-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać13
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
-
ArtykułyOficjalnie: „Władca Pierścieni” powraca. I to z Peterem JacksonemKonrad Wrzesiński8
Biblioteczka
2021-01-17
2020-12-06
A mogło być zupełnie inaczej
Wszyscy wiemy jak potoczyły się losy polskiej transformacji ustrojowo-politycznej po Okrągłym Stole. Nie wszyscy zdajemy sobie sprawę z ich ekonomicznych kosztów i tego, że - przy odrobinie szczęścia i zbiegu innych okoliczności – nasza rzeczywistość obecnie mogłaby wyglądać zupełnie inaczej, a społeczne koszty transformacji mogły być o wiele mniejsze.
Tylko w latach 1990-1991 polskie PKB skurczyło się o 15%. W samym roku 1990 przeciętne płace spadły o 25%, emerytury i renty o 19%, a dochody netto z rolnictwa (na jednego pracującego) o 63%. W 1989 r. poniżej minimum egzystencji żyło 16% społeczeństwa. 4 lata później już ok. 40%. Nie chodzi tylko o liczby, ale też o przyjętą wówczas filozofię transformacji. Zapewniano, że koszty reform będą sprawiedliwe rozdzielone na wszystkie grupy społeczne. Ale w praktyce rząd zupełnie nie liczył się z tym, że terapia szokowa przekroczyła granicę społecznej akceptacji.
Jak to możliwe, że najbardziej masowy w Polsce ruch pracowniczy, którym bez wątpienia była „Solidarność”, dokonał przewrotu, z którego wyłonił się jeden z najbardziej niesprawiedliwych ustrojów społecznych, jakie zna historia powojennej Europy?
Stało się to za przyzwoleniem premiera Tadeusza Mazowieckiego, który – jak głosi legenda – chciał budować gospodarkę rynkową na wzór zachodnioniemiecki, czyli opartą na silnej roli państwa jako twórcy ram i przeciwwagi dla bezdusznego wolnego rynku, w praktyce jednak oddał gospodarkę walkowerem. W efekcie jego minister finansów Leszek Balcerowicz, za namową młodego neoliberalnego wilka z Harvardu Jeffreya Sachsa, poprowadził rząd w kierunku rozwiązań znanych lepiej z Reaganowskich Stanów Zjednoczonych, czy Thatcherowskiej Wielkiej Brytanii. A także z krajów Ameryki Łacińskiej (Chile, Boliwia, Peru). Polegały one na tym, że należy zderegulować gospodarkę, obniżyć wydatki publiczne i w ogóle wybić państwu z głowy odgrywanie roli aktywnego ekonomicznie gracza.
A przecież model szwedzki był na wyciągnięcie reki i po wrażliwym społecznie polityku, związanym z katolicką lewicą, jakim bez wątpienia był Tadeusz Mazowiecki, można było się spodziewać, że poświęci mu więcej uwagi.
Tak się jednak nie stało, choć na początku 1989 r. grupa polskich ekonomistów doradzająca rządowi (jeszcze wtedy gabinetowi Mieczysława Rakowskiego), pojechała do Sztokholmu na wizytę studyjną. W skład delegacji wchodzili: Jan Mujżel, Krzysztof Porwit, Marcin Święcicki oraz Michał Rutkowski. Mujżel i Święcicki będą zresztą wkrótce po powrocie uczestniczyć w obradach Okrągłego Stołu: jeden po stronie „Solidarności”, a drugi – po stronie PZPR.
Ze swojej wyprawy ekonomiści napisali raport. Głosili w nim, że gospodarka szwedzka to wymarzony model do naśladowania dla wychodzącej z socjalizmu Polski. W Szwecji jest przecież kapitalizm, a tamtejsze firmy funkcjonują w warunkach ostrych rygorów efektywnościowych narzuconych przez rynek międzynarodowy. Z tego powodu nie ma tu miejsca na paternalizm w stosunku do przedsiębiorstw czy branż trwale nieefektywnych. Jednak nawet olbrzymie programy restrukturyzacyjne, jak np. likwidacja praktycznie całego przemysłu stoczniowego, przebiegają tam w warunkach pokoju społecznego. I to pomimo (a może właśnie dzięki) stale utrzymującej się znacznej siły związków zawodowych. Na dodatek Szwedzi prowadzą tzw. aktywną politykę zatrudnienia (to była wtedy światowa nowinka) i zamiast przeznaczać pieniądze na zasiłki dla bezrobotnych, najpierw szukają możliwości pracy dla potencjalnych kandydatów na bezrobotnych. „Dzieje się tak dlatego, że radykalizm gospodarczy współistnieje w Szwecji z solidaryzmem społecznym, a filozofia rozwiązywania sytuacji konfliktowych jest zaprzeczeniem thatcheryzmu, gdzie likwidacja nierentownych przedsiębiorstw pociąga za sobą przeważnie wzrost bezrobocia i - co za tym idzie - strajki i napięcie społeczne” – zachwalał skandynawski model gospodarki Tadeusz Kowalik - dość wpływowy doradca pierwszej „Solidarności”.
To właśnie on, wraz z Marcinem Święcickim, który został ministrem w rządzie Mazowieckiego dopytywali przez całe lata 90. o model szwedzki.
Nie dowiemy się jednak nigdy, jak wyglądałaby polska transformacja, gdyby jej autorzy śmielej sięgnęli po szwedzkie rozwiązania. Ci, którzy okopali się na pozycjach „nie mogło być inaczej’, raczej już zdania nie zmienią. Jednak wydaje się, że tych, którzy zerkają z żalem w stronę Sztokholmu, z roku na rok przybywa.
Bo i jest czego zazdrościć. Triumfalny pochód neoliberalnego myślenia nie ominął także Szwecji. Zaczęło się cięcie wydatków budżetowych oraz przestawianie źródeł finansowania państwa z progresywnego PIT-u na regresywny VAT. Zaczęto deregulację wielu dziedzin gospodarki (m.in. sektora pocztowego, kolejowego, czy rynku taksówkarskiego). Państwo miało odtąd uważniej pilnować, by nie rosła inflacja. Nawet gdyby miało się to odbyć kosztem troski o pełne zatrudnienie. Kluczowym zadaniem rządu zaczynała być stabilność wydatków publicznych - nawet jeśliby ją osiągnąć poprzez ostre okrojenie zdobyczy państwowego dobrobytu. Z drugiej strony neoliberalne rządy kolejnych premierów Szwecji wiedziały, że nadmierne pogorszenie pozycji pracownika i niestabilność rynku pracy nie leżą w długofalowym interesie szwedzkiej gospodarki. To różniło ich od płynących na neoliberalnej fali polityków z innych krajów – w tym również z Polski.
Słowem – w Szwecji zadbano, by rynek pracy nie został do reszty zderegulowany. W efekcie dziś umowy płacowe obejmują nawet 90% zatrudnionych w szwedzkiej gospodarce, a uzwiązkowienie sięga 70%. To wciąż najwyższy wskaźnik w Europie. W Polsce wskaźnik ten wynosi 12,4% i jest najmniejszy wśród 38 krajów członkowskich OECD.
I pomyśleć, że niewiele brakowało, byśmy mogli być nie tyle drugą Irlandią, co właśnie Szwecją. Na pewno lepiej pozwoliłoby nam się to dziś zmierzyć z tąpnięciem polskiej gospodarki wywołanym pandemią, którego skutki dopiero przyjdzie nam zapłacić.
Tekst powstał na podstawie książki Rafała Wosia „Zimna trzydziestoletnia. Nieautoryzowana biografia polskiego kapitalizmu”, Wydawnictwo Mando, Kraków 2019.
A mogło być zupełnie inaczej
Wszyscy wiemy jak potoczyły się losy polskiej transformacji ustrojowo-politycznej po Okrągłym Stole. Nie wszyscy zdajemy sobie sprawę z ich ekonomicznych kosztów i tego, że - przy odrobinie szczęścia i zbiegu innych okoliczności – nasza rzeczywistość obecnie mogłaby wyglądać zupełnie inaczej, a społeczne koszty transformacji mogły być o wiele...
2020-11-11
Winny, nie święty
Czy to możliwe, by w dużym demokratycznym kraju należącym do UE największym autorytetem, cieszącym się powszechnym szacunkiem, była osoba, która tuszowała skandale pedofilskie, chroniła oszustów, współpracowała z krwawymi reżimami, kwestionowała prawa mniejszości i wspierała dyskryminację kobiet? Tak, jest to możliwe. Mowa tu o Polsce, a tym autorytetem jest zmarły 15 lat temu Jan Paweł II.
Dzieje się tak dlatego, że po śmierci papieża nie została w Polsce podjęta rzeczowa dyskusja na temat jego pontyfikatu. Wciąż zdecydowana większość polityków i dziennikarzy ma do papieża podejście bałwochwalcze. Unikają uczciwego rozliczenia jego pontyfikatu i dbają, by niewygodne fakty nie przedostawały się do opinii publicznej.
To efekt długoletniej tradycji ukazywania Jana Pawła II tylko w korzystnym świetle. Aby utrwalić wizerunek papieża jako niekwestionowanego autorytetu, większość polskich mediów stosowała różnorodne tricki, chroniące go przed krytyką. Już na wiele lat przed jego śmiercią tytułowano go w polskich mediach „Ojcem Świętym” lub „Jego Świątobliwością”, stawiając tym samym ponad porządkiem demokratycznej debaty. Dodatkowo debatę tę utrudniał fakt, że Jan Paweł II od początku pontyfikatu był w Polsce przedmiotem kultu, Jego postać adorowano stawiając pomniki, nazywając jego imieniem ulice i place, czyniąc go patronem szkół i przedszkoli, przyznając mu honorowe obywatelstwa wielu miast, czy tytuły honoris causa na niezliczonych polskich uczelniach czemu ani on sam, ani Kościół w Polsce się nie sprzeciwiał. Kwintesencją tego kultu było jawne umieszczanie w edukacyjnych treściach programowych wizerunku papieża jako nieomylnego autorytetu i niezłomnego patrioty. Tak jak w poleceniu na jednym z ostatnich egzaminów gimnazjalnych, gdzie uczniowie mieli uzasadnić, że „Karol Wojtyła po wyborze na papieża pozostał patriotą”. Lub w nagrodzonym przez Ministerstwo Edukacji podręczniku „Do Itaki” wydawnictwa „Znak”, gdzie w rozdziale „Nauczyciele” proponuje się trzy sylwetki - Sokratesa, Jezusa i Karola Wojtyłę oraz proponuje taki temat wypracowania: „Chciałbym się z Nim spotkać. Wrażenie z bezpośredniego lub za pośrednictwem TV spotkania z największym Polakiem XX wieku”. Łatwo zorientować się, że polecenie zawiera presupozycję i z góry zakłada się tu, że największym Polakiem XX wieku jest Karol Wojtyła, nie przywołując żadnych argumentów dla uzasadnienia tej wielkości. Zabrakło tu też miejsca dla tych uczniów, którzy za największego Polaka uznają jednak kogoś innego – np. Marię Curie-Skłodowską. Te treści w podręcznikach umieszczane są cały czas i młodzi ludzie są z tego rozliczani, a media, nawet te liberalne, nie widzą w tym nic złego.
Tymczasem Jan Paweł II był zwolennikiem całkowitego zakazu aborcji i rozwodów, przeciwnikiem wszelkich form legalizacji związków homoseksualnych, a nawet uznania aktów homoseksualnych za dopuszczalne oraz bezwzględnym przeciwnikiem używania środków antykoncepcyjnych. Współczesną kulturę zachodnią nazywał „cywilizacją śmierci”. Nawiązywał bliskie kontakty z krwawymi dyktaturami Ameryki łacińskiej (August Pinochet). Wiele wskazuje na to, że papież bronił osób obciążonych zarzutami prokuratorskimi (Marcial Maciel Degollado), a ludzie z jego otoczenia byli zamieszani we współpracę z mafią i pranie brudnych pieniędzy (afera Vatican Connection z arcybiskupem Paulem Casimirem Marcinkusem w roli głównej). Podjął wiele wrogich działań wobec Kościołów protestanckich, nie był też zdolny do nawiązania jakiegokolwiek dialogu z ateistami, a wobec Żydów i muzułmanów wykonał kilka spektakularnych gestów, które jednak niewiele miały wspólnego z partnerstwem i uznaniem autonomii innych wyznań. Gromiąc ludzi stosujących prezerwatywy w pewien sposób występował przeciwko zdrowiu i życiu, szczególnie w rejonach objętych epidemią AIDS, tak jak w Afryce, gdzie niestety, tego poglądu papież bronił podczas swojej pielgrzymki. Podobnie niehumanitarną postawą wykazał się wobec zgwałconych na terenie byłej Jugosławii kobiet, gdzie wyraził zdecydowany sprzeciw wobec aborcji. Tego typu postawy pokazują, że papież jako polityk i filozof był radykalnym antyhumanistą, który abstrakcyjne idee stawiał wyżej, niż ludzkie życie.
Tymczasem w Polsce nikt o tych kwestiach nie rozmawia, nikt się nimi nie interesuje, nikt nie uważa, by w jakkolwiek sposób mogły one zakwestionować świętość papieża. Mało tego, odsłanianie tych faktów jest traktowane jako „walka z Kościołem”! Kiedy Joanna Senyszyn przypomniała w wywiadzie, że Jan Paweł II tuszował i tolerował pedofilię wśród duchownych oraz wspierał reizm chilijskiego dyktatora Augusta Pinocheta, „Super Ekspres” napisał: „Senyszyn bezcześci pamięć papieża”. Cały czas wszelkie próby podjęcia dyskusji nad zasługami Karola Wojtyły spotykają się z wrogą, a niekiedy wręcz agresywną reakcją.
Powoli jednak widać zmiany. Film braci Sekielskich oraz każda ujawniona afera pedofilska polskiego kleru przybliża dzień krytycznej oceny pontyfikatu Jana Pawła II i należy mieć tylko nadzieję, że prawda o rzeczywistych poczynaniach papieża wyzwoli Polaków z miłości do santo subito.
Tekst powstał na podstawie książki Piotra Szumlewicza pt, „Ojciec nieświęty”, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012
Winny, nie święty
Czy to możliwe, by w dużym demokratycznym kraju należącym do UE największym autorytetem, cieszącym się powszechnym szacunkiem, była osoba, która tuszowała skandale pedofilskie, chroniła oszustów, współpracowała z krwawymi reżimami, kwestionowała prawa mniejszości i wspierała dyskryminację kobiet? Tak, jest to możliwe. Mowa tu o Polsce, a tym autorytetem...
2020-11-10
Nasza sprawa
Przyzwyczailiśmy się przemilczać pewne kwestie w stosunkach polsko-żydowskich. Jedną z nich jest udział Polaków w likwidowaniu Żydów podczas II wojny światowej. Przy czym udział ten należy rozumieć szeroko – oznacza on bowiem nie tylko ludzie pociągających za spust, ale także łapiących Żydów, eskortujących Żydów i kradnących żydowskie mienie.
Szczególna rola przypada tu polskiej policji, która niejednokrotnie mordowała Żydów (często swoich sąsiadów lub ludzi dobrze im znanych) w tajemnicy przed Niemcami. Akcje te przeprowadzano na własny rachunek, z własnej inicjatywy, często w geście swoiście rozumianej solidarności z miejscowymi, ponieważ Niemcy mogliby zacząć pytać o personalia zamieszanych w sprawę Polaków lub zainteresować się kwestią pozostawionego po zabitych mienia, które przeszło już w inne ręce. Łatwiej było więc załatwić sprawę we własnym zakresie, bez informowania Niemców.
Nie ulega kwestii, że w oczach wielu polskich policjantów mordowanie Żydów stanowiło formę ochrony miejscowych chłopów przed terrorem okupanta, a zabójstwa te tłumaczono po wojnie jako akt patriotycznego poświęcenia. Najczęściej wysuwanym argumentem było to, że wykrywszy Żydów, Niemcy mogli wymordować Polaków podejrzanych o ich ukrywanie, a represje mogły sięgać wielu gospodarstw, a nawet całej wsi.
Co budzi zdumienie: wielu funkcjonariuszy policji kryminalnej i granatowej mordujących Żydów, pełniło jednocześnie odpowiedzialne funkcje w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego. Byli wśród nich patrioci, oddani Polsce, gotowi poświęcić życie w walce z okupantem. Jednak, według ich zeznań powojennych, nie widzieli oni sprzeczności między mordowaniem Żydów a walką o wolną Polskę. Według nich, Żydzi nigdy nie stanowili elementu rodzimego, polskiego, a wręcz zagrażali swą liczebnością i ekspansją polskim interesom. Toteż pomoc Niemcom w likwidowaniu Żydów była działaniem na rzecz państwa polskiego.
Szczególnie wzrosła rola polskich funkcjonariuszy w chwytaniu ukrywających się Żydów w okresie po likwidacji gett. Bez polskiej pomocy Niemcy nie byliby po prostu w stanie sprostać temu zadaniu. Świadczą o tym nie tylko relacje żydowskie, ale też dokumenty i deklaracje władz okupacyjnych. Bowiem z chwilą ucieczki na aryjską stronę Żydzi stawali się dla okupanta „niewidzialni”. Aby ich odnaleźć trzeba było odwołać się do kodów kultury, do znajomości języka, akcentu, obyczajów, do codziennej praktyki, do doświadczenia, którego Niemcy nie mieli. Za to polscy policjanci posiedli je aż w nadmiarze i wielokrotnie wykorzystywali w polowaniu na Żydów.
W literaturze dotyczącej wojny i okupacji bardzo często możemy przeczytać, że szantażowaniem i mordowaniem Żydów zajmował się skryminalizowany margines. Że ludzie krzywdzący Żydów swoimi czynami stawiali się poza nawiasem polskiej wspólnoty, że przestawali być Polakami. To bardzo wygodna linia rozumowania, która pozwala pozbyć się balastu odpowiedzialności. Jednak nie jest to prawdą. Policjant, strażak, urzędnik państwowy to przed wojną ludzie cieszący się dużym autorytetem i szacunkiem społecznym. Gdy po wojnie wielu z nich stanęło przed sądem za mordowanie obywateli żydowskich, do władz partyjnych i państwowych słano petycje o ich uniewinnienie podpisane przez setki osób! Czy to nie jest najlepszy dowód pozwalający nam w pełni ocenić pokrętną kondycję moralną polskiego społeczeństwa?
Już od pierwszych chwil okupacji, gdy wstępne zarządzenia okupanta podcięły podstawy ekonomicznej egzystencji społeczności żydowskiej, udział polskiej policji w egzekwowaniu tych nakazów był ogromny. Drugi etap wiąże się z utworzeniem gett i wprowadzeniem kary śmierci za opuszczenie getta przez Żydów. Tak jak poprzednio, pieczę nad przestrzeganiem nowych przepisów miała sprawować przede wszystkim polska policja. Trzeci okres to likwidacja gett i tu też polscy policjanci uczestniczyli praktycznie we wszystkich akcjach związanych z ich likwidacją. Czwarty okres natomiast to polowanie na ukrywających się po polskiej stronie Żydów, trwający do końca wojny.
Tak więc, przez całą wojnę – od pierwszych dni okupacji aż do jej zakończenia – polscy policjanci pomagali Niemcom, czy to na rozkaz, czy z własnej inicjatywy w likwidowaniu Żydów. I gdyby nowelizacja ustawy o IPN („polska ustawa o Holocauście”) weszła w życie, podejmowanie takich tematów byłoby niezwykle trudne. To właśnie w tej ustawie nadano podmiotowość karną pojęciu „naród polski”, co szło w parze z rozróżnieniem na „obywateli pochodzenia żydowskiego” i „obywateli II RP”. Nie jest dziełem przypadku, że coraz częściej słychać w Polsce odwołania do pojęcia „wspólnoty narodowej”, która definiowana jest na gruncie rasowym, etnicznym, na gruncie pochodzenia. Nie jest dziełem przypadku również to, że przewidziana w „ustawie o Holocauście” kara trzech lat więzienia dla „szkalujących dobre imię narodu” stanowi powtórkę polskiej praktyki prawnej z lat 30. XX wieku. To właśnie wtedy, w atmosferze narastającego antysemityzmu, zaczęto stosować karę trzech lat pozbawienia wolności dla ludzi „obrażających polski naród”.
Jak więc widać – historia niczego nas nie nauczyła.
Tekst powstał na podstawie książki Jana Grabowskiego „Na posterunku. Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020.
Nasza sprawa
Przyzwyczailiśmy się przemilczać pewne kwestie w stosunkach polsko-żydowskich. Jedną z nich jest udział Polaków w likwidowaniu Żydów podczas II wojny światowej. Przy czym udział ten należy rozumieć szeroko – oznacza on bowiem nie tylko ludzie pociągających za spust, ale także łapiących Żydów, eskortujących Żydów i kradnących żydowskie mienie.
Szczególna rola...
2020-10-25
Skazane na piękno
W 1997 r. dwie badaczki: Barbara Fredrickson z Uniwersytetu Michigan oraz Tomi-Ann Roberts z Colorado College przedstawiły teorię, która szerzej pozwala spojrzeć na sposób, w jaki nasza kultura koncentruje się na kobiecym ciele oraz negatywne efekty tego zjawiska. Nazwały ją „teorią uprzedmiotowienia”. Uprzedmiotowienie sprowdza się do traktowania innej osoby nie jak istoty ludzkiej, posiadającej myśli, uczucia, cele i pragnienia, ale jak ciała lub zbioru części ciał istniejących tylko po to, by zadowalać innych. Osoby traktowane jako rzecz tracą podmiotowość i są uznawane za przydatne jedynie wówczas, gdy mogą swoim wyglądem sprawić przyjemność innym.
Większość kobiet nie jest w stanie uniknąć uprzedmiotowienia. Staje się ono nawykiem i wkrada do ich życia. Bo kiedy wszyscy koncentrują się na kształcie ich nóg, nie liczą się ambicje, czy intelekt. Gdy inni dyskutują nad odpowiednią dla nich wagą, nie liczy się to, jaką osobą chcą zostać, czy jaka pracę wykonywać.
Tak właśnie stworzyliśmy kulturę, która wmawia kobietom, że najważniejsze to być piękną. Narzucamy im nieosiągalne kanony piękna, a później, kiedy się nimi przejmują – oskarżamy o próżność, albo zbywamy słowami, że każdy powinien się akceptować takim, jakim jest, co stoi w oczywistej sprzeczności z lansowanymi w massmediach kanonami piękna i urody.
To dlatego właśnie, przez presję publiczną, dziewczynki zaczynają myśleć o wyglądzie w szokująco młodym wieku. 34% pięciolatek przynajmniej czasami ogranicza ilość spożywanego jedzenia. 28% twierdzi, że chce wyglądać jak panie w filmach i w telewizji. 40% dziewczynek wieku 5-9 lat twierdzi, że chciałoby wyglądać szczuplej, a 30% trzecioklasistek przyznaje, że martwi się, iż będą za grube. Te dziewczynki dopiero uczą się jak poruszać się po świecie, a jednocześnie już przejmują się jak wygląda ich ciało.
Tak właśnie rodzi się, wdrukowana nam przez współczesną kulturę, obsesja piękna, która zaczyna się od momentu, gdy dziewczynki dowiadują się, że ich głównym atutem jest atrakcyjność. Nie da się z niej po prostu wyrosnąć, a wyzwolenie wymaga świadomego, wytrwałego wysiłku. Obsesję piękna napędza bowiem kultura, która koncentruje się na wyglądzie kobiet bardziej, niż na ich słowach, czynach, czy osobowości. Wzmacnia ją sposób w jaki przedstawia się kobiety i język, jakim posługujemy się opisując siebie i inne panie.
Trudno nam uświadomić sobie, że to, co widzimy lustrze nie stanowi rzeczywistego obrazu, ale wypadkową wielu lat wpływu kultury, komentarzy rodziny i znajomych oraz własnych obaw. Kultura owładnięta obsesją piękna nie pozwala bowiem zapomnieć kobietom, że ich wygląd podlega nieustannej ocenie. Oto zaledwie kilka przykładów z kultury masowej:
- Prowadzący ceremonię wręczenia Oscarów w 2013 r. Seth MacFarlane rozpoczął występ od utworu We Saw Your Boobs (Widzieliśmy wasz biust), będącego w istocie listą filmów, w którym znane aktorki pokazały się topless.
- Dzień po tym jak Catherine, księżna Cambridge, urodziła pierwsze dziecko, brytyjska praca brukowa rozpisywał się jak można zgubić zbędne kilogramy po porodzie i wrócić do formy.
- „New York Times”, gazeta opiniotwórcza, z której zdaniem liczą się wszyscy, opublikowała artykuł o kobietach starających się mieć wydatniejsze pośladki, sugerujący, że określone ćwiczenia mogą pomóc w uzyskaniu idealnego kształtu pupy. Towarzyszyły mu zdjęcia ćwiczącej jogę młodej kobiety, ze zbliżeniem na jej pośladki. Trudno powstrzymać się od śmiechu na myśl, że podobny artykuł, z podobnym zdjęciem mężczyzny, mógłby dotyczyć panów.
- W 2015 roku, po opublikowaniu seks-taśm z udziałem Donalda Trumpa, kilka kanałów telewizyjnych odmówiło transmitowania wyborów Miss Universum. Niewielu komentatorów postawiło jednak istotne pytanie: skoro sytuacja kobiet tak bardzo się zmieniła przez ostatnich kilkadziesiąt lat, dlaczego konkursy piękności stanowią nadal akceptowalną formę rozrywki? Dlaczego w naszej wyemancypowanej kulturze nie budzi kontrowersji parada młodych kobiet w strojach kąpielowych?
Współczesne kobiety muszą stawić czoła oszałamiającym sprzecznościom. Nie chcą być lalkami Barbie, ale podświadomie czują, że musza wyglądać tak jak one. Wiele z nich oburza sposób traktowania kobiet przez media, ale jednocześnie pochłaniają zawarte w nich treści. Wyśmiewają absurdalne ideały piękna istniejące w naszej kulturze. Kręcą filmiki, w których ujawniają sztuczki Photoshopa stosowane przez fotografów do portretowania sławnych osób. A jednocześnie pragną wyglądać tak jak osoby na krytykowanych zdjęciach. Wiedzą, że pokazują one fałszywy obraz, ale mimo wszystko do niego dążą. Wskazuje na to chociażby ilość pobrań aplikacji do retuszu selfie.
Mężczyźni także współcześnie są poddawani presji wyglądu, jednak funkcjonują w świecie, w którym ich kompetencje liczą się bardziej niż powierzchowność. Zamiast na urodzie mogą skoncentrować się na osiągnięciu w czymś biegłości, a sukces odniesiony w danej dziedzinie pozwala im obronić się przed obsesją piękna. Kobiety nie mają takiej możliwości obrony. Niezależnie od tego jak dobra jest kobieta w swoim fachu, komentujemy jej wygląd i wymagamy od niej więcej pod tym względem niż od mężczyzny na tym samym stanowisku. Tak było z sekretarz stanu Hillary Clinton, która znalazła się w ogniu medialnej krytyki po tym, jak pokazała się publicznie bez makijażu i we włosach ściągniętych frotką. Tak się działo z Beatą Szydło, której stylizacje i wygląd (na równi z tym, co mówiła, czy robiła) były wielokrotnie krytykowane przez jej przeciwników. Czy tak samo byli atakowani mężczyźni politycy? Oczywiście - nie.
Jeżeli więc jesteś kobietą i zmagasz się z obsesją piękna, wiecznie niezadowolona ze swojego wyglądu, ciągle usiłująca coś w nim poprawić - nie wiń się za to. Osoby żyjące w chorej kulturze, siłą rzeczy chorują. Oczywiście, trudno z tym walczyć, ale to jedyna droga, by nasze ciała i psychika były zdrowe i by być sobą, zamiast określać się przez to, czy innym podoba się nasz wygląd.
Tekst powstał na podstawie książki Renee Engeln pt. „Obsesja piękna. Jak kultura popularna krzywdzi dziewczynki i kobiety”, Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2018.
Skazane na piękno
W 1997 r. dwie badaczki: Barbara Fredrickson z Uniwersytetu Michigan oraz Tomi-Ann Roberts z Colorado College przedstawiły teorię, która szerzej pozwala spojrzeć na sposób, w jaki nasza kultura koncentruje się na kobiecym ciele oraz negatywne efekty tego zjawiska. Nazwały ją „teorią uprzedmiotowienia”. Uprzedmiotowienie sprowdza się do traktowania innej...
2020-10-18
Niepożytek z pracy
Każdy zna te zajęcia, które z perspektywy osoby postronnej właściwie niczego nie wnoszą: konsultanci HR, koordynatorzy komunikacyjni, analitycy PR, stratedzy finansowi, itp. Ta hipoteza, że w naszym społeczeństwie mamy mnóstwo nieprzydatnych stanowisk pracy, o których nikt nie chce rozmawiać, nie wydaje się, po głębszej analizie, czymś nieprzekonującym. Kwestia pracy jest obwarowana niezliczonymi tabu. Już sam fakt, że większość ludzi nie lubi swojej pracy i z ochotą spędziłoby dzień czy dwa z dala od niej, to coś, czego na dobrą sprawę nie wypada mówić publicznie. Tym bardziej nie wypada analizować, że jakaś praca jest bez sensu. Jesteśmy przecież wychowywani w kulcie pracy, w przekonaniu, że „żadna praca nie hańbi” i „każda jest pożyteczna”.
A jak jest naprawdę?
W 1930 r. John Maynard Keynes przewidywał, że do końca stulecia postęp technologiczny pozwoli krajom wysokorozwiniętym zredukować długość tygodnia pracy do 15 godzin. Wszystkie przesłanki przemawiają za tym, że miał rację. Biorąc pod uwagę dzisiejszą technologię, moglibyśmy sobie na to pozwolić. A mimo to nigdy do tego nie doszło. Zamiast tego rozwój technologiczny zaprzęgliśmy do wymyślania sposobów mających sprawić, że pracujemy coraz więcej. W tym celu powołano do życia zajęcia, które w gruncie rzeczy niczemu nie służą. Nic nie produkują, nic nie wymyślają, nawet nie ulepszają jakości naszego życia. Po prostu są.
Dlaczego obiecana przez Keynesa utopia – której nadejścia – jeszcze w latach 60. niecierpliwie wyczekiwano - nigdy się nie ziściła? Dyżurnym tłumaczeniem jest to, jakoby ekonomista nie wziął pod uwagę potężnego wzrostu konsumpcjonizmu. Postawieni przed alternatywą, zgodnie z którą mieliśmy do wyboru mniej godzin pracy, albo więcej zabawek i przyjemności, zbiorowo wybraliśmy opcję drugą. Jednak nawet pobieżna refleksja uświadamia nam, że to tłumaczenie ma się nijak do rzeczywistości. Owszem, począwszy od lat 20. XX obserwujemy powstawanie nieskończenie różnorodnych zajęć i branż, jednak niewiele z nich ma cokolwiek wspólnego z wytwarzaniem i dystrybucją szpanerskich gadżetów, czy egzotycznych przyjemności i potraw.
Czym zatem są właściwe te zajęcia? Raport porównujący zatrudnienie w poszczególnych branżach w USA między rokiem 1910 a 2000 daje wyraźny tego obraz. Na przestrzeni minionego stulecia liczba pracowników wykonujących pracę służby domowej, w przemyśle czy w sektorze rolniczym drastycznie spadła. W tym samym czasie potroiła się liczba „wykonujących wolne zawody, zatrudnionych na stanowiskach kierowniczych, urzędniczych, w sprzedaży i usługach”, zwiększając swój udział z ¼ do ¾ ogólnego zatrudnienia. Innymi słowy zawody produkcyjne, zgodnie z prognozą, zostały zastąpione automatami (nawet jeśli policzymy zatrudnionych w przemyśle w skali całego świata, w tym ciężko pracujących robotników w Indiach czy Chinach, to nie będą oni stanowić nawet w przybliżeniu tak dużego odsetka pracującej na produkcji populacji globu jak w przeszłości). Zafundowano nam więc rozdęcie nie tyle sektora „usług”, co sektora „administracyjnego” aż do tworzenia całych nowych branż w stylu usług finansowych czy telemarketingu, włącznie z bezprecedensową ekspansją takich sektorów jak prawo spółek, zasoby ludzkie, czy public relations. A przywołane liczby nie ujawniają jeszcze istnienia wszystkich tych ludzi, których zadaniem jest świadczenie usług administracyjnych, ochroniarskich, czy innego wsparcia dla wspomnianych branż – podobnie jak nie ujmują całego zastępu działek pomocniczych (np. pet-sittingu, czyli opieki nad zwierzętami i nocnych dostawców pizzy), które istnieją tylko dlatego, że wszyscy inni ludzie z pozostałych branż tyle czasu spędzają w pracy.
Tak jakby ktoś wymyślał bezcelowe prace tylko po to, byśmy wszyscy pracowali. I tu pojawia się zagadka, ponieważ w kapitalizmie taka racja bytu w ogóle nie powinna mieć miejsca. Jak wiadomo, wolnorynkowa konkurencja, ma temu zjawisku właśnie zapobiegać. Przynajmniej jeśli wierzyć teorii ekonomicznej, ostatnią rzeczą, jaką zrobi kierująca się zyskiem firma, będzie płacenie na pensje pracowników, których zatrudnienie jest w rzeczywistości zbędne. A jednak nie wiedzieć czemu dzieje się odwrotnie.
Wytłumaczenie najwyraźniej nie ma charakteru ekonomicznego – jest natury moralnej i politycznej. Klasa rządząca doszła do wniosku, że szczęśliwa i produktywna populacja dysponująca czasem wolnym to dla niej śmiertelne zagrożenie (wystarczy sobie przypomnieć, co się działo, gdy zbliżyliśmy się do tego stanu w latach 60.). Przekonanie zaś, że praca to wartość moralna sama w sobie i że każdy, kto nie chce się podporządkować jakiejś intensywnej dyscyplinie pracowniczej przez większość dnia nie zasługuje na szacunek – jest tu niezwykle wygodne. Jeżeli ktoś wymyślił kiedyś reżim pracy w sposób idealny służący utrzymaniu władzy kapitału finansowego, trudno o lepiej wykonane zadanie. Autentyczni, produktywni pracownicy z sektora przemysłu, edukacji, czy usług zdrowotnych są bezlitośnie wyzyskiwani i poddawani presji – w razie krachu tnie się ich pensje i przywileje. Reszta dzieli się na sterroryzowaną warstwę powszechnie wytykanych palcami bezrobotnych i większą liczebnie warstwę, której płaci się w zasadzie za nicnierobienie na stanowiskach, które zaprojektowano tak, by utożsamiać się z poglądami i uczuciami warstwy rządzącej.
Tym samym staliśmy się cywilizacją opartą na pracy – nawet nie na produktywnej pracy, ale pracy, która sama w sobie jest celem i sensem. Jest tak, jakbyśmy przystali na własne zniewolenie. Przez połowę naszego czasu uczestniczymy w najzupełniej bezwartościowych działaniach, zwykle wykonując polecenia kogoś, kogo nie lubimy i ogrania nas złość na myśl, że na świecie są zapewne inni, którzy uniknęli życia w tej pułapce. Tym sposobem nienawiść, uraza i podejrzliwość stały się klejem, który spaja społeczeństwo.
A co by się stało, gdyby każdy miał zagwarantowany dochód i mógł sam wybierać sobie zajęcie? Bez wątpienia pewien procent społeczeństwa wybierze działania, które inni uznają za głupie, czy bezsensowne. Przybędzie marnych aktorów, poetów czy mimów lub szerzycieli odklejonych od rzeczywistości teorii naukowych. Czy byłoby ich więcej, niż 10-20%? Raczej nie – dowodzą tego eksperymenty z podstawowym dochodem gwarantowanym w Finlandii, Indiach, Dolinie Krzemowej, czy na Alasce. Za to teraz już od 37 do 40% pracowników w krajach bogatych uważa, że ich praca jest pozbawiona sensu. Więc, gdybyśmy pozwolili każdemu zadecydować, jak najlepiej chciałby się przysłużyć ludzkości, to czy możliwe jest, byśmy jakimś sposobem wymyślili system bardziej niewydolny od tego, który obecnie mamy? Raczej nie.
Tekst powstał na podstawie książki Davida Graebera „Praca bez sensu, Teoria” (przeł. Mikołaj Denderski), Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019,
Niepożytek z pracy
Każdy zna te zajęcia, które z perspektywy osoby postronnej właściwie niczego nie wnoszą: konsultanci HR, koordynatorzy komunikacyjni, analitycy PR, stratedzy finansowi, itp. Ta hipoteza, że w naszym społeczeństwie mamy mnóstwo nieprzydatnych stanowisk pracy, o których nikt nie chce rozmawiać, nie wydaje się, po głębszej analizie, czymś nieprzekonującym....
2020-10-11
Sponsorowanie Donbasu
Jak wiadomo, w 2014 roku, na skutek konfliktu z separatystami rosyjskimi w Donieckim Zagłębiu Węglowym, kilkadziesiąt ukraińskich kopalni dostało się w ręce separatystów. Antracyt - najbardziej energetyczna forma węgla - wydobywany rabunkowo, bez poszanowania ekologii, bhp, prawa własności i prawa międzynarodowego coraz szerszą falą zaczął trafiać z samozwańczej Donieckiej i Ługańskiej Republiki Ludowej na zagraniczne rynki. Najpierw do Rosji i na Ukrainę, potem na Turcji, państw Unii Europejskiej, wreszcie na Bliski Wschód. Zarabiają na nim bandyci, skompromitowani oligarchowie i wpisane na listy sankcyjne pseudo-republiki Donbasu.
Wśród jego odbiorców jest i Polska, do której w szczytowym momencie trafiło ponad 200 tys. ton krwawego antracytu. Krwawego, bo w tym wypadku węgiel jest paliwem nie tylko w sensie dosłownym. To paliwo podlewa krwawe mafijne porachunki w regionie, a także rosyjsko-ukraińską wojnę o Donbas, której bilans ofiar śmiertelnych zapisuje się już pięcioma cyframi. Dzięki temu, że nadal można handlować węglem, utrzymywanie szopki z niepodległym Donieckiem i Ługańskiem jest tańsze dla ich kuratora, czyli Moskwy.
Mechanizm jest prosty. Ponieważ samozwańcze republiki donieckie są objęte sankcjami i handel z nimi w wielu krajach jest zabroniony, węgiel wozi się z kraju do kraju, zmieniając listy przewozowe i myląc tropy. Najpierw wiezie się go do Rosji, robi z niego węgiel rosyjski i jako rosyjski idzie na Europę. Ale ten trop jest zbyt łatwy do identyfikacji, dlatego czasami robi się dla antracytu jeszcze białoruskie dokumenty. A niektórzy po prostu wiozą go bezpośrednio z okupowanej części Ukrainy na Białoruś, przeładowują na nowe wagony i wwożą do Polski.
Małoszowice to kluczowe miejsce na mapie importu antracytu do Polski. Niemal wszystkie dokumenty przewozowe świadczą, że to właśnie tędy do naszego kraju wjeżdżają składy z donieckim węglem. Często są to nawet pojedyncze wagony doczepione do głównego składu. Po kilka tysięcy ton surowca w jednym składzie, którymi tak naprawdę nikt się nie interesuje.
Szczególnie nie interesuje to celników. Nadawcy w listach przewozowych wpisują stacje nadania na terenie Rosji lub Białorusi. Kraj pochodzenia w dokumentach kolejowych bywa nawet opisany jako nieznany. Podobnie jak producent, którego często brak. Na granicy można sprawdzić co najwyżej parametry jakościowe surowca. Robią to najczęściej odbiorcy, jednak każde takie badanie to co najmniej 400 zł za próbkę. Odbiorcy decydują się na to głownie wtedy, gdy chcą sprawdzić, czy kontrahent ich nie oszukał. Miejsce pochodzenia ich nie obchodzi, podobnie jak celników. Tymczasem to właśnie badanie próbek jest jedyna metodą pozwalającą ustalić pochodzenie węgla. Np. poprzez sprawdzenie zawartości siarki. Ukraiński antracyt ma jej o wiele więcej niż rosyjski, ale żeby wykazać, że dany transport pochodzi z Donbasu, trzeba przebadać kilkadziesiąt próbek i wyciągnąć z nich średnią. Na to też kontrahenci- oszuści znaleźli sposób i mieszają węgiel ukraiński z rosyjskim. Wtedy wyniki badan nic nam nie powiedzą. Weźmy rekordowy dla importu węgla 2018 rok, gdy do Polski przyjechało 19,7 mln ton węgla kamiennego z zagranicy, w tym 13,5 mln ton z Rosji. Doniecki antracyt stanowił w tej objętości 108 tysięcy ton, a więc relatywnie mało. Tyle tylko dało się zidentyfikować. Bierzemy tu pod uwagę węgiel zarówno dla energetyki, ciepłownictwa jak i odbiorców indywidualnych. A 2/3 tego rynku w Polsce, czyli około 9 mln ton, to węgiel rosyjski. Średnia cena rosyjskiego węgla opałowego to ok. 500 zł. Do tego około 4,5 mln ton dla ciepłownictwa i energetyki po ok. 300 zł. W sumie 5,85 mld złotych.
W lutym 2019 r. szef resortu energii Krzysztof Tchórzewski poprosił minister finansów Teresę Czerwińską o przekazanie danych importerów węgla do Polski, co opisał „Puls Biznesu”. Wiedza pozwoliłaby ministrowi na większą kontrolę branży, ale też na poznanie cen i marż. Teoretycznie to narzędzie pozwoliłoby też kontrolować wwóz do Polski antracytu z okupowanego Donbasu. Wcześniej, w 2018 r. wyjaśnień od Tchórzewskiego zażądał premier Mateusz Morawiecki, a minister poprosił podległe mu spółki o informację, czy którakolwiek z nich korzysta z donieckiego antracytu. Odpowiedzi były negatywne. Tymczasem węgiel z Donabasu nadal szeroką strugą płynie do Polski.
Donbascy handlarze antracytem nie odkryli niczego nowego. Jak świat światem surowce pomagały najróżniejszym grupom rebelianckim finansować wojny i utrzymywać władze na swoim terenie. Samozwańcze Państwo Islamskie żyło z wydobycia ropy naftowej na pograniczu iracko-syryjskim, dla watażków z Afryki Subsaharyjskiej takim paliwem są brylanty, kobalt czy wolfram. Mechanizmy są bliźniaczo podobne i proste – wystarczą szeregi mylących ślad pośredników i przymykanie oczu polityków, a najlepiej ciche wsparcie któregoś z ważniejszych graczy politycznych.
Na tym handlu zarabiają nie tylko sprzedawcy i pośrednicy, ale także klienci korzystający z ceny towaru, która zwykle jest niższa niż tego pochodzącego z nieszemranych źródeł. Dlatego walka z tym procederem jest trudna, bo mało komu zależy na postawieniu tamy zatrzymującej napływ krwawych surowców zalewających bogate rynki europejskie i azjatyckie.
Trudna, ale nie niemożliwa. Czy rząd PiS podejmie walkę z tym procederem?
Tekst powstał na podstawie książki Karoliny Bacy-Pogorzelskiej i Michała Potockiego „Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020.
Sponsorowanie Donbasu
Jak wiadomo, w 2014 roku, na skutek konfliktu z separatystami rosyjskimi w Donieckim Zagłębiu Węglowym, kilkadziesiąt ukraińskich kopalni dostało się w ręce separatystów. Antracyt - najbardziej energetyczna forma węgla - wydobywany rabunkowo, bez poszanowania ekologii, bhp, prawa własności i prawa międzynarodowego coraz szerszą falą zaczął trafiać z...
2020-09-29
Gdzie byliśmy, gdy to się działo?
Znaki ostrzegawcze pojawiły się już wcześniej. Jeszcze przed upublicznieniem słynnych taśm, na których przyszły prezydent Donald Trump opowiada o swoich seksualnych zdobyczach, pojawiły się oskarżenia o napaści seksualne pod adresem Billa Cosby’ego. W lipcu 2016 r. była komentatorka Fox News, Gretchen Carlson, wniosła oskarżenie o molestowanie przeciw szefowi tej sieci, Rogerowi Ailesowi. Wkrótce po wyemitowaniu nagrania z Trumpem w przynajmniej 15 miastach kobiety zorganizowały protesty i marsze protestacyjne. Równolegle pojawił się hasztag #WomenDontReport (kobiety nie zgłaszają), który najlepiej tłumaczy historia aktorki Rose McGowan: „Adwokatka od spraw kryminalnych powiedziała, że ponieważ w filmie miałam scenę seksu, nigdy nie wygram z szefem studia’ – napisała na Twitterze aktorka. Jak wszyscy pamiętamy, aferę taśmową z Trumpem umiejętnie wyciszono, co de facto pozwoliło Trumpowi wygrać wybory prezydenckie.
Duże znaczenie miał w tym wyciszaniu pakt, jaki przyszły prezydent zawarł z brukowcami, które epatowały plotkami na temat Hillary Clinton, milczały zaś na temat taśm z seksaferą.
Działo się to w czasach, gdy amerykańskie korporacje miały wręcz na liście płac człowieka, którego formalny zakres obowiązków zaledwie maskował prawdziwe zadanie, polegające na stręczeniu kobiet szefowi.
Takiego człowieka na liście płac miał też Harvey Weinstein. Miał też podpisany pakt z brukowcami, które - w przypadku, gdy ofiara decydowała się oddać sprawę na policję - zaczynały grzebać w jej prywatnym życiu i dyskredytować ją, jednocześnie nie nagłaśniając sprawy z przymuszaniem do seksu. Dziennikarze zaś, którzy brali stronę ofiary byli zastraszani i szantażowani. Łatwość z jaką to wszystko się odbywało, świadczyła o tym, że mieliśmy do czynienia z pewnym wzorcem, który od lat funkcjonował w Hollywood.
Było to możliwe ze względu na fakt, iż Weinstein był po uszy uwikłany w politykę. W latach 1999-2017 on i jego firma dotowali co najmniej trzynastu nowojorskich polityków lub popierające ich komitety polityczne. Głownie byli to demokraci, ale też niektórzy republikanie jak np. George Pataki. Weinstein był też hojny dla senator Kristen Gillibrand, prokuratora generalnego Erica Schneidermana, czy gubernatora Andrew Cuoma.
Trudno wiec się dziwić, że tym czasie Weinstein był praktycznie bezkarny. Sieć jego wpływów rozszerzała się i choć wszyscy w Hollywood wiedzieli, że molestuje kobiety, byli zbyt uwikłani w układy z nim, lub zbyt przerażeni przez zastraszanie, by głośno protestować. Ofiary, bojąc się odwetu i z powodu traumy - także milczały. Niektóre z nich przekupiono pieniędzmi i podpisywały ugody zmuszające je do milczenia.
Właściwie nie miały wyjścia, zważywszy, że na usługi Weinsteina była prywatna agencja detektywistyczna Black Cube, mająca ponad stu, świetnie wyszkolonych, agentów operacyjnych, posługujących się 30 językami i mającymi biura w Paryżu, Londynie, czy Tel Awiwie. Granica między Black Cube a izraelskim aparatem wywiadowczym była bardzo cienka, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że ta prywatna przecież agencja była w Izraelu dostawcą informacji dla najważniejszych urzędów i ministerstw rządowych. To były premier Izraela Ehud Barak polecił Weinsteinowi usługi Black Cube.
Agencja miała w kontrakcie z Weinsteinem zapewnić dostarczenie danych wywiadowczych, które wspomogą Weinsteina w jego staraniach o całkowite wstrzymanie nieprzychylnych publikacji, jak również pozyskanie dodatkowych treści z książki, która była w trakcie pisania i zawierała negatywne, szkodliwe dla Weinsteina informacje. To chyba wszystko tłumaczy na temat przepaści między potężnymi szkodnikami i bezsilnymi ofiarami, które bogaci ludzie mogą zastraszać, inwigilować i okłamywać na ogromną skalę. Czy wypada więc nam się dziwić, że molestowane kobiety milczały?
Jak wspomniano wcześniej, problem dotyczył nie tylko pojedynczych wpływowych ludzi, jak Weinstein, ale całych korporacji. Np. w latach 2011-2012 NBC nie zawarła z żadnym pracownikiem umowy dotyczącej molestowania seksualnego, ale faktycznie pośredniczyła w zawieraniu umów poufności z co najmniej siedmioma kobietami, które deklarowały, że doświadczyły nękania lub dyskryminacji w firmie w wyniku zgłoszenia molestowania seksualnego. Umowy te wymagały od kobiet zrzeczenia się prawa do wniesienia pozwu w tych sprawach. W większości przypadków kobiety otrzymywały gigantyczne odprawy, jeśli zdecydowały się na załatwienie sprawy polubownie. NBC zatrudniło również Eda Susmanna, speca od czyszczenia Wikipedii, celem usunięcia odniesień o molestowanie seksualne w tej stacji z encyklopedii społecznościowej. „To jeden z najbardziej rażących i jawnych pokazów twardego korporacyjnego spinu, z jakim się spotkałem w Wikipedii, a wiele już widziałem” – ubolewał jeden z redaktorów tej platformy. Sussman często wygrywał starcia z moderatorami: raz po raz zatwierdzał własne zmiany z zawziętością, w której pracujący bez wynagrodzenia redaktorzy nie mogli mu dorównać. Użył też do tego sieci zaprzyjaźnionych kont użytkowników, aby „wyprać” wprowadzone przez siebie zmiany i upewnić się, że pozostaną tam na zawsze. W kilku hasłach Wikipedii odnoszących się do afer seksualnych i ruchu MeToo zniknęły zupełnie nazwiska znaczących ludzi z NBC zamieszanych w sprawę molestowania seksualnego jak np. Noah Oppenheim, czy Matt Lauer. Można odnieść wrażenie, że nigdy nic się tam nie wydarzyło.
Zakończenie wszyscy znamy: zaraz po oskarżeniu Harveya Weinsteina narodził się ruch MeToo (JaTeż). który wywołał dyskusję na temat molestowania i wykorzystywania seksualnego nie tylko w przemyśle filmowym, ale także muzycznym. Akcja ta odbiła się echem również w środowisku naukowym, akademickim i politycznym. Instytucje rządowe w Kalifornii, Illinois, Oregonie, Rhode Island odpowiedziały na zarzuty dotyczące molestowania seksualnego, które ujawnione zostały podczas kampanii „metoo”. Członkini kongresu Jackie Speier wprowadziła ustawę, która miała ułatwić składanie skarg o molestowanie seksualne do Kongresu Stanów Zjednoczonych. Akcja został rozpowszechniona w co najmniej w 85 krajach.
Nadal jednak aktualne pozostaje pytanie, gdzie byliśmy, gdy to wszystko się zaczęło? Jak to się stało, że molestowanie kobiet na taką skalę było możliwe przez tak wiele lat? I czy wprowadziliśmy na tyle silne systemy zabezpieczeń, by problem już nigdy się nie powtórzył?
Tekst powstał na podstawie książki Ronana Farrow „Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli” (przeł. Anna Dzierzgowska i Sławomir Królak), Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020
Gdzie byliśmy, gdy to się działo?
Znaki ostrzegawcze pojawiły się już wcześniej. Jeszcze przed upublicznieniem słynnych taśm, na których przyszły prezydent Donald Trump opowiada o swoich seksualnych zdobyczach, pojawiły się oskarżenia o napaści seksualne pod adresem Billa Cosby’ego. W lipcu 2016 r. była komentatorka Fox News, Gretchen Carlson, wniosła oskarżenie o...
2020-09-22
Do zjadania i do kochania
Sejm uchwalił nowelę ustawy o ochronie zwierząt, która między innymi zakazuje hodowli zwierząt na futra i wprowadza ograniczenia uboju rytualnego oraz trzymania zwierząt na uwięzi. Czy jest ważna? Na pewno! Czy coś zmienia w sytuacji zwierząt hodowlanych? Niekoniecznie.
Pierwszy przemysłowy zakład „przetwórstwa mięsnego” (czyli zmechanizowana rzeźnia) powstał w latach 20. XIX wieku w Cincinnati. Kolejny otwarto chwilę potem w Chicago. Wykwalifikowanych rzeźników zastąpili pracownicy specjalizujący się w poszczególnych zadaniach: upuszczaniu krwi, obcinaniu ogonów i nóg, skalpowaniu, dzielenia półtusz, itd. Wprowadzono linię produkcyjną taką jak w fabryce samochodów Henry’ego Forda, który zapoczątkował rewolucję w przemyśle.
Od 1908 r. w rzeźniach stosuje się rozwiązania technologiczne pozwalające managerom na regulowanie linii produkcyjnych. Przez kolejnych 80 lat szybkość ta nieustannie rosła i zwiększyła się dwukrotnie, a nawet trzykrotnie, co w efekcie doprowadziło do zmniejszenia efektywności i nadwyrężania pracowników.
Można powiedzieć, że mimo nowych trendów w technologii produkcji mięsa sytuacja zwierząt trzymanych w zakładach chowu przemysłowego nie zmieniła się wcale. Dzięki technologicznym sztuczkom udało się jedynie zmniejszyć koszty produkcji mięsa, mleka i jajek. Biorąc pod uwagę inflację mięso, mleko i jaja nigdy nie kosztowały tak tanio jak dziś. Znaczący jest fakt, że większość wszystkich gatunków hodowanych na mięso, mleko i jaja jest przetrzymywana w zakładach chowu przemysłowego: 99% brojlerów, 97% kur niosek, 95% świń i 78% bydła. O jakich problemach więc mowa?
Typowa klatka dla kur niosek ma powierzchnię 0,04m2 na jedną kurę – to trochę mniej niż kartka A4. Klatki stawia się jedna na drugiej. Zwykle układa od 3 do 9 warstw. Często hoduje się je w hangarach pozbawionych okien. Następnie odcina się ptakom dopływ światła na całe dnie, podając im jednocześnie przez dwa-trzy tygodnie niskobiałkowe, głodowe porcje paszy. Potem włącza się światło na 16-20 godzin dziennie i podaje wysokobiałkowy pokarm, żeby myślały, że jest wiosna. Od razu zaczynają znosić jajka. Manipulując światłem i dietą możemy sprawić, że drób będzie znosił jajka przez cały rok. Na fermie indyczka składa rocznie około 120 jaj, a kura – ponad 300. W naturze liczby te byłyby dwukrotnie mniejsze.
Pod względem ilości miejsca sytuacja brojlerów, czyli kurczaków przeznaczonych na mięso, jest nieco lepsza – na jednego przypada aż 0,2m2 powierzchni. Brojlery to mięso. W ciągu 70 lat inżynieria genetyczna sprawiła, że osiągają dwa razy większe rozmiary w dwa razy krótszym czasie. Kiedyś kurczaki żyły około 20 lat, dzisiejsze brojlery zabija się po 6 tygodniach. Wskaźnik ich dziennego wzrostu skoczył o 400%. Z powodu przyrostu ciężaru ciała w tak szybkim czasie często łamią sobie po prostu nogi. Je też hoduje się w hangarach pozbawionych okien, na ogromnych powierzchniach, gdzie zadeptują się wzajemnie i umierają z powodu chorób zakaźnych – tak ginie nawet 20% stada, czyli co piąty kurczak. Hodowcy wliczają to w koszty.
Skoro przemysł mięsny działa tak dobrze, te koszmarne warunki świadczą o tym, że z naszym światem coś jest nie tak. W UE w takich warunkach hoduje się 6 mld kurczaków rocznie, w USA – ponad 9 mld, a w Chinach – ponad 7. W sumie na świecie hoduje się na fermach w ten sposób około 50 mld kurczaków.
To tylko kurczaki, a przecież pozostaje jeszcze los świń i bydła – równie okrutny i straszny.
Ustawa, przegłosowana niedawno przez Sejm, ma m.in. polepszyć los zwierząt łańcuchowych, czyli psów. Psy są wspaniałe i pod wieloma względami bardzo mądre. Świnie też są mądre i też czują. Nie potrafią wprawdzie wskakiwać do bagażnika, ale potrafią aportować, bawić się, psocić i odwzajemniać uczucia. Dlaczego więc, zamiast karmić je przysmakami i uczyć aportowania, nadziewamy je na ruszt? Francuzi, którzy kochają psy, jedzą konie (Polacy zresztą także, choć w mniejszej skali). Hiszpanie, którzy kochają konie i nie jedzą koniny, jedzą krowy. Hindusi, którzy czczą krowy, jedzą psy. Ta wybiórcza miłość do zwierząt bierze się nie z praw natury, ale z naszych wyobrażeń o naturze.
Zwierzęta hodowlane stanowią 99% wszystkich zwierząt, z którymi mieszkańcy naszego kraju mają bezpośredni kontakt. To nasze wybory żywieniowe w największym stopniu przyczyniają się do cierpienia stworzeń, do zmniejszenia bioróżnorodności i do zachwiania zależności międzygatunkowych. Wybierając jedzenie mięsa powodujemy najwięcej cierpienia. Czym jest cierpienie? Najważniejszą kwestią jest tu podmiot, do którego cierpienie się odnosi. Z jednej strony zakłada się, że zwierzęta hodowlane odczuwają ból, a z drugiej zaś odmawia im „podmiotowości”, czyli nie rozpatruje ich cierpienia w sposób analogiczny do cierpienia ludzi. Wynika z tego ważny wniosek: panuje powszechne przekonanie, że krzywda wyrządzana zwierzęciu ma inny wymiar, jest więc wybaczalna i mało znacząca. Dlatego większość ludzi uważa jedzenie mięsa za coś całkowicie normalnego (kiedyś większość ludzi uważała trzymanie niewolników za coś całkowicie normalnego). Mięso syci i jest smaczne. Tak, czy inaczej, jedzenie mięsa zawsze wiąże się z cierpieniem. By to zatuszować trzeba było wymyślić wszystkie te historie o wszechżerności człowieka i odwiecznych prawach natury. Okrucieństwo natomiast wobec zwierząt hodowlanych, jakiego cały czas się dopuszczamy, funkcjonuje nieustannie w kategoriach abstrakcji.
Tekst powstał na podstawie książki „Zjadanie zwierząt” Jonathana Safrana Foera (przeł. Dominika Dymińska), Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2013.
Do zjadania i do kochania
Sejm uchwalił nowelę ustawy o ochronie zwierząt, która między innymi zakazuje hodowli zwierząt na futra i wprowadza ograniczenia uboju rytualnego oraz trzymania zwierząt na uwięzi. Czy jest ważna? Na pewno! Czy coś zmienia w sytuacji zwierząt hodowlanych? Niekoniecznie.
Pierwszy przemysłowy zakład „przetwórstwa mięsnego” (czyli zmechanizowana...
2020-08-29
Raz, dwa, trzy – umierasz ty!
Wszystko zaczęło się od huty. Przez 150 lat jej istnienia różnie ją nazywano: Uthemann, Zakłady Cynkowe Szopienice, blajówa, Huta Metali Nieżelaznych. Okoliczni mieszkańcy przywykli do sinego, słodkawego, gryzącego dymu, który nadciągał znad huty i zawisał nisko, otulając domy smrodliwym kokonem. Najgorzej było nocami. Wszyscy wiedzieli, że wtedy ściągano filtry z kominów, by nadrobić normy produkcji ołowiu. Trzeba było wykonać plan: huta musiała czynem uczcić kolejny zjazd partii i wnieść wkład w rozwój kraju, który aspirował do miana wysokorozwiniętego dzięki najcięższym gałęziom przemysłu – górnictwu i hutnictwu.
Nikt wtedy nie przejmował się tym, że na zatrucie ołowiem narażone są nie tylko osoby, które mają zawodowy kontakt z tym metalem, lecz także dzieci. Do zatrucia może bowiem dojść przez układ oddechowy, przewód pokarmowy i skórę. Lub wszystkimi tymi drogami jednocześnie. Wtedy można stwierdzić zatrucie przewlekłe. Pierwsze objawy to słodkawy smak w ustach, bóle głowy, brak apetytu. Potem pojawiają się torsje, spadek ciśnienia krwi i obniżona temperatura ciała. Skóra pacjenta nabiera żółtoszarego zabarwienia, a na dziąsłach pojawia się czarna obwódka – rąbek ołowiany. Choroba rzadko przybiera postać ostrego zatrucia, a odmiana przewlekła jest podstępna i zdradliwa. Małe drobinki kadmu, rtęci i ołowiu – metali zupełnie zbędnych dla organizmów żywych – przenikają do krwi, a potem odkładają się w nerkach i wątrobie, gdzie organizm próbuje je zwalczyć. Po bezskutecznej walce te organy wysiadają. Dochodzą dalsze zaburzenia neurologiczne i psychiczne: przewlekły ból w mięśniach, ścięgnach i stawach, brak koncentracji, ciągłe migreny i zawroty głowy, apatia, depresja. Ołów uszkadza bowiem ośrodkowy i obwodowy układ nerwowy, a także układ sercowo-naczyniowy i oddechowy. W ostateczności prowadzi do mutacji genowych i chromosomowych.
Dwie śląskie lekarki: Bożena Hager-Małecka – wojewódzki konsultant ds. pediatrii i Jolanta Wadowska-Król - lekarz pediatra zauważyły w latach 70. takie objawy u setek dzieci mieszkających w pobliżu Huty Szopienice. Badania prowadziły w tajemnicy. Wszystko dlatego, że nie można było ani trochę zakłócić narracji propagandy sukcesu, przy której uparcie tkwili partyjni notable. Ołowica? Nie ma takiej choroby. Specjalistka wezwana spoza regionu, badająca pracowników huty, napisała w raporcie, że o wiele większym problemem dla nich jest spożycie alkoholu niż zatrucie ołowiem.
Plan lekarek był prosty: wysłać dzieci ze Śląska do prewentoriów, a ich rodzinom dać nowe przydziały mieszkań, tak by po powrocie dzieci mogły już zamieszkać daleko od trującej huty. Połowicznie plan się udał – relokowano większość rodzin, choć politycy kluczyli i mataczyli. W ich raportach „zatruta strefa” została nazwana „strefą ochroną”. Nadal nie można było oficjalnie mówić o wynikach badań przesiewowych. Mówić o ołowicy jako o chorobie społecznej, ponieważ nie chciała ona pozostać chorobą zawodową garstki hutników i zaatakowała najbardziej bezbronnych – dzieci. Wyniki badań, które doktor Wadowska-Król zebrała w pracę doktorską na temat ołowicy u dzieci, oceniono jako niedostateczną (bez podawania argumentów), a niedoszła doktorantka podpisała na życzenie ówczesnego rektora oświadczenie, że przekazuje rękopis i kopie pracy do tajnej kancelarii Śląskiej Akademii Medycznej.
Miało to swoje konsekwencje w przyszłości. Gdy, w latach 90. już oczywistym stał się związek między stanem zdrowia niektórych byłych pacjentów doktor Wadowskiej-Król i okresem działalności huty, ci występowali na drogę o odszkodowania. Ale w wynikach ich badan i epikryzach nie było słowa o ołowicy, a jedynie opis niedorozwoju i ogólnego osłabienia. Wtedy, w latach 70. tyko tyle można było napisać. Nie było diagnozy, nie było dowodów ani kwitów. Ludzie odchodzili z sądu z niczym, nieliczni z symbolicznymi odszkodowaniami. Huta-trucicielka, wspomagana przez rzesze adwokatów i prawników, nie chciała, mimo upływu czasu, przyznać się do winy.
W 2012 naukowcy z Uniwersytetu Śląskiego przygotowali raport o stanie Katowic. Dane z różnych instytucji, dotyczące zarówno konfliktów z prawem, patologii jak również biedy, ubóstwa i społecznego wykluczenia nałożono na mapę miasta. Przypisano nie tylko konkretnym dzielnicom, lecz nawet ulicom. I co się okazało? Najwięcej osób mających konflikt z prawem i społecznie wykluczonych mieszkało w rejonie dawnej działalności huty. Czy to nie jest odpowiedź na pytanie, co stało się po latach z „ołowianymi dziećmi”, uzyskana nie od lekarzy, ale od socjologów? Czy siatka występowania masowych przypadków choroby (przypomnijmy: atakującej układ nerwowy, zakłócającej emocje, wpływającej na uszkodzenie płodów i powodującej groźne mutacje) nie nakłada się na mapę katowickich patologii? Niestety, nikt po latach nie powtórzył badań przesiewowych, nie stworzył dla pozostających przy życiu mieszkańców grupy dyspanseryjnej. Wyniki takich badań mogłyby wykazać, jakie były skutki pośrednie masowego zatrucia ołowicą u dzieci w latach 70. i jaki miało ono wpływ na następne pokolenia. Praca doktor Jolanty Wadowskiej-Król nadal czeka na publikację.
Tekst powstał na podstawie książki Michała Jędryki „Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2020.
Raz, dwa, trzy – umierasz ty!
Wszystko zaczęło się od huty. Przez 150 lat jej istnienia różnie ją nazywano: Uthemann, Zakłady Cynkowe Szopienice, blajówa, Huta Metali Nieżelaznych. Okoliczni mieszkańcy przywykli do sinego, słodkawego, gryzącego dymu, który nadciągał znad huty i zawisał nisko, otulając domy smrodliwym kokonem. Najgorzej było nocami. Wszyscy wiedzieli, że...
2020-07-19
Polska czysta rasa
Eugenika, czystość rasy kojarzą nam się przede wszystkim z III Rzeszą i Akcją T4 – kiedy to w ramach „eliminacji życia niewartego życia” mordowano psychicznie chorych i niepełnosprawnych. Mało kto zdaje sobie sprawę, że myśl eugeniczna była obecna także w Polsce przedwojennej, choć mało kto kojarzył ją tu z rasizmem i eliminacją słabszych jednostek (tylko nieliczni zdawali sobie z tego sprawę). Wynikało to z innych uwarunkowań i innego rozumienia pojęcia „eugenika”.
Pierwszy polski projekt ustawy eugenicznej powstał w 1935 r. i zakładał m.in. karanie grzywną „wartościowych” Polaków, którzy nie płodzą dzieci w dostatecznej ilości, natomiast tym „niewartościowym” zabraniał małżeństw, zaś dziedzicznie chorych, alkoholików oraz osoby aspołeczne nakazywał zamykać w zakładach lub sterylizować.
W Polsce ideologia higieny rasy nigdy nie stała się jednak prawem. Miała jednak silnych przedstawicieli i zwolenników w rządzie, a także wśród społeczników, artystów i innych osób publicznych.
Jednym z nich był pierwszy minister zdrowia w międzywojennej Polsce – Tomasz Janiszewski. Minister Janiszewski był eugenistą bezwzględnym, ponieważ ludność postrzegał jako rodzaj surowca, którego jedynym kryterium wartości był pożytek.
Tomasz Janiszewski nie działał w próżni. Nie było jeszcze Polski, Hitler nie stworzył swojej partii, a istniała już polska higiena rasy. W 1918 r. Zjazd w sprawie Wyludnienia Kraju sformułował następujące postulaty: zakaz małżeństw, internowanie oraz przymusowa sterylizacja dziedzicznie chorych, których nadzorować ma specjalna „policja sanitarna”. Głównym animatorem tego projektu był Leon Wernic, członek zarządu Polskiego Towarzystwa Medycyny Społecznej, które u progu niepodległości przygotowywało specjalne ustawy w swojej dziedzinie.
Ale nie tylko oni byli zwolennikami eugeniki. Zgorszenie dziś budzi informacja, że Tadeusz Żeleński-Boy, Irena Krzywicka, Ludwik Krzywicki, Janusz Korczak czy Maria Pawlikowska-Jasnorzewska także sympatyzowali z tą ideą. Tę cenzurę tylko częściowo tłumaczy okoliczność, że po II wojnie światowej eugenika została tak jednoznacznie utożsamiona z nazizmem, że historycy postanowili zatuszować ten aspekt w polskiej historii. Bo przecież idee, które okazały się prowadzić do ludobójstwa, nie mogły mieć w Polsce zwolenników.
Otóż miały. A związek eugeniki z ludobójstwem i rasizmem rozumieli w Polsce tylko nieliczni. Dwa lata przed wybuchem wojny, wspomniany już, Leon Wenic przedkłada nowy projekt ustawy eugenicznej, wzorowanej na niemieckiej, który wybitny neurolog – Henryk Hygier opisze bezkrytycznie w 1938 w swoim artykule na ten temat. Trzy lata później zginie w getcie warszawskim.
Działo się tak, ponieważ w Polsce rozumienie eugeniki wyzwoliło się ze swojej etymologii (dziedziczności) i oznaczało cokolwiek, co przyczyniało się do zdrowia dziecka i matki. A więc: świadome macierzyństwo, kontrola urodzeń, opieka nad dzieckiem i praca u podstaw z najbiedniejszymi warstwami społecznymi. Tak to rozumiał Korczak. Dlatego, przerażony liczbą porzucanych dzieci, pisze: „Nierozważną płodność odczuwam dziś jako krzywdę i lekkomyślny występek. Jesteśmy być może w przededniu nowych praw dyktowanych przez eugenikę i politykę populacyjną”. W innym artykule domaga się, by Towarzystwo Eugeniczne wymogło na internatach i domach dziecka cotygodniową kontrolę wagi podopiecznych, by ich uchronić od „potwornych, grzesznych, występnych kar”, tj. głodzenia niesfornych.
Oto de facto polska myśl eugeniczna: mogła domagać się, że policja sanitarna doprowadzi na zabieg sterylizacji „mało wartościowego” obywatela, ale też to, że lekarz dyskretnie zasugeruje gruźlikowi, by ten wyleczył się, zanim zostanie rodzicem. Mogła żądać karnego opodatkowania „wartościowych” bezdzietnych obywateli, ale też żądać uświadamiania seksualnego w szkołach, zamknięcia domów publicznych, podniesienia podatku na wódkę i reformy prawa małżeńskiego (o czym pisał Boy w Dziewicach konsystorskich). Co oznacza, że trudno jest z faktu, że ktoś przyznawał się do popierania eugeniki, czy też zapisał się do Polskiego Towarzystwa Eugenicznego (9 tys. członków), wyciągnąć wnioski względem jego zamiarów wobec bliźnich. Czy pragnął, aby państwo potraktowało epileptyka skalpelem (jak chciał tego minister zdrowia – Tomasz Janiszewski), czy też by przestało kobietę traktować jak maszynę do produkcji przyszłych żołnierzy (o czym pisała Irena Krzywicka)?
W „Życiu Świadomym”, jedynym chyba polskim niefachowym piśmie, które miało eugenikę na okładce, w ciągu dwóch lat wydawania otwarte nawoływanie do sterylizacji dziedzicznie chorych pojawia się tylko raz. W pozostałych przypadkach eugenika to kwestia uświadamiania jednostki, stworzenie ludzi wolnych, którzy sami w swobodzie decydują o ilości potomstwa, uwzględniając przy tym swój stan zdrowotny, względy dziedziczności oraz sytuację socjalną i perspektywy na przyszłość. Czy te hasła nie brzmią rozsądnie i dziś?
Tekst powstał na podstawie książki Macieja Zaremby Bielawskiego „Higieniści. Z dziejów eugeniki”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014
Polska czysta rasa
Eugenika, czystość rasy kojarzą nam się przede wszystkim z III Rzeszą i Akcją T4 – kiedy to w ramach „eliminacji życia niewartego życia” mordowano psychicznie chorych i niepełnosprawnych. Mało kto zdaje sobie sprawę, że myśl eugeniczna była obecna także w Polsce przedwojennej, choć mało kto kojarzył ją tu z rasizmem i eliminacją słabszych jednostek...
2020-07-12
Język zmienia świadomość
Gdy w sierpniu 2015 r. posłanka PiS Krystyna Pawłowicz wdała się na Facebooku w spór broniąc formy „wziąść" jako poprawnej, nikt jeszcze nie przypuszczał, że jesteśmy świadkami narodzin kolejnej nowomowy, która z pozycji politycznej przewagi daje możliwość nie tylko kreowania nowych reguł gramatycznych, ale także wpływania językiem na świadomość jego użytkowników. Wystarczy prześledzić argumentację do jakiej uciekła się posłanka Pawłowicz. Otóż, według niej słowo „wziąć” to „lewacka (sic!) forma czasownika”, którą należało by zastąpić formą „wziąść” jako wcześniejsza i prawdziwszą.
Ten nowy język, który powstawał na naszych oczach, służy do porozumienia się ludzi o różnych poglądach, ale wyłącznie w obrębie tych grup, które mają poglądy prawicowe. Tam np. słowo „antypolski” rozumiane jest jednoznacznie: odnosi się do postaw i zachowań krytycznych wobec polityki obecnej władzy. Zarówno ze strony innych państw, czy UE, jak i krytyki wewnętrznej – ze strony różnych środowisk, czy opozycji. Przede wszystkim zaś słowo to pojawia się w opisie wydarzeń prezentujących Polskę i Polaków inaczej, niż wymaga tego polityka historyczna „dobrej zmiany”. Dlatego za „antypolskie” zostały uznane takie wydarzenia jak nagrodzony Oscarem film Ida Pawła Pawlikowskiego, czy Twarz Małgorzaty Szumowskiej.
To samo dotyczy słowa „lewak”. Tradycyjnie nazywano tak osobę wyznająca poglądy skrajnie lewicowe. Tymczasem w retoryce rządu PiS nazwy tej używa się do określenia osoby, która ma poglądy obce „dobrej zmianie” i które są odbierane jako zagrożenie zastałego porządku. W karierze jaką zrobiło słowo „lewak” niebagatelną rolę odgrywa właśnie element zagrożenia: bycie lewakiem oznacza automatycznie bycie przeciwnikiem PiSu i stanowi zagrożenie. Mniej istotne jest, co to słowo właściwie znaczy, a bardziej, kogo się nim nazwie i jakie emocje wywoła to u odbiorcy. „Lewak” oraz wyraz pochodny „lewactwo” zaczynają pojawiać się w wystąpieniach sejmowych albo jako inwektywa („Lewackie chamstwo robi tu chlew” - Krystyna Pawłowicz), lub jako rodzaj argumentacji, jak w przemówieniu posła PiS Zbigniewa Dolaty, poświęconym działalności Rzecznika Praw Dziecka, który przywołała „środowiska lewackie” i „lewackie mrzonki” jako rzekomo sprzyjające w polskiej szkole polityce multikulki. „Lewak”, „lewacki” i „lewactwo” mają bezpośrednio nawiązywać do „komunistów”, zwalczających m.in. rolę Kościoła w PRL-u, przez co traktowane jest jako zagrożenie chrześcijaństwa, a więc polskości. Toteż figura „lewaka” ma wywołać poczucie zagrożenia z powodu niszczenia fundamentalnych dla Polski wartości.
Inną z kolei karierę w retoryce PiS zrobiło słowo „rodzina”. Nazywa ono wartość, której znaczenie dla istnienia polskiego społeczeństwa jest stale podkreślane, co przybrało szczególną siłę w kampanii w 2019 r., gdzie mogliśmy usłyszeć deklaracje w rodzaju: „Prawo i Sprawiedliwość stoi na straży polskich rodzin”, czy też „rodzina musi być broniona”. Stąd częste używanie słowa „rodzina” w sytuacjach, w których mogłoby ono zostać całkowicie pominięte bez szkody dla zrozumienia przekazu. Np. w nazwie programu społecznego Rodzina 500+ lub w pasku informacyjnym Wiadomości, gdzie czytamy: „Rosną tanie mieszkania dla polskich rodzin”, choć o lokum w programie Mieszkanie plus mogą się ubiegać też osoby samotne. To wyjątkowo częste - w porównaniu z przekazami innych ugrupowań - posługiwanie się słowem „rodzina” i to głównie w kontekstach wskazujących na troskę partii rządzącej o tę podstawową komórkę społeczną, każe myśleć o PiS jako o „ojcu narodu”. Wprowadza to do relacji między władzą a obywatelami wymiar osobisty i emocjonalny: oto politycy stają się kimś bliskim, kto troszczy się o „rodziny”. Bronią też „rodzinę” z jej fundamentalnymi wartościami przed innymi ugrupowaniami, które chcą ją zniszczyć „ideologią LGBT”, czy też „gender” (to słowa, które też zrobiły karierę dzięki nowomowie PiS).
W ten właśnie sposób PiS za pomocą języka tworzy pewną wizję rzeczywistości, przekonuje do tej wizji oraz ją utrwala. Jeśli słyszymy polityka, który stale używa wyrażeń: „totalna opozycja”, „sędziowska kasta”, „homopropaganda”, czy „przemysł pogardy”, to możemy być niemal pewni, że jest on związany z PiS. W ten sposób bowiem PiS wytworzyło swoistą leksykę będącą znakiem rozpoznawczym tej partii. Taki „nowy język” służy do kreacji „nowego świata”, a granice między światem, który istnieje, a światem pożądanym, tworzonym poprzez język, zacierają się. Dzieje się tak nie tylko za sprawą swoistego słownictwa, ale także dzięki temu, w jaki sposób się go używa – poprzez powtarzalność i przewidywalność. A jeśli coś jest powtarzalne i przewidywalne, to odbiorca może odnieść wrażenie, że jest to jedyny możliwy język. A skoro tak – to świat tworzony przez ten język jest jedynym możliwym światem. Dokładnie tak, jak to opisał George Orwell w „Roku 1984”.
Tekst powstał na podstawie książki Katarzyny Kłosińskiej i Michał Rusinka: „Dobra zmiana. Czyli jak się rządzi światem za pomocą słów”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019
Język zmienia świadomość
Gdy w sierpniu 2015 r. posłanka PiS Krystyna Pawłowicz wdała się na Facebooku w spór broniąc formy „wziąść" jako poprawnej, nikt jeszcze nie przypuszczał, że jesteśmy świadkami narodzin kolejnej nowomowy, która z pozycji politycznej przewagi daje możliwość nie tylko kreowania nowych reguł gramatycznych, ale także wpływania językiem na świadomość...
2020-06-23
Słodki zabójca
Nasi praprzodkowie nie jedli cukru wcale – my nie potrafimy bez niego żyć. Od 200 lat krzywa spożycia gwałtownie pnie się w górę. W 1815 r. przeciętny mieszkaniec Wielkiej Brytanii zjadał średnio 5 kg cukru rocznie, dzisiaj – 70 kg. Przeciętny Polak zjada rocznie średnio 700 kg pożywienia, w tym aż 40 kg cukru.
Perfidia cukru polega na tym, że naprawdę go potrzebujemy. Nasz mózg potrzebuje glukozy na okrągło, to ona utrzymuje go przy życiu. Za dostarczanie cukru mózg nas nagradza, pobudzając ośrodek przyjemności, jak podczas seksu, zażywania narkotyków bądź alkoholu, czy nikotyny.
Ale nadmiar cukru nam nie służy. Kiedy komórka nie chce już więcej glukozy, zamyka jej dostęp do środka, a cukier wędruje wraz krwią po organizmie, siejąc zniszczenie. Zatyka naczynie krwionośne, niszczy nerki, zabija neurony w układzie nerwowym. Odbiera ludziom wzrok, wywołuje zaburzenia rytmu serca, zawały, udary, zaburzenia erekcji. Karmi nowotwory. Listę nieszczęść można ciągnąć bez końca. A cukier jest dziś niemal we wszystkim. Od soków owocowych, przez płatki śniadaniowe, po jogurty. Wszystkie te produkty uważamy za zdrowe. A jednak stanowią one dla nas niebezpieczeństwo, którego nawet nie podejrzewamy.
Przez całe wieki cukier był trudno dostępny, bo produkowany z trzciny cukrowej rosnącej na zamorskich plantacjach. Nic więc dziwnego, że był uważany za rarytas, a jego ceny osiągały krocie. Wszystko zmieniło w XVIII w. odkrycie przez Franza Karola Acharda technologii produkcji cukru z buraka cukrowego. Burak jest rośliną rodzimą, łatwą w uprawie, cukier staje się więc ogólnodostępny. Powstaje coraz więcej rafinerii cukrowniczych. Cukier produkowany na ziemiach polskich w połowie XIX w. ma już wysoką jakość, zdobywa medale na wystawach rolniczych. Gdy Polska odzyskuje niepodległość, jest z czego tworzyć silny przemysł cukrowniczy. To właśnie w Polsce, w latach międzywojennych, rodzi się slogan: „Cukier krzepi”, w który uwierzą miliony ludzi.
O szkodliwości cukru zaczyna się nieśmiało przebąkiwać dopiero w latach 70. XX w. Gdyby pozwolono wtedy rozmawiać naukowcom, świat już dawno dowiedziałby się, że cukier szkodzi, ale do gry wchodzi polityka i rozpoczyna się bitwa o tanią żywność. John Yudkin, brytyjski endokrynolog i dietetyk, już w 1957 r. ogłasza w czasopiśmie „Lancet”, że to nie tłuszcze (jak powszechnie sądzono), ale cukier powoduje zmiany miażdżycowe tętnic wieńcowych serca. Odkrywa, że za każdym razem, gdy zje się cukier we krwi podnosi się stężenie trójglicerydów, które uznawane są za czynniki ryzyka w chorobach serca. Udowadnia także, że cukier podnosi poziom insuliny i jest odpowiedzialny za powstawanie cukrzycy typu drugiego. Ale cukrownicy w USA pilnują swoich interesów. Zlecają badania, które mają bagatelizować szkodliwy wpływ cukru na zdrowie, a winny ma być tłuszcz. Pieniądze czynią cuda. O szkodliwym wpływie cholesterolu mówią wszyscy, o szkodliwości cukru – nieliczni naukowcy, których głosy są przemilczane.
Na Amerykę patrzy cały świat. W Polsce gazeta „Żyjmy Dłużej” publikuje rozmowę z diabetologiem prof. Eugeniuszem Kodejszko, który przestrzega przed nadmiernym spożyciem tłuszczów. Rodzicom autorzy tego miesięcznika radzą, by dzieciom uczącym się do egzaminów podawali „dużo cukru, a mniej chleba”. Skutki tej kampanii odczuwamy do dziś. Nikt nie podejmuje poważnej debaty na temat tego, że obecnie jemy dużo więcej, niż potrzebujemy i że na świecie żyje ok. 600 mln ludzi otyłych – dwa razy więcej niż w latach 90. Na cukrzycę typu drugiego chorują już dzieci poniżej 10 roku życia. Lekarze opowiadają o nastolatkach z zawałami serca. Co się właściwie takiego stało?
Dr Robert Lustig, endokrynolog i pediatra z Uniwersytetu Kalifornijskiego, twierdzi, że w naszych organizmach przestała działać leptyna – hormon, który zawiaduje systemem kontroli energetycznej. To ona wysyła sygnał o sytości do mózgu. Ponieważ tego sygnału nie ma, jemy, bo czujemy, że jesteśmy głodni. Lustig twierdzi, że za odporność na leptynę odpowiedzialny jest cukier. Widać to po tym, jak zmieniła się dieta Amerykanów w ciągu 30 lat: straszeni cholesterolem jedzą mniej mięsa, mniej więcej tyle samo owoców i warzyw, za to dwa razy więcej cukru.
Światowa Organizacja Zdrowia zaleca zjadanie 5 łyżeczek cukru dziennie. Przy takiej normie zjedzenie jednego słodkiego jogurtu, czy szklanka słodkiego napoju, zapewniają całe dzienne zapotrzebowanie na cukier. W Europie jemy średnio 17 łyżeczek, w Ameryce prawie 20. Nastolatki zaś jeszcze więcej – od 30 do 40 łyżeczek dziennie. Okazuje się, że słodki smak to sygnał dla mózgu, że jedzenia zawiera dużo energii, a dzieci potrzebują jej o wiele więcej niż dorośli. Ponadto cukier wprowadza w błogostan, sprawia, że czujemy się lepiej. W naturalnym środowisku człowieka słodkich produktów było niewiele, więc nie było w tym nic groźnego. Co innego w świecie, gdzie cukier jest wszędzie. Być może dlatego polskie dzieci spożywają 70-80 g cukru dziennie. Najmłodsze, poniżej 10 lat – aż 95 g dziennie. Najwięcej w Europie.
Prof. Bart Hoebel z Princeton University przeprowadził eksperyment: 43 uzależnionym od kokainy szczurom przez dwa tygodnie oferował wybór między kokainą a mocno słodzoną wodą. 40 szczurów wybrało cukier. Pozbawiane cukru gryzonie stawały się agresywne, miały też zespół odstawienia, jak w czasie narkotykowego głodu. Inny eksperyment udowodnił, że karmione cukrem myszy już po miesiącu przestawały radzić sobie z pokonaniem labiryntów, w których wcześniej, przy zbilansowanej diecie, radziły sobie bez problemu. Jednak nadal nikt nie bije na alarm.
A Ty co masz w lodówce?
Tekst powstał na podstawie książki: Dariusz Kortko, Judyta Watoła „Słodziutki. Biografia cukru”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2018.
Słodki zabójca
Nasi praprzodkowie nie jedli cukru wcale – my nie potrafimy bez niego żyć. Od 200 lat krzywa spożycia gwałtownie pnie się w górę. W 1815 r. przeciętny mieszkaniec Wielkiej Brytanii zjadał średnio 5 kg cukru rocznie, dzisiaj – 70 kg. Przeciętny Polak zjada rocznie średnio 700 kg pożywienia, w tym aż 40 kg cukru.
Perfidia cukru polega na tym, że naprawdę go...
2020-06-14
Resztki
Ciała na początku grzebano. Wody podziemne zostały skażone, toteż załoga, więźniowie pracujący przy sortowaniu – wszyscy mieli problemy żołądkowe. Wodę trzeba było dowozić z zewnątrz, ta ze studni nie nadawała się do picia. Wiemy to ze wspomnień tych, którzy przeżyli. Studnia miała tylko dwa metry – to bardzo mało. Ciała grzebano na sześciu metrach. Wiemy, gdzie palono ciała. Wiemy, gdzie wykopywano masowe groby. Znamy pięć takich miejsc, w których grzebano spalone prochy. A wraz z nimi kosztowności, które więźniowie starali się ukryć i których nie odebrano im podczas selekcji: złote koronki i mostki, które nadal trzymały się szczęki; medaliki i łańcuszki, które więźniowie ukrywali np. we włosach; kosztowności, które połykali w nadziei, że zapewnią im lepszy los w przyszłości. Nie zapewniły.
Ludzie z okolic Bełżca mówili na to różnie: np. „pójść na żydki”, czy „iść do getta”. Czasy były ciężkie, te trochę kosztowności wykopanych z grobów pozwalało kupić konia, krowę, a czasami tylko odświętny sweterek. Złoto z obozowych grobów było skupowane przez okolicznych handlarzy niemal za bezcen. Jeden z dawnych „kopaczy” mówi dziś: „Nie wierzę, żeby Pan Bóg karał za to, że ktoś poszedł na getto, znalazł złota, kupił dzieciom chleba, czy trochę kiełbasy. Nie wierzę”. A jednak język, którym i wtedy, i dzisiaj się posługują dawni „kopacze” oraz ich potomkowie każe ukrywać prawdziwą naturę rzecz. Pełen eufemizmów pozwala działania niemoralne obrócić w działania moralnie obojętne. Człowiek, który kopał na tamtym cmentarzysku, nie grzebał w spalonych zwłokach – on przeszukiwał „żużel”, albo „węgiel”, nie kawałkował ciał w poszukiwaniu kosztowności – tylko „ciął rąbankę”. Ten język chronił kopaczy przed nimi samymi. Pozwalał utrzymać iluzję: jesteśmy nadal dobrzy, jesteśmy uczciwi, to nic takiego, nic złego nie robimy.
W 1949 r. robotnicy budują wielki, betonowy grobowiec – trafia tu część kości ofiar. Przy grobie delegacje składają kwiaty. Jednocześnie okoliczni mieszkańcy nadal przeszukują teren obozu. Nie ma już tłumów poszukiwaczy złota, jak zaraz po wojnie. To czas małych, zorganizowanych grup. Ktoś stoi na czatach, ktoś kopie, ktoś przesiewa ziemię z kośćmi przez sita. Czasami pracują w nocy przy lampach naftowych, ale częściej w dzień. Nie kryją się specjalnie. Kopią tam, gdzie tuż po wojnie kopali inni, przesiewają ziemię już przesianą. Drugie pokolenie kopaczy.
Rok 1954 – władze decydują, że trzeba ogrodzić teren byłego obozu. Rok 1955 – na ogrodzenie brakuje pieniędzy, prace stają. Teren obozu nadal jest pełen wykopów, wszędzie walają się ludzkie szczątki. Rok 1957 – głos zabierają harcerze z Tomaszowa Lubelskiego (siedziba powiatu, leży 9 km na północ od Bełżca). Piszą list otwarty do partii, organizacji kombatanckiej i prokuratora powiatowego. Harcerze uważają, że winni zaniedbań powinni ponieść konsekwencje. Na miejsce jadą przedstawiciele władz. Odbywa się wizja lokalna. Stwierdzono, że „ludność pobliskich wsi w dalszym ciągu dokonuje rozkopywania mogił na terenie Obozu Zagłady”. 13 lat po tym, jak wieś Bełżec zostaje wyzwolona od Niemców. Ponad 14 lat po tym, gdy na rampie kolejowej obozu zatrzymał się ostatni transport.
W drugiej połowie lat 50. coś się jednak zmienia. Andrzej Mularczyk publikuje w tygodniku „Świat” tekst: „Bełżec – kopalnia złota, Reportaż z pustego pola”. Po Mularczyku, o zaniedbanym terenie, który stał się grobem dla 450 tys. Żydów, zaczynają pisać inni. Minie jednak jeszcze parę lat, nim miejsce zostanie prowizorycznie uporządkowane i stanie tam pierwszy pomnik (1963 r.). I kilkadziesiąt, nim ludzie zamordowani w Bełżcu zostaną godnie upamiętnieni (1 stycznia 2004 roku powołano do życia Muzeum – Miejsce Pamięci w Bełżcu). Ale „kopacze” przyjeżdżali jeszcze w latach 80., zwabieni opowieściami o łatwym dorobku na żydowskich kosztownościach.
Gdy w 2011 roku Tomasz Gross i Irena Grudzińska-Gross wydali „Złote żniwa” – książkę o hienach cmentarnych, które przez lata ryły w żydowskich, masowych grobach w poszukiwaniu kosztowności – przez Polskę przetoczyła się fala dyskusji. Autorom zarzucano manipulację faktami. Nikt nie wierzył w powszechność tego zjawiska. Musieliśmy dojrzeć, dokonać rewizji poglądów i spojrzeć prawdzie w oczy, by powiedzieć, że to jednak prawda i starać się zrozumieć, jak do tego właściwie doszło. Książka Pawła Reszki jest właśnie odpowiedzią na to pytanie.
Tekst powstał na podstawie książki Pawła Piotra Reszki „Płuczki. Poszukiwacze żydowskiego złota”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2019.
Resztki
Ciała na początku grzebano. Wody podziemne zostały skażone, toteż załoga, więźniowie pracujący przy sortowaniu – wszyscy mieli problemy żołądkowe. Wodę trzeba było dowozić z zewnątrz, ta ze studni nie nadawała się do picia. Wiemy to ze wspomnień tych, którzy przeżyli. Studnia miała tylko dwa metry – to bardzo mało. Ciała grzebano na sześciu metrach. Wiemy, gdzie...
2020-05-18
Wypędzeni
W Polsce przed wojną żyło ponad 3 mln Żydów. Exodus rozpoczął się po pierwszej wojnie światowej i trwał wiele lat później. W sumie w latach 1918-1948 do Palestyny przyjechało około 200 tys. polskich Żydów, stając się tym samym najliczniejszą grupą pośród tamtejszej ludności żydowskiej. Według spisu przeprowadzonego w 1926 roku Polacy stanowili 37,6 % ogółu palestyńskich Żydów, a dziesięć lat później – 36,5 % ludności.
Pierwsi powojenni Żydzi wyjadą z Polski z konieczności, na fali antysemickich represji, bez jakiegokolwiek wyobrażenia, co czeka ich w Palestynie. Kolejni – wyjadą w pośpiechu, pod przymusem, z dokumentem podróży zamiast paszportu w ręku. Dokument ten uprawni ich do przekroczenia polskiej granicy, ale odbierze możliwość powrotu. Jego przyjęcie będzie równoznaczne ze zrzeczeniem się polskiego obywatelstwa. Nieprzyjęcie przedłuży pobyt w Polsce o jakiś czas, do następnej antysemickiej kampanii komunistycznego rządu.
W listopadzie 1956 r. otrzymają paszporty zagraniczne, ale granice zostaną uchylone na krótko i częściowo. W ramach tzw. regulacji kadr wyjedzie wtedy wielu członków PZPR rozczarowanych komunizmem. Polskę opuszczą też byli funkcjonariusze UB, uciekający przed konsekwencjami represji, których dopuścili się wobec więźniów politycznych w latach 1944-1955. Ale również zwykli ludzie. Robotnicy, inteligencja, pracownicy umysłowi i rzemieślnicy; także żydowskie dzieci-sieroty z polskich placówek opiekuńczych. Kogo PRL się pozbywa, tego Izrael przygarnia. Wykształconych w Polsce specjalistów otrzymuje „za darmo”. Wyjeżdżają wybitni naukowcy, inżynierowie, technicy oraz lekarze.
Nie wszyscy jednak sprostają trudom nowej egzystencji. Problemy mają szczególnie zasymilowani Żydzi, uznający się za Polaków i pragnący nimi pozostać także po przyjeździe. Niektórzy chcą wrócić do Polski. Szczególnie katoliccy współmałżonkowie z małżeństw mieszanych, którzy nie wytrzymują odmienności kulturowej i doświadczanej ksenofobii.
Jednak ci, którzy przeżyli najgorsze, za czasów Gomułki, antysemickie represje, zaciskają zęby i starają się przystosować. Oni nie mają do czego wracać. Wyjeżdżają nie dlatego, że chcą, ale dlatego, że muszą. Polska w marcu 1968 okazuje się być jedynym krajem, w którym nie mogą być tymi, którymi się czują – Polakami.
19 marca 1968 r. Władysław Gomułka na partyjnym wiecu w Sali Kongresowej przekonywał, że nie o antysemityzm mu chodzi, lecz o przeciwstawienie się żydowskiemu nacjonalizmowi (Związek Radziecki poparł Palestynę w konflikcie izraelsko-palestyńskim). Padające z sali okrzyki poparcie członków partii, przychylnych pomysłowi oczyszczenia kraju z syjonistów, były zapowiedzią tego, co miało nadejść. Do polskich Żydów powoli docierało, że nie są tacy jak reszta Polaków i że przyjdzie im za to, po raz kolejny, zapłacić wysoką cenę.
W następnych dniach we wszystkich mediach rozpętuje się antysyjonistyczna kampania. Głosi ona, że studenci żydowskiego pochodzenia, dzieci partyjnych dygnitarzy i żydowskich oprawców ze stalinowskiej bezpieki, podjudzone przez syjonistyczno-rewizjonistycznych emisariuszy, podburzyły naiwną polską młodzież do antypartyjnego przeworotu. Rewolta studencka miała być zamachem stanu w celu wyrwania Polski ze zwartego obozu państw socjalistycznych wspierającego kraje arabskie.
Kampania antysemicka trwa nie tylko w mediach. Wszystkie komitety wojewódzkie PZPR organizują ogromne wiece (w Katowicach nawet na 100 tys. osób), na których „społeczeństwo” potępia „syjonistycznych inspiratorów”. Na jednym z takich wieców Edward Gierek grozi, że wichrzycielom "śląska woda pogruchocze kości". Potem we wszystkich instytucjach, urzędach, zakładach pracy organizowane są otwarte zebrania partyjne, na których potępia się Żydów i żąda wyrzucenia ich z pracy. Jeśli nie można znaleźć żadnego Żyda, wybiera się jakiegoś inteligenta lub po prostu kogoś o obco brzmiącym nazwisku. Z pracy wyrzucani są nie tylko urzędnicy MSZ, dziennikarze, wydawcy, dyrektorzy, kierownicy centralnych urzędów, czy naukowcy, ale także zwykli robotnicy, krawcy i szewcy.
Nawet jeśli uznamy, że wypadki marcowe nie były jakimiś bardzo dramatycznymi wydarzeniami, nawet jeśli kilka osób wtedy zmarło tylko na zawał serca, to dla ludzi zmuszonych po raz kolejny do emigracji, mimo ich patriotyzmu i woli pozostania w Polsce, wyjazd do Izraela był ciosem w samo serce. Po raz kolejny zostali wyrzuceni nie tylko z kraju, ale też z własnych domów. Na fali antysemickich nastrojów wielu było takich, którzy nie kryli się z radością na wieść o wyjeździe polskich Żydów. Choć przecież z polskimi Żydami wyjechał też kawałek Polski.
Tekst powstał na podstawie: Karolina Przewrocka-Aderet „Polanim. Z Polski do Izraela”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019 i artykułu Seweryna Blumsztajna „Zrobili nam żydowski Marzec. 48 lat temu wygnano z Polski 15 tys. ludzi”. Gazeta Wyborcza – Magazyn Świąteczny z dn. 12.03.2016
Wypędzeni
W Polsce przed wojną żyło ponad 3 mln Żydów. Exodus rozpoczął się po pierwszej wojnie światowej i trwał wiele lat później. W sumie w latach 1918-1948 do Palestyny przyjechało około 200 tys. polskich Żydów, stając się tym samym najliczniejszą grupą pośród tamtejszej ludności żydowskiej. Według spisu przeprowadzonego w 1926 roku Polacy stanowili 37,6 % ogółu...
2020-04-23
Człowiek na sprzedaż
Wszyscy mniej więcej orientują się, że w przypadku naszej śmierci możemy zgodzić się na pobranie organów i uratować życie innemu człowiekowi. Ale mało kto zdaje sobie sprawę z całego biznesu narządami i tkankami, który kwitnie w wielu krajach i zyskał nazwę „czerwonego rynku”. To m.in. kradzież ciał z kostnic, do których dochodzi w całych Stanach Zjednoczonych (z ciał wycina się skórę i ścięgna, przekazywane potem do przeszczepów; z kolei w Anglii kradnie się przysadki mózgowe wykorzystywane do produkcji hormonu wzrostu). To objazdowe wystawy pokazujące ciała skazańców w przedziwnych pozach poddane plastynacji. To także boliwijscy seryjni mordercy, którzy sprzedawali tłuszcz swoich ofiar renomowanym europejskim firmom kosmetycznym, produkującym luksusowe kremy do twarzy. Mało kto wie, że od połowy lat 90. do roku 2000 izraelscy żołnierze zabierali rogówki palestyńskich bojowników poległych w walce. Znacznie wcześniej, bo na przełomie XIX i XX wieku, rosnący popyt na zminiaturyzowane ludzkie głowy doprowadził do wojen międzyplemiennych w Ameryce Południowej. To każda nerka, rogówka, skóra, krew pozyskana odpłatnie od biedoty hinduskiej. To także problem surogacji, czyli macierzyństwa zastępczego, zabroniony w wielu krajach, który bogate mieszkanki Zachodu starają się obejść, szukając klinik w biedniejszych rejonach świata. To banki komórek jajowych pozyskanych odpłatnie od ubogich Rosjanek i Ukrainek mieszczące się na Cyprze i wiele, wiele innych przykładów czerwonego rynku, których szczegółowe opisanie przekracza możliwości tego tekstu.
Dość powiedzieć, że człowiek o wadze 90 kg i wzroście 188 cm, z pełnym uzębieniem, zdrową tarczycą i długimi kośćmi udowymi i piszczelowymi, zbudowanymi ze zdrowej gęstej tkanki, ze zdrowymi nerkami i sercem wart jest ok. 250 tys. dolarów.
Podobnie jak mechanik może wymienić zużyte części naszego samochodu na nowe i naoliwić skrzypiące złącza, by zwiększyć sprawność silnika, tak lekarz może przedłużyć komuś życie wymieniając wadliwe organy na zdrowe. Z każdym rokiem kolejne bariery technologiczne, dotyczące takich zabiegów zostają przekroczone, a sam zabieg coraz tańszy. Nie istnieją jednak złomowiska ludzkich części wysokiej jakości. Najlepsze ze skonstruowanych do tej pory ludzkich serc, nerek i krwi nie mogą się równać pod żadnym względem z prawdziwymi. Ludzkie ciało jest po postu zbyt skomplikowane. Obecnie nie da się stworzyć ludzkiego organizmu w fabryce czy laboratorium, co oznacza, że aby sprostać popytowi na ludzkie części, należy szukać odpowiednich materiałów wśród żywych i niedawno zmarłych ludzi.
Potrzebujemy ogromnych ilości ludzkiego materiału, by dostarczyć uczelniom medycznym zwłok, dzięki którym przyszli lekarze dobrze poznają anatomię człowieka. Agencje adopcyjne wysyłają tysiące dzieci z Trzeciego Świata na bogatą Północ, by wypełnić luki w amerykańskich rodzinach. Firmy farmaceutyczne potrzebują żywych ludzi do testowania kolejnych superleków, a przemysł kosmetyczny przetwarza miliony kilogram włosów ludzkich włosów rocznie, żeby zaspokoić niegasnące zapotrzebowanie na nowe fryzury. Można powiedzieć, że nasz apetyt na ludzkie ciało jest teraz większy niż kiedykolwiek w historii świata.
Oczywiście, handel ludzkimi narządami i tkankami ma swoje wymierne korzyści. Nie tylko finansowe. Jedną z nich jest wydłużenie naszego ludzkiego życia. W średniowieczu mało kto dożywał 30 lat. Pod koniec XIX w. dziecko urodzone w Stanach Zjednoczonych miało przed sobą ok. 47 lat życia. Człowiek urodzony w naszych czasach żyje już średnio ok. 78 lat. Wpływ na to miały przede wszystkim odkrycie antybiotyków, bezpieczne transfuzje, a także sprawniejsza służba zdrowia i opieka szpitalna. W XX wieku człowiek otrzymał mniej więcej tyle czasu do przeżycia, ile nasz gatunek zyskał dotąd w całej swojej walce o byt. Bez wątpienia jest to też zasługa istnienia czerwonego rynku.
Choć przekazywanie ludzkiej tkanki i narządów przynosi wiele korzyści, uczestniczący w tym pośrednicy otwierają drogę do niebezpiecznych nadużyć. Jedyny sposób aby ich się pozbyć, to ujawnić cały łańcuch dostaw – od początku do końca. Każdy woreczek krwi powinien być zaopatrzony w informacje umożliwiające dotarcie do dawcy, każda nerka opisana nazwiskiem poprzedniego właściciela, każda matka zastępcza możliwa do odnalezienia, a każda adopcja prowadzona w przejrzysty sposób, tak by nie dochodziło do kradzieży dzieci. Przejrzystość na czerwonym rynku powstrzymałaby handlarzy, którzy nie cofną się przed niczym, byleby tylko zdobyć ludzkie ciało. Nikt nie porywałby, ani nie zabijałby ludzi dla ich nerek (co się często zdarza w krajach Trzeciego Świata), jeśli nabywca znałby dane rodziny dawcy, choćby po to, by wysłać jej list z podziękowaniami. Nikt nie porywałby dzieci, jeśli proces adopcyjny byłby całkowicie jawny. Żaden krwiodawca z kraju, gdzie donacje krwi są odpłatne, nie byłby więziony w ukryciu tylko po to, by móc sprzedać jego krew i zwiększyć jej miejscowe zasoby.
Najwyższy czas przestać ignorować czerwony rynek i wziąć za niego odpowiedzialność.
Tekst powstał na podstawie książki: „Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci” Scotta Carneya, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016.
Człowiek na sprzedaż
Wszyscy mniej więcej orientują się, że w przypadku naszej śmierci możemy zgodzić się na pobranie organów i uratować życie innemu człowiekowi. Ale mało kto zdaje sobie sprawę z całego biznesu narządami i tkankami, który kwitnie w wielu krajach i zyskał nazwę „czerwonego rynku”. To m.in. kradzież ciał z kostnic, do których dochodzi w całych Stanach...
2020-03-23
Nieuznani
Niby-państwa. Widmowe twory. Państwa nieuznawane. Republika Doniecka i Ługańska Republika Ludowa. Naddniestrzańska Republika Mołdawska. Autonomiczna Republika Abchazji. Kurdystan. Górski Karabach. Osetia Południowa. Palestyna. Sahara Zachodnia. Somaliland.
Ich próby osiągnięcia niezależności państwowej są różne. Takie np. Naddniestrze w czasach, gdy Mołdawia wybijała się na niepodległość, ogłosiło własną ścieżkę polityczną. We wrześniu 1991 r., po powołaniu Naddniestrzańskiej Republiki Mołdawskiej, rezydujące w Tyraspolu władze, powołały też własne siły zbrojne. Wybuchła „wojna pięciomiesięczna” z władzami w Kiszyniowie, stolicy Mołdawii, próbującymi odzyskać zbuntowaną republikę. Do walk po stronie Naddniestrza włączyły się jednostki rosyjskie. Kiszyniów został zmuszony do podpisania niekorzystnego zawieszenia broni. Nadeszła trwająca już ponad ćwierć wieku epoka zamrożonego konfliktu.
Jak się żyje w Naddniestrzu? Ciężko. Ot, choćby taki drobiazg jak gotówka. Tyraspol wymyślił sobie własną walutę – rubel naddniestrzański. Są państwem, to mają prawo bić własną monetę. Tylko że te pieniądze, poza Naddniestrzem, są bezwartościowe. Każdy na wszelki wypadek trzyma w domu obcą walutę: dolary albo euro. Wiele usług (np. czynsze za mieszkanie) są płacone w dolarach.
To samo z pytaniem o tożsamość narodową. Mieszkańcy Kiszyniowa, stolicy Mołdawii, mieli do wyboru dwie tożsamości: mołdawską albo rumuńską. Tymczasem Naddniestrze zamieszkują trzy narodowości: Mołdawianie, Ukraińcy i Rosjanie, a każda z nich stanowi mniej więcej 1/3 populacji. Nikt tu nie jest mniejszością. I z tego etnicznego miszmaszu próbuje się uszyć nowy naród.
Z kolei Abchzowie byli eksterminowani już od XIX wieku. Gdy 21 maja 1864 r. carski sztandar załopotał nad Kaukazem Północnym, dla ludów kaukaskich był to punkt kulminacyjny czystek etnicznych, zakończonych wielkim exodusem ocalałych. Ofiarami represji padli przede wszystkim Czerkiesi, ale też Abchazowie i Ubychowie. Ci ostatni tak skutecznie, że dziś uznaje się ich za naród wymarły. Abchazja straciła wtedy ok. 60% swojej populacji. Ocenia się, że Rosjanie wygnali i wymordowali 90% rdzennej ludności z tamtych terenów. Dziś rozsiane po Azji Mniejszej i Bliskim Wschodzie diaspory potomków próbują na nowo organizować swoja tożsamość polityczną. Wokół Stambułu są całe wioski zamieszkałe tylko przez Abchazów. Pielęgnują tradycje i obyczaje przodków. Język abchaski przetrwał tu praktycznie w niezmienionym stanie. To z diaspory wywodzą się najlepsi abchascy językoznawcy.
Ci, którzy zostali musieli zmierzyć się z - przeprowadzoną aż do lat 90. - gruzinizacją tych terenów. Alfabet łaciński, którym zapisywano język abchaski, zastąpiono gruzińskim. Zamknięto wszystkie abchaskie szkoły, zabroniono posługiwania się językiem abchaskim. Posunięto się nawet do tego, że zabroniono dzieciom nadawania abchaskich imion. Wtedy wielu Abchazów, nie chcąc nazywać się jak Gruzini, wybierało dla dzieci imiona rosyjskie, a nawet polskie. Po śmierci Stalina i zamordowaniu Berii role się odwróciły. Abchazowie zaczęli być obsadzani na ważnych stanowiskach w partii komunistycznej. Nagle okazało się, że - stanowiący wtedy większość populacji - Gruzini są prześladowani. Perfekcyjnie zamontowany zapalnik etnicznej nienawiści tylko czekał na odpalenie. Co nastąpiło podczas konfliktu zbrojnego latach 90.
Od lat tli się także konflikt między Ormianami a Azerami o Karabach. Konflikt ten eksplodował pod koniec lat 80. W wyniku poprzedzających wojnę pogromów, a następnie samego konfliktu, uchodźcami zostało ok. 360 tys. Ormian z azerskich terenów. Z kolei z Karabachu musiało uciekać ok. 600 tys. Azerów. Działania wojenne oficjalnie zakończyły się rozejmem podpisanym w 1994 r. w Biszkeku, którego sygnatariuszami byli: Armenia, Azerbejdżan i Republika Górskiego Karabachu. Na arenie narodowej pojawiło się nowe państwo -nieuznawane przez nikogo na świecie - Górski Karabach, przynależący de facto do Armenii, a de jure do Azerbejdżanu. Zanim jednak na porozumieniu wysechł atrament, okazało się, że jego ustanowienia mają się nijak do rzeczywistości. Na karabsko-azerbejdżańskiej granicy znowu rozgorzała wojna i trwa praktycznie do dziś.
W stanie konfliktu są też częściowo uznawane państwa jak Osetia Południowa, Palestyna, czy Sahara Zachodnia.
Wszystkie te twory polityczno-społeczno-gospodarcze, walczące o niezależność są w gruncie rzeczy zależne do sojuszników: USA, Rosji lub innych sprzymierzeńców. Więc czy naprawdę są niezależne? Z drugiej strony – budują sieć zależności na tej samej zasadzie jak państwa uznawane. Czy bowiem Polska poradziłaby sobie bez unijnych pieniędzy, zewnętrznych dostaw gazu, amerykańskiego wsparcia, chińskich produktów? Jak więc dalej potoczą się losy państw nieuznawanych? Czy próba walki o własne granice to tylko nacjonalistyczna zachcianka, czy też bitwa o przetrwanie tożsamości kulturowej danego narodu? Nikt dziś nie jest w stanie precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie.
Tekst powstał na podstawie książki Tomasza Grzywaczewskiego: „Granice marzeń. O państwach nieuznawanych”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018.
Nieuznani
Niby-państwa. Widmowe twory. Państwa nieuznawane. Republika Doniecka i Ługańska Republika Ludowa. Naddniestrzańska Republika Mołdawska. Autonomiczna Republika Abchazji. Kurdystan. Górski Karabach. Osetia Południowa. Palestyna. Sahara Zachodnia. Somaliland.
Ich próby osiągnięcia niezależności państwowej są różne. Takie np. Naddniestrze w czasach, gdy Mołdawia...
2020-03-08
Tajemnica poliszynela
Wojska radzieckie pojawiły się w Polsce z końcem wojny – to one wyzwalały, razem z wojskiem polskim, ludność polską spod okupacji niemieckiej. Jednak nie wycofały się wraz zakończeniem działań wojennych. Stacjonowały nadal, w zamkniętych enklawach, na terenach tzw. Ziem Odzyskanych. 14 maja 1955 został podpisany Układ Warszawski, a 17 grudnia 1956 roku – umowa o statusie prawnym wojsk radzieckich przebywających na terenie Polski. Wcześniej ich pobytu nie regulowało żadne prawo. Porozumienia utrwaliły eksterytorialność garnizonów, liczba żołnierzy została ustalona na 62-66 tys. Nieoficjalnie nikt jednak nie wie, ilu żołnierzy radzieckich naprawdę stacjonowało na terenie Polski. Pozostanie to tajemnicą przez niemal pół wieku.
Otoczone zasiekami garnizony wojsk radzieckich ciągnęły się od południa do północy, od Dolnego Śląska do Pomorza Zachodniego: Świętoszów, Pstrąże, Borne Sulinowo. W Trzebieniu stacjonowała radziecka Dywizja Pancerna. W Szprotawie i w Krzywej, w Żaganiu i Brzegu zostali lotnicy. Garnizony saperskie, łączności i transportowe były w Jaworze, w Strzegomiu, w Świdnicy i na przedmieściach Wrocławia. Nie było ich jednak na żadnych oficjalnych mapach.
W 1976 r. do konstytucji PRL zostaje wpisana wieczysta przyjaźń ze Związkiem Radzieckim, a obecność wojsk radzieckich w Polsce ponownie usankcjonowana.
Wiadomo, że wraz z wojskami radzieckimi pojawiły się na ziemiach polskich nowe rodzaje broni – w tym broń atomowa. Stało się to z powodu powolnej komunikacji. Gdy w 1965 r. wojska Układu Warszawskiego ćwiczyły atak jądrowy na Europę, głowice jechały z ZSRR koleją i drogami, płynęły morzem i leciały w powietrzu, ale każda z tych dróg (co przećwiczono) zajmowała za dużo czasu. Głowice zawsze docierały za późno. Dwa lata po manewrach ministrowie obrony PRL i ZSRR podpisali w Moskwie umowę: na zachodniej ścianie Polski, przy garnizonach radzieckich, ukryte wśród jezior i lasów, mają być zbudowane trzy magazyny broni jądrowej. Zaprojektowane przez Rosjan bunkry, zbudowały polskie wojska inżynieryjne i cywilne przedsiębiorstwa, przekonane, że konstruują tajną instalację dla wojsk łączności.
I tak, w 1970 r., Armia Radziecka odebrała trzy identyczne magazyny: Obiekt 3001 (w Podborsku), Obiekt 3002 (w Brzeźnicy-Kolonii) i Obiekt 3003 (w Templewie). Otoczone murem z podwójnych zasieków i przewodów wysokiego napięcia, z góry przykryte pagórkami porośniętymi sosnami i paprociami. Między ogrodzeniami czekały psy na długich łańcuchach, miny sygnałowe, strażnice ze strzelcami wyborowymi, stanowiska z bronią maszynową. Teren patrolował specnaz. Drogi prowadzące do baz przykrywała siatka maskująca.
Do magazynu z głowicami wchodziło się przez cztery pary stalowych drzwi, każde grube na pół metra. Odblokowywał je mechanizm hydrauliczny po wpisaniu kodu, zmienianego codziennie. Każdej hali strzegł alarm, a żołnierze w rozdzielni nadzorowali dosłownie wszystko: ogrzewanie, chłodzenie i poziom fekaliów w zbiorniku. W każdej chwili mógli uwięzić ludzi w środku. Wraz z przechowywanymi tu, w temperaturze od plus pięciu do piętnastu stopni, lezącymi na wózkach z ogromnymi kołami, głowicami atomowymi. Skarbiec atmowego Ali Baby.
Gdy głowice atomowe tu sobie leżały, polscy dyplomaci domagali się w ONZ denuklearyzacji i likwidacji podobnych składów w Niemczech Zachodnich.
W Polsce o atomówkach wiedziało 12 oficerów wysokiej rangi. Informacje były zamknięte w sejfach sztabowych, w kopertach podpisanych kryptonimem „Wisła”. W teczce Wisły można było znaleźć informacje, że w połowie lat 80. w bunkrach było magazynowane: 14 głowic o mocy 500 kiloton, 35 – o mocy 200 kiloton, 83 – o mocy 10 kiloton, 2 bomby lotnicze o mocy 200 kiloton, 24 – o mocy 15 kiloton i 10 – o mocy 0,5 kilotony. 168 ładunków jądrowym mniej więcej po 60 w każdym bunkrze. W sumie to 1039,6 Hiroszimy. („Little Boy” zrzucony na Hiroszimę miał 15 kiloton).
W razie wybuchu wojny Polacy mieli głowice odebrać i przetransportować dalej do radzieckich batalionów na Zachodzie. A gdy zajdzie potrzeba – użyć. Podczas ewentualnej wojny z NATO setki tysięcy żołnierzy, tysiące czołgów miały przejechać przez Polskę. Przygotowana była odezwa do władz Kopenhagi, bo w wypadku wojny, Polacy mieli desantować się na plaże w Danii.
Atomówki wyjechały z Polski jeszcze przed 1990 rokiem i rozwiązaniem Układu Warszawskiego. NATO wykreśliła wtedy Polskę z listy celów atomowych. Ale teczka Wisły została odtajniona dopiero w 2006 roku.
Czy wszystkie ładunki wyjechały z Polski? Czy Rosjanie handlowali nimi po roku 1989, gdy już było wiadomo, że ich czas w Polsce jest policzony, podobnie jak handlowali inną bronią i mieniem wojskowym, wyprzedawanym za bezcen – każdemu, kto chciał zapłacić?
Żaden z rządów polskich po 1989 roku nie zajął się rzetelnie tą sprawą i nie przedstawił należytego raportu.
Tekst powstał na podstawie książki: Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska, „Długi taniec za kurtyną. Pół wieku Armii Radzieckiej w Polsce”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019
Tajemnica poliszynela
Wojska radzieckie pojawiły się w Polsce z końcem wojny – to one wyzwalały, razem z wojskiem polskim, ludność polską spod okupacji niemieckiej. Jednak nie wycofały się wraz zakończeniem działań wojennych. Stacjonowały nadal, w zamkniętych enklawach, na terenach tzw. Ziem Odzyskanych. 14 maja 1955 został podpisany Układ Warszawski, a 17 grudnia 1956...
2020-02-16
Nie marnuj!
1,3 miliarda ton – tyle żywności marnuje rocznie cała Ziemia. Jedna trzecią globalnej produkcji. 88 mln ton – Europa. 9 mln ton – Polska, jedna z liderek. Piąte miejsce w Unii Europejskiej. Liczby nie do wyobrażenia, alarmujące, takie, które szokują. Ale też nic nie zmieniają. Dobrze też na wyobraźnię działają obrazy: te 9 mln zmarnowanej żywności w Polsce można zapakować do 220 tys. kolejowych wagonów. I co? I nic. Nadal wyrzucamy jedzenie. Jedno jabłko, kajzerka, klops, pół tabliczki czekolady - każdego dnia. Badania mówią, że nonszalancją w wyrzucaniu większą niż średnia krajowa wykazują się kobiety, osoby pracujące na etacie, z wyróżniającymi się w stosunku do reszty populacji dochodami, oraz ci, którzy rzadziej gotują. Poważny wkład w globalny bilans zmarnowanego jedzenia mają też single, rodziny z dziećmi oraz mieszkańcy dużych miast.
Gdy w 1986 r. CBOS zapytało Polaków o to, co robią, by zapobiegać marnotrawstwu żywności, aż 68% nauczycieli i 49% pracowników przemysłu odpowiedziało, że regularnie odkłada suche pieczywo. Tymczasem z badań przeprowadzonych w 2018 r. na zlecenie Federacji Polskich Banków Żywności wynika, że najczęściej wyrzucanym produktem jest obecnie właśnie chleb. W tym samym roku – 2018, na pytanie zadanie przez Federacje Polskich Banków Żywności „Czy zdarza się panu/pani wyrzucać żywność?” pozytywną odpowiedź wybiera 42 % Polaków.
EPA – czyli amerykańska Agencja Ochrony Środowiska (Environmental Protection Agency) ustaliła hierarchię działań zalecanych w postępowaniu z żywnością narażoną na zmarnowanie. Działania te mają 6 pięter. Najwyższy, najważniejszy poziom to prewencja – mniej produkować, mniej kupować, mniej jeść, mniej wyrzucać. Kolejne, niższe piętro to redystrybucja, czyli przekazywanie jedzenia tym, którzy mają go za mało (foodsharing). Jeszcze niższe piętro – to karmienie nadwyżkami zwierząt (w Polsce zakazane). Następny w hierarchii jest przemysł – wszystko, co pozwala przerobić odpad na coś nowego: biogaz, bioetanol, energię elektryczną, tkaniny, heparynę. Drugie od końca miejsce zajmuje kompostowanie – ostatnie działanie, które ma jakiś sens. Najniżej jest wysypisko – najgorsze miejsce, gdzie może trafić jedzenie, tu już przepada ostatecznie.
Ankieterzy pracujący na zlecenie Federacji Polskich Banków Żywności zapytali Polaków o powody wyrzucania żywności. Najwięcej osób, które się do tego przyznały, wskazuje na przegapiony termin przydatności do spożycia (29%). Część przyznaje się, że robi zbyt duże zakupy (20%). Niektórzy wskazują, że to, co przynoszą do domu okazuje się być kiepskiej jakości (15%). Gotują za dużo lub za dużo nakładają na talerze (15 %). Zawodzi sposób przechowywania (13%). Zdarza się, że brakuje pomysłów na wykorzystanie zakupionej żywności (5%). Tylko 1% zrzuca winę na brak listy zakupów.
Jak widać najwięcej osób wskazało jako powód wyrzucania żywości przegapienie terminu przydatności do spożycia. To dość nowy wynalazek. Pojawił się w latach 50. XX wieku w magazynach brytyjskiej sieci Marks and Spencer. Początkowo daty tej używa się jako narzędzie do wewnętrznej regulacji przepływu towaru. W 1973 r. firma decyduje się jednak eksponować ją na półkach. Okazuje się przydatna, bo odległość, która pokonuje żywność wydłuża się realnie, zaliczając po drodze dziesiątki punktów i przechodząc przez dziesiątki rąk. Ostatnio policzono w USA, że statystyczny produkt, zanim trafi do rąk konsumenta, pokonuje 2 tys. kilometrów. Obecnie data ważności nie ma jednego rodzica. Jest dzieckiem systemu zależności między tymi, co produkują, transportują, dystrybuują i zjadają. Oczywiście, data ważności jest ważnym wskaźnikiem, ale i tak najważniejsze są zmysły – twierdzi doktor Krystyna Rejman ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Dotyk, słuch, wzrok, węch, smak. Jeśli produkt pod żadnym względem nie różni się węchowo, smakowo, dotykowo, zapachowo od nowo wyprodukowanego, to - mimo minięcia terminu przydatności do spożycia - można go śmiało jeść.
W Polsce żywność przeterminowana nadal podlega silnym obostrzeniom – nie można jej ofiarować ani dystrybuować (np. w ramach sieci jadłodzielni – społecznych lodówek działających już w Polsce w wielu miastach). Tymczasem w USA działa od 1996 r. „prawo dobrego Samarytanina”, które ostatnio przyjęto także we Włoszech. Zakłada ono brak złych intencji przy przekazywaniu żywności i jednocześnie zdejmuje z darczyńców odpowiedzialność za ewentualne, niecelowe, negatywne konsekwencje jej wykorzystania. Wśród grup, które w Polsce cyklicznie serwują bezdomnym osobom ciepłe posiłki, tylko jedna przyznaje się, że gotuje z resztek i z produktów przeterminowanych. Deklaruje też, że robi to celowo, z przesłanek politycznych, w proteście przeciwko wyścigowi zbrojeń i kapitalistycznym praktykom prowadzącym do nadprodukcji żywności i niszczenia jej nadwyżek. Wegańskie posiłki Food Not Bombs powstają z darowizn lub produktów wyciąganych z przysklepowych śmietników (freeganizm). W samej tylko Warszawie ratownicy żywności zaopatrujący społeczne lodówki, tylko w lutym 2019 odzyskali 4 tony jedzenia. Wraz z jedzeniem odzyskanym przez Food Not Boombs byłoby tego jeszcze raz tyle.
Tak więc, jeśli rzeczywiście chcemy marnować mniej jedzenia – czas na zmianę nawyków żywieniowych i zakupowych. Czas też chyba na zmianę przepisów dotyczących dystrybuowania przeterminowanej żywności.
Tekst powstał na podstawie książki Marty Sapały „Na marne”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019.
Nie marnuj!
1,3 miliarda ton – tyle żywności marnuje rocznie cała Ziemia. Jedna trzecią globalnej produkcji. 88 mln ton – Europa. 9 mln ton – Polska, jedna z liderek. Piąte miejsce w Unii Europejskiej. Liczby nie do wyobrażenia, alarmujące, takie, które szokują. Ale też nic nie zmieniają. Dobrze też na wyobraźnię działają obrazy: te 9 mln zmarnowanej żywności w Polsce...
2020-02-01
Odrzuceni
W czerwcowym numerze „Biuletynu IPN” z 2006 roku historyk Piotr Gonatarczyk publikuje dokumenty dotyczące współpracy Zygmunta Baumana z Informacją Wojskową Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego - specjalnej formacji wojskowej podporządkowanej ministrowi bezpieczeństwa publicznego w PRLu. Sam Bauman nigdy się z tą współpracą nie krył – opisał ją nawet w swoim życiorysie dostarczonym do teczki personalnej na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie pracował przed wyrzuceniem go z uczelni w pamiętnym Marcu 1968.
Równolegle Rada Naukowa Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego zgłasza wniosek do rektora, by w 50 rocznicę obrony doktoratu przez Zygmunta Baumana doszło do jego uroczystego odnowienia. Odnowienie doktoratu wychowanka uczelni jest w praktyce odpowiednikiem honoris causa. Wniosek poparto jednogłośnie. Mimo to, po opublikowaniu materiałów na temat Baumana w „Biuletynie IPN” pojawia się wniosek o reasumpcję głosowania. Pracownicy uczelni dzielą się na tych, którzy popierają Baumana bez względu na jego przeszłość i tych, dla których owa przeszłość jest nieusuwalnym piętnem na jego życiorysie.
W październiku 2006 r. Komisja Rektorska ds. Tytułów Naukowych UW postanawia odrzucić wniosek. Oficjalnie komisja wyjaśnia, że o negatywnej decyzji przesądził „charakter dorobku naukowego i nauczycielskiego kandydata”. Nauczycielskiego – bo ideologiczne zaangażowanie Baumana w komunizm w czasach PRLu nie może być, według władz uczelni, dobrym wzorcem postawy obywatelskiej i ma istotne znaczenie dydaktyczne oraz wychowawcze.
Krytycy decyzji komisji zwracają uwagę, że stosując te kryteria, nie należało także odnawiać doktoratu Leszka Kołakowskiego, który obronił pracę w 1953 roku, w apogeum stalinizmu, i jako fanatyczny komunista również nie jest dobrym wzorcem postawy obywatelskiej.
W 2010 r. z okazji swoich 85 urodzin Bauman otrzymuje od ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego złoty medal Zasłużony Kulturze – Gloria Artis. Trzy lata później Zdrojewski musi się z tego medali tłumaczyć, choć przecież dorobek Baumana jest gigantyczny i żaden fakt z jego życiorysu tego nie zmieni.
W 2012 poznańska uczelnia – Uniwersytet Artystyczny – nadaje Baumanowi tytuł honoris causa – pierwszy na tej uczelni twórcy, który nie jest artystą. Po zakończeniu uroczystości na Baumana czeka kilkanaście osób z transparentem: „Komunistyczni mordercy żołnierzy AK, NSZ i patriotów polskich wciąż są bezkarni, bo Polską rządzą ich następcy”.
W czerwcu 2013 r. Bauman występuje z odczytem na Uniwersytecie Wrocławskim. Na salę przychodzi ok. 500 osób zainteresowanych wykładem i kilkunastoosobowa grupa członków Narodowego Odrodzenia Polski. Przed wykładem rozkładają transparent z nazwą organizacji i skandują: „ Precz z komuną!”, „Norymberga dla komunistów!”. Wyprowadzą ich policjanci. Bauman przeprasza zgromadzonych. Prezydent miasta - Rafał Dutkiewicz i minister edukacji wyrażają ubolewanie z powodu skandalu.
W drodze powrotnej z Wrocławia Bauman zatrzymuje się w Poznaniu, gdzie ma wygłosić wykład otwierający Malta Festival. „Kulturalne święto czy promocja komunisty z KBW” – wita go transparent Młodzieży Wszechpolskiej.
Dwa miesiące później Bauman rezygnuje z doktoratu honoris causa przyznanego mu przez Dolnośląską Szkołę Wyższą. Początkowo przyjmuje honor, ale po licznie pojawiających się profilach na Facebooku dla osób chcących protestować przeciwko Baumanowi, profesor pisze do władz uczelni, że nie chce swoją obecnością ściągać na DSW kłopotów.
Przyjedzie do Wrocławia jeszcze raz, na debatę w Teatrze Współczesnym. Przed wejściem powita go transparent: „Wszechpolski Wrocław nie dla czerwonych szmat”.
Wszystkie te wydarzenia działy się w czasie ostrych podziałów politycznych. SLD traciło władzę w atmosferze korupcyjnych skandali, zawaliła się koalicja partii wyrastających z „Solidarności”, kiełkowała wojna między PO a PiS, która miała stać się treścią polityki polskiej na kolejne lata. Postać Baumana idealnie nadawała się na sztandary: dla jednych był komunistycznym zbrodniarzem, dla drugich kolejnym polskim autorytetem szarganym przez antysemitów i nacjonalistów. Faktem jest, że usilne działania stronnictw prawicowych przesłoniły Polakom wiedzę, kim naprawdę był profesor Bauman i jakie było znaczenie jego dorobku dla kultury polskiej. Dla wielu Polaków dziś Zygmunt Bauman to nie jeden z autorów koncepcji postmodernizmu, twórca idei „płynnej nowoczesności” , wykładowca i kierownik Katedry Socjologii uniwersytetu w Leeds, ale komunistyczny socjolog pochodzenia żydowskiego, który nie rozliczył się z przeszłością. Niczego istotnego nie dokonał, ale był w KBW i strukturach Informacji Wojskowej. Doszło to takich paradoksów, że Baumana oskarżał nawet Andrzej Przyłębski, mąż obecnej prezes Trybunału Konstytucyjnego, który sam w 1979 r. został zwerbowany przez SB i zarejestrowany jako tajny współpracownik o pseudonimie „Wolfgang”. Czy rzeczywiście mamy uprawnienia sądu ostatecznego i jesteśmy władni oceniać dorobek danego człowieka przez pryzmat jego biografii? Czy też powinniśmy oddzielać te dwie rzeczy? Odpowiedź na te pytania pozostawiam otwarte.
Tekst powstał na podstawie książki Dariusza Rosiaka pt. „Bauman”, wydawnictwo MANDO, Kraków 2019.
Odrzuceni
W czerwcowym numerze „Biuletynu IPN” z 2006 roku historyk Piotr Gonatarczyk publikuje dokumenty dotyczące współpracy Zygmunta Baumana z Informacją Wojskową Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego - specjalnej formacji wojskowej podporządkowanej ministrowi bezpieczeństwa publicznego w PRLu. Sam Bauman nigdy się z tą współpracą nie krył – opisał ją nawet w swoim...
Prekariusze, czyli kto?
„Prekariat” pochodzi z połączenia dwóch słów: precarius (z łac. zdany na łaskę/prośbę, niepewny, przejściowy) oraz proletariat (w starożytnym Rzymie oraz w okresie rewolucji przemysłowej – najuboższa grupa społeczna). Przez współczesny prekariat rozumie się tę część społeczeństwa, która żyje w niepewności: pracuje w elastycznych formach zatrudnienia, poniżej kwalifikacji, w kilku miejscach i w niestabilnym wymiarze czasu pracy. Często nie ma także prawa do świadczeń takich jak zasiłki dla bezrobotnych, czy urlopy macierzyńskie, ani dostępu do niektórych usług (np. kredytów hipotecznych). Mówi się o nich jako o przegranych współczesnego kapitalizmu.
Prekariat to także określenie, którego używa się często w opisie polskiego rynku pracy. Nie bez powodu. Jesteśmy krajem o bardzo niskiej na tle innych państw UE jakości miejsc pracy. Składa się na to 6 elementów: wysokość płac, forma zatrudnienia i bezpieczeństwo miejsca pracy, czas pracy, warunki pracy, szanse na rozwój umiejętności i kariery oraz reprezentacja interesów pracowniczych. Wskaźnikiem, który łączy te sześć wymiarów jest Job Quality Index (JQI). Według tej miary tylko w 3 krajach UE – Grecji, Rumunii i Hiszpanii – jakość miejsc pracy jest gorsza niż w Polsce.
Jesteśmy krajem o największym odsetku pracowników zatrudnionych na umowy czasowe w całej UE. Chodzi tu o umowy o pracę na czas określony oraz umowy-zlecenia i o dzieło. W Polsce pracuje w ten sposób aż 28% pracowników najemnych, podczas gdy średnia w państwach UE wynosi 12%. Liczba osób pracujących na umowach czasowych zwiększyła się w Polsce ponad dwukrotnie między 2002 a 2016 rokiem – z 1,5 mln do 3,5 mln. Badania pokazują, że ponad 80% miejsc pracy stworzonych w polskiej gospodarce w tym okresie stanowiły prace na umowy czasowe. Przy czym zatrudnienie czasowe dotyczy w Polsce głównie osób młodych: pracuje tak w naszym kraju większość osób w wieku 15-24 lat (dokładnie 71%) oraz co trzecia osoba w wieku 25-34 lat (dokładnie 35%).
Na czym polega problem? Osobom pracującym na umowach-zleceniach lub o dzieło nie przysługuje wiele praw, które są uznawane za podstawowe na każdym cywilizowanym rynku pracy: nie mogą pójść na urlop wypoczynkowy i nie obowiązuje ich okres wypowiedzenia. Podczas zwolnienia pracodawca nie musi tego uzasadniać i wypłacać odprawy. Umowy cywilnoprawne objęte są też specyficznymi zasadami opłacania składek na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne. Od umów o dzieło nie płaci się ich w ogóle. Od umów-zleceń dobrowolna jest składka chorobowa (na wniosek pracownika) – a składka ta daje możliwość uzyskania zwolnienia od lekarza w razie choroby. Obowiązkowe są natomiast pozostałe składki, ale od 2016 roku jest to kwota do wysokości płacy minimalnej (czyli, gdy ktoś zarabia więcej, to od nadwyżki nad płacę minimalną składek się nie odprowadza). Regulacje te mają istotny wpływ na wysokość przyszłych emerytur. Według wyliczeń z Instytutu Badań Strukturalnych emerytury osób, które w swoich karierach mają epizody pracy na umowach-zleceniach, będą o 17% niższe niż osób pracujących wyłącznie na etacie.
W 2016 roku tylko 18% osób zatrudnionych na umowach czasowych deklarowało, że pracuje tak z własnej woli. Kolejne 9% pracę w takiej formie tłumaczyło trwającą edukacją, a 10% twierdziło, że znajduje się w trakcie okresu próbnego. Wszyscy pozostali, czyli 63% pracowników zatrudnionych na umowy czasowe, chciało podjąć pracę na czas niekreślony, ale nie potrafili takiej umowy uzyskać. W ich przypadku praca na mowie czasowej nie była dobrowolna i nie wynikała z przyczyn takich jak edukacja, czy okres próbny.
I o ile w polskiej debacie publicznej krytyka umów-zleceń i o dzieło jest dość powszechna, o tyle krytykę umów na czas określony słychać już rzadziej. Stały się one zwyczajnym elementem naszego rynku pracy, rodzajem relacji uznawanej za zupełnie normalną. Tymczasem osoby pracujące na umowach na czas określony rzadko „przeskakują” do stałego zatrudnienia i są bardziej narażone na ryzyko bezrobocia, niż osoby pracujące na etat.
Po drugie, zatrudnienie czasowe zmniejsza chęć inwestowania w rozwój pracowników. Nietrudno o wytłumaczyć – firmie nie opłaca się inwestować w pracownika, jeśli nie wiąże z nim długoterminowej przyszłości. Zatrudnienie czasowe okazuję się więc swojego rodzaju pułapką – pracownik na takiej umowie nie ma okazji podnosić w firmie swoich kwalifikacji, a brak wyższych kwalifikacji skutkuje tym, że ma słabsze argumenty w walce o zatrudnienie stałe.
Po trzecie, osoby na umowach czasowych są dyskryminowane płacowo – zarabiają przeciętnie o 30% mniej, niż osoby na umowach na czas nieokreślony na tych samych stanowiskach.
Po czwarte, umowy czasowe nie sprzyjają podejmowaniu ważnych życiowych decyzji, jak ta o założeniu rodziny czy zakupie mieszkania (brak stałej umowy jest barierą w otrzymaniu kredytu hipotecznego).
Umowy czasowe to nie jedyny mankament polskiego rynku pracy. Mocno rozpowszechniona jest też tymczasowa forma zatrudnienia przez pośrednictwo agencji zatrudnienia. Taka sytuacja dotyczy ok. 800 tys. pracowników w Polsce. Ich sytuacja skupia w sobie wszystkie mankamenty pracy czasowej plus to, że są traktowani i obciążani jeszcze gorzej, jako że są tylko „wypożyczoną” siłą roboczą.
A przecież może być jeszcze gorzej. Według badań GUS z 2016 roku pracę nierejestrowaną, czyli świadczoną bez żadnej umowy, wykonuje w Polsce ok. 700 tys. osób. To 4,5% wszystkich pracujących. Z tych 700 tys. dla 56% jest to praca główna, dla pozostałych – dodatkowa. I znowu – duży odsetek pracujących na czarno to ludzie młodzi – 44% wszystkich wykonujących prace nierejestrowane to osoby w wieku do 34 lat. Sprzyja temu fakt, że pracodawcy w Polsce czują się bezkarni – kontrole z PiP są rzadkie, nieefektywne, a kary nakładane na pracodawców śmiesznie niskie.
Stan ten będzie się utrzymywał, dopóki nie zmienią się podatki w Polsce. Najbardziej opodatkowana jest umowa o pracę, więc tej formy umowy pracodawcy będą starali się unikać. Stosując kilka umów-zleceń zamiast umowy o pracę można obniżyć klin podatkowy niemal o ¼ wydatków pracodawcy. Tymczasem w innych państwach, które tak jak Polska, zmagają się z prekaryzacją pracy, rozwiązano ten problem w bardzo prosty sposób. Np. w Słowenii wprowadzono 5-krotnie wyższą stawkę składki na ubezpieczenie na wypadek bezrobocia dla wszystkich umów czasowych. Uznano, że skoro umowy czasowe wiążą się z wyższym ryzykiem bezrobocia, to pracodawcy powinni ponosić wyższy koszt ubezpieczenia z tego tytułu. Pierwsze badania oceny tej reformy wskazały, że miała ona pozytywne efekty zarówno dla stabilności miejsc pracy, jak i poziomu bezrobocia.
Czy rządzący zdecydują się na takie posunięcia także w Polsce i zlikwidują prekariat, jako nową formę niewolnictwa zawodowego? Na razie nic na to nie wskazuje.
Tekst powstał na podstawie książki Jakuba Sawulskiego: „Pokolenie’89. Młodzi o polskiej transformacji”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019.
Prekariusze, czyli kto?
więcej Pokaż mimo to„Prekariat” pochodzi z połączenia dwóch słów: precarius (z łac. zdany na łaskę/prośbę, niepewny, przejściowy) oraz proletariat (w starożytnym Rzymie oraz w okresie rewolucji przemysłowej – najuboższa grupa społeczna). Przez współczesny prekariat rozumie się tę część społeczeństwa, która żyje w niepewności: pracuje w elastycznych formach...