-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik235
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
Zdumiewające, jak mocno przekaz wizualny potrafi wpłynąć na rozsądek. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam pierwszy tom cyklu o sir Richardzie Francisie Burtonie, napisanego przez Marka Hoddera, byłam gotowa brać tę książkę w ciemno, kierując się przekonaniem (mającym niekiedy opłakane skutki), że coś tak pięknego musi być dobre. Było. Nie mniejsze wrażenie zrobiła na mnie okładka trzeciej części – Wyprawa w Góry Księżycowe. Niepokojąco obcy widok sprawił, że dostałam gęsiej skórki.
Rozkaz Jego Wysokości oraz premiera Palmerstona jest jasny – podróżnik ma za zadanie dobrzeć do źródła Nilu i zdobyć Oko Naga, gdyż prawdopodobnie tam właśnie się ono znajduje. Co prawda przełożonym Richarda niespecjalnie zależy na odkryciu, gdzie owa rzeka się zaczyna, ale Burton nie może być niezadowolony. Nie tylko przysłuży się ojczyźnie, ma szansę spełnić swe marzenie – raz jeszcze zmierzyć się z Afryką i wskazać miejsce narodzin największej rzeki tego kontynentu. Wyprawa zapowiada się na trudną, ale satysfakcjonującą. Jednak wygląda na to, że wkrótce Burton i jego towarzysze więcej niż pożałują, że w ogóle wyruszyli.
W poprzednich częściach byłam zachwycona klimatem powieści – brudny, chory Londyn buchał trującą mgłą prosto w moją twarz, nigdy nie pozwalając mi na złapanie świeżego powietrza. Tym razem akcja szybko przenosi się na otwarte tereny i nawet jeśli pojawiła się myśl, że ta mroczna, niepokojąca atmosfera się ulotni, została ona bezlitośnie stłamszona nim w ogóle wykiełkowała. Afryka okazała się dużo bardziej przerażająca niż stolica Imperium – zdawała się stać nad bohaterami jak kat, dumający nad pytaniem czym i kogo dziś wykończę? A wachlarz możliwości był zaiste ogromny.
Wędrówka była miejscami tak męcząco jednostajna... i było to doświadczenie niewiarygodne. Pierwszy raz w życiu byłam zafascynowana czymś tak obrzydliwie monotonnym! Kompania szła, szła, szła i szła, garść komarów, potem szła jeszcze trochę, noga za nogą, krok za krokiem, znowu robactwo i ostatnia partia iścia, a wszystko przetykane potyczkami z wrogami i zwrotami fabularnymi. Niesamowite, z jaką łatwością autor przekuł te w założeniu nudne fragmenty wędrówki na coś interesującego. Nie było wybuchów, strzelania i cycków, było za to bolesne zmęczenie, palący gorąc za dnia i przeszywające zimno nocą, owady tnące każdy kawałek skóry i rosnące wrażenie, że coś jest bardzo nie w porządku. Ale co? Nikt nie wiedział... albo nie pamiętał.
Ponadto bardzo podobał mi się zabieg z podzieleniem rozdziałów na dwie narracje – jedną z przeszłości, a drugą z przyszłości Burtona, zaś owa przeszłość w zasadzie jest jego teraźniejszością. (Trochę dziwnie to tłumaczę, wiem). Efekt był niezwykły – aż do końca, czyli spojenia dwóch w jedność, nie byłam pewna, co i dlaczego właściwie się dzieje, zwłaszcza że przyszły Burton cierpi na poważny zanik pamięci. Za to za każdym razem irytowałam się, gdy autor wyprzedzał wydarzenia przeszłe/teraźniejsze i w przyszłości ujawniał, co zaraz stanie się w przeszłości/teraźniejszości, np. Richard przypominał sobie czyjąś śmierć, lecz nie została ona jeszcze opisana. Czy to co piszę jest w ogóle zrozumiałe? Babranie się w czasie zawsze przysparza problemów...
A propos samego zakończenia – pozostawiło po sobie pewien niedosyt, odnoszę wrażenie, że czegoś brakuje, jakiegoś zdecydowania, jakby nie została zagrana ostatnia nuta w utworze. Coś mi nie pasuje, ale nie mam pojęcia co. Mimo to nadal jestem zachwycona tą powieścią – kawał świetnego steampunku.
Zdumiewające, jak mocno przekaz wizualny potrafi wpłynąć na rozsądek. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam pierwszy tom cyklu o sir Richardzie Francisie Burtonie, napisanego przez Marka Hoddera, byłam gotowa brać tę książkę w ciemno, kierując się przekonaniem (mającym niekiedy opłakane skutki), że coś tak pięknego musi być dobre. Było. Nie mniejsze wrażenie zrobiła na mnie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Magia i nadnaturalność umieszczone w zwykłym świecie zawsze mnie pociągały – jako dzieciak marzyłam, by wokół mnie działo się coś niezwykłego. Nie musiałam nawet uczestniczyć w tych wydarzeniach, wystarczyłaby mi sama możliwość przyglądania się. Nic dziwnego, że gdy podrosłam i odkryłam urban fantasy, zakochałam się na zabój w tym gatunku. A nie da się go kochać bez zapoznania się z książkami Patricii Briggs. W tym wypadku pod lupę dostał się Wilczy trop, pierwsza cześć cyklu Alfa i Omega.
Ostatnio miałam czytelniczy zastój, którego za nic nie mogłam pokonać. Męczyłam się nad każdym tekstem, jaki wpadł mi w ręce, nie chciało mi się czytać, ba!, nawet od dłuższego czasu nie było mnie w księgarni, gdzie zwykle przychodzę, by zapłakać nad tymi wszystkimi wspaniałościami i pomodlić się do bogów portfela o zastrzyk gotówki. (Jeszcze nie zdarzyło im się mnie wysłuchać). Ale kiedy wzięłam w ręce Wilczy trop i popatrzyłam na niego, on popatrzył na mnie. I zanim zdążyłam mrugnąć, byłam już za połową.
Intryga nie była dla mnie specjalnie porywająca czy zaskakująca, ale prawdopodobnie to wina narracji trzecioosobowej, przedstawiającej kilka punktów widzenia – informacje zebrane od bohaterów pozwoliły mi szybko domyślić się, kto pełni funkcję tego złego i jakie ma zamiary, ale przyjemnie było obserwować, jak postaci po omacku błąkają się we mgle. Wyglądało to bardzo naturalnie, gdyż cała wina leżała po stronie braku porozumienia i personalnych uprzedzeń, które utrudniały kontakt. Nie zniesmaczyło mnie, że tyle czasu zajęło im domyślenie się, o co chodzi, jak to nierzadko bywa. Po prostu nie istniała możliwość zorientowania, co jest nie tak.
Według mnie o wiele bardziej interesującym aspektem tej powieści są protagoniści.
Główna bohaterka jest kobietą, którą wbrew jej woli zamieniono w wilkołaka. Przyczyna była prosta – wszystko wskazywało na to, że Anna Latham jest Omegą, czyli wilkiem wymykającym się wszelkim regułom stada i zarazem spajającym wszystko razem. Jednak jej alfa nie chce, by wiedziała o swojej mocy, o niezależności wobec wszelkich rozkazów, więc pozwala na dręczenie jej przez brutalnego członka sfory. Stłamszoną Annę odnajduje Charles Cornick i po wyrwaniu jej z rąk stada na wzór rycerza na białym koniu, pokazuje jej, co znaczy bycie Omegą. Od tej chwili Czytelnik ma okazję obserwować przemianę tej postaci – która jest absolutnie niesamowita! I postać, i przemiana. Poznałam Annę jako zamkniętą w sobie, strachliwą kobietę, a pożegnałam osobę, która na moich oczach zaczęła odzyskiwać dawną wiarę w swoje możliwości. Autorka bardzo zręcznie przedstawiła ten proces – żadnej gwałtowności czy pośpiechu, bohaterka powoli, żmudnie, z ogromnym wysiłkiem odbudowuje swoje dawne ja; nierzadko się cofa, zmuszona do tego strachem, który ma uzasadnienie tylko w jej głowie.
I teraz pomyślcie o Charlesie Cornicku – po Marroku to prawdopodobnie najbardziej dominujący wilkołak w Stanach, bezwzględny egzekutor, specjalista od mokrej roboty, oszczędny w słowach i działaniach, śmiercionośna broń jego ojca. Alfa, który poczuł… niepowstrzymany pociąg do Omegi. O ile Charles miejscami mnie irytował, to związek między tą dwójką okazał się intrygujący, głównie ze względu na fakt, że tak bardzo wydają się do siebie nie pasować. Chociaż ich wilki już się zaakceptowały, to ludzie muszą jeszcze wiele się nauczyć o sobie nawzajem – metodą prób, błędów, milczenia, domysłów i często nieumyślnego ranienia tej drugiej strony.
Wilczy trop to świetny początek serii, który nie dość, że przełamał mój czytelniczy marazm, to narobił mi smaku na kolejne części. Chyba już teraz sięgnę po oryginały, by ugasić to pragnienie…
Magia i nadnaturalność umieszczone w zwykłym świecie zawsze mnie pociągały – jako dzieciak marzyłam, by wokół mnie działo się coś niezwykłego. Nie musiałam nawet uczestniczyć w tych wydarzeniach, wystarczyłaby mi sama możliwość przyglądania się. Nic dziwnego, że gdy podrosłam i odkryłam urban fantasy, zakochałam się na zabój w tym gatunku. A nie da się go kochać bez...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mój pierwszy realny kontakt ze steampunkiem zaczął się od książek Marka Hoddera oraz anime Full Metal Alchemist, ale zawsze podobały mi się te klimaty. Ciekawiły mnie zarówno ze względów estetycznych, jak i… pseudonaukowych – fascynowała mnie wizja świata podobnego do naszego, lecz równocześnie tak innego. Nie wiedziałam tylko, gdzie szukać, a jak już ktoś podrzucił mi jakieś tytuły, to musiałam je odkładać i odkładać, bo zawsze były pilniejsze pozycje (jak choćby lektury szkolne, niech to zaraza). A potem w moje pokraczne łapki wpadł Czas ognia, czas krwi Marcina Rusnaka. Wpadł niemal dosłownie, potraktowałam to zatem jako znak od niebios.
Książka ta zbiór opowiadań połączonych ściślej, niż mogłoby się to na początku wydawać. Ich bohaterem jest Filip Saggo, młody czarownik błąkający się po świecie najpierw dla przyjemności i w poszukiwaniu samego siebie, a potem w celu poznania tożsamości i ukarania zdrajcy, który wydał austriackiej Inkwizycji jego wiedeńskich gospodarzy, również magów. Jednak w drodze do prawdy Filip wpada w całe bagno prolemów, chociaż ze wszystkich sił stara się omijać grząski grunt – to ten typ człowieka, do którego kłopoty lgną jak słodkie kociaki. Kociaki o ostrych pazurach i zębach.
Może na początek o samym Filipie – naprawdę polubiłam tego gościa i dopingowałam mu od początku do końca. Jest w nim coś, co mnie urzeka – może fakt, że jako mężczyzna imponującej postury i o niespecjalnie przyjaznym wyglądzie jest zarazem… niewymownie uroczy. Ten przerażający olbrzym i groźny mag się rumieni, czasem zapomina języka w gębie, bywa niezdarny, a do tego ma tak przyjemny sposób bycia, że nie było siły na powstrzymanie mojej sympatii. Gdyby Filip istniał i mnie znał, wręcz by się w niej utopił. Niektórzy mogą się skrzywić na taki opis postaci – pod jego wpływem w umyśle może skrystalizować się obraz fajtłapy i mazgaja, ale nic bardziej mylnego. Filip może i nie jest duszą towarzystwa, ale potrafi podejmować szybkie, logiczne decyzje, nie waha się zaryzykować, często także swoim życiem. Wyszedł bardzo realistycznie – jako mag żyjący w niebezpiecznych czasach, musi posiadać podobne cechy, bez nich nie przetrwałby tygodnia. Tylko w kontaktach międzyludzkich nie idzie mu tak dobrze, jak by chciał. Narracja jest pierwszoosobowa, więc inni bohaterowie są przedstawieni przez pryzmat spojrzenia Filipa, ale wyszli nie gorzej niż on sam. Wyraziści, z jasno określonymi charakterami, ale kryjący najlepsze przed innymi, także Filipem.
W powieściach (i nie tylko) często można spotkać tzw. Mary Sue, czyli po prostu wiodącą postać, która potrafi wszystko, jest cudowna, wspaniała, najmądrzejsza, najpiękniejsza i najpotężniejsza. Przyznam, że gdy siadam do czytania książek, gdzie myślą przewodnią są nadnaturalne moce, zawsze odczuwam pewien lęk – bo nie znoszę, gdy autor prezentuje właśnie taką Mary Sue, psuje mi to całą radość z poznawania jego opowieści. Ów strach towarzyszył mi także, gdy zagłębiałam się w Czas ognia, czas krwi, ale szybko mnie opuścił. Magia jest tutaj potężną siłą, ale nie da się załatwić za jej pomocą wszystkich spraw, trzeba pogłówkować, pobiegać, zmęczyć się trochę i nierzadko ostatecznie sięgnąć do zdobyczy techniki, by dotrzeć do upragnionego celu. Bohaterowie nie mogą zrobić więcej, niż potrafią, chociaż widziałam wiele sytuacji, w których lekkie nagięcie tej zasady ułatwiłoby wszystko. I gęba mi się wówczas śmiała.
Zwłaszcza, że cały czas czułam powiew steampunku. Przyjemny, nienachalny, jak lekka bryza, poszerzał mój uśmiech – naprawdę lubię te klimaty – zwłaszcza że nie znalazłam bzdur w stylu włączenie światła w quasi-średniowiecznym uniwersum (tak, tak, dobrze widzicie, takie kwiatki potrafią wyrosnąć. Zwątpiłam wtedy). Sugerując się opisem z tylnej okładki, oczekiwałam mocniej zarysowanej atmosfery, ale nie wyszło źle; chociaż ja wstrzymałabym się przed użyciem określenia steampunk. Akcja powieści po prostu ma miejsce w dziewiętnastym wieku i tylko jedno opowiadanie miało wyraźny element wieku pary – mechaniczna kobieta.
Sama historia Filipa nie obfitowała w zwroty akcji i szaleńczy bieg na łeb, na szyję, wszystko szło własnym torem, przyśpieszając lub zwalniając w odpowiednich momentach. Kilka rzeczy udało mi się przewidzieć już na początku, zaś inne okazały się zagadką; wywęszyłam materiał na następną część i nie mogę się doczekać, czy moje przewidywania były słuszne. Czas ognia, czas krwi to przyjemna lektura, potrafi zaintrygować i skłonić do rozmyślań, ale nie wywołała fajerwerków. W sam raz, żeby poczytać przed snem albo autobusie/tramwaju/pociągu, zwłaszcza że dobrze leży w dłoni.
Mój pierwszy realny kontakt ze steampunkiem zaczął się od książek Marka Hoddera oraz anime Full Metal Alchemist, ale zawsze podobały mi się te klimaty. Ciekawiły mnie zarówno ze względów estetycznych, jak i… pseudonaukowych – fascynowała mnie wizja świata podobnego do naszego, lecz równocześnie tak innego. Nie wiedziałam tylko, gdzie szukać, a jak już ktoś podrzucił mi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z Peterem Wattsem zapoznałam się poprzez trylogię Ryfterów i tak mnie ona zainteresowała, że postanowiłam bliżej przyjrzeć się twórczości tego pana. Zresztą po burzy, jaką wywołało Ślepowidzenie, warto orientować się, co w trawie piszczy. Ale na pierwszy ogień poszła Odtrutka na optymizm, oferowana przez wydawnictwo MAG.
Tytuł dość jednoznacznie sugeruje, że optymizm jest trucizną i to najprawdopodobniej śmiertelną, skoro mowa jest o antidotum. Brzmi dezorientująco, prawda? W końcu optymizm to coś pozytywnego, rozświetlającego nawet najbardziej ponure chwile. Nie u Wattsa – z pozytywnym podejściem w jego maleńkich, mrocznych światach nie przeżyjesz dnia. Tylko oczekiwanie najgorszego pomoże w przetrwaniu czy po prostu zachowaniu zdrowych zmysłów. Wyraźnie widać to w pierwszym opowiadaniu, Nimbus – w realiach, w których inteligentne, niezwykle potężne chmury wzięły się za wymierzanie ludzkości sprawiedliwości za te wszystkie lata uciskania Matki Ziemi, trudno zachować nadzieję na lepsze jutro. Zwłaszcza, że chmury sądzenie zaczęły od wydarzeń, które miały miejsce wieki temu, więc nie zapowiada się, by szybko skończyły.
Autor kreuje przed czytelnikami niezbyt wesołe wizje rzeczywistości, nie oszczędzając absolutnie nikogo przed nieszczęściami. Całkiem sprawiedliwie, ponieważ w większości przypadków to ludzie sami zgotowali sobie nawzajem piekło albo przyczynili się znacząco do jego powstania wokół. I chociaż bohaterowie desperacko usiłują uniknąć wypicia piwa, jakie nawarzyli, prędzej czy później spotyka ich klęska. Zaś klęska ta jest iście spektakularna, opisana tak plastycznie, że następnym razem trzy razy się zastanowię, jeśli przyjdzie mi do głowy postąpić w podobny sposób, co postaci – w jakiejkolwiek dziedzinie życia. Utknęły mi w umyśle te ponure perspektywy i odzywają się pełnym głosem, kiedy tylko podnoszę wzrok na półkę nad biurkiem, gdzie Odtrutka stoi w pełni chwały.
Watts sięgnął w swoich opowiadaniach po tematy, które mogą zniechęcać niektórych czytelników, między innymi wiarę; przedstawił ją w sposób surowo naukowy, jako uczucie zależne wyłącznie od fragmentu mózgu. Ale to nie ów kontrowersyjny motyw przewodni był najważniejszy; o wiele istotniejsza była gwałtowna i niespodziewana, lecz wciąż wiarygodna przemiana głównego bohatera, jaka dokonała się na zaledwie kilkunastu stronach. Niesamowite, że w tak krótkim czasie Wattsowi udało się tak dobrze przedstawić tę metamorfozę – wciąż nie mogę wyjść z podziwu. Jest coś fascynującego w sposobie, w jaki ten człowiek wchodzi do głów swoich postaci i rozpościera przed Czytelnikiem ich najgłębiej skrywane myśli, emocje, cechy. Nic nie pozostaje tajemnicą; każdy zostaje rozłożony na części pierwsze, sprezentowany publiczności i opisany w najdrobniejszych, najmroczniejszych, najbrzydszych szczegółach.
Bazując na Ryfterach, oczekiwałam solidnej porcji ciemności, ciężkiego, brutalnego klimatu i rozgrzebanych mentalnych flaków, a dostałam wiele, wiele więcej. Jednak odnoszę wrażenie, że Peter Watts dużo lepiej spisuje się w powieściach niż krótkich formach, choć i te idą mu po mistrzowsku. Nie pozostaje mi nic innego, jak zabrać się za jego inne powieści i przekonać się, czy moje odczucia są słuszne. Jeśli tak… cóż, Odtrutka na optymizm wylądowała wśród ulubionych.
Z Peterem Wattsem zapoznałam się poprzez trylogię Ryfterów i tak mnie ona zainteresowała, że postanowiłam bliżej przyjrzeć się twórczości tego pana. Zresztą po burzy, jaką wywołało Ślepowidzenie, warto orientować się, co w trawie piszczy. Ale na pierwszy ogień poszła Odtrutka na optymizm, oferowana przez wydawnictwo MAG.
więcej Pokaż mimo toTytuł dość jednoznacznie sugeruje, że optymizm jest...