Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Uwielbiam Eugeniusza Dębskiego. Pierwszym powodem jest fakt, iż jedna z jego książek ponownie zachęciła mnie do czytania książek (szczególnie fantastycznych), gdy kilka lat temu złapałam jakąś blokadę i za nic nie mogłam jej przeskoczyć. Co prawda Hell-P nie jest tą powieścią, ale siadłam doń z porównywalnym dreszczykiem. Jakbym wracała do przyjaciela, z którym nie widziałam się szmat czasu.

Przyznam ze smutkiem, że dawno nic Dębskiego nie czytałam, i zapomniałam, dlaczego tak mocno się w jego prozie zakochałam. Ale już pierwsze kilka stron przywołało te same wrażenia, co kiedyś, i wpadłam na nowo. Autor ma tak nietuzinkowy styl, że mogę zaryzykować, że poznałabym go w gąszczu innych opowiadań, choćby były ich setki. Albo przynajmniej pomyślała hmm, ten koleś pisze strasznie podobnie do mojego ulubionego pisarza! Mnóstwo gier słownych i określeń, które pozornie do siebie nie pasują, ale po wprowadzeniu ich w życie, czy raczej myśli lub mowę bohaterów, sytuacja staje się przeciwna. Nie przepadam za potocznymi wyrażeniami, ale w Hell-P wszystkie są bardzo... na miejscu.

Ta postać nie mogła tego powiedzieć inaczej, to jej sposób mówienia, zależny od charakteru, pochodzenia, a także okoliczności. Podczas gwałtownych zdarzeń, w napiętej atmosferze obelżywe, nieskomplikowane słowa i suche jak pustynia żarty wydają się znacznie bardziej prawdopodobne i naturalne niż podniosłe oświadczenia. Rozładowują napięcie i w powieści, i w czytelniku. Kiedy Kamil Stochard i Jerzy-Jerry Wilmowsky pokładali się ze śmiechu, ja też się śmiałam, choć niezbyt było z czego. Mogło to być nieco niekomfortowe dla współlokatorki, bo kiedy próbowałam jej wytłumaczyć przyczynę mojego rozbawienia, nie udawało mi się za wiele wykrztusić. Nawet jeśli wyplułam z siebie kilka sensownych zdań, wyjaśnienia nie spotykały się z podobną wesołością.

Nie rozumiem, dlaczego.

Sporo pamiętałam z tej historii i bałam się, że zwłaszcza znajomość zakończenia będzie mi zawadzać. Wracały do mnie przełomowe momenty, ale drobnostki także. Na szczęście nie stanowiło to żadnego problemu, wprost przeciwnie; cieszyłam się jak dziecko, uzupełniając brakujące miejsca pomiędzy fragmentami. Powieść wciąga jak bagno i zanim się obejrzałam, była już skończona, zostawiając mnie z pustymi rękami i chęcią na więcej. I więcej. I jeszcze trochę więcej.

Chyba jestem na kacu czytelniczym. Jako klina mogę wykorzystać inne powieści Dębskiego, ale jak znam życie, to pociągnie za sobą nawet większe pragnienie.

Drugiej części serii nie ruszę, chociaż mam. Z poprzedniego wydania najgorzej zapisała się w mojej pamięci korekta, czy raczej jej brak. Napotykałam całą masę literówek, które raz po raz zatruwały przyjemność czytania. Zaś w Hell-P od Piaskuna ani razu moja uwaga nie została przyciągnięta przez jakieś niedopracowania. O okładkach można szeroko dyskutować (zresztą, mam wrażenie, że to jeden z najchętniej poruszanych przez fanów tematów, i wszyscy zazwyczaj są wyjątkowo zgodni...), mnie podobają się tak samo.

Cieszę się z tego drugiego wydania. I cieszę się, że je mam.

Uwielbiam Eugeniusza Dębskiego. Pierwszym powodem jest fakt, iż jedna z jego książek ponownie zachęciła mnie do czytania książek (szczególnie fantastycznych), gdy kilka lat temu złapałam jakąś blokadę i za nic nie mogłam jej przeskoczyć. Co prawda Hell-P nie jest tą powieścią, ale siadłam doń z porównywalnym dreszczykiem. Jakbym wracała do przyjaciela, z którym nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z Peterem Wattsem zapoznałam się poprzez trylogię Ryfterów i tak mnie ona zainteresowała, że postanowiłam bliżej przyjrzeć się twórczości tego pana. Zresztą po burzy, jaką wywołało Ślepowidzenie, warto orientować się, co w trawie piszczy. Ale na pierwszy ogień poszła Odtrutka na optymizm, oferowana przez wydawnictwo MAG.

Tytuł dość jednoznacznie sugeruje, że optymizm jest trucizną i to najprawdopodobniej śmiertelną, skoro mowa jest o antidotum. Brzmi dezorientująco, prawda? W końcu optymizm to coś pozytywnego, rozświetlającego nawet najbardziej ponure chwile. Nie u Wattsa – z pozytywnym podejściem w jego maleńkich, mrocznych światach nie przeżyjesz dnia. Tylko oczekiwanie najgorszego pomoże w przetrwaniu czy po prostu zachowaniu zdrowych zmysłów. Wyraźnie widać to w pierwszym opowiadaniu, Nimbus – w realiach, w których inteligentne, niezwykle potężne chmury wzięły się za wymierzanie ludzkości sprawiedliwości za te wszystkie lata uciskania Matki Ziemi, trudno zachować nadzieję na lepsze jutro. Zwłaszcza, że chmury sądzenie zaczęły od wydarzeń, które miały miejsce wieki temu, więc nie zapowiada się, by szybko skończyły.

Autor kreuje przed czytelnikami niezbyt wesołe wizje rzeczywistości, nie oszczędzając absolutnie nikogo przed nieszczęściami. Całkiem sprawiedliwie, ponieważ w większości przypadków to ludzie sami zgotowali sobie nawzajem piekło albo przyczynili się znacząco do jego powstania wokół. I chociaż bohaterowie desperacko usiłują uniknąć wypicia piwa, jakie nawarzyli, prędzej czy później spotyka ich klęska. Zaś klęska ta jest iście spektakularna, opisana tak plastycznie, że następnym razem trzy razy się zastanowię, jeśli przyjdzie mi do głowy postąpić w podobny sposób, co postaci – w jakiejkolwiek dziedzinie życia. Utknęły mi w umyśle te ponure perspektywy i odzywają się pełnym głosem, kiedy tylko podnoszę wzrok na półkę nad biurkiem, gdzie Odtrutka stoi w pełni chwały.

Watts sięgnął w swoich opowiadaniach po tematy, które mogą zniechęcać niektórych czytelników, między innymi wiarę; przedstawił ją w sposób surowo naukowy, jako uczucie zależne wyłącznie od fragmentu mózgu. Ale to nie ów kontrowersyjny motyw przewodni był najważniejszy; o wiele istotniejsza była gwałtowna i niespodziewana, lecz wciąż wiarygodna przemiana głównego bohatera, jaka dokonała się na zaledwie kilkunastu stronach. Niesamowite, że w tak krótkim czasie Wattsowi udało się tak dobrze przedstawić tę metamorfozę – wciąż nie mogę wyjść z podziwu. Jest coś fascynującego w sposobie, w jaki ten człowiek wchodzi do głów swoich postaci i rozpościera przed Czytelnikiem ich najgłębiej skrywane myśli, emocje, cechy. Nic nie pozostaje tajemnicą; każdy zostaje rozłożony na części pierwsze, sprezentowany publiczności i opisany w najdrobniejszych, najmroczniejszych, najbrzydszych szczegółach.

Bazując na Ryfterach, oczekiwałam solidnej porcji ciemności, ciężkiego, brutalnego klimatu i rozgrzebanych mentalnych flaków, a dostałam wiele, wiele więcej. Jednak odnoszę wrażenie, że Peter Watts dużo lepiej spisuje się w powieściach niż krótkich formach, choć i te idą mu po mistrzowsku. Nie pozostaje mi nic innego, jak zabrać się za jego inne powieści i przekonać się, czy moje odczucia są słuszne. Jeśli tak… cóż, Odtrutka na optymizm wylądowała wśród ulubionych.

Z Peterem Wattsem zapoznałam się poprzez trylogię Ryfterów i tak mnie ona zainteresowała, że postanowiłam bliżej przyjrzeć się twórczości tego pana. Zresztą po burzy, jaką wywołało Ślepowidzenie, warto orientować się, co w trawie piszczy. Ale na pierwszy ogień poszła Odtrutka na optymizm, oferowana przez wydawnictwo MAG.

Tytuł dość jednoznacznie sugeruje, że optymizm jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zdumiewające, jak mocno przekaz wizualny potrafi wpłynąć na rozsądek. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam pierwszy tom cyklu o sir Richardzie Francisie Burtonie, napisanego przez Marka Hoddera, byłam gotowa brać tę książkę w ciemno, kierując się przekonaniem (mającym niekiedy opłakane skutki), że coś tak pięknego musi być dobre. Było. Nie mniejsze wrażenie zrobiła na mnie okładka trzeciej części – Wyprawa w Góry Księżycowe. Niepokojąco obcy widok sprawił, że dostałam gęsiej skórki.

Rozkaz Jego Wysokości oraz premiera Palmerstona jest jasny – podróżnik ma za zadanie dobrzeć do źródła Nilu i zdobyć Oko Naga, gdyż prawdopodobnie tam właśnie się ono znajduje. Co prawda przełożonym Richarda niespecjalnie zależy na odkryciu, gdzie owa rzeka się zaczyna, ale Burton nie może być niezadowolony. Nie tylko przysłuży się ojczyźnie, ma szansę spełnić swe marzenie – raz jeszcze zmierzyć się z Afryką i wskazać miejsce narodzin największej rzeki tego kontynentu. Wyprawa zapowiada się na trudną, ale satysfakcjonującą. Jednak wygląda na to, że wkrótce Burton i jego towarzysze więcej niż pożałują, że w ogóle wyruszyli.

W poprzednich częściach byłam zachwycona klimatem powieści – brudny, chory Londyn buchał trującą mgłą prosto w moją twarz, nigdy nie pozwalając mi na złapanie świeżego powietrza. Tym razem akcja szybko przenosi się na otwarte tereny i nawet jeśli pojawiła się myśl, że ta mroczna, niepokojąca atmosfera się ulotni, została ona bezlitośnie stłamszona nim w ogóle wykiełkowała. Afryka okazała się dużo bardziej przerażająca niż stolica Imperium – zdawała się stać nad bohaterami jak kat, dumający nad pytaniem czym i kogo dziś wykończę? A wachlarz możliwości był zaiste ogromny.

Wędrówka była miejscami tak męcząco jednostajna... i było to doświadczenie niewiarygodne. Pierwszy raz w życiu byłam zafascynowana czymś tak obrzydliwie monotonnym! Kompania szła, szła, szła i szła, garść komarów, potem szła jeszcze trochę, noga za nogą, krok za krokiem, znowu robactwo i ostatnia partia iścia, a wszystko przetykane potyczkami z wrogami i zwrotami fabularnymi. Niesamowite, z jaką łatwością autor przekuł te w założeniu nudne fragmenty wędrówki na coś interesującego. Nie było wybuchów, strzelania i cycków, było za to bolesne zmęczenie, palący gorąc za dnia i przeszywające zimno nocą, owady tnące każdy kawałek skóry i rosnące wrażenie, że coś jest bardzo nie w porządku. Ale co? Nikt nie wiedział... albo nie pamiętał.

Ponadto bardzo podobał mi się zabieg z podzieleniem rozdziałów na dwie narracje – jedną z przeszłości, a drugą z przyszłości Burtona, zaś owa przeszłość w zasadzie jest jego teraźniejszością. (Trochę dziwnie to tłumaczę, wiem). Efekt był niezwykły – aż do końca, czyli spojenia dwóch w jedność, nie byłam pewna, co i dlaczego właściwie się dzieje, zwłaszcza że przyszły Burton cierpi na poważny zanik pamięci. Za to za każdym razem irytowałam się, gdy autor wyprzedzał wydarzenia przeszłe/teraźniejsze i w przyszłości ujawniał, co zaraz stanie się w przeszłości/teraźniejszości, np. Richard przypominał sobie czyjąś śmierć, lecz nie została ona jeszcze opisana. Czy to co piszę jest w ogóle zrozumiałe? Babranie się w czasie zawsze przysparza problemów...

A propos samego zakończenia – pozostawiło po sobie pewien niedosyt, odnoszę wrażenie, że czegoś brakuje, jakiegoś zdecydowania, jakby nie została zagrana ostatnia nuta w utworze. Coś mi nie pasuje, ale nie mam pojęcia co. Mimo to nadal jestem zachwycona tą powieścią – kawał świetnego steampunku.

Zdumiewające, jak mocno przekaz wizualny potrafi wpłynąć na rozsądek. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam pierwszy tom cyklu o sir Richardzie Francisie Burtonie, napisanego przez Marka Hoddera, byłam gotowa brać tę książkę w ciemno, kierując się przekonaniem (mającym niekiedy opłakane skutki), że coś tak pięknego musi być dobre. Było. Nie mniejsze wrażenie zrobiła na mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Magia i nadnaturalność umieszczone w zwykłym świecie zawsze mnie pociągały – jako dzieciak marzyłam, by wokół mnie działo się coś niezwykłego. Nie musiałam nawet uczestniczyć w tych wydarzeniach, wystarczyłaby mi sama możliwość przyglądania się. Nic dziwnego, że gdy podrosłam i odkryłam urban fantasy, zakochałam się na zabój w tym gatunku. A nie da się go kochać bez zapoznania się z książkami Patricii Briggs. W tym wypadku pod lupę dostał się Wilczy trop, pierwsza cześć cyklu Alfa i Omega.

Ostatnio miałam czytelniczy zastój, którego za nic nie mogłam pokonać. Męczyłam się nad każdym tekstem, jaki wpadł mi w ręce, nie chciało mi się czytać, ba!, nawet od dłuższego czasu nie było mnie w księgarni, gdzie zwykle przychodzę, by zapłakać nad tymi wszystkimi wspaniałościami i pomodlić się do bogów portfela o zastrzyk gotówki. (Jeszcze nie zdarzyło im się mnie wysłuchać). Ale kiedy wzięłam w ręce Wilczy trop i popatrzyłam na niego, on popatrzył na mnie. I zanim zdążyłam mrugnąć, byłam już za połową.

Intryga nie była dla mnie specjalnie porywająca czy zaskakująca, ale prawdopodobnie to wina narracji trzecioosobowej, przedstawiającej kilka punktów widzenia – informacje zebrane od bohaterów pozwoliły mi szybko domyślić się, kto pełni funkcję tego złego i jakie ma zamiary, ale przyjemnie było obserwować, jak postaci po omacku błąkają się we mgle. Wyglądało to bardzo naturalnie, gdyż cała wina leżała po stronie braku porozumienia i personalnych uprzedzeń, które utrudniały kontakt. Nie zniesmaczyło mnie, że tyle czasu zajęło im domyślenie się, o co chodzi, jak to nierzadko bywa. Po prostu nie istniała możliwość zorientowania, co jest nie tak.

Według mnie o wiele bardziej interesującym aspektem tej powieści są protagoniści.

Główna bohaterka jest kobietą, którą wbrew jej woli zamieniono w wilkołaka. Przyczyna była prosta – wszystko wskazywało na to, że Anna Latham jest Omegą, czyli wilkiem wymykającym się wszelkim regułom stada i zarazem spajającym wszystko razem. Jednak jej alfa nie chce, by wiedziała o swojej mocy, o niezależności wobec wszelkich rozkazów, więc pozwala na dręczenie jej przez brutalnego członka sfory. Stłamszoną Annę odnajduje Charles Cornick i po wyrwaniu jej z rąk stada na wzór rycerza na białym koniu, pokazuje jej, co znaczy bycie Omegą. Od tej chwili Czytelnik ma okazję obserwować przemianę tej postaci – która jest absolutnie niesamowita! I postać, i przemiana. Poznałam Annę jako zamkniętą w sobie, strachliwą kobietę, a pożegnałam osobę, która na moich oczach zaczęła odzyskiwać dawną wiarę w swoje możliwości. Autorka bardzo zręcznie przedstawiła ten proces – żadnej gwałtowności czy pośpiechu, bohaterka powoli, żmudnie, z ogromnym wysiłkiem odbudowuje swoje dawne ja; nierzadko się cofa, zmuszona do tego strachem, który ma uzasadnienie tylko w jej głowie.

I teraz pomyślcie o Charlesie Cornicku – po Marroku to prawdopodobnie najbardziej dominujący wilkołak w Stanach, bezwzględny egzekutor, specjalista od mokrej roboty, oszczędny w słowach i działaniach, śmiercionośna broń jego ojca. Alfa, który poczuł… niepowstrzymany pociąg do Omegi. O ile Charles miejscami mnie irytował, to związek między tą dwójką okazał się intrygujący, głównie ze względu na fakt, że tak bardzo wydają się do siebie nie pasować. Chociaż ich wilki już się zaakceptowały, to ludzie muszą jeszcze wiele się nauczyć o sobie nawzajem – metodą prób, błędów, milczenia, domysłów i często nieumyślnego ranienia tej drugiej strony.

Wilczy trop to świetny początek serii, który nie dość, że przełamał mój czytelniczy marazm, to narobił mi smaku na kolejne części. Chyba już teraz sięgnę po oryginały, by ugasić to pragnienie…

Magia i nadnaturalność umieszczone w zwykłym świecie zawsze mnie pociągały – jako dzieciak marzyłam, by wokół mnie działo się coś niezwykłego. Nie musiałam nawet uczestniczyć w tych wydarzeniach, wystarczyłaby mi sama możliwość przyglądania się. Nic dziwnego, że gdy podrosłam i odkryłam urban fantasy, zakochałam się na zabój w tym gatunku. A nie da się go kochać bez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mój pierwszy realny kontakt ze steampunkiem zaczął się od książek Marka Hoddera oraz anime Full Metal Alchemist, ale zawsze podobały mi się te klimaty. Ciekawiły mnie zarówno ze względów estetycznych, jak i… pseudonaukowych – fascynowała mnie wizja świata podobnego do naszego, lecz równocześnie tak innego. Nie wiedziałam tylko, gdzie szukać, a jak już ktoś podrzucił mi jakieś tytuły, to musiałam je odkładać i odkładać, bo zawsze były pilniejsze pozycje (jak choćby lektury szkolne, niech to zaraza). A potem w moje pokraczne łapki wpadł Czas ognia, czas krwi Marcina Rusnaka. Wpadł niemal dosłownie, potraktowałam to zatem jako znak od niebios.

Książka ta zbiór opowiadań połączonych ściślej, niż mogłoby się to na początku wydawać. Ich bohaterem jest Filip Saggo, młody czarownik błąkający się po świecie najpierw dla przyjemności i w poszukiwaniu samego siebie, a potem w celu poznania tożsamości i ukarania zdrajcy, który wydał austriackiej Inkwizycji jego wiedeńskich gospodarzy, również magów. Jednak w drodze do prawdy Filip wpada w całe bagno prolemów, chociaż ze wszystkich sił stara się omijać grząski grunt – to ten typ człowieka, do którego kłopoty lgną jak słodkie kociaki. Kociaki o ostrych pazurach i zębach.

Może na początek o samym Filipie – naprawdę polubiłam tego gościa i dopingowałam mu od początku do końca. Jest w nim coś, co mnie urzeka – może fakt, że jako mężczyzna imponującej postury i o niespecjalnie przyjaznym wyglądzie jest zarazem… niewymownie uroczy. Ten przerażający olbrzym i groźny mag się rumieni, czasem zapomina języka w gębie, bywa niezdarny, a do tego ma tak przyjemny sposób bycia, że nie było siły na powstrzymanie mojej sympatii. Gdyby Filip istniał i mnie znał, wręcz by się w niej utopił. Niektórzy mogą się skrzywić na taki opis postaci – pod jego wpływem w umyśle może skrystalizować się obraz fajtłapy i mazgaja, ale nic bardziej mylnego. Filip może i nie jest duszą towarzystwa, ale potrafi podejmować szybkie, logiczne decyzje, nie waha się zaryzykować, często także swoim życiem. Wyszedł bardzo realistycznie – jako mag żyjący w niebezpiecznych czasach, musi posiadać podobne cechy, bez nich nie przetrwałby tygodnia. Tylko w kontaktach międzyludzkich nie idzie mu tak dobrze, jak by chciał. Narracja jest pierwszoosobowa, więc inni bohaterowie są przedstawieni przez pryzmat spojrzenia Filipa, ale wyszli nie gorzej niż on sam. Wyraziści, z jasno określonymi charakterami, ale kryjący najlepsze przed innymi, także Filipem.

W powieściach (i nie tylko) często można spotkać tzw. Mary Sue, czyli po prostu wiodącą postać, która potrafi wszystko, jest cudowna, wspaniała, najmądrzejsza, najpiękniejsza i najpotężniejsza. Przyznam, że gdy siadam do czytania książek, gdzie myślą przewodnią są nadnaturalne moce, zawsze odczuwam pewien lęk – bo nie znoszę, gdy autor prezentuje właśnie taką Mary Sue, psuje mi to całą radość z poznawania jego opowieści. Ów strach towarzyszył mi także, gdy zagłębiałam się w Czas ognia, czas krwi, ale szybko mnie opuścił. Magia jest tutaj potężną siłą, ale nie da się załatwić za jej pomocą wszystkich spraw, trzeba pogłówkować, pobiegać, zmęczyć się trochę i nierzadko ostatecznie sięgnąć do zdobyczy techniki, by dotrzeć do upragnionego celu. Bohaterowie nie mogą zrobić więcej, niż potrafią, chociaż widziałam wiele sytuacji, w których lekkie nagięcie tej zasady ułatwiłoby wszystko. I gęba mi się wówczas śmiała.

Zwłaszcza, że cały czas czułam powiew steampunku. Przyjemny, nienachalny, jak lekka bryza, poszerzał mój uśmiech – naprawdę lubię te klimaty – zwłaszcza że nie znalazłam bzdur w stylu włączenie światła w quasi-średniowiecznym uniwersum (tak, tak, dobrze widzicie, takie kwiatki potrafią wyrosnąć. Zwątpiłam wtedy). Sugerując się opisem z tylnej okładki, oczekiwałam mocniej zarysowanej atmosfery, ale nie wyszło źle; chociaż ja wstrzymałabym się przed użyciem określenia steampunk. Akcja powieści po prostu ma miejsce w dziewiętnastym wieku i tylko jedno opowiadanie miało wyraźny element wieku pary – mechaniczna kobieta.

Sama historia Filipa nie obfitowała w zwroty akcji i szaleńczy bieg na łeb, na szyję, wszystko szło własnym torem, przyśpieszając lub zwalniając w odpowiednich momentach. Kilka rzeczy udało mi się przewidzieć już na początku, zaś inne okazały się zagadką; wywęszyłam materiał na następną część i nie mogę się doczekać, czy moje przewidywania były słuszne. Czas ognia, czas krwi to przyjemna lektura, potrafi zaintrygować i skłonić do rozmyślań, ale nie wywołała fajerwerków. W sam raz, żeby poczytać przed snem albo autobusie/tramwaju/pociągu, zwłaszcza że dobrze leży w dłoni.

Mój pierwszy realny kontakt ze steampunkiem zaczął się od książek Marka Hoddera oraz anime Full Metal Alchemist, ale zawsze podobały mi się te klimaty. Ciekawiły mnie zarówno ze względów estetycznych, jak i… pseudonaukowych – fascynowała mnie wizja świata podobnego do naszego, lecz równocześnie tak innego. Nie wiedziałam tylko, gdzie szukać, a jak już ktoś podrzucił mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W przeciwieństwie do współtowarzyszy wycieczki, nie lubię i nie umiem grać w karty czy jakiekolwiek gry hazardowe, zatem czekało mnie półtorej godziny niewygodnego siedzenia bez ruchu (poza skazanymi na porażkę próbami znalezienia wygodniejszej pozycji), bez zajęcia (innego niż podziwianie dość jednostajnych, buro-białych widoków za szybą) i bez muzyki (z racji zepsutych słuchawek i braku funduszy na nowe). Czy może istnieć gorsza tortura? Musiałam sobie w jakiś sposób osłodzić ten czas, w ostatniej chwili złapałam zatem Dreszcz Jakuba Ćwieka i popędziłam na autobus.

Ryszard Zwierzchowski, znany także jako Zwierzu, według sąsiadów powinien być normalnym, spokojnym starszym panem jak większość z nich, ale odpowiedzmy sobie szczerze – czy ktokolwiek w książkach Jakuba Ćwieka może być normalny i spokojny? Rysiek jest podstarzałym rockmanem na utrzymaniu córki (jedynej, która się do pokrewieństwa przyznaje), który spędza dnie na słuchaniu ulubionej muzyki, unikaniu angażu do poważnej roboty oraz gorszeniu współmieszkańców osiedla. Nic dziwnego, że wokoło rozlegają się głosy o boskiej karze, kiedy wprost z jasnego nieba trafia go szlag. Dosłownie. Mają trochę racji – nie dość, że piorun zniszczył ukochaną gitarę Ryśka, to jeszcze dał mu… nadnaturalną moc.

Po przerzuceniu ostatniej strony uczciwie musiałam przyznać, że czegoś tej powieści brakuje. Mimo wcześniejszego przerwania lektury w połowie (z autobusu trzeba było wysiąść), po paru minutach chęć poznawania dalszych losów Dreszcza zbladła i przestała zajmować moje myśli. Wszystko zakończyło się zbyt szybko, zbyt gwałtownie, żeby na stale zagościć w mojej pamięci. Ale ufam, że tom drugi to zmieni. Rozwiązywanie problemów, o ile się jakieś pojawiały, było wręcz… bezczelnie proste, co pasuje mi do innego polskiego pisarza – którego twórczość naprawdę lubię, muszę dodać – ale w wykonaniu Ćwiekowym niespecjalnie się tym zachwyciłam. Liczyłam na troszeczkę więcej. W dodatku działo się sporo, ale w ostatecznym rozrachunku miałam wrażenie, że niewiele z tychże wydarzeń miało jakiś znaczący wpływ na główną nić fabularną lub samo w sobie stanowiło porządnie zbudowany wątek.

Bohaterowie także niespecjalnie zapisali się w moim sercu. Nie mam zbyt dobrej pamięci do imion, ale nie zlały się one w jedno niestety tylko dzięki temu, że każda z postaci miała jakąś charakterystyczną cechę. Jedną. Zaciekawiła mnie Anka, ale występuje ona jedynie w dość krótkim epizodzie, natomiast ten, który teoretycznie powinien skupić na sobie najwięcej mojej uwagi – Rysiek, Zwierzu, Dreszcz – nie urzekł mnie zbytnio. Może sprawiła to świadomość, że mógłby być moim dziadkiem, a może brak głębi jego osoby? Doskwierała mi niemożność poznania motywów, które kierowały krokami bohaterów – wydawali się raczej płascy, a ich działania często nieszczególnie pasowały mi do charakterów.

Z pozytywów – lektura zdecydowanie poprawiła mi humor i przyjemnie umiliła czas, wzbudzając uśmiech na twarzy, chociaż trudno mówić o wysokim poziomie dowcipu. Ponadto nabrałam niewysłowionej ochoty, aby odgrzebać stare kasety rodziców z dobrą, ostrą muzą i odsłuchać ich w równie wiekowej wieży, mimo że lubuję się raczej w spokojniejszych klimatach.

Zbierając moje wrażenia do kupy: Dreszcz nie jest porywającą lekturą, dość nijaką i niezapadającą w pamięć, a miejscami można domniemywać, iż autor pisał na siłę, ale to doskonały zapełniacz czasu, kiedy sterczy się w kolejce do lekarza lub tkwi w autobusie czy pociągu. Lekko i zabawnie, jeśli wymaga się naprawdę niewiele.

W przeciwieństwie do współtowarzyszy wycieczki, nie lubię i nie umiem grać w karty czy jakiekolwiek gry hazardowe, zatem czekało mnie półtorej godziny niewygodnego siedzenia bez ruchu (poza skazanymi na porażkę próbami znalezienia wygodniejszej pozycji), bez zajęcia (innego niż podziwianie dość jednostajnych, buro-białych widoków za szybą) i bez muzyki (z racji zepsutych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zimno, mokro, niepogodno. Chciałoby się zakopać w miękkich poduchach i w ciepełku przeczekać, aż aura stanie się nieco przyjemniejsza – zasnąć i obudzić się w blasku słońca. Przy plus dwudziestu, gwoli ścisłości. Jeśli jednak na horyzoncie Morfeusza nie widać i konieczne jest cierpliwe czekanie, warto umilić sobie jakoś ten czas. Ja, rzecz jasna, sięgnęłam po książkę. Padło na Portret pani Charbuque. Asystentkę pisarza fantasy autorstwa Jeffreya Forda.

Tę pozycję można podzielić na dwie części, co zresztą sugeruje już sam tytuł. Pierwsza to zbiór opowiadań – dłuższych i krótszych, niemających ze sobą najmniejszego związku. Każde dotyczy zupełnie innych sytuacji i postaci, co na ogół mi nie przeszkadza, ale tym razem nierzadko miałam wrażenie, iż autor wrzucił mnie w środek zacienionego pokoju i nakazał określić kolor zasłon; kiedy ja nawet nie wiem, gdzie te zasłony są! Czy w ogóle są? Ford usiłował przekazać mi światy powstałe w jego głowie, ale ja mogłam tylko błąkać się po nich bezradnie. Moja dezorientacja i chaos oraz nonsensowność tekstów psuły mi przyjemność z czytania i jedynie parę przypadków naprawdę przypadło mi do gustu.

Rzecz zupełnie inaczej miała się z drugą częścią książki – to powieść Portret pani Charbuque. Krótko mówiąc, wgniotła mnie w fotel. Jak możemy dowiedzieć się z tylnej okładki, portrecista Piero Piambo dostaje zlecenie od tajemniczej, bogatej kobiety – ma za zadanie namalować jej postać wyłącznie na podstawie rozmów z nią, a próby poznania jej rzeczywistego wyglądu są surowo zakazane. Już sama myśl przewodnia powieści mnie zaciekawiła, rozbudziła jakieś nieokreślone, stare wspomnienia, zatem kontynuowałam lekturę, starając się pozbyć tego uporczywego uczucia. Teraz żałuję tego pośpiechu – byłam wciąż niesiona na fali wcześniejszych opowiadań i wydaje mi się, że sam początek Portretu… nie został przeze mnie z należycie odebrany.

W moim odczuciu Ford rozwinął skrzydła dopiero w tej powieści – opowiadania nie dawały odpowiednio dużego pola do popisu. Wcześniej zwróciłam pewną uwagę na bogaty, barwny styl, ale na ogół skrywał się on za niepewnością i zmieszaniem, jakie mi towarzyszyły; tylko czasem uświadamiałam sobie jego obecność, ale łatwo było mi o nim zapomnieć, gdy skupiałam się na daremnych próbach zrozumienia, o co autorowi chodzi. Okazało się jednak, że styl ów trudnym do opisania sposobem idealnie pasuje zarówno do klimatycznych opisów, jak i pędzącej akcji. Mimo wielu wydarzeń wciąż wszystko pozostawało jasne i przejrzyste (to stwierdzenia jeszcze pięćdziesiąt stron temu potraktowałabym dość sceptycznie), zatem bez trudu skupiałam się na śledzeniu fabuły, jednocześnie wchłaniając wspaniale oddaną atmosferę Nowego Jorku końca XIX-ego wieku.

Podążałam zatem za wątkami z wypiekami na twarzy i mocno bijącym sercem, ale to bohaterowie zafascynowali mnie najbardziej.

Gdzieś w połowie uświadomiłam sobie, że spośród opowiadań najbardziej spodobały mi się te dotyczące bezpośrednio ludzi i ich charakterów lub na tyle długie, bym miała szansę choć na chwilę zajrzeć do głów i serc postaci wykreowanych przez Jeffreya Forda. Ponieważ to właśnie postaci wyszły mu najlepiej – są ludźmi o wadach i zaletach, ciemnych i jasnych stronach, których poznawanie budziło we mnie dreszczyk emocji, nierzadko także zaniepokojenia, kiedy autor mówił o przyczynach obecnego kształtu ich osobowości bądź też mentalnie brał mnie za rękę i prowadził, bym mogła na własne oczy zobaczyć owo kształtowanie. Niemal w nim uczestniczyć, na co oczywiście przystałam z ochotą i radością dziecka, które dostało cukierek.

Niezbyt oszałamiające pierwsze wrażenie zostało ostatecznie pogrzebane pod nawałem pozytywów oraz ochów i achów, od jakich powstrzymać się nie mogłam. Czy warto przeczytać, zaopatrzyć swą biblioteczkę w Portret pani Charbuque. Asystentkę pisarza fantasy? Z mocą mówię: o tak!

Zimno, mokro, niepogodno. Chciałoby się zakopać w miękkich poduchach i w ciepełku przeczekać, aż aura stanie się nieco przyjemniejsza – zasnąć i obudzić się w blasku słońca. Przy plus dwudziestu, gwoli ścisłości. Jeśli jednak na horyzoncie Morfeusza nie widać i konieczne jest cierpliwe czekanie, warto umilić sobie jakoś ten czas. Ja, rzecz jasna, sięgnęłam po książkę. Padło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak najogólniej wyrazić uczucia, jakie towarzyszyły mi podczas czytania drugiego tomu Dziewiątego maga? Bardzo krótko: ;__;

Lektura ta... to był horror. Porażka tak ogromna, że nawet nie wiem, o czym pisać. (Chyba o własnej głupocie, że nie mogłam się powstrzymać i sięgnęłam po drugą część). Właśnie mam przed sobą trzy strony zapełnione uwagami, tu i tam okraszonymi przekleństwami, i zastanawiam się, jak wyrazić swoją opinię o tej... książce tak, żeby zabrzmieć... troszkę bardziej profesjonalnie, niż w przypadku oceny pierwszego temu. Patrzę, zastanawiam się, wzdycham, oglądam ściany... Nie, nie dam rady.

Powtórzę się: Ta powieść to jeden wielki ABSURD.

Tym razem jednak wiedziałam, czego się spodziewać, zatem moje reakcje nie są tak żywiołowe, jak poprzednio, niemniej... o, bogowie. Decyzja, czy śmiać się, czy płakać, jeszcze nigdy nie była tak ciężka.

Zacznijmy od konstrukcji bohaterów; oczyma wyobraźni widzę trzy patyczki od lodów sklejone śliną, które twórca dumnie nazywa mostem. Postaci są tak nielogiczne, tak irytujące i tak nierealistyczne, że próba zrozumienia motywów ich postępowania już na starcie kończy się fiaskiem. O ile chęć ratowania świata jest dość akceptowalna jako bodziec, to jest ona niepoparta żadnymi cechami charakteru ratującej. A kto ratuje? Ariel, oczywiście, że Ariel! Tyle że do ratowania nie ma żadnych psychologicznych predyspozycji – jest samolubna, egoistyczna, przekonana o własnej zaje#istości we wszelkich dziedzinach, bez namysłu, niemal odruchowo zabija ludzi, którzy ją wkurzą, nie spróbowawszy nawet pojąć, co się w ogóle dzieje i dlaczego, cierpi na zaawansowane rozchwianie emocjonalnie, trzęsie największymi twardzielami i wystawia ich na publiczne pośmiewisko, swoich przyjaciół traktuje z pogardą i wyższością (jak inaczej tłumaczyć liczne obrazy i brak jakiejkolwiek empatii), rozwiązuje konflikty przy pomocy wrzasków i wyzwisk tak celnych, że nikt rzecz jasna nie ma riposty, w dodatku zupełnie nie kryje się ze swą cudownością, wręcz bije nią po oczach obserwatorów, i zarazem kłamie jak najęta że nie, skąd, jest całkiem zwyczajna. (Na uwagę zasługuje fakt, że ja w wieku pięciu lat wymyślałam bardziej przekonujące wyjaśnienia, gdzie podziały się cukierki i dlaczego mam twarz umazaną w czekoladzie, a nie jestem specjalnie złotousta). Postępuje nieodpowiedzialnie i lekkomyślnie, nie wyciąga żadnych nauk z popełnionych błędów (ba! chyba nawet nie zdaje sobie sprawy, że zrobiła coś źle), ignoruje oczywiste fakty, nie potrafi wyciągać odpowiednich, jasnych wniosków, lekceważy potencjalne śmiertelne zagrożenie.

Czytanie o kimś takim mogłoby być nawet czymś przyjemnym – wiecie, zwykle pojawia się ktoś tak głupi i/lub tak wku#wiający, że psuje ulubionym bohaterom plany, ale w gruncie rzeczy książka nie byłaby tak dobra bez niego, nieważne, jak mocna jest nasza nienawiść – gdyby nie to, że Ariel nie miała taka być. Nie. Miała być świetna, fantastyczna. Rozsądna i rozważna, ale nie sztywna, sprytna i przebiegła, ale nie podstępna... Oceńcie sami, jaka jest naprawdę. Mnie tam nóż w kieszeni się otwiera, kiedy pomyślę sobie, że – wzorem szkolnych charakterystyk – miałabym kogoś takiego znać.

Hej, a jesteśmy dopiero przy głównej bohaterce! Wyobraźcie sobie powieść pełną takich osób. Wyobraźcie sobie swoją szkołę czy pracę pełną takich osób. A potem wyobraźcie sobie, że wyciągacie strzelbę załadowaną wybuchową amunicją i rozprawiacie się z tymi #$%^&.

Marcus – druga główna postać – jest równie irytujący (pierwsze z brzegu – daje się podpuszczać jak byle gówniarz), zaś zaloty tej dwójki jeszcze bardziej. Przerzucają się „zabawnymi” podtekstami tudzież „dojrzałymi” odzywkami, w istocie żywcem wyjętymi z najgorszego z gimnazjów. Raz się kochają, raz nienawidzą, raz chcą uprawiać seks, zaraz potem pozabijać; ich uczucia względem siebie zmieniają się błyskawicznie jak górska pogoda. Powinni zdążyć się przyzwyczaić, nie sądzicie? Warto nadmienić, że przywyknąć winni także do umierania – konali minimum dwukrotnie na łebka – i zmartwychwstawania, gdyż, nieważne, jak poważna jest rana, nieważne, że Kostucha już w zasadzie pieści ich swą śliczną kosą, im zawsze udaje się spod niej wykaraskać. Ja rozumiem, że wg pewnych standardów główny bohater nie może umrzeć, ale nie przesadzajmy...

Jak nadmieniłam nieco wyżej – sposób wypowiadania się każdej postaci w powieści potrafi dogłębnie zranić nawet najlepiej ukrytą, lingwistyczną część duszy. Kolokwializmy są na porządku dziennym, ale pal je sześć, każdy zeń korzysta (chociaż mówione nie rażą tak bardzo, jak w druku... widać nie każdy ma szacunek do słowa pisanego). Załamuje raczej sposób wypowiedzi – nawet mędrzec nie potrafi wyrazić swojego zdania inaczej niż krzykiem i paroma groźbami, gratisowo okraszonymi „przezabawnymi” żarcikami. Każda z postaci mówi w ten sam sposób, nie dostrzeżesz różnicy między nimi. Chociaż nie, dość łatwo można zorientować się, czy mówi Ariel – na jej słowa nie ma riposty. Nikt, nigdy.

Natomiast podczas opisów towarzyszyły mi naprawdę wielkie emocje. Emocja. Mianowicie: niezdecydowanie. Bo za nic nie byłam w stanie określić, czy ten fragment... co miał zrobić... jakie uczucia wywołać? Nerwowość, podekscytowanie? Hm, nie, zdecydowanie nie. Może radość? Też nie... A strach? Nic... Aha, już wiem! Irytacja okraczona rozpaczą! Nie potrafiłam znaleźć w tej powieści nic, co wzbudzałoby we mnie inne odczucia niż owa irytacja. Opisy eufemistycznie można nazwać co najmniej nieudolnymi. Co i rusz bijące po oczach powtórzenia, denerwująco wąski zasób słownictwa, nadużywanie wykrzykników, rażąco krótkie zdania, wspomniane już kolokwializmy, brak konsekwencji w stosunku do poprzednich wydarzeń... To zahacza o fabułę, więc pytam: jaką fabułę?!

Bohaterowie coś robią, ma to swoje przyczyny i skutki, ale wszystko jest połączone tak bezsensownymi nićmi, że kiedy Ariel (bo któż inny?) wykłada maluczkim, o co w tym wszystkim chodziło, nawet trzykrotne przeczytanie jej monologu nie nadało zdarzeniom grama logiki. Naprawdę próbowałam pojąć, co i dlaczego, ale... Absurd, absurd, absurd, oto, co tłucze się mi po głowie. Na zmianę z nonsens, nonsens. I pomimo rozpaczliwej idiotyczności tej... powieści, była ona również do bólu przewidywalna. Kiedy tylko coś się zaczęło dziać wokoło D'Oriena, nabrałam przekonania, że ów pan jest przodkiem kochanej Ariel. Nie pomyliłam się, rzecz jasna, ale zamiast poczuć dumę z własnej domyślności, tylko westchnęłam z rozpaczą.

Krótko podsumowując, tom drugi Dziewiątego maga jest jeszcze gorszy niż pierwszy.

Na koniec kilka „smaczków”:

- Nie kupuję, że – wg słów bodajże Fabiena – wszyscy łamią zakaz kochania i na dodatek wszyscy o tym wiedzą. Po co w ogóle jakiś zakaz, skoro nikt, absolutnie nikt się doń nie stosuje...? Skoro jesteśmy już w tym temacie – Severian jest przykładem porażającej niekonsekwencji. Otwarcie wydaje Marcusowi rozkaz złamania prawa (ów rozkaz sam w sobie jest równie głupi...), a potem nazywa go zerem, ponieważ ten nie ugiął się i nie złamał zakazów. Ale nie, on wciąż jest dobrą postacią!
- Smok ma w oku cierń. Sprawa jest bolesna, bardzo bolesna, a on nie chce, żeby ów cierń wyjąć?!
- Autorka chyba naprawdę sądzi, że po jednym razie dziecko jest pewniakiem... (Nawiązuję do wymuszonego Losowania A. i M.).
- Marcus nie miał absolutnie żadnych problemów z przystosowaniem się do życia w naszym świecie, w pierwszym tygodniu zdążył zdobyć pracę – mimo braku jakichkolwiek papierów.
- Sprawa błyskawicznego dorastania i „wykokszenia” córki Ariel, Amandy, brzmiałaby nawet śmiesznie, gdyby nie była tak kretyńska. Dziewczynka z zadu w parę dni staje się superbossem, ale dobra... Bardziej rozwala, że w owe parę dni nie rozwinęła się tylko pod względem umiejętności – nie, ona DOROSŁA! Jest DOJRZAŁA!

Koniec.

Jak najogólniej wyrazić uczucia, jakie towarzyszyły mi podczas czytania drugiego tomu Dziewiątego maga? Bardzo krótko: ;__;

Lektura ta... to był horror. Porażka tak ogromna, że nawet nie wiem, o czym pisać. (Chyba o własnej głupocie, że nie mogłam się powstrzymać i sięgnęłam po drugą część). Właśnie mam przed sobą trzy strony zapełnione uwagami, tu i tam okraszonymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Całkiem niedawno robiłam przeksiążkowanie i tak porozstawiałam wszystkie posiadane dzieła, by bez większych trudności móc dostawić następne części poszczególnych serii. Ustawiwszy trzecią już część cyklu Niszczyciel spod pióra Taylora Andersona, Malstorm, najpierw przyglądałam się jej długo. Z uśmiechem, za który potencjalny obserwator byłby skłonny uznać mnie za niepoczytalną, ale nic to. Byłam bowiem przekonana, że czekają mnie godziny świetnej lektury. Nie pomyliłam się.

W poprzednim tomie załodze amerykańskiego Nieszczyciela Walker udało się zadać flocie grików poważne straty, nie wspominając już o znacznych uszkodzeniach japońskiego krążownika, Amagiego. Ludzie i lemury szacują, że nadrobienie strat i naprawa wielkiego statku zajmie przeciwnikom kilka miesięcy. Sami także ponieśli ofiary, ale nie mogą pozwolić sobie na chwilę wytchnienia – potrzebują sojuszników i to szybko, zwłaszcza że amerykańskie jednostki mają się coraz gorzej. Walker zatem wypływa z misją zawarcia przymierza z kolejnym Klanem kotowatych i sprawdzenia, czy pogłoski o żelaznej rybie są prawdziwe. Nikt jednak nie przypuszczał, że wrogowie będą gotowi do kolejnej potyczki dużo wcześniej niż zakładano. Wyposażeni w broń, którą dotąd lemury miały na wyłączność.

Powieść w luźny sposób można podzielić na dwie części: pierwsza to energiczne przygotowania do bitwy, zaś druga – pełne akcji starcia. Jestem raczej zwolenniczką fragmentów, w których cały czas się coś dzieje, ale zagłębianie się w ową pierwszą część sprawiało mi niekłamaną przyjemność i wcale nie czułam pragnienia, by wydarzenia przyśpieszyły. I nawet wiem, dlaczego – Anderson bowiem ani na chwilę nie pozwolił zapomnieć Czytelnikowi o czającym się tuż za rogiem i rosnącym w siłę niebezpieczeństwie. I nie mam jedynie na myśli przeplatanej narracji – to jest obserwacji historii z obu stron barykady – kiedy to dręczyła mnie świadomość posiadania wiedzy, która znaczniej bardziej przydałaby się lemurom niż mnie. W miarę upływu akcji targała mną coraz większa nerwowość, z czasem już niemal z niecierpliwością wraz z bohaterami wyglądałam wojny – wiadomo, że jedyny sposób, by pokonać lęki, to zmierzyć się z nimi.

Niestety, tym razem strach, obok wielkich oczu, miał także imponujące pazury i zębiska, aż rwące się do rozszarpania czegoś. Zaś tym czymś były rzecz jasna postacie, z którymi, za sprawą zręcznego pióra autora, bardzo mocno zżyłam się już w pierwszej części cyklu, a co dopiero w trzeciej. Mam swoich faworytów, ale nie znaczy to, że zostali oni wykreowani lepiej od reszty. Czy raczej – że reszta gorzej. Bez znaczenia było, z czyjej perspektywy patrzyłam na świat, każda była równie dobra i fascynująca; różnica polegała na lubieniu lub nielubieniu owego bohatera. Chociaż... to chyba zbyt ogólnie, niewystarczająco powiedziane, ponieważ niejedna osoba wzbudzała we mnie za każdym razem odmienną, ale zawsze żywiołową reakcję, działając czy to pod ostrzem wściekłości, czy wręcz przeciwnie.

Oczywiście, powieść ma także swoje wady, ale nie przeszkadzały mi one specjalnie i można je zaliczyć jako... element charakterystyczny stylu danego autora? Głównie chodzi o opisy świata rzeczywistego – wydają się suche, pozbawione większych emocji. Chociaż może to tylko wina tłumaczenia.

Malstrom nie opuścił mnie od razu po przerzuceniu ostatniej strony. Kilka przesłanek sugeruje, że grikowie nie będą jedynymi przeciwnikami, z jakimi przyjdzie się Amerykanom i kotowatym zmierzyć. A ja siedzę i myślę, co by było, gdyby... Siadajcie i czytajcie, bo warto snuć rozważania na temat tak dobrego kawałka literatury.

Całkiem niedawno robiłam przeksiążkowanie i tak porozstawiałam wszystkie posiadane dzieła, by bez większych trudności móc dostawić następne części poszczególnych serii. Ustawiwszy trzecią już część cyklu Niszczyciel spod pióra Taylora Andersona, Malstorm, najpierw przyglądałam się jej długo. Z uśmiechem, za który potencjalny obserwator byłby skłonny uznać mnie za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Moja babcia, jak to babcie zwykle mają, uwielbia swoim wnuczkom podtykać przeróżne smakołyki i tylko złośliwości brata powstrzymują mnie przed zamienieniem się w najedzoną, szczęśliwą kulkę. Ale, kiedy jedno z nas ma urodziny, nie ma znaczenia, jak wredny będzie – uwielbiam torty spod magicznych rąk szanownej babci. Mówię serio, to są czary. Nic naturalnego nie może być tak dobre. Z podobnym podejściem – absolutną, niewzruszoną pewnością, że wymiotę talerz do czysta, a potem będę jęczeć o dokładkę, chociaż troszeczkę! – wyczekiwałam premiery drugiego tomu Heksalogii o wiedźmie, Bogowie muszą być szaleni, autorstwa Anety Jadowskiej.

Cóż, okazało się, że w spodniej warstwie zamiast orzechów włoskich zostały użyte wiórki kokosowe, za którymi nie przepadam. Ale po kolei.

Główny wątek (czy dwa główne?) został poprowadzony w interesujący, zaskakujący sposób, podobnie zresztą rzecz się miała w przypadku pobocznych. Niejednokrotnie byłam zdziwiona biegiem wydarzeń, jaki prezentowała autorka, a nawet jeśli udawało mi się coś przewidzieć, czułam raczej satysfakcję i dumę, nie rozczarowanie, jakie zwykle mi towarzyszy, gdy z powodzeniem przewiduję ruchy bohaterów. Niestety, muszę popsioczyć: wątek, który – kierując się tytułem oraz innymi przesłankami – uznałam za główny, został potraktowany dość po macoszemu. Pod nawałem wypadków schodził na dalszy plan, tracił na znaczeniu, by nawet nie doczekać się porządnego punktu kulminacyjnego. O ile fabuła jako całość była niezwykle wciągająca, to pod względem boskiej rozgrywki się zawiodłam, czuję poważny niedosyt. Oto owe wiórki kokosowe. Nie lubić, nie lubić.

Mimo irytacji, jaką niekiedy wzbudzali we mnie bohaterowie, zżyłam się z nimi o wiele mocniej niż w przypadku Złodzieja dusz. Trudno mi jednoznacznie powiedzieć, co było tego zasługą; postacie zostały wykreowane nad wyraz dobrze, skoro nawet przy okazjonalnej niechęci oraz dezaprobacie wciąż im kibicowałam. Dorze parę razy udało się mnie naprawdę zdenerwować, ale nawet na chwilę nie przestałam jej lubić i o ile racjonalna, poważna i doświadczona część czytelniczej osobowości niewyraźnie warczała coś o Mary Sue i przesycie umiejętności, to gdzieś tam w głębi serduszka z podziwem układałam peany na jej cześć. Jednak nie tylko koło Dory świat się kręci; w stosunku do innych moja sympatia się pogłębiła, zaś postaci, na temat których nie potrafiłam się jednoznacznie wyrazić, wzbudziły w mojej głowie jeszcze większy zamęt.

Za to w żadnym calu nie zawiodłam się w przypadku opisów. Styl Anety Jadowskiej bardzo mi odpowiada – jest barwy, ale nie nadmiernie tą barwnością przesycony; bogaty, ale też oszczędny, kiedy sytuacja tego wymaga. Dyskretnie rozmieszczone żarciki, niczym perskie oko puszczane do Czytelnika, wielokrotnie wywoływały uśmiech na mojej twarzy – choćby dlatego, że udało mi się je wyłapać. Dialogi natomiast są równie frapujące; sądzę, że nie będzie przesadą, jeśli powiem, iż każda postać ma własny, unikatowy sposób wysławiania się, co – rzecz jasna – jest ogromnym plusem. Jedyne, co może przeszkadzać (zwłaszcza na początku), to uderzająca ilość słodkich słówek, jakich używają bohaterowie; jednakże idzie się do tego przyzwyczaić – kiedy przeglądałam powieść, zbierając myśli do recenzji, nie zwracałam już na owe czułostki większej uwagi. (Chociaż diabełku zbrzydło mi chyba do końca życia).

Tuż po skończeniu lektury czułam rozczarowanie, mając głowę zdominowaną przez sprawy, które nie przypadły mi do gustu, ale kiedy zbierałam się do wyrażania opinii i w zasadzie przeczytałam Bogów... po raz drugi, żadna z wymienionych wyżej wad nie była już specjalnie wielkim problemem. Ochłonęłam, przemyślałam... i w ostatecznym rozrachunku oceniam tę powieść jako bardzo dobrą, a teraz nie pozostało mi nic innego, jak z niecierpliwością wypatrywać trzeciej części. :)

Moja babcia, jak to babcie zwykle mają, uwielbia swoim wnuczkom podtykać przeróżne smakołyki i tylko złośliwości brata powstrzymują mnie przed zamienieniem się w najedzoną, szczęśliwą kulkę. Ale, kiedy jedno z nas ma urodziny, nie ma znaczenia, jak wredny będzie – uwielbiam torty spod magicznych rąk szanownej babci. Mówię serio, to są czary. Nic naturalnego nie może być tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wieczór z dobrą książką to dobry wieczór. Przy dobrej książce herbata smaczniejsza, ciastko bardziej czekoladowe, łóżko wygodniejsze i nawet dzieci sąsiadów jakoś nie słychać. Czasem jednak trafia się książka tak dobra, że herbata wystyga niezauważenie, ciastko zasycha lub zostaje skonsumowane przez nieznane siły wyższe (najczęściej szanowna mama), wygoda łóżka przestaje mieć znaczenie, a tych z góry to pewnie już dawno pozabijali, bo cisza jak makiem zasiał… A może to nie oni, a czytający umarł dla świata?

Po Czerwonej mgle spod pióra Tomasza Kołodziejczaka zmartwychwstanie okazało się problematyczne.

Już sam napis na tylnej okładce nakręcił mnie na tę powieść, jednak odrobinę się zawiodłam, ponieważ książka nie jest ciągiem zdarzeń, a składa się z czterech opowiadań, które nie mają ze sobą wiele wspólnego. Głównego bohatera, jakieś luźne nawiązania do jego przeszłości i świat. Uniwersum, jakie prezentuje Tomasz Kołodziejczak, to Polska w nieokreślonej przyszłości, jednak nie doświadczysz tu supertechniki, tak często widzianej w rozważaniach o kolejach losu naszego globu. Znów panuje monarchia, a Polacy bronią wschodu kontynentu przed najeźdźcą. Królem jest elf, wrogiem potwory z innego wymiaru, a orężem spluwa, miecz i magia. Niekoniecznie w tej kolejności.

Koncepcja świata przedstawionego mnie urzekła – uwielbiam, gdy nasza szara rzeczywistość zostaje ubarwiona elementami fantastyki, nawet wyłącznie na papierze. Czytanie o codziennych przyzwyczajeniach, które niespodziewanie zyskują głębię, o jaką nikt by je nie podejrzewał, stanowi promyczek nadziei, że trzykrotne sprawdzanie, czy drzwi są zamknięte, nie jest aż tak bardzo pozbawione sensu. Autor potrafi przedstawić swoją wizję tak, by naprawdę było czuć tę swojskość i polskość, które nie były w stanie umrzeć pod napływem obcych sił. Powiedzmy sobie szczerze… nie zmienimy się.

Uniwersum Czerwonej mgły wbiło mi się do głowy także dzięki plastycznym, barwnym opisom, które przybliżały nie tylko wygląd zewnętrzny, ale prezentowały wnętrze, naturę niektórych rzeczy. Nie dziwota, skoro, stanąwszy przed koniecznością walki z nieznanym przeciwnikiem, na którego nie zawsze działają wybuchy i pociski, ludzie musieli na nowo odkryć stare rytuały i poznać ich moc. Pozornie nieistotny element okazuje się zabójczą bronią, a ten wielki – bezwartościowym złudzeniem. Zaś autor, zręcznie operując słowem, wyraźnie daje to do zrozumienia.

Docierając do ostatnich stron, powtórnie żałowałam, że książka nie jest jednością, oraz smuciłam, ponieważ ma ona zdecydowanie za mało stron. Nie chodzi nawet o to, że ledwo przygoda się zaczęło, zaraz dobiegła końca; postać głównego bohatera – geografa badającego niebezpieczne ziemie, człowieka o niepokojącym charakterze i jeszcze bardziej niepokojących celach – dość szybko zyskała moje zainteresowanie, ale, niestety!, nim się dobrze poznaliśmy, Kajetan musiał się zmywać. I tyle wyszło ze wspaniale zapowiadającej przyjaźni i dotrzymywania towarzystwa w wyprawie ratowania siostry. Ratowania siostry od dawna martwej. Kilka słów, a jak potrafią zaciekawić, prawda? Zaś z nikim innym poza Kajetanem nie pozostaliśmy na tyle długo, by poczuć zeń głębszą więź, zaś w jego przypadku trzeba się przygotowywać na prędkie rozstanie. Szkoda…

Wady tej książki? Zbyt krótka i podzielona. Poza tym zaś – cud, miód i marchewka. Świetna lektura, której akcje z każdą kolejną stroną szły ostro w górę w moim osobistym rankingu. Dlatego tym bardziej żal, iż tak szybko przyszło mi pomachać na do widzenia…

Wieczór z dobrą książką to dobry wieczór. Przy dobrej książce herbata smaczniejsza, ciastko bardziej czekoladowe, łóżko wygodniejsze i nawet dzieci sąsiadów jakoś nie słychać. Czasem jednak trafia się książka tak dobra, że herbata wystyga niezauważenie, ciastko zasycha lub zostaje skonsumowane przez nieznane siły wyższe (najczęściej szanowna mama), wygoda łóżka przestaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną i sądzę, że każdy borykający się z długim oczekiwaniem na wydanie kolejnego tomu ukochanych książek, ma podobny kłopot. Szczęściem, gdy odłożyłam na półkę trzecią część Pana Lodowego Ogrodu Jarosława Grzędowicza, do premiery czwartej (i niestety ostatniej) zostało niewiele czasu. Jednak świadomość tego wcale nie pomogła, ba!, wprost przeciwnie, łapałam się na bezsensownym wpatrywaniu się w kalendarze, jakby mój wzrok mógł przyśpieszyć bieg wydarzeń. Nieszczęśliwie nie posiadam podobnych umiejętności, zaś los zupełnie jakby się zawziął i postanowił każdy kolejny dzień czynić dłuższym od poprzedniego, nawet jeśli blask słońca na niebie (lub jego brak) mówił kompletnie co innego.

Przyznam, że do czytania siadałam zmordowana dniem i z głową przechylającą się niebezpiecznie w stronę poduszki, szybko jednak wróciła mi przytomność – jak tu spać, kiedy wokół toczy wojna najbardziej niezwykła wśród niezwykłych, jak przymknąć oczy, kiedy chciwość wrażeń zmusza do patrzenia? Sen? Sen jest dla słabych! Szybka kawa i wracamy do pięknego, urzekającego Ogrodu… Nie będę przybliżać Wam zdarzeń, jakie miały miejsce na pierwszych stronach, gdyż – co wielokrotnie autor podkreślał – Pan Lodowego Ogrodu to jedna powieść w częściach. Zaś zapoznawanie Czytelnika ze środkiem powieści wydaje mi się zbędne i skrajnie niedorzeczne. Ktoś, kto ma pod ręką wszystkie tomy, nawet nie zauważy przejścia z jednego do kolejnego. Trafiamy prosto w czułe objęcia akcji, ostatnim razem tak gwałtownie odsuniętej nagłym końcem, nie ma przystanków ani wspomnień, po prostu – kontynuujemy przygodę na planecie zwanej Midgaard. Porywa ona bezlitośnie i brutalnie, ku zachwytowi porywanego. Dzięki Bogu za syndrom sztokholmski.

Jednak historia to nie wszystko. Istnieje wiele wspaniałych pomysłów, które zostały pogrzebane pod nieumiejętnym warsztatem czy marnym przedstawieniem. Obu zaś w Panie Lodowego Ogrodu nie uświadczysz ani na jednej stronie. Nie wiem, czy to brak obiektywizmu – zakochałam się gdzieś tak w połowie pierwszego tomu, a doskonale wiemy, że miłość jest ślepa – czy rzeczywiście czwarta część jest jeszcze lepsza niż poprzednie. Niemniej, z ręką na sercu – to, co wcześniej za sprawą plastycznego, barwnego języka rysowało się przed moimi oczami, teraz było wokół mnie.

Atakowało zmysły, kradło świadomość z realnego świata i wrzucało między krwawiące ciała walczących i oszałamiające kwiaty porastające lodowe miasto. Sadzało przy obozowisku, kazało słuchać rozmów i nawet jeśli mogłabym się odezwać, nie skorzystałabym. Przy takich kompanach lepiej być słuchaczem; chwytać wskazówki i porady, zapamiętywać riposty, śledzić dyskusje i żywić nadzieję, że nie padnie się ofiarą ich ciętych języków. Ale warto także posłuchać milczenia, bo i ono nierzadko potrafi wiele dać do zrozumienia.

Pewnych nazwisk nie trzeba poznawać – je się po prostu zna, jakby wiedza o nich została niepostrzeżenie wtłoczona do mózgu. Całkiem niedawno kierowana ciekawością sięgnęłam wreszcie po powieści z mianem Jarosław Grzędowicz na okładce, skoro ze wszystkich stron słyszałam głosy namawiające do lektury, a już jako młodziutkiemu Czytelnikowi, który mimo nieśmiałego zainteresowania fantastyką nadal kręcił się głównie wśród książek o księżniczkach i ich pamiętnikach, słowo Grzędowicz wydawało się dziwnie znajome (i nie tylko ono). Szybko zrozumiałam, dlaczego. I jeśli Wy jeszcze nie mieliście okazji, by zapoznać się z Panem Lodowego Ogrodu – całością czy tomem czwartym – marsz do bibliotek i księgarń! Jeżeli koniec świata okaże się faktem, zapewniam, że umrzecie szczęśliwi… ja na pewno.

Cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną i sądzę, że każdy borykający się z długim oczekiwaniem na wydanie kolejnego tomu ukochanych książek, ma podobny kłopot. Szczęściem, gdy odłożyłam na półkę trzecią część Pana Lodowego Ogrodu Jarosława Grzędowicza, do premiery czwartej (i niestety ostatniej) zostało niewiele czasu. Jednak świadomość tego wcale nie pomogła, ba!,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Już od dawna nie przeczytałam książki, po skończeniu której nie wiedziałabym, co powiedzieć, jak określić uczucia towarzyszące mi podczas i po lekturze. Zwykle z łatwością jestem w stanie ocenić, czy coś mi się podobało, czy nie. Przy Portalu zdobionym posągami autorstwa Marka S. Huberatha sprawa nie jest taka prosta.

Na początku do czytania zniechęcał mnie chaos przedstawianych wydarzeń i ich kompletny brak związku ze sobą.

Główny bohater, Ioanneos, budzi się z dziwnego snu, dotyczącego dawno zmarłego malarza, po czym rusza na wykłady o historii sztuki w ośrodku szkoleń. Dziwnym trafem pierwsza prezentacja dotyczy tegoż właśnie snu, lecz mężczyzna nie wydaje się być tym specjalnie zdumiony. Poznaje innych słuchaczy – jednych bardziej interesujących, drugich mniej. Z czasem dostrzega, że rzeczywistość ośrodka nie jest taka, jaka być powinna, znajduje kolejne błędy i rysy – czy to atrapę zamiast bibliotecznych pozycji, czy koła samochodów zlewające się z asfaltem parkingu. Dołącza do spiskowców próbujących pojąć istotę tego, czym jest ośrodek i oni sami, bo jedno jest pewne – z pewnością nic nie jest tu zwyczajne.

W zasadzie dopiero od tego momentu (czyli około dwusetnej strony) Czytelnik może zacząć zbierać informacje, by odpowiedzieć sobie na pytanie co tu się, do diabła, dzieje? Poprzednie wydarzenia stanowią raczej nieuporządkowany zlepek faktów wyrwanych z kontekstu, przez co nie mogłam zupełnie pojąć ich sensu. Nie rozumiałam, czemu postacie zachowują się tak zwyczajnie w dziwnych, niepokojących okolicznościach, czemu Ioanneos snuje myśli na tematy, które nie mają najmniejszego związku z przeszłymi sytuacjami.

Wszystko było kompletnie niepojęte i to powoli zaczynało doprowadzać mnie do frustracji – gdyby nie determinacja, która każe kończyć mi to, czego się podejmuję, odłożyłabym tę książkę na półkę. Sytuacji nie poprawiał fakt, że zdań złożonych jest tu jak na lekarstwo – początkowo czytanie było irytujące, a z czasem stało się zwyczajnie męczące. Naprawdę nie lubię krótkich zdań – i to jest mankament, który zawadzał mi od początku do końca tej powieści.

Jeśli jednak chodzi o akcję i jej rozumienie – po dołączeniu Ioanneosa do niewielkiej grupy spiskowców, zaczyna się część interesująca. Nowi towarzysze bohatera ujawniają przed nim tajemnice ośrodka, on sam także dzieli się własnymi podejrzeniami i wnioskami. Wówczas Czytelnik jest w stanie pojąć znaczenie tego, co zostało wcześniej opisane, choć nadal większość skrywa się za zasłoną. A może po prostu ja jestem na to za głupia? Niemniej jednak, od kiedy zręcznie wytłumaczono osobliwe zachowania postaci, zupełnie inaczej zaczęłam patrzeć na tę powieść. Dostrzegłam tu nawoływanie do szukania swojej drogi, wolności i miłości – nie wiem, czy słusznie, ale muszę przyznać, że determinacja i nadzieja Ioanneosa, żywe mimo niesprzyjających okoliczności, pobudziły moją wyobraźnię i sumienie.

Skoro wspomniałam o postaciach… Początkowo mnie irytowały – zachowywały się irracjonalnie; płynęły przez niezwykłe wydarzenia kompletnie niewzruszone i obojętne, przyjmując je bez emocji do świadomości. Przecież nie o to w czytaniu idzie! Z czasem jednak przywykłam do tych trudnych do zrozumienia i zaakceptowania osobowości, nawet zaczęłam doceniać niektóre cechy oraz zabiegi, jakie zastosował autor, zwłaszcza po minięciu wspomnianej dwusetnej strony. Trudno bowiem jednoznacznie określić, kim w zasadzie są przedstawione przezeń osoby – są nie tyle zaskakujące, co skryte przed Czytelnikiem, nie ujawniają swoich pobudek. Możemy się ich jedynie domyślać, spekulować na temat tychże motywacji, określać charaktery, nierzadko błędnie. Jednak i to składa się na interesującą odmienność tej powieści.

Początkowa niechęć przekształciła się w zainteresowanie – teraz cieszę się, że udało mi się w miarę szybko przebrnąć przez mało fascynującą, pierwszą część książki. Ta powieść jest osobliwa, miejscami niezrozumiała; nie sądzę, by przypadła do gustu każdemu, niemniej polecam i zachęcam do czytania – choćby dla samego przekonania się, jak to naprawdę wygląda. Bo może Destrukcja jest po prostu idiotką (wielce prawdopodobne).

Już od dawna nie przeczytałam książki, po skończeniu której nie wiedziałabym, co powiedzieć, jak określić uczucia towarzyszące mi podczas i po lekturze. Zwykle z łatwością jestem w stanie ocenić, czy coś mi się podobało, czy nie. Przy Portalu zdobionym posągami autorstwa Marka S. Huberatha sprawa nie jest taka prosta.

Na początku do czytania zniechęcał mnie chaos...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po skończeniu pierwszego tomu serii Niszczyciel pióra Taylora Andersona towarzyszyły mi dwa rodzaje emocji: byłam uradowana, że pod ręką mam kolejną część cyklu, oraz załamana, iż późna godzina wymusza sen, kiedy wolałabym czytać. Oba podszyte niecierpliwością, zatem niedziwne, iż po rozklejeniu powiek i odzyskaniu świadomości, gdzieś w połowie człapania na śniadanie, zawróciłam. Poprawiłam prześcieradło, uklepałam poduszkę, wygładziłam kołdrę, spojrzałam krytycznym okiem – wielogodzinny bezruch musi się odbywać na jak najwygodniejszym siedzisku… Usiadłam. A potem sięgnęłam po Krucjatę.

Wszystko zdaje się iść po myśli bohaterów powieści – statek wrzuconych do innego świata Amerykanów, Walker, ma się dobrze i stanowi siłę, która jest w stanie przeważyć szalę zwycięstwa na stronę lemurów, mimo porażającej przewagi liczebnej krwiożerczego, bezwzględnego wroga. Okazuje się, że armia grików jest dużo większa, niż pierwotnie sądzono, oraz wszystko wskazuje na zbliżającą się, agresywną inwazję, jednak Matt i jego towarzysze sprzymierzają się, nie bez trudności, z innym plemieniem kotowatych, gotowi walczyć do ostatniego tchu. Lecz na jaw wychodzi przerażający fakt, który pozbawia ich nadziei – Amagi, potężny japoński krążownik, również przedostał się do alternatywnej Ziemi… i przyłączył do jaszczurów.

Nie jestem w stanie zliczyć momentów, podczas których dostawałam z emocji gęsiej skórki i starałam się czytać coraz szybciej, coraz szybciej. Podobnie, jak w pierwszej części, fabuła najpierw toczy się leniwie; można odnieść wrażenie, że mimo ciągłego zagrożenia (zarówno ze strony grików, jak i niebezpiecznej przyrody) panuje spokój, sielanka niemal. Nie trzeba jednak czekać długo, by przekonać się, iż poczucie bezpieczeństwa było bardziej niż złudne – i od tej chwili akcja rusza z kopyta. Zaś nawet jeśli zwalnia, to tylko po to, by zrobić miejsce narastającej atmosferze nerwowości i lęku. Nastrój, jaki panuje w powieści, nie przysparza optymistycznych myśli.

Co tu wiele mówić – autor niesamowicie potrafi zbudować napięcie, nie tylko posługując się zręcznie słowem i przebiegiem sytuacji, ale także wprowadzając czytelnika głęboko w światek tych, o których ma okazję czytać. Tak zatem, kiedy Walker pruje przez fale, Czytelnik jest obdarowywany pozornie nieistotnymi szczegółami – te jednak są jednymi z najistotniejszych dla danej postaci. Czy wiązania nie zawiodą, czy kocioł się nie przegrzał, czy uszczelka trzyma, czy nity wytrzymają, czy paliwo się nie skończy przedwcześnie… I nawet jeśli Anderson posługuje się fachowym słownictwem, używa go w sposób zrozumiały dla laika i zarazem idealnie wplata w akcję – nie ma żadnych zgrzytów, ponieważ akurat to określenie pasuje do danego człowieka czy sytuacji.

Łatwość, z jaką pisarz posługuje się wyrażeniami typowymi dla załogi amerykańskiego niszczyciela, jak przypisuje je określonym osobom i nadaje rys charakterystyczny, przekłada się na postrzeganie tychże osób przez Czytelnika. Już przy poprzedniej części czułam pewien niepokój, zapoznając się z coraz to nowymi personami – moja pamięć nie należy do najlepszych – ale wątpliwości szybko się rozwiały. Każda postać bowiem jest indywidualną jednostką o mniej lub bardziej barwnym usposobieniu, niemniej – wciąż pozostającą odrębną istotą, która choćby jedną cechą potrafi zapisać się w umyśle czytającego, a nawet go urzec.

Na uwagę zasługuje również też wizja uniwersum, jaką przedstawił nam Taylor Anderson. Mogłoby się rzec, że nie stało przed nim zbyt wielkie wyzwanie – z równania obecnej Ziemi odjął katastrofę, która wybiła wielkie gady, i otrzymał świat zdominowany przez jaszczury, a niemal całkowicie pozbawiony ssaków (nie wspominając nawet o ludziach!). Ale ten świat przede wszystkim fascynuje Czytelnika swoim klimatem – budzi chłodny dreszcz zaniepokojenia. Zdawałoby się, że fauna i flora to nadal te same stworzenia, a grikowie to wróg jak każdy inny, ale czuć tę obcość, zgrzytliwy jęk w czystej melodii znanego człowiekowi świata, zaburzonego, prawidłowego porządku.

Wciągająca fabuła i świetnie opisana rzeczywistość to dwa terminy ją określające, co, jak sadzę, stanowi zachętę samo w sobie. Gorąco polecam tę powieść, jest naprawdę warta przeczytania.

Po skończeniu pierwszego tomu serii Niszczyciel pióra Taylora Andersona towarzyszyły mi dwa rodzaje emocji: byłam uradowana, że pod ręką mam kolejną część cyklu, oraz załamana, iż późna godzina wymusza sen, kiedy wolałabym czytać. Oba podszyte niecierpliwością, zatem niedziwne, iż po rozklejeniu powiek i odzyskaniu świadomości, gdzieś w połowie człapania na śniadanie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy kończy się jedna z serii książek, którą darzyłam głęboką sympatią, zwykle towarzyszy mi satysfakcja, ale obok niej także nierzadko pojawia się smutek. Bo jak to – koniec przygód, nigdy więcej już się nie spotkamy z tymi bohaterami, z tym światem? Można wracać do poprzednich tomów, ale to nie jest już to samo, chyba każdy Czytelnik przyzna mi rację. Jakże zatem radosne było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że Casarz Nihon-Ja, ostatni tom Zwiadowców Johna Flanagana, wcale nie jest ostatni.

Autor owego cyklu prezentuje swoim fanom jeszcze jedną książkę, jeszcze jednych Zwiadowców – tym razem jest to zbiór opowiadań, które powstały na prośbę wspomnianych wyżej fanów. Zaś celem napisania ich było wyjaśnienie kilku kwestii, które nurtowały zawsze żądnych wiedzy Czytelników.

Tak zatem – możemy między innymi dowiedzieć się, co dzieje się z podstarzałymi lub kontuzjowanymi konikami zwiadowców, kim byli rodzice Willa, poznać jego samodzielne misje, prześledzić pierwszą konfrontację młodego Halta z Morgarathem, jak doprowadzono do zreformowania korpusu zwiadowców…

Ten tom jest zwieńczeniem (podobno, ale kto tam wie, co siedzi w głowie autora) cyklu, więc nie ma co się rozpisywać po raz kolejny na temat stylu Flanagana; myślę, że każdy, kto czyta tę recenzję, doskonale zna sposób pisania Johna i niepotrzebne mu kolejne zachwyty – a te niewątpliwie już padały, nie tylko z mojej strony. To, o czym mogę tu napisać, jest znane mi już wcześniej ciepłe zadowolenie, jakie czułam podczas czytania kolejnych stron.

Warto czasem oderwać się od brutalniejszej literatury i zapoznać się z opowieściami, które kojarzą się z siedzeniem przy ognisku i wysłuchiwaniem legend o bohaterach i wielkich personach. Chyba właśnie tym Flanagan zaskarbił sobie moją przychylność już od pierwszej swej książki – czystością owych dziejów. Absolutną przyjemnością z czytania o uczciwym świecie.

Te historie nie są długie, ale stanowią przyjemne smaczki dla każdego miłośnika książek o Willu i jego przyjaciołach. Lecz nie martwcie się! Akcja i ciągłe emocje znalazły się nawet tutaj, pisarz bowiem nie pozwala Czytelnikowi odetchnąć i zabiera go w coraz to nowe rejony, a nawet czasy, zapoznając z następnymi, fascynującymi opowieściami. Oczywiście w towarzystwie rozbrajającego humoru – zarówno sytuacyjnego, postaci, jak i słownego, co jest niewątpliwym plusem każdej powieści Johna.

Serdecznie polecam, to cudowna lektura na poprawienie sobie nastroju.

Kiedy kończy się jedna z serii książek, którą darzyłam głęboką sympatią, zwykle towarzyszy mi satysfakcja, ale obok niej także nierzadko pojawia się smutek. Bo jak to – koniec przygód, nigdy więcej już się nie spotkamy z tymi bohaterami, z tym światem? Można wracać do poprzednich tomów, ale to nie jest już to samo, chyba każdy Czytelnik przyzna mi rację. Jakże zatem radosne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trzeba Wam wiedzieć, że uwielbiam mitologię słowiańską, a w powieściach cenię klimaty rodzime i te zza wschodniej granicy. Nic więc dziwnego, że po przeczytaniu krótkiego opisu, odnoszącego się do Strzygonii Sławomira Mrugowskiego, byłam pełna nadziei na opowieść obfitującą w owe słowiańskie smaczki, bogów i moce tajemne, fantastyczną otoczkę, inną niż w większości wydawanej literatury. Opowieść napisaną z epickim rozmachem, w której władzę dzierżą stare, fascynujące siły, jakich nie sposób pojąć umysłem.

Cóż… Z przykrością zawiadamiam, iż spotkał mnie zawód.

Schemat fabuły nie jest specjalnie innowacyjny; mamy młodego, zahukanego chłopaka o imieniu Nyjan, który wyraźnie odstaje od swoich rówieśników – jest przezeń prześladowany – oraz nie spełnia oczekiwań wyższych rangą. Ponieważ – jak by się zdawało – jest magicznie ułomny. Pozbawiony jakiegokolwiek talentu, przechodził przez niezliczone próby i podczas żadnej z nich nie pokazał, iż ma w sobie choć ułamek mocy. Nic zatem dziwnego, iż otoczenie traktuje go jako istotę niższego rzędu. Czy jednak którykolwiek z Czytelników jest szczerze zaskoczony, gdy okazuje się, iż Nyjan w istocie jest tak potężny, że nalezy go natychmiast zabić? Lecz nadmienić trzeba, iż moc Nyjana nie przysługuje mu z urodzenia – to pewna demoniczna istota postanowiła go wykorzystać w tylko sobie znanym celu. Równocześnie autor pisze o działaniach wojennych Popiela, które mają na celu odzyskanie należnych mu – jak on sam uważa – ziem.

Absolutnie szczerze mam mówić?

Książka ta nudzi, zwłaszcza na początku. Nudzi i męczy niemiłosiernie, czyta się topornie i gdzieś tak w okolicy połowy ma się ochotę ją po prostu odłożyć – nie rzucać, nie ciskać, a odłożyć, zająć się czymś innym i o Strzygonii zapomnieć raz na zawsze. Próba chronologicznego ułożenia wydarzeń w moim przypadku okazałaby się fiaskiem, zatem nawet się za to nie zabieram. Dlaczego jednak sprawiłoby to mi tak wielką trudność? Proste – kolejne sytuacje następowały po sobie tak szybko, iż nie da się po prostu tego wszystkiego spamiętać ani połączyć w całość. Zaraz, zaraz, ktoś może zawołać. Skoro następowały szybko, czy nie powinny być emocjonujące?

Owszem, powinny, ale nie były, bowiem zanim miałam szansę wczuć się w dane zajście, dotyczące tego a tego bohatera, pan Mrugowski znienacka przenosił akcję w inne miejsce. Kilka, czasem kilkanaście stron o jednej postaci, potem zamiana i tak w koło Macieju. Okoliczności nie zdążyły dobrze okrzepnąć, na tyle solidnie zagnieździć się w umyśle, bym w pełni skupiona pędziła przez strony, w celu jak najszybszego poznania dalszego ciągu, gdy nagle bum! Owe okoliczności zmieniają się, czy raczej znikają, zastąpione kompletnie czymś innym. Zabieg męczący i na dłuższą metę potrafiący poważnie zirytować.

Jako entuzjastka długich, skomplikowanych zdań pełnych wtrąceń i przecinków, nie mogę nie kręcić nosem na styl pana Mrugowskiego. Zwłaszcza na początku towarzyszyła mi ciągła irytacja, później sytuacja uległa poprawie (a może to ja się przyzwyczaiłam?). Dlaczego krótkie zdanie są tak złe, niedobre, be? Ciągłe pauzy z czasem zaczynają doprowadzać do szewskiej pasji, klimat rozwiewa się wraz z każdą kolejną kropką, ponieważ zdania brzmią nie jak opowieść, sączona do uszu Słuchacza (Czytelnika) przy płomieniach ogniska, wśród ciepłej, pachnącej nocy, a jak suchy raport, rozkazy rzucane raz po raz. Pewnym minusem jest również zbyt duża ilość wtrąceń w językach obcych – przecież nie każdy zna francuski lub łacinę, a tłumaczenia brak.

Bohaterowie – potencjał ogromny. Z odmiennymi zachowaniami i motywacjami, postępujący logicznie i konsekwentnie. Fabuła, choć dość oklepana, i tak zapowiadała się ciekawie, ale wszystko zniweczyła radośnie panująca nuda… Autor nie potrafił mnie zainteresować, sprawić, bym zżyła się z postaciami i koniecznie chciała wiedzieć, co dalej. Sadzę, że był to efekt zupełnego braku emocji – wspomniałam już o raporcie. Nawet w sytuacjach zagrożenia wydawało się, że dana osoba zachowuje stoicki, nieludzki wręcz spokój. Nie, nie spokój! Obojętność.

Strzygonia to debiut literacki, pozostaje mieć tylko nadzieję, iż okaże się tylko i wyłącznie niezbyt udanym początkiem kariery Sławomira Mrugowskiego. Książka da się czytać, nie grzeje, nie mrozi, a jedynie sprawia, że Morfeusz wyciąga po Czytelnika swoje ręce.

Trzeba Wam wiedzieć, że uwielbiam mitologię słowiańską, a w powieściach cenię klimaty rodzime i te zza wschodniej granicy. Nic więc dziwnego, że po przeczytaniu krótkiego opisu, odnoszącego się do Strzygonii Sławomira Mrugowskiego, byłam pełna nadziei na opowieść obfitującą w owe słowiańskie smaczki, bogów i moce tajemne, fantastyczną otoczkę, inną niż w większości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Każdy z nas z pewnością ma jednego (może kilku) wytypowanego pisarza, o którym po prostu wiadomo, że pisze świetnie. Na sam dźwięk tego szczególnego nazwiska fan dostaje dreszczy, w głowie szumią wszystkie poznane imiona i historie, serce szarpią trudne do określenia, gwałtowne emocje. Jeśli zaś okaże się, że ów autor wydał nową książkę – kolana miękną, a dłonie drżą z żądzy przeczytania najnowszej powieści. Przynajmniej ja tak zareagowałam na widok Kobiety, która wyszła za chmurę pióra Jonathana Carrolla. I muszę przyznać, że nie na darmo brudziłam nosem szybę wystawową.

Ta książka to zbiór opowiadań napisanych z iście Carrollowską fantazją. Serwis randkowy, przez który można skontaktować się z własnym ideałem – przybyszem z odległej planety. Menel kradnący piosenki młodości. Adwokat porzucający swoje uporządkowane życie, by stać się budowlańcem, uzdrowicielem miasta. Instruktor aerobiku, który uczy latania. Przypadkowo spotkani ludzie, którzy jednym słowem czy opowieścią zmieniają życie bohatera. Cała niesamowitość tych i innych sytuacji jest tak chrakterystyczna dla tego pisarza, że nawet nie zerknąwszy uprzednio na nazwisko autora, można z łatwością się domyślić, kto stoi za stworzeniem Kobiety. To dzieło absolutnie nietuzinkowe, tak odmienne od większości lektur.

Jednak nie tylko po niewytłumaczalnej, cudownej magii w każdej z opowieści można poznać Carrolla. Tuż obok urzekających historii, najbardziej cenię styl tego autora. Obfitujący we frapujące porównania i metafory, wykorzystujący mrowie zarówno zwyczajnych, jak i niezwykłych słów, które jakimś przedziwnym sposobem pasują do siebie idealnie, tworząc coś, o czym nie da się zapomnieć. Krótko – pan Jonathan perfekcyjnie operuje słownictwem, opisem najprzeciętniejszego przedmiotu na ziemi potrafi zaczarować. To naprawdę dar.

Książki Jonathana Carrolla, w tym także i ta, w pełnym świetle ukazują przywary, błędy ludzkie i zło. Autor ich nie łagodzi, ba!, wręcz wyraźniej je zarysowuje, lecz to właśnie sprawia, że łatwiej Czytelnikowi pogodzić się z naturą rzeczy, zaakceptować ich istnienie, znaleźć siłę, by coś przeciwko nim zdziałać, zamiast wciąż wypierać się – to mnie nie dotyczy. Być może owa akceptacja bierze się z faktu, iż pisarz ten nie wskazuje konkretnie na Ciebie, ale w subtelny sposób prezentuje wady – nasze, ludzkie, dotyczące każdego – używając do tego swoich postaci. Tak zatem mamy tchórza, wiecznego pesymistę, rozgoryczonego, cynicznego człowieka, egoistę… W każdym znajdziemy tę wstydliwą cząstkę siebie. I nawet jeśli nie nakłoni to Czytelnika do próby zmienienia swego charakteru, to pozostaje mu cieszenie się fantastyczną konstrukcją postaci.

Jedyną wadą tego zbioru jest fakt, iż owe opowiadania są wyjątkowo krótkie. Zakończenia większości bardzo mi przypadły do gustu – pozostawiają wiele miejsca na spekulacje odbiorcy, niejednoznaczne, tajemnicze – ale odnosiłam często wrażenie, iż autor nie wycisnął z tych historii wszystkiego. Mogłoby tu być coś więcej; więcej wątków, więcej przemyśleń, więcej dialogów, coś, co sprawiłoby, że Czytelnik mógłby bardziej zagłębić się w opowieść. Bo zanim na dobre się zaczęło – już się skończyło.

Kobieta, która wyszła za chmurę to kolejna świetna pozycja Jonathana Carrolla. Myślę, że tę książkę powinien przeczytać każdy osobnik szukający świeżości w swej karierze Czytelnika.

Każdy z nas z pewnością ma jednego (może kilku) wytypowanego pisarza, o którym po prostu wiadomo, że pisze świetnie. Na sam dźwięk tego szczególnego nazwiska fan dostaje dreszczy, w głowie szumią wszystkie poznane imiona i historie, serce szarpią trudne do określenia, gwałtowne emocje. Jeśli zaś okaże się, że ów autor wydał nową książkę – kolana miękną, a dłonie drżą z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zwykle fani danego gatunku literackiego mają pewne pojęcie o niektórych książkach i cyklach, nawet jeśli ich nie czytali. Wiedzą, czy warto daną rzeczą się zainteresować, czy odpuścić już na samym początku. Ze mną było podobnie; jako, iż pojęcie i wiedzę miałam, nie wahałam się ani chwili, kiedy w moim zasięgu pojawił się pierwszy tom serii Niszczyciel autorstwa Tylora Andersona – W oku cyklonu.

Początek może zwieść – wydawałoby się, że zamiast książki fantastycznej dzierżymy w dłoniach powieść historyczną. Druga wojna światowa. Sterane wiekiem i walką amerykańskie Niszczyciele uciekają przed przeważającymi i bardziej zaawansowanymi siłami Japonii, rozpaczliwie próbując przetrwać, jednak nie mogą wiele zdziałać wobec potęgi przeciwnika. Są zbyt wolni, zbyt słabi, zbyt starzy, by oprzeć się nowoczesnym jednostkom. Jedyną nadzieją jest morze i jego kaprysy – jeśli dotrą do szkwału, nim antagonista ich dopadnie, przeżyją. Jednakże ów szkwał nie jest zwykłym zjawiskiem pogodowym – to coś niesamowitego, niepokojącego... Kiedy chmury się rozwiewają, świat wydaje się być taki sam, jak wcześniej. Dlaczego jednak po znanych wyspach przechadzają się dinozaury, a w wodzie pływają ogromne potwory...?

W istocie W oku cyklonu to pełnokrwiste, soczyste fantasy. Choć magii rodem z baśni i legend za grosz nie uświadczysz, to czuć w powieści zupełnie inny rodzaj czarów; bowiem losy tamtego wymiaru potoczyły się zupełnie inaczej niż u nas. Wszystko jest odmienne, niecodzienne, po prostu – nie z tego świata. Autor wziął równanie, jakim jest nasza Ziemia, i odjął od niego katastrofę, która zmiotła gady z piedestału i wyniosła nań ssaki. Nic zatem dziwnego, że tam dinozaury hoduje się jak bydło i poluje na zabójcze morskie ryby. Trwa nieustanna walka o przetrwanie, liczy się tylko siła i szybkość, bo każda istota jest w stanie cię zabić. Darwin miałby tam swoje niebo. Andreson fantastycznie wykreował swoje uniwersum – zarazem tak podobne i tak różne od tego, co znamy, że aż przerażające; bo gdyby nie głupi meteoryt, człowiek wcale nie byłby szczytowym drapieżnikiem.

Ciekawe – czy nasz gatunek by w ogóle zaistniał?

Obok niepokojącej rzeczywistości, pisarzowi udało się także stworzyć równie wciągającą fabułę. Początkowe znudzenie (nie jestem fanką czysto wojennych powieści) szybko stało się niewyraźnym, blednącym wspomnieniem, wypieranym najpierw przez krwiożercze morskie stworzenia, potem przez cywilizację inteligentnych kotopodobnych lemurów, by w końcu zniknąć pod naporem międzygatunkowego konfliktu i grozy przeciwników. Inaczej mówiąc – po pierwszej monotonności (choć nie wątpię, że znajdą się fani wojskowych zmagań) autor wpycha czytelnika w oko cyklonu zdarzeń, następujących po sobie błyskawicznie, lecz wciąż pozostających w harmonii. Nieprzewidziane zwroty akcji, powoli ujawniane tajemnice i wciąż nieodkryte sekrety, trudne wybory stojące przed bohaterami, śmierć czyhająca na każdym kroku – to jest to.

Przy większej ilości postaci zdarza mi się gubić, mylą się dane osoby, mieszają historie, poglądy i motywacje, ale tym razem nic z tego – Anderson każdej osobie nadał specyficzne cechy charakterystyczne, w każdego tchnął indywidualizm i każdego wprowadził na odmienne ścieżki losu, posługując się coraz to nowymi zagraniami. Nieważne, czy mówimy o kapitanie amerykańskiego niszczyciela, czy o pozornie nieistotnym członku załogi. Ewentualne niepowodzenia czy śmierć obydwu uderzyłyby mnie z podobną siłą – może dlatego, że pomimo różnicy społecznej i znaczenia fabularnego, zostało wyraźne pokazane, iż są oni nadal tylko ludźmi, ludźmi równymi. Tak zatem nieobcy im strach, niepewność, zawód. Nikt nie jest tam superherosem, który uratuje świat. By cokolwiek ratować, muszą działać razem, a i to im się nie zawsze udaje. Czasem ponoszą straty, których nie da się odbudować.

Według mnie W oku cyklonu to książka, której czytanie sprawi przyjemność zarówno fanom fantastyki, jak i miłośnikom wojennych zmagań – bo to kawał naprawdę dobrej literatury. Pozycja, jakiej nie powinno czytać się wieczorem, jeśli rankiem trzeba wstać.

Zwykle fani danego gatunku literackiego mają pewne pojęcie o niektórych książkach i cyklach, nawet jeśli ich nie czytali. Wiedzą, czy warto daną rzeczą się zainteresować, czy odpuścić już na samym początku. Ze mną było podobnie; jako, iż pojęcie i wiedzę miałam, nie wahałam się ani chwili, kiedy w moim zasięgu pojawił się pierwszy tom serii Niszczyciel autorstwa Tylora...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zwykle w obliczu debiutów przymykam oczy na pewne niedogodności i niedociągnięcia – w końcu nawet najwięksi pisarze mogli mieć kiepskie początki. Podobnie sytuacja miała się z Zasłoną kłamstw Jeri Westerson, której to lekturę zakończyłam z mieszanymi uczuciami, ale postanowiłam wówczas, że nie będę się określać, dopóki w moje ręce nie wpadnie więcej powieści tej autorki. Zaś teraz, po przeczytaniu Węża wśród cierni, mogę stwierdzić – jeśli dalej tak pójdzie, cykl ma spore szanse stanąć bardzo wysoko w moim osobistym rankingu.

Do Crispina Guesta, byłego rycerza, a obecnie samozwańczego śledczego, przychodzi spanikowana kobieta przekonana, iż zabiła pewnego mężczyznę. Mimo iż panna wydaje się nie być do końca przy zdrowych zmysłach, Ogar zgadza się przyjąć „zlecenie” – głównie po to, by wariatka dała mu spokój. Jednak kiedy w jej kwaterze faktycznie znajduje trupa jednego z członków zagranicznej delegacji, pojmuje, że sprawa jest znacznie ciekawsza i bardziej niebezpieczna, niż mu się na początku wydawało. Sytuacji nie poprawia fakt, że martwy ma przy sobie coś, na czym bardzo zależy królowi Anglii – Koronę Cierniową, niegdyś skąpaną w krwi samego Chrystusa. Tego, który ją założy, ponoć ma uczynić niepokonanym.

Autorka zaplusowała u mnie zmianą charakteru głównego bohatera; Crispin przestał być takim wielkim, egoistycznym dupkiem, odnoszących się pogardliwie do wszystkich, którzy próbują mu pomóc. Wydaje się, że wreszcie zaakceptował swój los albo przynajmniej zrozumiał, iż jego obecne otoczenie nie jest takie złe. Aczkolwiek... Guest jest inteligentnym facetem, jednak czasem pokazuje nieskończone morze głupoty. Po nieudanym zamachu na króla, o który oskarżono właśnie jego, ów mężczyzna... ucieka do oberży swoich przyjaciół. Koszmarnie, niesamowicie głupie. Mógłby to zrobić tylko ktoś niemający żadnego przygotowania, pojęcia o tym, jak prowadzi się dochodzenia, tudzież zwyczajnie pozbawiony odrobiny rozumu. To nie oczywiste, że najpierw sprawdzają, czy zbiega nie ma u jego bliskich? Tak oczywiste, że wręcz obraźliwe dla przestępcy, ale mus to mus. A Crispin pobiegł do znanej gospody i jeszcze spokojnie sobie tam zasnął... Nie tylko głupie, także egoistyczne – bez sensu narażał swoich bliskich.

Niesamowicie również przeszkadzał mi fakt, z jaką łatwością Crispin dostawał się do królewskiej siedziby. Jeśli istotnie byłoby to tak proste, tak banalne, po prostu poudawać kucharza czy kapłana przed strażnikami, to monarchie pokończyłyby się już na progu swego istnienia. Mam zamordować króla? Nic prostszego! Ino znajdę moje przebranie. Zaś po owym zamachu Ogara spodziewałam się poważnych trudności z dostaniem się do miejsca przeznaczenia, już liczyłam na jakieś sztuczki przeróżne, a tu bach! wszedł bez żadnego problemu i jeszcze towarzysza ze sobą wprowadził. Autorka powinna poważnie nad tym popracować.

Mimo tych mankamentów, lektura należała do przyjemnych, bowiem zaserwowana Czytelnikowi historia potrafiła trzymać w napięciu, zaś fakty nie były nam od razu ujawniane – czyli to, co destrukcje lubią najbardziej. Całość przebiegała płynniej i szybciej niż w przypadku poprzedniego tomu (mimo iż stron jest więcej), a dochodzenie Ogara straciło na chaosie.

Po drodze do końca pośmiałam się parę razy, cieszyłam, niepokoiłam i irytowałam – pełen wachlarz emocji, jaki powinien towarzyszyć czytaniu. Plastyczne opisy pomogły w zagłębieniu się w klimat wieków średnich – klimat brudny, mało uczciwy i wbijający ci kosę między żebra, by przetrwać. Postacie się zmieniły, odkryły przed nami swoje nowe twarze; absolutnie cudownym zaskoczeniem było poznanie prawdziwej natury Jana z Gandawy, ale o tym sza... Musicie sami się przekonać. Wróżę z tego wątku coś większego...

Krócej mówiąc – powieść ma swoje wady (jakaż książka ich nie ma!), ale jej zalety sprawiają, iż jest warta przeczytania. To dobra pozycja na zbicie wieczornej nudy.

Zwykle w obliczu debiutów przymykam oczy na pewne niedogodności i niedociągnięcia – w końcu nawet najwięksi pisarze mogli mieć kiepskie początki. Podobnie sytuacja miała się z Zasłoną kłamstw Jeri Westerson, której to lekturę zakończyłam z mieszanymi uczuciami, ale postanowiłam wówczas, że nie będę się określać, dopóki w moje ręce nie wpadnie więcej powieści tej autorki....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mark Hodder kupił mnie sobie swym debiutem, zaś jego kontynuacją – zawładnął moją duszą. Dlaczego? Ponieważ Zdumiewająca sprawa Nakręcanego Człowieka obok pięknej, przyciągającej wzrok okładki ma fantastyczną, wciągającą zawartość. O ile tom poprzedni uznałam za bardzo dobry, to drugi okazał się absolutną rewelacją. I już teraz mówię… nie mogę doczekać się kontynuacji!

Fabuła rozkręca się powoli, można pokusić się o stwierdzenie, że przedstawia fragment z normalnego przebiegu życia królewskiego agenta do zadań specjalnych (o ile cokolwiek w takim zawodzie może być normalne). Sir Richard Francis Burton, bo to o nim mowa, w towarzystwie swego przyjaciela, Alegorna Swinburne’a, w samym środku Londynu wpada na tajemniczą, zaawansowaną technologicznie maszynę, by poprzez udaremnienie kradzieży (fałszywych co prawda) diamentów dotrzeć do rozstrzygania sporów międzyrodowych. I choć wszystkie te wydarzenia wydają się nie mieć ze sobą ani odrobiny wspólnych punktów, to ku zaskoczeniu wszystkich – także Czytelnika – zupełnie niespodziewanie splatają się w sieć, a najmniej istotna sprawa okazuje się tą decydującą o wszystkim. O losach Burtona i jego przyjaciół, o losach Imperium Brytyjskiego, które najwyraźniej ktoś pragnie zniszczyć.

Najpierw budowa napięcia. Łatwo wyczuć, że pod warstewką pozornego spokoju coś wrze, buzuje, pragnie wydostać się na powierzchnię i niekoniecznie widzi mu się przyczynienie do chwały Anglii. Nikogo więc nie zaskoczy, że pędziłam przez strony, pewna, że nieubłaganie zbliżam się do nieuchronnych, przełomowych wydarzeń – po prostu nie mogłam się ich doczekać. Nie dlatego, że pierwsze rozdziały były nudne czy monotonne, wprost przeciwnie – zapowiadała się jeszcze ostrzejsza jazda bez trzymanki. I bez pasów bezpieczeństwa. Dlaczego więc wyżej wymieniłam słowo „spokój”? Cóż, w porównaniu zresztą powieści, początkowo faktycznie panowała sielanka, bo później akcja rozpędza się tak, że nie można oderwać się od lektury za żadne skarby. Wydarzenia następują po sobie natychmiast, nie bacząc, czy Czytelnik nie chciałby może nieco zwolnić, złapać oddech. Jednak w Londynie, pełnym parowych maszyn i efektów szalonych eksperymentów Eugeników, nie ma miejsca na czyste powietrze – dawno temu wyniosło się w bardziej przyjazne rejony, by płakać nad tym, co dzieje się ze światem. Bo jest nad czym rozpaczać.

Hodder uczynił swoje uniwersum spaczonym. Kilka drobnych zmian sprawiło, że wielu z ludzi elit – badaczy, naukowców, polityków – najwidoczniej utraciło zdolność rozpoznawania tego, co dobre, a co złe, co humanitarne, a co bestialskie, co estetyczne, a co zwyczajnie obrzydliwe. Choroba, wywołana zmienieniem biegu czasów, pożera świat głównych bohaterów niczym rak – powoli, lecz nieubłaganie, nieodwracalnie. Już w Dziwnej sprawie Skaczącego Jacka autor mistrzowsko wprowadził tę dziwną, fascynującą atmosferę zepsucia, ale w drugim tomie klimat przestał być tylko klimatem – stał się istotnym czynnikiem wpływającym na bieg fabuły, elementem determinującym rozwój postaci, zarówno już Czytelnikowi znanych, jak i tych nowych.

Postaci, postaci… Z kilkoma przyszło nam się pożegnać, lecz pojawiły się także nowe twarze, zaś każda z nich ma swą własną, niezwykłą historię wraz odmiennym charakterem, motywacjami i sposobem bycia – nieważne, czy ma zaszczyt występować na stu stronach, czy na dziesięciu. W obliczu tej odrębności i różnorodności, mimo iż bohaterów jest całkiem sporo, nie sposób się pogubić, kto jest kim, kto kogo i dlaczego.

Poprzednio przeszkadzała mi mnogość opisów urządzeń. Na początku było to interesujące, ale z biegiem kartek stało się zwyczajnie irytujące – bowiem ni z gruchy ni z pietruchy, w samym środku gwałtownej akcji, kiedy pojawia się jakieś urządzenie, autor nie kontynuował, a zupełnie niespodziewanie raczył Czytelnika dłuuugim opisem danej maszyny czy przedmiotu. Jego historią, sposobem działania, zastosowaniem… Kiedy po prostu chce się wiedzieć, co się dalej z osobami dramatu, a nie, jak to działa! Na szczęście jednak Hodder poszedł po rozum po głowy i w Zdumiewającej sprawie… skrócił owe wynurzenia do minimum – to znaczny plus (choć uważam, że ponowne zagłębianie się w naturę danego obiektu nie ma sensu, skoro już raz to zrobiono).

Krócej mówiąc – do księgarń i bibliotek! Zdumiewająca sprawa Nakręcanego Człowieka to coś, czym powinien zainteresować się każdy osobnik szukający kawałka dobrej literatury – nie tylko fani steampunku. Polecam z całego serca.

Mark Hodder kupił mnie sobie swym debiutem, zaś jego kontynuacją – zawładnął moją duszą. Dlaczego? Ponieważ Zdumiewająca sprawa Nakręcanego Człowieka obok pięknej, przyciągającej wzrok okładki ma fantastyczną, wciągającą zawartość. O ile tom poprzedni uznałam za bardzo dobry, to drugi okazał się absolutną rewelacją. I już teraz mówię… nie mogę doczekać się...

więcej Pokaż mimo to