. Książki różnią się przede wszystkim lokalizacją (zamiast holenderskiej wioski, amerykańskie miasteczko) oraz zakończeniem, nie wspominając już o nieco zmienionych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Ten dzień zdążył już być na tyle inny od pozostałych, że zaczynał przypominać jakąś senną odyseję; znajdowanie się w dziwnych miejscach, szukanie dziwnych ludzi, śledzenie cienkiego tropu zbiegów okoliczności […]”


Niewielu jest pisarzy, którzy porzucają prozę na rzecz poezji. Wielu czyni odwrotnie, ale nie urodzony w Coventry Philip Larkin – angielski poeta, pisarz i krytyk jazzowy. Biuro Literackie oraz Jacek Dehnel (tłumacz) dołożyli starań, aby polski czytelnik mógł wreszcie zapoznać się z prozatorską twarzą autora, dając nam do ręki jego drugą – po „Jill” - powieść, tj. „Zimowe królestwo”, wydane w ramach serii „Klasyka z Europy”.

Larkina-poetę, czyli, jak donosi tłumacz, „wysokiego, nieszczególnie urodziwego mężczyznę w średnim wieku”, mogliście znać już wcześniej za sprawą jego tomików, natomiast Larkina-prozaika, czyli „zakompleksionego dwudziestoparolatka, który wymigał się od poboru dzięki słabemu wzrokowi”, macie okazję dopiero poznać. „Zimowe królestwo” daje zatem doskonałą sposobność, aby przyjrzeć się zupełnie różnemu Larkinowi, który jest rówieśnikiem części swoich książkowych bohaterów, a jego rodzinne miasto, w czasie gdy kończy swoje dzieło (1947 r.), wciąż krwawi po wojnie. Ale wojna w książce to nie stan zniszczeń, lecz stan ducha. Larkin z jednej strony zabiera nas w podróż do innej epoki, a z drugiej, porusza tematy wciąż dziś aktualne.

[Po pierwsze, cudzoziemka; po drugie, Katherine] Protagonistką jest Katherine, tymczasowa pomoc biblioteczna, która od około dwóch lat – z powodu wybuchu II wojny światowej - mieszka w Anglii, najpierw w Londynie, a obecnie w jakimś bliżej nieokreślonym, średniej wielkości, angielskim mieście, wynajmując mieszkanko na strychu. Wcześniej zaś (sześć lat temu) była tu – jako szesnastolatka - na wakacjach, zaproszona przez rodzinę Fennelów, a konkretnie przez będącego jej rówieśnikiem Robina.

„Samotnie mieszkająca, milcząca panna Lind” (choć to nie jest jej prawdziwe nazwisko) to cudzoziemka z wyraźnie obcym akcentem, która nie zna tu nikogo na tyle dobrze, by powiedzieć o nim: „ktoś więcej niż znajomy”. Pozostaje jedynie niezasymilowanym z resztą Anglików i niedocenianym ciałem obcym, które nadal nie do końca rozumie miejscowych, i nie chodzi tu wcale o aspekt językowy. Kobieta za wszystko czuje się winna i przeprasza, daje sobą pomiatać i wysłuchiwać pod swoim adresem nieprzyjemnych komentarzy. A gdy już próbuje się otworzyć na ludzi, oni okazują się niewdzięczni, nie traktują jej poważnie.

„Pragnęła ponad wszystko nikomu nie przeszkadzać i nie zwracać na siebie uwagi”

Co ciekawe, prawdziwe nazwisko bohaterki, nazwa obecnie zamieszkiwanego przez nią miasta oraz jej narodowość są nieznane, choć tego ostatniego czytelnik zapewne może się domyślić, czytając uważnie książkę.

[Fabuła] „Zimowe królestwo” to nie tylko jeden zimowy dzień, czyli dosłownie kilkanaście godzin, z życia dwudziestoparoletniej Katherine. To też reminiscencja z jej pierwszego, wakacyjnego, pobytu w Anglii.

Książka zaczyna się dość niepozornie: protagonistka ma odprowadzić chorą koleżankę z pracy do domu. Od tego punktu zaczyna się osobliwy, pełen zbiegów okoliczności, dzień. Ponadto Katherine od jakiegoś czasu próbuje odnowić kontakt z odwiedzoną kiedyś rodziną Fennelów. Fabuła wprawdzie rozwija się stosunkowo powoli, ale, zapewniam Was, wciąga.

Pełna recenzja dostępna pod adresem:

http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2017/11/cudzoziemka-philip-larkin-zimowe.html

„Ten dzień zdążył już być na tyle inny od pozostałych, że zaczynał przypominać jakąś senną odyseję; znajdowanie się w dziwnych miejscach, szukanie dziwnych ludzi, śledzenie cienkiego tropu zbiegów okoliczności […]”


Niewielu jest pisarzy, którzy porzucają prozę na rzecz poezji. Wielu czyni odwrotnie, ale nie urodzony w Coventry Philip Larkin – angielski poeta, pisarz i...

więcej Pokaż mimo to