-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2014-04-26
2011-10-16
Antypolska książka napisana przez obrazoburcę opisującego wynaturzenie polskiej wsi. Opublikowana w Polsce 24 lata po światowej premierze. Zło, okrucieństwo i bestialstwo wyczuwalne na każdej stronie. I samotność odmieńca.
Biorąc pod uwagę rok, w jakim ukazał się "Malowany ptak" nie trudno zgadnąć, dlaczego powieść wydano w Polsce tak późno. Kosińskiego okrzyknięto wrogiem Polaków i wszelkich świętości, nie zważając na światowy sukces jego debiutanckiej powieści. "Malowany ptak" został przetłumaczony na 20 języków. Nic dziwnego - niewiele jest książek wywołujących takie emocje. Odradzam ją jedynie osobom wrażliwym, naprawdę pozostawia trwały ślad na psychice.
Wybucha II wojna światowa. Pewne małżeństwo postanawia uratować jedynego syna i wysyła go do wioski na kresach wschodnich, aby tam przetrwał w ukryciu. Kilkuletni chłopiec o ciemnej karnacji, włosach i oczach trafia w sam środek zabobonnej, zacofanej społeczności. Tu wszyscy mają jasne oczy, jasne włosy i skórę. Rozpoczyna się gehenna. Prześladowania i tortury ze strony chłopów zmuszają chłopca do nieustającej wędrówki.
"Nazywała mnie Czarnym. Od niej po raz pierwszy dowiedziałem się, że ma mnie w swej mocy zły duch, który - choć nie zdaję sobie sprawy z jego obecności - ukrył się w moim ciele niby kret na dnie nory. Takich ludzi jak ja, opętanych przez złe moce, można rozpoznać po ich urocznych oczach, które potrafią patrzeć bez zmrużenia w oczy jasne i przejrzyste. Dlatego to, mówiła Olga,mogę bezwiednie rzucać urok na ludzi, kiedy im się przyglądam.(...) Bo jeśli uroczne oczy spojrzą na zdrowe dziecko, natychmiast zacznie słabnąć; jeśli na cielę, powali je śmiertelna choroba; jeśli na trawę, po skoszeniu nie wyschnie na siano, lecz zgnije."
Książka oczywiście nie jest antypolska. Kosiński piętnuje zło samo w sobie, które powoli, acz konsekwentnie samoistnie się napędza, działając na zasadzie kuli śniegowej. Czy można potępiać zacofane chłopstwo za to, że robili to, co uważali za słuszne? Czy można napiętnować ich jako bezdusznych, skoro pomoc Żydom i Cyganom zagrażała bezpieczeństwu całej wioski? Czy wiara i strach usprawiedliwiają czyny? Czy nie posunęli się jednak o kilka kroków za daleko? Na te i wiele innych, równie ważnych i trudnych pytań nadal nie znalazłam odpowiedzi.
"Malowany ptak" przepełniony jest okrucieństwem i wynaturzeniem. To, na co musi patrzeć kilkuletni chłopczyk niejednokrotnie zmuszało mnie do odłożenia książki. Wyobraźnia ludzka, podsycana śmiertelnym strachem i życiem w ciągłym stresie nie zna granic. Oczywiście wszystkie traumatyczne przeżycia zostawiają trwały ślad na psychice chłopca. Przemierzając wraz z nim kolejne kilometry obserwujemy proces jego przemiany.
Każda postać i zdarzenie, co zresztą potwierdza autor w posłowiu, jest symbolem. Książkę można czytać na wiele sposobów, zawsze dostrzegając coś innego. Na szczęście pesymizm zostaje w końcu przełamany iskierką nadziei. Niestety, miłość nigdy nie wygra ze złem, bo jak pisze sam autor:
"... nienawiść nie może umrzeć: jadowita i żywotna jak samo życie, idzie śladem życia; jest jego częścią, tak jak ogon jest częścią komety."
"Malowanego ptaka" po prostu trzeba znać. Jednak sięgacie po niego na własną odpowiedzialność.
http://misja-ksiazka.blogspot.com/
Antypolska książka napisana przez obrazoburcę opisującego wynaturzenie polskiej wsi. Opublikowana w Polsce 24 lata po światowej premierze. Zło, okrucieństwo i bestialstwo wyczuwalne na każdej stronie. I samotność odmieńca.
Biorąc pod uwagę rok, w jakim ukazał się "Malowany ptak" nie trudno zgadnąć, dlaczego powieść wydano w Polsce tak późno. Kosińskiego okrzyknięto wrogiem...
2013-09-01
Pomyśl o tym, co Cię najbardziej wnerwia w otaczającej rzeczywistości. Brak empatii i miłość do samego siebie, porządnie doprawiona samolubstwem i skrajnym egoizmem. Wyścig szczurów, w którym meta oznacza jedno wielkie, czarne nic. Odliczanie do pierwszego i zakupy ściśle według listy. Permanentny stres i strach, że nie sprostasz oczekiwaniom. Samotność w tłumie.
A teraz weź głęboki oddech. Wdech - wydech. W świecie Mario Puzo to wszystko nie istnieje. Pod jednym warunkiem: musisz przyjąć propozycję nie do odrzucenia. Możesz mieć pracę którą kochasz i która zapewni godne życie Tobie i Twojej rodzinie. Możesz być otoczony ludźmi, którzy zawsze podadzą Ci pomocną dłoń. Możesz być pewien, że nie będzie to dłoń interesanta, wyciągana przy najbliższej okazji w geście "daj". Nikt nie oczekuje niczego w zamian poza przyjaźnią, oddaniem, lojalnością i pomocą w potrzebie - czyli wszystkim tym, co sam dostajesz. To chyba nie jest wygórowana cena?
Po przeczytaniu "Ojca chrzestnego" doszłam do wniosku, że jak już będę bogata i będzie mnie stać na zagraniczne wakacje, pojadę prosto na Sycylię. Tam znajdę sobie narzeczonego i do końca życia będzie mi się wiodło jak pączkowi w ciepłym masełku. Strzelać nie umiem, chyba, że twarzówki na zdjęciach. Znajomości nie mam. Poker face też nie wychodzi mi najlepiej. Co w takim razie poza zaopatrywaniem Ojca Chrzestnego w smakołyki, pilnowaniem jego dzieci lub prasowaniem koszul mogłabym mu zaoferować? Oceń sam - pamiętanie o urodzinach Dona i członków jego rodziny w zamian za pomoc zawsze i wszędzie to chyba dobry deal, nieprawdaż?
Uważam, że gdyby wszyscy żyli według zasad "Ojca Chrzestnego" na świecie byłoby lepiej. To proste jak drut i jasne jak słońce: jak Ty komu, tak on Tobie. Koniec, kropka. Pamiętałeś o mnie, kiedy Cię potrzebowałem? Świetnie, proś o co tylko chcesz. Nie? Sorry Winnetou, radź sobie sam. Właśnie tak wygląda moja utopia.
"Ojciec Chrzestny" to pozycja wyjątkowa. Zasłużyła sobie w pełni na miano kultowej i na pewno jeszcze nie raz do niej wrócę. To jedna z najlepszych książek jakie czytałam, tak pod względem treści, jak i formy. Jeszcze tydzień po odłożeniu książki na półkę żyłam w świecie Familii. Bardzo dużo myślałam o sprawach ważnych i ważniejszych. Ta książka otwiera oczy.
Pomyśl o tym, co Cię najbardziej wnerwia w otaczającej rzeczywistości. Brak empatii i miłość do samego siebie, porządnie doprawiona samolubstwem i skrajnym egoizmem. Wyścig szczurów, w którym meta oznacza jedno wielkie, czarne nic. Odliczanie do pierwszego i zakupy ściśle według listy. Permanentny stres i strach, że nie sprostasz oczekiwaniom. Samotność w tłumie.
A teraz...
2012-01-02
Nie tak dawno pisałam o genialnym "Requiem dla snu". Okazuje się, że Huber Selby Jr. trzyma poziom od samego początku. Jego debiutancka powieść "Piekielny Brooklyn" utwierdziła mnie w przekonaniu, że właśnie odkryłam jednego ze swoich ulubionych pisarzy.
Nowicjuszom polecam zacząć od posłowia autora, który przybliża sylwetkę autora, wyjaśnia jego specyficzny styl, praktycznie pozbawiony znaków przestankowych i łamiący wszelkie reguły. To niewiarygodne, ale podobnie jak przy "Requiem dla snu", nie wyobrażam sobie, że można inaczej opowiedzieć tę historię. Historię ludzi z Brooklynu, brudnego, mrocznego i złowieszczego, gdzie każdy krok może być tym, który zaprowadzi nas na samo dno.
Poznajemy kilka odrębnych opowieści, które łączy jedno miejsce - obskórna, menelska knajpa "u Greka". Zaczynamy od Georgette, geju-transwestycie, który zakochuje się w przywódcy jednego z okrutniejszych brooklynskich gangów, Vinniem. Jego historia to druga część powieści. Poznajemy również Tralalę, dziewczynę która straciła cnotę w wieku 15 lat i od tego czasu utrzymuje się z własnego ciała, okradając przy okazji swoich klientów. Kolejny rozdział przybliża nam postać przywódcy strajku w zakładzie pracy. Ale to jeszcze nie koniec - książkę zamyka coś w rodzaju mozaiki - kilka pomniejszych historii przeplata się wzajemnie i tworzy jedną, przerażającą całość.
Nie polecam tej książki osobom o słabych nerwach. Znajdziecie tu niemal wszystkie emocje, jakie znacie. Brakuje tylko jednej - miłości. Selby Jr. wysunął na pierwszy plan wszystko to, na co do tej pory nie było miejsca w literaturze. Narkomania, prostytucja i alkoholizm grają tu pierwsze skrzypce. Akompaniament zapewnia degeneracja, zezwierzęcenie, pogarda i nienawiść - słowem upadek człowieczeństwa, czarna dziura, do której wpadają wszyscy po kolei.
Ciągle miałam wrażenie, że rzeczywistość opisywana przez Huberta Selby jest odrealniona, niemożliwa. Jednak gdzieś w środku coś krzyczało, wbijając w mózg i serce ostre szpile - TO JEST PRAWDZIWE! Piekło na ziemi jednak istnieje. Nie ma tu smoły i bulgoczących kotłów. Są ludzie.
Nie tak dawno pisałam o genialnym "Requiem dla snu". Okazuje się, że Huber Selby Jr. trzyma poziom od samego początku. Jego debiutancka powieść "Piekielny Brooklyn" utwierdziła mnie w przekonaniu, że właśnie odkryłam jednego ze swoich ulubionych pisarzy.
Nowicjuszom polecam zacząć od posłowia autora, który przybliża sylwetkę autora, wyjaśnia jego specyficzny styl,...
2012-04-20
Starość to brzydkie słowo. Szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy panuje wszechobecny ageizm* i kult młodości. Kiedy staniemy z nią twarzą w twarz nie mamy szans na ucieczkę.
Williama Whartona albo się kocha albo nie. Pod względem fabularnym jego książki to zaprzeczenie ogólnej "tendencji kingowkiej" - zamiast armii bohaterów mamy tu zamknięty krąg, wąskie grono ludzi, wokół których zbudowano akcję. Mocne podwaliny naprawdę potężnej budowli. Zgadzam się z Ewą Kuźniar - "Tato" to nie jest książka o śmierci. To opowieść o życiu, które na nas nie czeka.
Pomimo, że Wharton przedstawi genialne wręcz studium relacji ojciec-syn, żeńska część czytelników również nie będzie miała problemu z przełożeniem treści na własne życie. Dzięki temu, że bohaterowie są ograniczeni do niezbędnego minimum, każda postać jest bez pośpiechu rozkładana na części pierwsze, a w każdej z nich odnajdujemy cząstkę siebie.
Książka przepełniona jest miłością, a jednocześnie przekonaniem, że starzy ludzie jednak są przeszkodą. Nie tylko dla młodego pokolenia, ale przede wszystkim dla siebie. Nie mają już sił na bieg z przeszkodami. Kiedy poczujemy oddech śmierci na karku oswajamy go, a kiedy myślimy, że w końcu się udało - okazuje się, że życie zostawiło nas daleko w tyle.
O "Tato" nie można pisać długo. Pozostawia po sobie ulotną mgiełkę, mglistą mozaikę uczuć, których nie sposób ani się pozbyć ani podzielić z innymi - zwerbalizowane tracą na wartości, powszednieją i zostajemy z niczym, bez końca szukając odpowiednich słów.
Polecam książkę każdemu, nawet tym, którzy nie lubią klasyki, bo tym już dawno stał się "Tato". To jest książka na całe życie, za każdym razem odkrywamy coś nowego.
"...... starzy jesteśmy wtedy, kiedy większość ludzi wolałaby, żebyśmy już nie żyli."
Starość to brzydkie słowo. Szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy panuje wszechobecny ageizm* i kult młodości. Kiedy staniemy z nią twarzą w twarz nie mamy szans na ucieczkę.
Williama Whartona albo się kocha albo nie. Pod względem fabularnym jego książki to zaprzeczenie ogólnej "tendencji kingowkiej" - zamiast armii bohaterów mamy tu zamknięty krąg, wąskie grono...
2011-05-10
Jeśli tak jak ja uwielbiasz Stephena Kinga i jeśli tak jak ja spotykasz się z drwiącymi uśmieszkami, kiedy mówisz, że jego książki są naprawdę głębokie i zapadają w pamięć - powinieneś/powinnaś podsunąć niedowiarkowi właśnie tę książkę. Czym różni się od pozostałych dzieł Mistrza?
Pomimo, iż uważam Kinga za wirtuoza dłuższej (a właściwie baaardzo długiej), wielowątkowej formy, te cztery mini powieści nie odbiegają poziomem od "Lśnienia" czy "Misery". Fakt, że trzy z czterech prezentowanych w tym zbiorku historii zostały przeniesione na wielki ekran świadczy samo za siebie. Zanim podsumuję tomik jako całość, chciałabym wypowiedzieć się krótko na temat poszczególnych jego części. Nie będę streszczać każdej z nich - zamiast tego postaram się zwrócić uwagę na to, co podziałało na mnie najbardziej.
WIOSNA NADZIEI - Skazani na Shawshank
Zapewne większość z Was widziała film. Jednak jak to zwykle z ekranizacjami bywa,nie dorastają do pięt książkom (wyjątkiem jest tu chyba tylko "Dziecko Rosemary" - genialna książka i genialny film. oddający w 100% treść powieści.). Akcja dzieje się w wiezieniu w Shawshank, gdzie narrator poznaje Andy'ego Durefsne, bohatera całej opowieści. Pomimo tak ponurego, przygnębiającego i nieciekawego miejsca jakim jest więzienie, King rysuje przed nami wspaniałe postaci, zróżnicowane pod każdym względem, mówi o przyjaźni i niezwykłej sile woli, inteligencji, cierpliwości i nadziei, które zmieniają wszystko, odwracając życie o 180 stopni.
LATO ZEPSUCIA - Zdolny uczeń
Chyba najbardziej elektryzująca ze wszystkich opowieści w zbiorze. Nastolatek z dobrego domu, świetny uczeń, mający przed sobą świetlaną przyszłość, zafascynowany obozami hitlerowskimi, trafia na ślad zbrodniarza wojennego, z którym zaczyna spotykać się każdego wieczora, słuchając opowieści o przeszłości. Jakie demony tkwią uśpione w naszej psychice? Nad czym myślałam wiele dni po przeczytaniu tego opowiadania? Nad tym, co kryje się w mrocznych zakamarkach mojej duszy i czy kiedykolwiek się obudzi... Polecam również film pod tytułem "Uczeń Szatana" - dobry, aczkolwiek nie lepszy od książki.
JESIEŃ NIEWINNOŚCI - Ciało
Okresem, kiedy posiadamy prawdziwych przyjaciół na dobre i złe jest dzieciństwo. A co jest najciekawsze dla młodych chłopców, znudzonych wakacyjnymi posiadówkami w domku na drzewie? Oczywiście nieboszczyk, na poszukiwanie którego udają się bohaterowie tej minipowieści. Już słyszę pomruk złośliwców: "Znooowu truuup? To taaakie nudne i oklepane..." Spieszę zatem zdementować te plotki - "Ciało" to wspaniała opowieść o bezwarunkowej przyjaźni, oddaniu i wierności. Dzięki niej powraca nadzieja utracona podczas lektury " Zdolnego ucznia". Dla kinomaniaków dodam tylko, że nakręcono film na podstawie "Ciała" pod tytułem "Stand by me".
ZIMOWA OPOWIEŚĆ - Metoda Oddychania
Nie rozumiem, dlaczego "Metoda oddychania" jeszcze nie trafiła do kin. Jest w niej wszystko, czego potrzeba superprodukcji - tajemnica, dreszczyk emocji, zaskakujące a jednocześnie przerażające i napawające pewnego rodzaju optymizmem zakończenie. Opowieść przypadnie do gustu szczególnie paniom, które poznając historię panny Standsfield poczują w sobie prawdziwą kobiecą siłę - niewytłumaczalną i przerażającą, ale jednak bezdyskusyjną.
O każdej z tych części można napisać oddzielną recenzję, dwa razy dłuższą od mojej. Na tych 500 stronach King porusza wiele problemów, bawi się naszymi emocjami, raz po raz to pozbawiając nas wszelkich nadziei i wiary w ludzi, to zwracając je nam ze zdwojoną siłą.
Przekręcając ostatnią stronę nie możemy uwierzyć, że przez tak krótki czas byliśmy w stanie doświadczyć tak wielu skrajnie różnych emocji...
Polecam tę książkę nie tylko fanom Stephena Kinga, ale przede wszystkim tym, którzy nie przepadają za jego twórczością.
Jeśli tak jak ja uwielbiasz Stephena Kinga i jeśli tak jak ja spotykasz się z drwiącymi uśmieszkami, kiedy mówisz, że jego książki są naprawdę głębokie i zapadają w pamięć - powinieneś/powinnaś podsunąć niedowiarkowi właśnie tę książkę. Czym różni się od pozostałych dzieł Mistrza?
Pomimo, iż uważam Kinga za wirtuoza dłuższej (a właściwie baaardzo długiej), wielowątkowej...
2011-07-06
Czym może stać się literatura w kraju, gdzie prawie wszystko jest zabronione, kobiety trafiają do więzienia za pomalowane na czerwono paznokcie czy niesforny kosmyk włosów, uporczywie uciekający spod hidżabu? W kraju, gdzie z ulicznej łapanki dziewczęta trafiają prosto do ginekologa, który sprawdza ich dziewictwo a spontaniczny śmiech w miejscu publicznym jest jednym z najpoważniejszych wykroczeń?
Azar Nafisi, po ukończeniu studiów w Ameryce wraca do Iranu w przededniu rewolucji, w roku 1979. Książka opowiada o życiu kobiet w państwie reżimu, gdzie o wszystkim, łącznie z kolorem skarpetek, decyduje państwo. "Czytając Lolitę..." mówi jednocześnie o literaturze i polityce. Dzięki temu możemy spojrzeć na Iran z dwóch biegunów. Jak mówi sama autorka, "Polityka zawsze upraszcza, literatura - zawsze komplikuje. Polityka chce przeciągnąć cię na swoją stronę, literatura -nie ocenia, lecz pragnie zrozumieć"*. Azar Nafisi swoją książką udowadnia, że jednak "można spierać się ze wściekłym psem", a co więcej, że można z tego sporu wyjść obronną ręką.
Nie jest to książka na jeden wieczór. Wymaga od czytelnika ciągłego skupienia, na mnie wymusiła robienie notatek w trakcie czytania. Warto przed rozpoczęciem przygody z tą pozycją przeczytać przynajmniej "Lolitę" i "Zaproszenie na kaźń" Nabokowa. Ważną roję gra tutaj James, Austen, Fitzgerald i in. Bez minimalnej wiedzy z zakresu literatury nie wyniesiemy z lektury tyle ile powinniśmy. Czytelnik powinien również mieć wiedzę z zakresu polityki. Inaczej książka będzie się ciągnąć i wyda się mdła jak flaki z olejem. Przyznaję, że momentami czułam się za głupia, żeby zasłużyć na tę książkę.
Poza kwestiami literatury i polityki, jak już wspomniałam, poruszane są tutaj problemy społeczne, wielkie dylematy kobiet, żyjących w kraju, gdzie " kobieta wchodzi do mężowskiego domu w sukni ślubnej i wychodzi w całunie." Zero wolności wyboru, zero spontaniczności i indywidualizmu - takie mają być kobiety Iranu. Swoje prawdziwe "ja" pokazują dopiero, gdy zdejmują chusty, na cotygodniowych spotkaniach literackich w domu autorki.
Jedyne "ale" jakie mam do tej książki to... okładka ;) Co prawda po przeczytaniu tej pozycji nabiera ona głębszego sensu, jednak ja chętniej widziałabym na niej zdjęcie, opisane na samym początku pierwszego rozdziału - bohaterki opowieści bez chust, prawdziwe i mogące choć przez chwilę znów poczuć się sobą.
Początkowo moje wątpliwości wzbudził również tytuł. Dlaczego "Czytając LOLITĘ..."?? Przecież pozostałe omawiane dzieła są równie ważne! Rozwiała je sama autorka, wypowiadająca się na ten temat w niezwykle ciekawym wywiadzie, który możecie zobaczyć TUTAJ ---> http://www.c-spanvideo.org/program/Teh .
Azar Nafisi to uosobienie ogromnej siły ducha i miłości do literatury, która pozwoliła jej przetrwać najcięższe chwile swojego życia."Czytając Lolitę w Teheranie" to niezwykle inspirująca książka, która udowadnia, że miłość i pasja to najpotężniejsza broń.
*wypowiedź pochodzi z podanego dalej wywiadu, przekład -mój
http://misja-ksiazka.blogspot.com/2011/07/azar-nafisi-czytajac-lolite-w-teheranie.html
Czym może stać się literatura w kraju, gdzie prawie wszystko jest zabronione, kobiety trafiają do więzienia za pomalowane na czerwono paznokcie czy niesforny kosmyk włosów, uporczywie uciekający spod hidżabu? W kraju, gdzie z ulicznej łapanki dziewczęta trafiają prosto do ginekologa, który sprawdza ich dziewictwo a spontaniczny śmiech w miejscu publicznym jest jednym z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-01-01
Kto jeszcze nie oglądał filmu? Nie ma chyba takich osób... Ja widziałam go dawno temu, kiedy jeszcze na moich skroniach nie było śladu siwizny, a łydki nie trzęsły się przy każdym kroku... Zapamiętałam go jako świetny film, co skłoniło mnie do sięgnięcia po wersję pisaną. Teraz muszę go sobie odświeżyć. Po prostu muszę, bo tak działa książka.
Na szczęście niewiele pamiętałam z filmu. Dzięki temu nie denerwowałam się, że znam zakończenie albo (nie wiem co gorsze), że "przecież tak nie było"! Łyknęłam ją jak pelikan - w całości - mlasnęłam, oblizałam ryjek i chciałam jeszcze. Niestety dokładki nie ma, trzeba zadowolić się daniem głównym. Niewątpliwie bedzie to jedna z moich ulubionych książek, a do autora jeszcze wrócę nie raz, bo bardzo odpowiada mi jego sposób narracji i budowania opowieści.
Początkowo może nam być ciężko wiązać ze sobą fakty, później zapominamy o tej niedogodności, zatapiając się w historii, a na koniec wszystko ładnie składa się w całość, nasze wątpliwości zostają rozwiane i z plaśnięciem "że też na to nie wpadłam!" kończymy lekturę. Specyficzny styl Palahniuka pasuje tu idealnie, po prostu nie wyobrażam siebie inaczej napisanego Fight Clubu. Poziom powieści spokojnie porównałabym do "Requiem dla snu" Selby Jr. Obaj panowie mają własny styl pisania, wprost idealny do pokazywanego przez nich świata. Po prostu nie da się inaczej.
Książka pokazuje szarzyznę świata i szarych, ponurych ludzi. Jednocześnie wykrzykuje nam, kto tak naprawdę tym światem rządzi. To szaraki są jego siłą napędową. To szaraki panują nad życiem bogaczy. Wystarczy jedna silna osobowość, aby uzmysłowić im, jak potężną władają mocą... Pomimo, że zachowanie głównych bohaterów raczej nie należy do chwalebnych, jakoś nie potępiamy ich. Powiem więcej - kibicujemy z całych sił.
Myślę, że "Fight Club" to jedna z tych książek do których się wraca. Nie tylko po to, aby znaleźć w niej coś nowego, niedostrzeganego wcześniej. Przede wszystkim po to, aby poczuć tę siłę i moc, którą czuliśmy poprzednio. Przysięgam, miałam ochotę dostać w mordę i oddać ze zdwojoną siłą.
Bardzo się cieszymy, że mamy tę książkę na półce, prawda Ssskarbie? My precioussss... Jak dla mnie mogłaby być wydana nawet na papierze toaletowym - i tak stałaby na honorowym miejscu. Parafrazując klasyka: jaram się jej zajebistością! :-)
Kto jeszcze nie oglądał filmu? Nie ma chyba takich osób... Ja widziałam go dawno temu, kiedy jeszcze na moich skroniach nie było śladu siwizny, a łydki nie trzęsły się przy każdym kroku... Zapamiętałam go jako świetny film, co skłoniło mnie do sięgnięcia po wersję pisaną. Teraz muszę go sobie odświeżyć. Po prostu muszę, bo tak działa książka.
Na szczęście niewiele...
2014-10-11
Artur Andrus już gościł na tym blogu. Jednak tym razem nie występuje w duecie, lecz solo. Musze przyznać, że nie wychodzi mu to wcale gorzej.
Książkę można czytać dwojako. Można połknąć w całości, mlasnąć jęzorem i odstawić na półkę. Wersja druga to powolne delektowanie się każdym z tekstów, rozsmakowywanie się w przyprawach, rozsądnie dawkowanych przez Andrusa. Wyraźnie czuć tu pikantny smak gier słownych, intensywną słodycz rymowanek, a ponad tym wszystkim unosi się ostry zapach dobrego smaku i poczucia humoru. Jeśli dobrze nadstawimy ucha usłyszymy ledwie uchwytną melodię "Jadłem w spale spałem w Pile... Artur Andrus tym razem nie odda fartucha!
Jeśli jesteście fanami Andrusa, koniecznie przeczytajcie tę książkę. Jeśli jesteście zagorzałymi fanami Andrusa - koniecznie przekartkujcie tę książkę, bo na pewno wiele rzeczy już znacie z jego bloga. Ale czy to ważne? Nie ma to jak poczuć książkę w dłoni, powąchać kartki, powoli przewracać stronę za stroną, wracać do ulubionych fragmentów jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze... To jest to, co tygryski lubią najbardziej!
Nie ma się chyba co rozpisywać. Książka jest przyjemna i łatwa w obsłudze. Dużo humoru typowego dla autora. Wiele aluzji, rymów, piosenek - tych bardziej i mniej znanych. Świetna rzecz na wakacje, podróż, czy też posiadówki w Świątyni Dumania. To ostatnie zastosowanie zawdzięczamy krótkim rozdziałom, idealnym na jedno posiedzenie. Z powodzeniem można ją również zawinąć w papier i podarować w prezencie.
Jeszcze jedno. Książka mieści się do torebki. A jak się nie chce wejść, to łatwo ją zgiąć. Wtedy się zmieści.
Artur Andrus już gościł na tym blogu. Jednak tym razem nie występuje w duecie, lecz solo. Musze przyznać, że nie wychodzi mu to wcale gorzej.
Książkę można czytać dwojako. Można połknąć w całości, mlasnąć jęzorem i odstawić na półkę. Wersja druga to powolne delektowanie się każdym z tekstów, rozsmakowywanie się w przyprawach, rozsądnie dawkowanych przez Andrusa. Wyraźnie...
2011-09-10
Budzę się rano i wiem, że tego dnia wydarzy się coś wyjątkowego. Czym prędzej wstaję (szkoda przecież tracić niezwykłego dnia!), ubieram się i wychodzę. Nogi mimowolnie niosą mnie do potężnego budynku z przeszklonymi drzwiami. Wyciągam rękę, czuję chłód metalowej klamki w mojej dłoni. Wchodzę. Schodki. Kolejne drzwi. Jak zahipnotyzowana idę przez spore pomieszczenie, ciepłe i ciche, w którym unosi się specyficzny zapach. Znam go, ale nie potrafię nazwać. Wyciągam rękę, łapię coś prostokątnego. Podchodzę do kobiety, której wcześniej nie zauważyłam. Coś do mnie mówi, jednak ja ciągle wpatruję się w prostokątny przedmiot. Tak oto moje przeczucie sprawdziło się. To był niezwykły dzień - udało mi się wypożyczyć "Lot nad kukułczym gniazdem".
Na pewno macie takie książki, które bardzo chcecie przeczytać, ale jakoś zawsze tak wychodzi, że jednak schodzą na dalszy plan. Jeśli tą książką jest "Lot nad kukułczym gniazdem", nie popełnijcie mojego błędu i nie czekajcie ani minuty dłużej.
Randle McMurphy o wiele bardziej woli przymusowy pobyt w szpitalu psychiatrycznym, niż kolejną odsiadkę. Jak się okazuje, w szpitalu też nie jest różowo - Okresowi, Chronicy, Rośliny, Furiaci... Wszystkich łączy jedno - nie potrafią się śmiać. Porządku pilnuje Wielka Oddziałowa, która lubi, kiedy wszystko jest na "tip-top". Nie lubi natomiast, gdy coś (lub ktoś) ten porządek burzy.
Cała opowieść jest ukazana z punktu widzenia Wodza - ogromnego Indianina, który jest jednym z najstarszych Chroników na oddziale. Wszyscy są przekonani, że jest głuchoniemy, dzięki czemu wie więcej niż ktokolwiek na oddziale. Ba, wie więcej, niż ktokolwiek w całym szpitalu! Co to jest Kombinat? Jakie zadanie tak naprawdę ma do wykonania Wielka Oddziałowa? Co się dzieje z pacjentami podczas snu i co to za dziwny hałas,dobiegający ze ścian?
Książka nie tylko głęboko porusza, ale jest w niej też wiele momentów, w których czytelnik wybucha gromkim śmiechem. Bo śmiech to zdrowie - również psychiczne. Wraz z McMurphym do szpitala trafia szczery śmiech do rozpuku. "Lot nad kukułczym gniazdem" pokazuje, że każdy chce, aby liczono się z jego zdaniem. Chce być zauważany i kochany. Niby nic,a czasami okazuje się, że jednak zbyt wiele. Tu wzruszenie przeplata się z radością i rozbawieniem, zaciekle walcząc o ostatnie słowo przez wszystkie strony książki. Kto wygrywa? Przekonajcie się. :-)
Pamiętacie genialny film z fenomenalnym (żadna nowość) Jackiem Nicholsonem w roli głównej? Nic nie może się równać jego kreacji, prawda? Błąd! Książka jest jeszcze lepsza!
Budzę się rano i wiem, że tego dnia wydarzy się coś wyjątkowego. Czym prędzej wstaję (szkoda przecież tracić niezwykłego dnia!), ubieram się i wychodzę. Nogi mimowolnie niosą mnie do potężnego budynku z przeszklonymi drzwiami. Wyciągam rękę, czuję chłód metalowej klamki w mojej dłoni. Wchodzę. Schodki. Kolejne drzwi. Jak zahipnotyzowana idę przez spore pomieszczenie, ciepłe...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-09-12
Czym jest klasyk? Tym, co ma klasę? Tym, co znane? Klasyk, moi Drodzy, to "Psychoza".
Wstyd się przyznać, ale nie czytałam wcześniej tej książki. Filmu też nie oglądałam. Na szczęście udało mi się nadrobić zaległości i nie żałuję. "Psychoza" to prawdziwa klasyka gatunku. Ale tym, którzy myślą, że te 170 stron ciągnie się jak flaki z olejem, powiem tylko tyle, że bardzo się mylą.
Do tej pory nie wierzyłam, że to możliwe - książka faktycznie intryguje od pierwszej do ostatniej strony! Bloch to znakomity szuler - kiedy już wydaje nam się, że już nic nas nie może zaskoczyć, że wszystkie karty zostały odkryte - BACH!- wyciąga kolejnego asa z rękawa.
Pomysł nie wydaje się zaskakujący. Kobieta ucieka z ukradzionymi szefowi pieniędzmi, mając nadzieję na lepsze życie u boku ukochanego. Po drodze myli ścieżki i trafia do zapomnianego przez turystów zajazdu. Ślad po niej szybko znika jak kamfora. Siostra zagubionej wyrusza na poszukiwania. W końcu trafia do hotelu, który prowadzi dziwak - odludek i jego bardzo chora matka....
"Uniósł głowę, a na to właśnie czekała mama. Wyciągnęła przed siebie ramię zakończone jakimś błyszczącym przedmiotem. Błysk powtórzył się kilkakrotnie. Raziło to oczy Normana,więc je zmrużył; zresztą i tak nie musiał patrzeć, doskonale wiedział, co się dzieje. Mama znalazła w łazience brzytwę."
"Psychozę" pochłania się jednym tchem. Zaskakujące zwroty akcji, genialne studium psychologiczne bohaterów i zawiła intryga.... Bloch udowadnia, że nie trzeba pisać trylogii, aby zbudować intrygujący świat i trzymać czytelnika w napięciu i niepewności. Używając przystępnego języka, dociera do samego dna naszej podświadomości, zanim się zorientujemy, co się właściwie stało. W ten sposób "Psychoza" budzi w nas skrajnie różne emocje - od odrazy do zainteresowania. Jednak najsilniejszym z nich wszystkich jest strach.
Zachęcam wszystkich do nadrabiania zaległości w klasykach literatury. Nudy rodem ze szkolnej ławki? Nic bardziej mylnego. Mi też się wydawało, że pomimo, iż książki nie czytałam - psychozę znam. Przecież wszędzie przewija się na przykład znana wszystkim scena pod prysznicem. Kolejny błąd! Klasyka potrafi zaskakiwać i budzić emocje, których najnowsze dzieła literatury wzbudzić nie potrafią. Jedyne, czego można żałować, to że nie sięgnęło się po "Psychozę" wcześniej. Ja żałuję.
Czym jest klasyk? Tym, co ma klasę? Tym, co znane? Klasyk, moi Drodzy, to "Psychoza".
Wstyd się przyznać, ale nie czytałam wcześniej tej książki. Filmu też nie oglądałam. Na szczęście udało mi się nadrobić zaległości i nie żałuję. "Psychoza" to prawdziwa klasyka gatunku. Ale tym, którzy myślą, że te 170 stron ciągnie się jak flaki z olejem, powiem tylko tyle, że bardzo się...
2011-08-17
Marzyli - jak większość z nas - o szczęściu, o tym, żeby "nikt się do nich nie przysrywał", o tym, żeby być "zoftik". Życie napisało dla nich własny scenariusz.
Nie znam osoby, która nie oglądałaby filmu. Jest jednym z niewielu, które naprawdę oddają ducha książki. Oczywiście na tyle, na ile film może to zrobić. Nie potrafię sobie wyobrazić inaczej zrobionego "Requiem dla snu". A muzyka... wwierca się w podświadomość. SŁYSZAŁAM JĄ, czytając. Niestety mało kto zna książkę. Bardzo ciężko znaleźć słowa, opisujące wrażenia, jakie wywiera. Jest przejmująca i przygnębiająca a zarazem prawdziwa i porywająca.
"Requiem" to prawdziwa pieśń pożegnalna. Książka opowiada historię Harry'ego Goldfarba, jego dziewczyny Marion i ich przyjaciela Tyrona C. Love ("który ma love tylko dla Tyrona C."), którym marzy się dobra praca, szczęśliwe i spokojne życie, którego jak dotąd nie zaznali. Równolegle poznajemy również historię matki Hary'ego, opuszczonej przez wszystkich Sary Goldfarb, która żyje przeszłością i pragnieniem wystąpienia w teleturnieju. Wszystko to zostaje przekreślone. Pozostaje pustka. Z muzyką w tle.
Książka napisana genialnie. Język i forma zostały idealnie dobrane do opowiadanej historii. Mało znaków przestankowych, brak podziału na dialogi. Chaos? Niezupełnie. Dzięki temu możemy POCZUĆ galopujące myśli bohaterów, WEJŚĆ do ich głowy, zamiast tylko czytać o tym, co się w niej dzieje. Zmusza do myślenia. I zostaje w pamięci na długo.
Włączcie poniższy filmik. Wsłuchajcie się w muzykę. Wyobraźcie sobie, że siedzicie wygodnie w fotelu, popijacie kawę. Jej aromat potęguje ochotę na słodkości. Na szczęście została Wam ostatnia pralinka. "Wkładacie ją do ust, czekając, aż rozpuści się czekoladowa otoczka uwalniając przedsmak ukrytego wewnątrz śmietankowego nadzienia i dopiero wtedy rozgniatacie czekoladkę językiem o podniebienie, uśmiechacie się i przymykacie oczy a wasze ciało przeszywają delikatne dreszcze rozkoszy..." * Miłe uczucie, prawda? Chcecie, żeby trwało wiecznie? Sięgnijcie po książkę.
http://www.youtube.com/watch?v=Y7liknHwljM
* fragment "Requiem dla snu", delikatnie przerobiony na potrzeby recenzji. Interpunkcja oryginalna.
http://misja-ksiazka.blogspot.com/
Marzyli - jak większość z nas - o szczęściu, o tym, żeby "nikt się do nich nie przysrywał", o tym, żeby być "zoftik". Życie napisało dla nich własny scenariusz.
Nie znam osoby, która nie oglądałaby filmu. Jest jednym z niewielu, które naprawdę oddają ducha książki. Oczywiście na tyle, na ile film może to zrobić. Nie potrafię sobie wyobrazić inaczej zrobionego "Requiem dla...
2013-01-01
Opłaca się być grzeczną dziewczynką. Mikołaj obserwował mnie cały rok i widział, jaka jestem ułożona, porządna i przyzwoita. Dlatego właśnie dostałam od niego pod choinkę upragnioną książkę. "Wiatr przez dziurkę od klucza", tom 4,5 cyklu "Mrocznej Wieży" to smakowity kąsek dla każdego kingo- lub wieżomaniaka.
Cudownie było po raz kolejny wybrać się w podróż do świata Rolanda i jego ka-tet. Ten sam magiczny klimat, ulotność chwili, której nie da się zatrzymać i przewspaniałe opowieści rewolwerowca.... Nie do końca jednak zgodzę się ze stwierdzeniem, że można czytać "Wiatr.." bez znajomości pozostałych części cyklu. Owszem, jest to wykonalne, ale nie widzę najmniejszego sensu. Co prawda King dwoi się i troi, aby ułatwić do maksimum lekturę tym, którzy nie znają reszty tomów, ale muszę przyznać, że psuło to (na szczęście trwało tyko przez jakieś dwadzieścia pierwszych stron) lekturę, a nawet irytowało. Bez znajomości reszty TO NIE BĘDZIE TO.
"Wiatr..." to dwie opowieści snute przez Rolanda podczas nocy spędzonej w zacisznym schronieniu przed lododmuchem. Nie będę zdradzać o czym były, wystarczy, że powiem, iż możemy się z nich wiele dowiedzieć o rewolwerowcu i jego przeszłości. Uważam, że umieszczenie "Wiatru" bezpośrednio za "Czarnoksiężnikiem i kryształem" jest strzałem w dziesiątkę, bo stanowi idealne przedłużenie opowieści Rolanda właśnie z tego tomu. Właściwie nie ma tu o czym pisać - "Mroczna Wieża" jak w mordę strzelił.
Pomimo, że książka jest wspaniała, wcale nie gorsza od pozostałych części "Mrocznej wieży", King okazuje się jednak brutalem bez serca. Wyobraźcie sobie, że umiera Wam ktoś bliski. Po jakimś czasie spotykacie go znów, odkrywacie się wzajemnie na nowo, przeżywacie wszystko od początku, widzicie kolory w jaśniejszych i jaskrawszych barwach. I nagle ten ktoś umiera ponownie. I tym razem już wiecie, że już nie będzie nic więcej, tylko wspomnienia... Po prostu serce się kraje... Otwieracie książkę i zanim się obejrzycie już ją zamykacie, jeszcze przez cały dzień czując samotną łzę, która mimowolnie stoczyła się po policzku. Panie Mistrzu, tak się nie robi!!
Podsumowując: Polecam oczywiście książkę z całego serca, ale niezmiernie mi też żal, że ponowna wizyta u Rolanda trwała tak krótko. I, błagam, nie czytajcie bez znajomości całości. Najlepiej czytać w kolejności, w ostateczności można po "Wiatr.." sięgnąć na końcu, tak jak ja. Ale nie zapominajcie wtedy o złamanym sercu...
Opłaca się być grzeczną dziewczynką. Mikołaj obserwował mnie cały rok i widział, jaka jestem ułożona, porządna i przyzwoita. Dlatego właśnie dostałam od niego pod choinkę upragnioną książkę. "Wiatr przez dziurkę od klucza", tom 4,5 cyklu "Mrocznej Wieży" to smakowity kąsek dla każdego kingo- lub wieżomaniaka.
Cudownie było po raz kolejny wybrać się w podróż do świata...
2011-07-02
Rewelacyjna książka, godna polecenia przede wszystkim tym, którzy wybierają się na studia. Znajdziemy tu mnóstwo przydatnych porad kulinarnych, choć dla tych, którzy do kuchni wchodzą po coś więcej niż umycie ostatniego kubka po kawie, większość rad wyda się tak oczywista, że aż śmieszna. Jednak śmieszność nie jest tu wadą, wręcz przeciwnie - autorka podchodzi do tematu wdzięcznie i z przymrużeniem oka, dzięki czemu unika typowego dla matek "prawienia kazań".
Tym,którym udało się zgłębić wszystkie tajniki kulinarne spodobają się grafiki, wykonane przez samą autorkę. Bardzo optymistyczne i zakręcone,nawiązujące do jej życia prywatnego, ale jednocześnie ściśle związane z tematyką książki.
Skoro już mówimy o rysunku - już dawno nie widziałam tak fajnej okładki!! Zachęca do otwarcia książki, a po przeczytaniu - dobre kilka minut wgapiałam się w okładkę.
Polecam i do czytania, i do wykorzystania rad Wyrodnej Matki w praktyce. Ja już upatrzyłam sobie ulubione przepisy ;)
http://misja-ksiazka.blogspot.com/
Rewelacyjna książka, godna polecenia przede wszystkim tym, którzy wybierają się na studia. Znajdziemy tu mnóstwo przydatnych porad kulinarnych, choć dla tych, którzy do kuchni wchodzą po coś więcej niż umycie ostatniego kubka po kawie, większość rad wyda się tak oczywista, że aż śmieszna. Jednak śmieszność nie jest tu wadą, wręcz przeciwnie - autorka podchodzi do tematu...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-03-01
- Co tam pani ma ciekawego do czytania? - zawołała na całe gardło, wyrywając mi książkę z ręki.
- "Brzydulę". Ale proszą nie mylić z serialem, z którym nie ma nic w spólnego.
- Ja telewizji nie oglądam, ale tę książkę to gdzie można kupić? Pewnie w Empiku? - odpowiedziała na własne pytanie, wymawiając wszystko na jednym wdechu.
Tak właśnie "Brzydula" działa na ludzi. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się, żeby ktoś nieznajomy tak gwałtownie i szczerze zareagował na to, co czytam. Nawet kiedy czytałam książkę, którą wstyd było mi otwierać publicznie i o której może kiedyś napiszę. ;-) Trudno się dziwić reakcji "tramwajowej pani". Okładka jest tak intrygująca, że sama często podczas czytania przerywałam na chwilę, żeby na nią popatrzeć.
Pamiętacie film wytwórni Warner Bros "Mała księżniczka"?* Kiedy byłam młodsza uwielbiałam tę opowieść (bardzo, bardzo chciałabym przeczytać książkę!), jednak zapomniałam o niej na wiele lat. Przypomniałam sobie o Sarze dopiero podczas czytania "Brzyduli". Z tą różnicą, że tu wszystko dzieje się na odwrót: Constance najpierw była niekochaną, a dopiero potem stała się księżniczką. "Mała księżniczka", jak się później okazało, była jej ulubioną książką.
Nie wierzyłam, że to autobiografia. Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę, to niemożliwe!
- Na czym stanęłyśmy? - zapytała.- A, tak.
Podniosła nóż.
- Nie widziałaś włosów na kurczaku. Musimy się postarać, żebyś więcej ich nie przeoczyła.
[...]Pociągnęła nożem w poprzek mojej ręki. W ślad za ostrzem pojawiły się krople krwi, otworzyła sie prosta linia mięsa. Krew ciekła po mojej ręce i po całym plastikowym obrusie
- Patrz, co narobiłaś - powiedziała matka z obrzydzeniem. - Zachlapałaś krwią cały mój obrus. Lepiej to wytrzyj. Zmyj wszystko, zanim weźmiesz się za mojego kurczaka.
Jak bardzo można nienawidzić własne dziecko? Całym sercem. Constanance była gnębiona, katowana i poniżana przez całe swoje życie przez matkę i ojczyma, nikt nie chciał jej pomóc. Rodzeństwo udawało, że nic się nie dzieje. Ojcu było bardzo nie na rękę wziąć córkę do siebie. Mieszkała więc z matką do 14 roku życia, aż została porzucona. Pracowała na 3 zmiany, żeby zapłacić czynsz i rachunki. W przeciwnym razie mama wykręcała korki i zabierała je ze sobą. Mimo to udało jej się skończyć szkołę. Celująco. Została jedną z pierwszych czarnoskórych sędzin.
Przez całe życie wmawiano jej, że jest głupia, brzydka i bezużyteczna. Stres i nieustanne bicie powodowało, że Constance przez kilkanaście lat sikała w łóżko. Wyłysiała. A co jakiś czas na jej ciele pojawiała się nowa blizna. Jej dzieciństwo to coś w rodzaju małego, prywatnego Auschwitz.
Książkę czyta się jednym tchem. Skończyłam w dwa dni, ale nie mogłam usiąść do recenzji. Ona wwierca się w tył głowy,siedzi tam, uwiera i męczy. Moje myśli ciągle wędrowały w jej kierunku, nie mogłam się pozbierać. Najstraszniejsze w tym wszystkim jest to, że zdarzenia miały miejsce naprawdę. Zaledwie kilkanaście lat temu!
Nie dziwię się, że "Brzydula" zyskała status bestsellera w 3 dni po publikacji. Mam nadzieję, że w Polsce będzie równie popularna, bo naprawdę jest tego warta. Jest też dowodem na to, że jeśli się czegoś bardzo chce, można to osiągnąć. A także na to, że nawet najdrobniejszy dobry uczynek może uratować komuś życie.
http://misja-ksiazka.blogspot.com/2012/03/cosnstance-briscoe-brzydula-historia.html
- Co tam pani ma ciekawego do czytania? - zawołała na całe gardło, wyrywając mi książkę z ręki.
- "Brzydulę". Ale proszą nie mylić z serialem, z którym nie ma nic w spólnego.
- Ja telewizji nie oglądam, ale tę książkę to gdzie można kupić? Pewnie w Empiku? - odpowiedziała na własne pytanie, wymawiając wszystko na jednym wdechu.
Tak właśnie "Brzydula" działa na ludzi. Nigdy...
2013-08-09
Rozgrzana ziemia, gorące słońce unoszące się wysoko ponad horyzontem, niezmordowanie przemierzające nieboskłon. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, nad czerwonym piaskiem unosi się delikatna, różowawa mgiełka kurzu, wzbijanego raz za razem przez większe lub mniejsze zwierzęta. Jeśli mamy szczęście, zobaczymy nieparzystokopytne, skubiące mięsiste liście afrykańskich krzewów.
Jeśli mamy jeszcze trochę sił, dotrzemy niebawem do domu, oddalonego od sąsiadów o dobrych kilka kilometrów. Przed wejściem siedzi, wywaliwszy jęzor niczym w szerokim uśmiechu, pies. Dwa psy. Trzy psy. Dużo psów. Nieopodal stoi zagroda, a w niej krowy i konie. Patrzą na nas spod gęstej firany rzęs swoimi wielkimi, szklistymi oczami i mielą leniwie jakieś roślinki, które udało im się wyskubać chciwej ziemi. Pomiędzy domem a zagrodą siedzi dziewczynka. Chwilę przygląda się przybyszom, lecz zaraz wraca do zabawy, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Ma brudne stopy, a jej strój jest mieszanką afrykańskiego i europejskiego stylu. Idealnie wpasowuje się w krajobraz, stając się jego integralną częścią. Biała Afrykanka.
Na ganku pojawia się kobieta z wysuszoną od długiego przebywania na słońcu skórą i nierówno obciętymi włosami. Zaprasza nas do środka na herbatę. Wypijamy jej hektolitry, a kiedy się ochładza znajduje się też i coś mocniejszego. Zostajemy na dłużej i słuchamy ich opowieści. Afryka nie lubi konkurencji. To monarcha rządzący twardą ręką, żądający pełnego posłuszeństwa. Nie wolno sprzeciwiać się również duchom, zamieszkującym ten zaborczy kontynent. Albo siedzisz cicho, albo wracaj skąd przyjechałeś. Afryka to trudna kochanka - nie toleruje konkurencji, nie toleruje egoizmu, chciwości i braku empatii. Jeśli przekroczymy linię stracimy wszystko, by znów zacząć od nowa.
Życie w Afryce "to nie jebajka." Tu trzeba być twardym i pracowitym. Nie ma miejsca na łzy i zbędne uśmiechy. Wóz albo przewóz. Tracisz wiele, jednak Afryka potrafi być hojna. Ci, którzy respektują prawa, otrzymują przywileje. Świeże mleko prosto z krowiego cyca. Karkołomne przejażdżki konne lub samochodowe w poprzek czerwonej ziemi - bez zakazów i przepisów. Orzeźwiające kąpiele w stawach o kolorze karmelu. Własna sowa. Herbata i papieros, trzymany w afrykański sposób: pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Najlepiej smakuje, palony w kucki. Jak tu się nie zakochać?
Rozgrzana ziemia, gorące słońce unoszące się wysoko ponad horyzontem, niezmordowanie przemierzające nieboskłon. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, nad czerwonym piaskiem unosi się delikatna, różowawa mgiełka kurzu, wzbijanego raz za razem przez większe lub mniejsze zwierzęta. Jeśli mamy szczęście, zobaczymy nieparzystokopytne, skubiące mięsiste liście afrykańskich krzewów....
więcej mniej Pokaż mimo to2012-02-26
Co można powiedzieć o książce, która miała tak istotny wpływ na twórczość późniejszych pisarzy? Czy ikona, którą zna nawet dziecko, może jeszcze kogoś zainteresować?
Tym razem wyjątkowo zacznę od początku, bo zanim powiem cokolwiek o powieści samej w sobie muszę zwrócić uwagę na paradoks, towarzyszący "Frankensteinowi". Otóż wszyscy znają zarówno samą postać, jak i jej historię.
Co się tyczy jego natury, znawcy tematu podzieleni są na dwa obozy. Jedni twierdzą, że był to bezduszny stwór, pałający żądzą mordu i zaślepiony nienawiścią. Opozycja utrzymuje, że tytuł potwora przysługuje raczej szalonemu naukowcowi, a nie wrażliwej, nieszczęśliwej istocie.
W przypadku "Frankensteina" przyczyna problemu leży w kinematografii. Film w dużym stopniu przyczynił się do popularyzacji mitu, pozbawiając go jednocześnie pierwotnego sensu. Za sprawą wszelkich przeróbek i kontynuacji Frankenstein stał się sławny i nieznany jednocześnie.
Wiktor Frankenstein był naukowcem, który pragnął poznać tajemnicę życia i śmierci. Dzięki wytrwałości i intelektowi udało mu się osiągnąć swój cel. W rezultacie powstał bezimienny stwór, podobny do człowieka, jednak różniący się od niego siłą, wzrostem, wytrzymałością,a przede wszystkim urodą, a właściwie jej brakiem. Wszyscy, łącznie z Frankensteinem, uciekali w popłochu, nie mogąc znieść tak strasznego widoku.
"I księżyc widział mnie, jak noc po nowy wytężałem swe siły, by z niesłabnącą i nie znającą wytchnienia energią ścigać naturę aż do jej najskrytszych tajników. Któż zdoła pojąć grozę tej potajemnej pracy, gdy wśród plugawych wyziewów grzebałem w grobach lub zamęczałem żyjącą istotę, by kiedyś ożywić bezduszną glinę!? (...) Zbierałem kości po kostnicach i ręką profana naruszałem te straszliwe tajemnice ciała ludzkiego. (...) Od ciągłego patrzenia na okropny materiał i jego straszne detale oczy wychodziły mi z orbit. Wiele potrzebnych mi materiałów otrzymywałem z rzeźni, niejedne pochodziły z sekcji zwłok. Nieraz z odrazą odwracałem się od swego zajęcia, choć mimo to, stale pobudzany niespokojną, miotającą mnie gorączką, doprowadzałem tymczasem dzieło swe do końca".
Po ożywieniu potwora było już tylko gorzej. Frankenstein tracił kolejno wszystkich bliskich, a mordercą był nikt inny, jak pałający żądzą zemsty za odrzucenie i doznane krzywdy twór naukowca.
Nie chcę oceniać, kto jest prawdziwym potworem. Natomiast każdą ze stron jestem w stanie zrozumieć. Jak wielka jest rozpacz istoty pozbawionej wszystkiego, łącznie z imieniem, która nie ma nikogo i nigdy mieć nie będzie? Czy pragnienie przynależności i miłości, zduszone w zarodku przez bezduszność ludzi nie usprawiedliwia drastycznych kroków, na które zdecydował się Bezimienny*, aby w końcu pierwszy raz w życiu poczuć się szczęśliwym i kochanym? Z drugiej strony Wiktora Frankensteina przerosło jego własne dzieło, wyprzedził swoje czasy tak dalece, że sam nie potrafił nadążyć za swoim odkryciem. Nie wiedział, co ma zrobić, był rozbity i rozerwany wewnętrznie. Po prostu próbował rozwiązać problem najlepiej jak umiał.
"Frankenstein" uważany jest za pierwszą powieść science fiction lub przynajmniej jej zapowiedź. Postęp nauki i techniki otwiera nowe możliwości, stając się jednocześnie nowym źródłem strachu. Nie wiem, czy ktoś z Was odzieli moje odczucia, ale co jakiś czas powracała do mnie myśl, że "Park Jurajski" jest bardzo do "Frankensteina" podobny, zbudowany na tym samym motywie naukowego odkrycia wszech czasów, które wymyka się spod kontroli. Zresztą, nietrudno przywołać inne tytuły bazujące na "zgubnym odkryciu"**.
Żeby nie przedłużać recenzji i nie przekształcić jej w rozważania filozoficzne, które na pewno by Was uśpiły, przejdę do okładki i formy powieści. Okładka bardzo mi się podoba, przede wszystkim dlatego, że nie ma na niej spopularyzowanego wizerunku Bezimiennego, do jakiego wszyscy przywykliśmy. Jest taka jak lubię: szorstka, tajemnicza i niepokojąca.
Nie polecam lektury osobom, które chcą miło, łatwo i przyjemnie spędzić wieczór. "Frankensteina" trudno czytać dłużej niż godzinę, ze względu na język. Mało dialogów, dużo rozbudowanych opisów. Dodajcie do tego mały, ciasny druczek (będzie mi się śnił po nocach).
Wiem, że jestem dziwna, ale uważam, że wszyscy fani SF, powieści gotyckich i horroru powinni znać "Frankensteina". To tak, jakby lubić wampiry, nie czytając "Drakuli" ;) Przygotujcie się na jedno. Na dyskusje bez końca. :-)
*Żeby uniknąć powtarzających się opisów będę tak nazywać twór doktora Frankensteina.
** Fanom kina klasy B polecam np. film "Człowiek z rentgenem w oczach" z 1963 roku. Ci, którzy za tego typu kinem nie przepadają mogą spróbować swoich sił z "Muchą" Cronenberga.
http://misja-ksiazka.blogspot.com/
Co można powiedzieć o książce, która miała tak istotny wpływ na twórczość późniejszych pisarzy? Czy ikona, którą zna nawet dziecko, może jeszcze kogoś zainteresować?
Tym razem wyjątkowo zacznę od początku, bo zanim powiem cokolwiek o powieści samej w sobie muszę zwrócić uwagę na paradoks, towarzyszący "Frankensteinowi". Otóż wszyscy znają zarówno samą postać, jak i jej...
2014-06-07
Zwykle nie sięgam po tego typu rozrywkę. Świecące w ciemności wampiry czy nastolatki z maślanym wzrokiem to klimaty agentki Rosemary. Zwykle najpierw czytam książkę, potem oglądam film. Zwykle się wkurzam, bo film kłamie. Jeśli spojrzeć od tej strony, to tryolgia Suzanne Collins jest niezwykła.
Szczerze mówiąc byłam zaskoczona, jak dobrze czytało mi się wszystkie trzy części. Byłam przekonana, że to nie będą moje klimaty - z Beverly Hills już dawno wyrosłam. Próbowałam nawet jakieś dwa lata temu, za namowa Rose, oglądać "Pamiętniki wampirów", ale to było ponad moje siły. Przypadek beznadziejny.
Zdarzyło się jednak tak, że zachciało mi się pójść do kina. Akurat puszczali drugą część "Igrzysk". Pierwszą od stu lat miałam na komputerze - pozostałości po wizycie młodszej siostry mojego narzeczonego. Skojarzyłam fakty, kupiłam jakieś chrupaki i zasiadłam przed ekranem, aby przygotować sięna wizytę w kinie. I tak dowiedziałam się o istnieniu książki. Przed włączeniem filmu wiedziałam tylko tyle, że historia opowiada o kraju z przyszłości, gdzie cyklicznie odbywają się igrzyska, w których dzieci walczą na śmierć i życie. Więcej nie potrzebowałam, żeby się zainteresować. Jeśli chodzi o film, to szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś bardziej krwawego i brutalnego, ale mimo to dawał radę.
Te książki mają wszystko to, czego nie lubię. Skierowane ewidentnie do nastolatków. Historia miłosna. Nieco naiwna narracja, nie pozostawiająca czytelnikowi żadnego pola do popisów umysłowych. Wszystko jak krowie na rowie. Nie rozumiem, czemu mi się tak podobało...
Wszystkie części czyta się błyskawicznie, idealnie nadają się do podróży lub na plażę. Nie znaczy to jednak, że to głupkowate czytadło dla leniwych. Wbrew pozorom "Igrzyska śmierci" nie są opowieścią o tym, jak ważnym jest, żeby mieć chłopaka. Historia niesie wiele zapomnianych przez dzisiejszą młodzież wartości i choćby dlatego warto ją podsunąć młodszemu rodzeństwu.
Te książki to wyjątek od reguły, podnoszący bardzo wysoko poprzeczkę innym książkom w swojej kategorii. Okazuje się, że książkę dla nastolatków może przeczytać ktoś, kto już dawno zregenerował wątrobę po osiemnastce i również czerpać przyjemność z lektury. To prawdziwa perełka w tej kategorii.
Zwykle nie sięgam po tego typu rozrywkę. Świecące w ciemności wampiry czy nastolatki z maślanym wzrokiem to klimaty agentki Rosemary. Zwykle najpierw czytam książkę, potem oglądam film. Zwykle się wkurzam, bo film kłamie. Jeśli spojrzeć od tej strony, to tryolgia Suzanne Collins jest niezwykła.
Szczerze mówiąc byłam zaskoczona, jak dobrze czytało mi się wszystkie trzy...
2015-08-10
Pisanie o tej książce jest trochę jak jej czytanie. Długie, bolesne i pełne radości. Olga Tokarczuk zawiniła. I to zawiniła bardzo poważnie. To przez nią bolały mnie ręce. To przez nią bolały mnie plecy tak, że musiałam zmienić torebkę na plecak. To ona ukradła mi dobre dwa miesiące życia i to ona sprawiła, że ludzie na przystanku autobusowym patrzyli na mnie jak na dziwoląga.
Ciężko nie przygladać się niewysokiej dziewczynie, która o szóstej rano każdego dnia walczy z ciężkim tomiszczem, które ledwo utrzymuje w dłoniach. Zacięcie na jej twarzy mówi albo otym, że ksiażka jest naprawdę wciągająca, albo o tym, że wymaga prawdziwego skupienia. Albo o obu tych rzeczach na raz.
Nie będę się zbytnio zagłębiać w fabułę z prostego powodu. Książka jest tak rozbudowana, że aby opisać dokładnie o czym opowiada, musiałabym napisać ze dwie recenzje. Ograniczę sie zatem do tego, że jest to historia Jakuba Franka, uważanego za żydowskiego Mesjasza, który latami wędruje po świecie, próbując zjednoczyć trzy religie: katolicyzm, judaizm i islam w jedną prawdziwą religię, w rzeczywistości jednak budując własną. W Internecie jest masa informacji na temat frankizmu i jego historii, wiec nie będę Was nimi zanudzać. Powiem tylko tyle, że warto troszkę poszperać, bo jest to cześć historii Polski.
Przede wszystkim należy docenić wysiłek i zaangażowanie, jaki autorka włożyła w tę ksiażkę. Pracowała nad nią aż sześć lat, i to widać. Jest tu chyba milion odniesień, metafor, nawiązań do innych religii, kultur, książek, które Tokarczuk przeczytała, przygotowując materiał. Uważam, że ta książka jest tysiąc razy lepsza niż nieszczęsne "Szatańskie wersety", pomimo, że w obu przydakach człowiek czuje się jak co najwyżej ćwierćinteligent. Ogrom informacji zaskakuje i zasypuje czytelnika, ale nie przytłacza. Zmusza do myślenia - stąd wieczne skupienie na mojej twarzy.
Narracja jest bardzo ciekawa, bo perspektywy zmieniają się raz za razem, tak samo jak i sam narrator. Raz jest pośród żywych, raz jest wszechwiedzący, za chwilę zaś jest kimś, kto nie umarł do końca. Genialny zabieg, dodający dynamiki, którą bardzo łatwo zgubić gdzieś po drodze, jeśli decydujemy się na opowieść religijną. Szczególnie, jeśli liczy sobie ona niemal 1000 stron.
Bardzo podobał mi się pewien zabieg graficzny. Nie wiem, czy to był pomysł wydawnictwa czy autorki, ale jak dla mnie - strzał w dziesiątkę. Na końcu każdej przewracanej strony znajdowało się pierwsze słowo (lub krótka fraza), rozpoczynająca kolejną stronę. Na odwrocie natomiast, w lewym górnym rogu można było zobaczyć ostatnie słowo ze strony poprzedniej. Genialne w swej prostocie. Kolejny raz dodaje dynamiki i naprawdę usprawnia czytanie, szczególnie to słówko z kolejnej strony. Idzie się jak burza. Rodzaj czcionki też był fajny.
Dziwna i ciekawa jednocześnie była numeracja stron. Malejąca, a nie jak zazwyczaj - rosnąca. Myślę, że można to traktować dwojako: jako dowód, że wszystko jest kwestią przyzwyczajenia , lub jako metaforę drogi przebytej przez Jakuba - im blizej końca, tym mniejsza cyferka.
Przeczytajcie! Chociażby po to, żeby wiedzieć, skąd to całe zamieszanie wokół niej.
Pisanie o tej książce jest trochę jak jej czytanie. Długie, bolesne i pełne radości. Olga Tokarczuk zawiniła. I to zawiniła bardzo poważnie. To przez nią bolały mnie ręce. To przez nią bolały mnie plecy tak, że musiałam zmienić torebkę na plecak. To ona ukradła mi dobre dwa miesiące życia i to ona sprawiła, że ludzie na przystanku autobusowym patrzyli na mnie jak na...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-09-18
Podróż do wnętrza ziemi to jedno z tych dziecięcych marzeń, które nigdy się nie spełnią. Tak, jak te o pracy którą kochasz lub słodkim piesku, który nie sika po kątach. Z wypiekami na twarzy pochłaniasz podziemny świat wykreowany przez Verne. Ogromne rośliny, rajski klimat i prehistoryczne stwory. Ale przychodzi czas, kiedy analizujesz swoje pragnienia sprzed lat. Spoglądając na nie chłodniejszym okiem widzisz, że miały wiele wad: nauczyciele zarabiają grosze, sklepowa użera się z pijakami, a policjanta nikt nie lubi. A czy zastanawiałeś się kiedyś, co przemilczał Verne? Dzięki "Mackom" będziesz lepszy od Chucka Norrisa. Nie zejdziesz do wnętrza ziemi. To wnętrze ziemi przyjdzie do ciebie.
Horrory klasy B to stały element mojego życia. Już jako dziecko w wieku przedszkolnym oglądałam namiętnie wszystkie, które puszczali na Jedynce. Później sięgnęłam po książki. Teraz je zbieram, traktując jako inwestycję w przyszłość mojej rodziny. Będę je kiedyś czytać dzieciom do snu. Cóż, nie oczekuje się od kogoś, kto w wieku lat pięciu znał na pamięć "Wejście smoka", żeby miał w domu wszystkie sezony "Troskliwych misiów"... Mózg mam zatruty i w stanie rozkładu. I właśnie dlatego nie mogłam się oprzeć, kiedy na sklepowej półce zobaczyłam "Macki".
Poszukiwacze krwi i flaków mogą być zawiedzeni, szczególnie, jeśli lektura "Ślimaków" już dawno za nimi. Ale grzecznie też nie jest - Knight wymyślił bardzo ciekawy sposób uśmiercania. Przypominało mi to trochę żerowanie pająków - wypijasz środek, zostawiając skorupkę. Oczywiście rozsypanie w drobny mak teściowej lub osiedlowej plotkary może być przyjemne. Jednak kiedy sekundę po usłyszeniu donośnego chrupnięcia odkrywasz, że właśnie STŁUKŁEŚ psa śpiącego na środku dywanu i właśnie stoisz W NIM, zabawa przestaje być śmieszna. Oj tak, to będzie jeden z moich ulubionych motywów...
Macki" czyta się od razu od deski do deski - Knight ma lekkie pióro, postacie oczywiście są sztampowe i przewidywalne, ale nie infantylne i irytujące - a to duży sukces. Trup ściele się gęsto, ale spokojnie można sobie coś przegryźć w czasie lektury - tutaj obrzydliwość jest tylko członkiem chóru. Pierwsze skrzypce gra wartka akcja. W swojej kategorii "Macki" to prawdziwy majstersztyk. Tak pod względem pomysłu, jak i realizacji. Aż dziwne, że nie udało mi się namierzyć filmu...
Podróż do wnętrza ziemi to jedno z tych dziecięcych marzeń, które nigdy się nie spełnią. Tak, jak te o pracy którą kochasz lub słodkim piesku, który nie sika po kątach. Z wypiekami na twarzy pochłaniasz podziemny świat wykreowany przez Verne. Ogromne rośliny, rajski klimat i prehistoryczne stwory. Ale przychodzi czas, kiedy analizujesz swoje pragnienia sprzed lat....
więcej mniej Pokaż mimo to
Amona Götha zna każdy Polak. Jeśli jest inaczej, to niech Polak się wstydzi i szoruje do biblioteki. Migiem! Zanim otworzyłam książkę, zaintrygował mnie tytuł. Pomyślałam, że to może być materiał na głębsze i poważniejsze rozmyślania. Nie myliłam się.
Wyobraźcie sobie, że idziecie do biblioteki i zupełnie przypadkiem znajdujecie na półce książkę pod tajemniczym tytułem. Co robicie? Ja na pewno wzięłabym ją do ręki. Otwieracie ją na przypadkowej stronie i... widzicie zdjęcie własnej matki i babci. Właśnie tak Jennifer dowiedziała się, kim był jej dziadek. Ciężko mi wyobrazić sobie moją reakcję, nawet jeśli nie okazałoby się, że mam przodka-ludobójcę.
Kto nie oglądał "Listy Schindlera" niech szybko szoruje do kina. Jak tylko wróci z biblioteki. Amon Göth jest jedną z głównych postaci tej historii. Tak, to właśnie ten, który dla rozrywki strzelał do ludzi i szkolił swoje psy tak, żeby na komendę rzucały się do gardeł i rozrywały na strzępy. Oto dziadek Jennifer Teege. Nic dziwnego, że się załamała. Tym bardziej, że jej ojciec miał ciemną skórę. Sama studiowała w Izraelu, zna hebrajski i ma wielu żydowskich przyjaciół. Idealny materiał do odstrzału.
Pomijając makabryczny aspekt dziadka, pojawia się niemniej straszny problem babci. Jak to możliwe, że ta ciepła, dobra osoba mieszkała pod jednym dachem z mordercą? Dlaczego ciągle go broniła? A co z biologiczną matką Jennifer? Dlaczego nigdy nie powiedziała jej prawdy? To tylko kilka pytań, z którymi musiała się zmierzyć autorka. Żadne z nich nie prowadzi do odpowiedzi. Zamiast tego odnajdujemy kolejne niejasności. Dodajcie do tego dylemat, jak powiedzieć przyjaciołom z Izraela, których rodzina być może zginęła w Płaszowie? Jak spojrzeć w oczy ocalałym?
Książka zmusza do myślenia.Wierzcie mi, że nie opuszcza głowy jeszcze długo po przekręceniu ostatniej strony. Mój dziadek miał w skroni dziurę po kuli. Nigdy nie dowiedziałam się, jakie naprawdę były okoliczności jej powstania i co dokładnie działo się z nim podczas II wojny światowej. Chyba dobrze się stało. To zadziwiające, jak wielki wpływ nasze życie mają decyzje naszych dziadków, których często nie mieliśmy nawet okazji poznać. Do tej pory wydawało mi się, że to są dwa różne światy, dwie różne historie, że teraźniejszość i przeszłość nie łączą się tak bardzo. Życie moich dziadków było ich życiem, a moje życie jest moim. Dwie różne bajki. Po przeczytaniu tej książki wiem, jak bardzo się myliłam.
Na koniec muszę dodać kilka słów na temat oprawy graficznej. Przepiękny portret, mogę się w niego wpatrywać bez przerwy. Do tego okładka 'soft touch', przecudowna w dotyku, trzymanie jej w dłoniach to przyjemność, nie mogłam przestać jej głaskać. Zdjęcia wewnątrz też nie są umieszczone na środku, tak jak to często bywa. Fotografie są rozstrzelone po książce, idealnie dobrane do treści na stronie obok, bardzo przemyślane i dodające tekstowi jeszcze większego znaczenia.
Lepiej być nie mogło.
Amona Götha zna każdy Polak. Jeśli jest inaczej, to niech Polak się wstydzi i szoruje do biblioteki. Migiem! Zanim otworzyłam książkę, zaintrygował mnie tytuł. Pomyślałam, że to może być materiał na głębsze i poważniejsze rozmyślania. Nie myliłam się.
więcej Pokaż mimo toWyobraźcie sobie, że idziecie do biblioteki i zupełnie przypadkiem znajdujecie na półce książkę pod tajemniczym tytułem. Co...