-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać140
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
-
ArtykułyOficjalnie: „Władca Pierścieni” powraca. I to z Peterem JacksonemKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2015-08-17
2015-08-17
Kiedy w latach osiemdziesiątych otwarto granice niedostępnych dotąd Chin, stworzono okazję do zobaczenia na własne oczy, jak tam jest. Jak tam jest naprawdę, bo to oczywiste, że z roku na rok coraz częściej odwiedzane Chiny zaczną się zmieniać. Zanim to jednak nastąpi możemy odkrywać bogactwo trzeciego co do wielkości państwa świata. Colin Thubron wykorzystuje tę okazję w stu procentach i wyrusza na samotną wyprawę mierzącą ponad piętnaście tysięcy kilometrów.
Nie jest to książka ociekająca optymizmem. Wręcz przeciwnie - nie znajdziemy tu biedaków szczęśliwych pomimo tego, że nie posiadają niczego. Nie znajdziemy tu dumnych ze swojego kraju Chińczyków, którzy z niewymuszoną życzliwością i radością oprowadzą zagranicznego turystę po co ciekawszych zakątkach kraju. Znajdziemy za to zgorzkniałość ofiar maoistycznych Chin. Zgorzkniałość oprawców, którzy także stali się ofiarami systemu. Podział na turystów i lokalsów, działający na tej samej zasadzie jak podział na żydowskie i aryjskie sektory w transporcie publicznym czy restauracje przeznaczone tylko dla białych. Czarny rynek, na któym możemy kupić każde stworzenie, jakie sobie tylko wymyślimy. Za 2 funty. Rozdzielone rodziny, czekające na siebie latami. Albo takie, które nigdy razem nie były. Sprane mózgi, bliźniaczo podobne do tych ze stalinowskiej Rosji.
Thubron, jako Anglik, którego kraj nigdy nie musiał podnosić się spod historycznych gruzów reżimu, ma czasami problemy ze zrozumieniem mentalności Chińczyków. Bywa zmęczony odgrywaniem roli małpy w cyrku, na którą wszyscy się gapią, gdzie tylko się nie pojawi. Odpowiadaniem wiecznie na te same pytania: ile zarabiasz? Czy rolnicy w Anglii mają dni wolne od pracy? Ile masz koszul? I ukrywaniem tego, że jego miesieczne zarobki przewyższają niejedną roczną chińską pensję. Przypomina Wam to coś? Bo ja czytając te fragmenty widziałam Polskę, nie tak znowu dawną. Czy ktoś nie zna choć jednej osoby, która miała ciocię w Ameryce, która przysyłała paczki? Pamiętam, jak zbierało się pazłotko z czekolady i wygładzało paznokciem na gładką, srebrną taflę. Pamiętam, jak ludzie z wioski przychodzili do nas do domu zadzwonić, bo mieliśmy jedyny telefon w okolicy. Później pierwszą komórkę i komputer - nie mogłam uwolnić się od dzieciaków, które masowo przychodziły pograć w pasjansa albo porysować w Paint. Pamiętam, jak spędzaliśmy u kolegi całe wieczory wgapiając się w telegazetę i jak bardzo mu tej telegazety zazdrościłam. Pamięam jak na wycieczce szkolnej jedno z dzieci zaczęło jeść banana ze skórką, bo nigdy wcześniej nie jadło tego owocu. Pamietam, jak weszliśmy do Unii i kiedy wielu znajomych zaczęło wyjeżdżać. Zadawaliśmy pytania: Ile zarabiasz? Ile masz koszul? Ile dni w tygodniu pracujesz? Naprawdę jadasz na mieście? O tak, Polakowi zdecydowanie łatwiej zrozumieć Chińczyków.
Pomimo, że nie czytam zbyt wielu książek podróżniczych, ta sprawiła mi wiele przyjemności i dostarczyła niejednego tematu do rozmyślań. Pozostawia po sobie wizerunek przybrudzonych, nieco zamglonych Chin, zamkniętych pomimo otwartych granic. Sprawia, że chcę tam pojechać i sprawdzić, jak bardzo się zmieniły przez te 28 lat.
Kiedy w latach osiemdziesiątych otwarto granice niedostępnych dotąd Chin, stworzono okazję do zobaczenia na własne oczy, jak tam jest. Jak tam jest naprawdę, bo to oczywiste, że z roku na rok coraz częściej odwiedzane Chiny zaczną się zmieniać. Zanim to jednak nastąpi możemy odkrywać bogactwo trzeciego co do wielkości państwa świata. Colin Thubron wykorzystuje tę okazję w...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-10
Harry'ego Pottera z zapartym tchem czytał cały świat. Za wyjątkiem mojego męża. Pół świata oglądało ekranizacje. Tak na marginesie - beznadziejne. Z dnia na dzień rozpętał się szał czytelniczy, który przyniósł sławę i pieniądze autorce. I przykleił łatkę (moim zdaniem nie do końca słusznie, ale ten wątek powinien zostać rozwinięty w recenzji serii o czarodzieju) autorki książek dla dzieci i młodzieży. Chcąc nie wiadomo czemu pozbyć się tego piętna zdecydowała się wydać książkę dla dorosłych.
Skutek? Średni. Nie do końca rozumiem, dlaczego tak bardzo zależało jej na napisaniu czegoś dla dojrzałego czytelnika. Moja filozofia życiowa w znacznej mierze opiera się na założeniu, że nie ma sensu zmieniać tego, co jest dobre. Harry Potter był dobry. Wyśmienity wręcz. Według mnie Rowling powinna pozostać w tej estetyce, bo to wychodzi jej najlepiej. Pomimo, że główny wątek "Trafnego wyboru" osnuty jest na temacie politycznym, książka zyskuje na wartości poprzez jej dziecięcych/młodzieżowych bohaterów. To oni i ich postrzeganie świata, problemy dojrzewania i psychika zawieszona pomiędzy światem dziecięcym a światem dorosłych nadają kolorytu tej powieści. Bez nich nie miałaby żadnego charakteru, a momenty, kiedy autorka próbuje wejść w głowę starszych bohaterów są po prostu nużące.
Nie czytałam Harry'ego w oryginale, ale potwierdzam słowa mojej koleżanki - styl "Trafnego wyboru" bardzo przypomina ten z "Harry'ego Pottera". Szczególnie, kiedy opisywane są sceny z młodszymi bohaterami powieści. Nie nazwałabym tego wadą, lecz znakiem. Joaśka, pisz tak jak umiesz, daj się ponieść historii i nie próbuj na siłę napisać czegoś, do czego nie jesteś stworzona! W rezultacie książkę czyta się interwałowo - powoli, kiedy są wątki polityczne, a przez sceny widziane oczami nastolatków przelatujemy jak błyskawica.
Kilka razy uśmiechnęłam się pod wąsem. Świadczy to o dwóch rzeczach. Pierwsza: moje plastry do depilacji twarzy nie są tak dobre, jak obiecywał producent. Druga: humor jest raczej ze średniej półki, skoro to był tylko uśmieszek, a nie wybuch donośnego śmiechu, na dźwięk którego dzieci płaczą, a staruszki przechodzą same na drugą stronę ulicy. Było też kilka scen, które miały być wzruszające. Nie były. Na Harrym ryczałam jak bóbr. Naprawdę bardzo trudno powstrzymać się od porównywania tych dwóch powieści - po lekturze serii o czarodzieju spodziewamy się wielkiego WOW. Niestety, nie tym razem...
Czy zatem "Trafny wybór" jest książką złą? Nie. Słabą? Też nie. To jest zwykły średniak, Kowalski wśród książek. Przypadkowy znajomy poznany przy barze, z którym miło spędzamy wieczór, ale o którym zapominamy następnego dnia rano. I nie tęsknimy. Fajna książka do przeczytania w czasie urlopu lub po prostu z ciekawości. Będę miło wspominać, ale drugi raz po nią nie sięgnę. Wolę przeczytać po raz setny Harry'ego Pottera.
Ps. Podobno mają powieść zekranizować. Zapewne obejrzę - też z ciekawości, ale tym razem bez wielkich oczekiwań.
Harry'ego Pottera z zapartym tchem czytał cały świat. Za wyjątkiem mojego męża. Pół świata oglądało ekranizacje. Tak na marginesie - beznadziejne. Z dnia na dzień rozpętał się szał czytelniczy, który przyniósł sławę i pieniądze autorce. I przykleił łatkę (moim zdaniem nie do końca słusznie, ale ten wątek powinien zostać rozwinięty w recenzji serii o czarodzieju) autorki...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-10
Pisanie o tej książce jest trochę jak jej czytanie. Długie, bolesne i pełne radości. Olga Tokarczuk zawiniła. I to zawiniła bardzo poważnie. To przez nią bolały mnie ręce. To przez nią bolały mnie plecy tak, że musiałam zmienić torebkę na plecak. To ona ukradła mi dobre dwa miesiące życia i to ona sprawiła, że ludzie na przystanku autobusowym patrzyli na mnie jak na dziwoląga.
Ciężko nie przygladać się niewysokiej dziewczynie, która o szóstej rano każdego dnia walczy z ciężkim tomiszczem, które ledwo utrzymuje w dłoniach. Zacięcie na jej twarzy mówi albo otym, że ksiażka jest naprawdę wciągająca, albo o tym, że wymaga prawdziwego skupienia. Albo o obu tych rzeczach na raz.
Nie będę się zbytnio zagłębiać w fabułę z prostego powodu. Książka jest tak rozbudowana, że aby opisać dokładnie o czym opowiada, musiałabym napisać ze dwie recenzje. Ograniczę sie zatem do tego, że jest to historia Jakuba Franka, uważanego za żydowskiego Mesjasza, który latami wędruje po świecie, próbując zjednoczyć trzy religie: katolicyzm, judaizm i islam w jedną prawdziwą religię, w rzeczywistości jednak budując własną. W Internecie jest masa informacji na temat frankizmu i jego historii, wiec nie będę Was nimi zanudzać. Powiem tylko tyle, że warto troszkę poszperać, bo jest to cześć historii Polski.
Przede wszystkim należy docenić wysiłek i zaangażowanie, jaki autorka włożyła w tę ksiażkę. Pracowała nad nią aż sześć lat, i to widać. Jest tu chyba milion odniesień, metafor, nawiązań do innych religii, kultur, książek, które Tokarczuk przeczytała, przygotowując materiał. Uważam, że ta książka jest tysiąc razy lepsza niż nieszczęsne "Szatańskie wersety", pomimo, że w obu przydakach człowiek czuje się jak co najwyżej ćwierćinteligent. Ogrom informacji zaskakuje i zasypuje czytelnika, ale nie przytłacza. Zmusza do myślenia - stąd wieczne skupienie na mojej twarzy.
Narracja jest bardzo ciekawa, bo perspektywy zmieniają się raz za razem, tak samo jak i sam narrator. Raz jest pośród żywych, raz jest wszechwiedzący, za chwilę zaś jest kimś, kto nie umarł do końca. Genialny zabieg, dodający dynamiki, którą bardzo łatwo zgubić gdzieś po drodze, jeśli decydujemy się na opowieść religijną. Szczególnie, jeśli liczy sobie ona niemal 1000 stron.
Bardzo podobał mi się pewien zabieg graficzny. Nie wiem, czy to był pomysł wydawnictwa czy autorki, ale jak dla mnie - strzał w dziesiątkę. Na końcu każdej przewracanej strony znajdowało się pierwsze słowo (lub krótka fraza), rozpoczynająca kolejną stronę. Na odwrocie natomiast, w lewym górnym rogu można było zobaczyć ostatnie słowo ze strony poprzedniej. Genialne w swej prostocie. Kolejny raz dodaje dynamiki i naprawdę usprawnia czytanie, szczególnie to słówko z kolejnej strony. Idzie się jak burza. Rodzaj czcionki też był fajny.
Dziwna i ciekawa jednocześnie była numeracja stron. Malejąca, a nie jak zazwyczaj - rosnąca. Myślę, że można to traktować dwojako: jako dowód, że wszystko jest kwestią przyzwyczajenia , lub jako metaforę drogi przebytej przez Jakuba - im blizej końca, tym mniejsza cyferka.
Przeczytajcie! Chociażby po to, żeby wiedzieć, skąd to całe zamieszanie wokół niej.
Pisanie o tej książce jest trochę jak jej czytanie. Długie, bolesne i pełne radości. Olga Tokarczuk zawiniła. I to zawiniła bardzo poważnie. To przez nią bolały mnie ręce. To przez nią bolały mnie plecy tak, że musiałam zmienić torebkę na plecak. To ona ukradła mi dobre dwa miesiące życia i to ona sprawiła, że ludzie na przystanku autobusowym patrzyli na mnie jak na...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-10
Kolejna książka Kinga pojawiła się w mojej kolekcji. Oczywiście przy okazji premiery tu i ówdzie pojawiały się dyskusje, czy autor aby nie stracił już swojego polotu i czy nowe powieści dorównują tym pierwszym, osławionym i zekranizowanym. Moim zdaniem jest to jedna z lepszych książek Kinga, jakie ostatnio wyszły.
Przede wszystkim czuć tu kingowski kimat. Pełną gębą. Na początku prostolinijna, ciepła opowiastka o spokojnych mieszkańcach prowincjonalnego miasteczka. Potem robi się coraz gęściej, mroczniej, ciężej. Atmosfera porównywalna do przedburzowego powietrza zatrzymującego się w połowie drogi do płuc. A co potem?! JEBUDU! Gromy i błyskawice. Znów cisza.
Religia jest niemalże stałym elementem prozy Kinga. Fanatycy potrafią wymyślić takie rzeczy, że meteoryt uderzający w ziemię czy jakakolwiek inna wersja końca świata to przy nich pryszcz. Jeśli się głębiej nad tym zastanowić, to jakieś 80% okropieństw, jakie człowiek wyrządził drugiemu człowiekowi było wykonywanych z imieniem boga na ustach. Różni to byli bogowie, ale zasada pozostaje ta sama. W "Przebudzeniu" też mamy fanatyka. Jego bogiem jest elektryczność.
[UWAGA MAŁY SPOJLER!]
Nietrudno się domyślić, że jeśli mamy elektryczność, to prędzej czy później będziemy mieli wskrzeszanie umarłych. W "Przebudzeniu" też mamy ten motyw, ale miał on troszkę inny cel niż u Mary Shelley. Nie chodziło o sam powrót umarłego do żywych. Tym razem wskrzeszamy, aby zerknąć na drugą stronę. Musze przyznać, że King zaskoczył mnie tym razem swoją wizją. I przeraził jednocześnie. Dobra robota!
[KONIEC SPOJLERA]
W książce bardzo wyraźnie widać wpływy innych pisarzy, których wagę King podkreśla niejednokrotnie w wywiadach, wypowiedziach, wstępach i posłowiach swych powieści. Bez trudu znajdziemy Poego, Mary Shelley czy Lovecrafta. Moim zdaniem to zaleta, ponieważ oznacza to, że Stephen pomimo licznych sukcesów ciągle uczy się od innych. Ciągle zagląda do koszyczka z inspiracjami od jego osobistych mistrzów prozy. Uważam, że jeśli przestanie to robić, przestanie się rozwijać, a co za tym idzie - jego książki już nigdy nie będą miały tego "czegoś". W "Przebudzeniu" bardzo łatwo wyczuć, że King ciągle "jara się" tematyką horroru, religii, ludzkiego umysłu, wielowarstwowości świata i względności czasu. Jaram się i ja.
Jeśli miałabym opisać dwoma słowami, o czym jest ta książka, powiedziałabym: religia i rock 'n' roll. Czy samo to nie jest już najlepszą recenzją?
Kolejna książka Kinga pojawiła się w mojej kolekcji. Oczywiście przy okazji premiery tu i ówdzie pojawiały się dyskusje, czy autor aby nie stracił już swojego polotu i czy nowe powieści dorównują tym pierwszym, osławionym i zekranizowanym. Moim zdaniem jest to jedna z lepszych książek Kinga, jakie ostatnio wyszły.
Przede wszystkim czuć tu kingowski kimat. Pełną gębą. Na...
2015-08-10
Są ludzie, którzy nigdy nie umierają. Są ludzie, którzy odkryli tajemnicę nieśmiertelności. Są ludzie, którzy potrafią sprawić, że będą żyć wiecznie. I wcale nie chodzi tu o pomnik ze spiżu.
W Palahniuku zakochałam się przy okazji lektury "Fight Clubu". Było tak jak lubię: brutalnie, brudno, boleśnie szczerze. Bezpośrednio uderzało w najczulszy punkt. Obiecałam sobie, że przeczytam wszystkie książki autora. "Rant" jest jednym z przystanków prowadzących do zamierzonego celu.
Zastanawialiście się kiedyś, jak to by było podróżować w czasie? Zmieniając przeszłość kreować swoją przyszłość na nowo? Czy zastanawialiście się kiedyś, czy wasz ojciec jest waszym prawdziwym ojcem? Owszem, macie ten sam nos, takie same oczy i w ten sam sposób drapiecie sie po tyłku, ale czy to jest wasz PRAWDZIWY ojciec? Czy jeśli założymy, że reinkarnacja istnieje, to czy jest prawdopodobieństwo, iż inkarnujemy się w samych siebie? Myśleliście kiedyś o tym? Ja też nie. Kiedy przeczytałam "Ranta" nie mogę wygonić tych myśli z głowy.
Spokoju nie daje mi też inna kwestia. Kiedy byłam mała i szłam na grzyby mama zawsze powtarzała, że jak zobaczę lisa albo jelonka, to absolutnie nie wolno mi do niego podchodzić. Jeśli zwierzak nie ucieka, może być chory. Jeśli leci mu piana z pyska to na sto procent ma wściekliznę i pod żadnym pozorem nie wolno sie do niego zbliżać! A co jeśli ja chciałabym mieć wściekliznę? A co, jeśli choroba uśpiona w Twoim ciele otwiera drzwi do nowego postrzegania, dodatkowych doznań i zmysłów? Drzwi do nowego, lepszego życia. Kuszące, prawda?
"Rant" jest, poza świetną fabułą i zaskakujacymi pomysłami, dowodem na to, że jesteśmy tacy, jakimi nas widzą inni. Nigdy nie zostaniemy zapamiętani takimi, jakimi byliśmy naprawdę. Takie zjawisko po prostu nie istnieje. "Rant" to dziwaczna biografia, złożona z wypowiedzi osób znających tytułowego bohatera. Matka, lekarz, kolega z podwórka, kochanka, zaciekły wróg, sprzedawca samochodów... To oni zbudowali mu życie na nowo, opowiadając po swojemu jego historię.
Po ukazaniu się tej książki pojawiły się głosy, że jest to "Fight Club" na kółkach. To wielkie uproszczenie, ale w pewnym sensie także prawda. Zamiast masy złaknionych krwi, siniaków i mordobicia facetów mamy tutaj całą społeczność zafascynowaną stłuczkami samochodowymi. Dostajesz cynk: tego i tego dnia, taka i taka stylizacja. Wsiadasz w samochód i jedziesz. Cisza, spokój, w półmrok. Z rzadka jakiś kot przebiegnie przez ulicę, a gdzieniegdzie w cieniu budynków przemykają ludzie, którzy nie zdążyli wyprowadzić psa przed godzina policyjną. Jednym słowem: wieje nudą. BACH! ktoś uderza w Twoje auto. I jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. I JESZCZE. Cofasz, zawracasz i spieprzasz. Po drodze widzisz samochód, zaparkowany w zacienionym miejscu. Jacyś nowożeńcy. Niewiele myśląc zaczynasz swoją szarżę. I tak do upadłego.
Palahniuk nie zawiódł mnie. Znalazłam tu wszystko, czego oczekiwałam: szybkie, zaskakujące zwroty akcji, dziwaczne, a zarazem logiczne pomysły, które wywaracają pojmowanie świata do góry nogami. Czego chcieć więcej? Więcej Palahniuka!
Są ludzie, którzy nigdy nie umierają. Są ludzie, którzy odkryli tajemnicę nieśmiertelności. Są ludzie, którzy potrafią sprawić, że będą żyć wiecznie. I wcale nie chodzi tu o pomnik ze spiżu.
W Palahniuku zakochałam się przy okazji lektury "Fight Clubu". Było tak jak lubię: brutalnie, brudno, boleśnie szczerze. Bezpośrednio uderzało w najczulszy punkt. Obiecałam sobie, że...
2015-08-10
W życiu każdego człowieka następuje dzień, w którym budzi się i znajduje obrzydliwie drogi zegarek o którym zawsze marzył. Na stole, w kopercie z jego nazwisiem. W życiu każdego człowieka nadchodzi dzień, w którym patrzy przez okno, a tam - Porshe. Z bakiem do pełna. A w kopercie z naszym nazwiskiem - kluczyki, dokumenty. Nadchodzi taki dzień, że najseksowniejsza osoba w biurze zwraca w końcu swoją uwagę w kierunku, o którym zawsze śniliśmy. Wy tak nie macie?
Opowiesć powstała w ramach projektu, w jakim Carroll wziął udział. Znani pisarze mieli napisać krótkie nowelki. "Ucząc psa czytać" wydano w Polsce ze względu na wielką popularnosć autora. Na dzień dzisiejszy oryginalna wersja językowa nie ukazała sie jeszcze w druku. Opowiada o typowym korpo-szczurku, którego życie jednego dnia wywraca się do góry nogami. W jednej sekundzie zaczynają spełniać się jego sny. Czy będąc na jego miejscu wybralibyście rzeczywistość czy życie wykreowane od początku do końca przez Was?
Mówi się, że to Carroll w pigułce. Kwintesencja jego pisarstwa. Zgadzam się i nie zgadzam jednocześnie. Owszem, znajdziemy tu wszystko, co znaleźć powinniśmy. Sny i śnienie, realizm magiczny, zaskakujące zwroty akcji, ciekawe, odrealnione postaci. Jednak nie ma tego czegoś, iskierki, która sprawia, że pochłaniasz książkę bez gryzienia. Owszem, czytało się miło, ale jeśli ktoś chce zacząć swoją przygodę z Carrollem, "Ucząc psa czytać" nie powinna być brana na pierwszy ogień. Byłaby to najprostsza droga do znudzenia i zlekceważenia innych powieści. NIE RÓBCIE TEGO W DOMU!
Właściwie podobała mi się tylko jedna rzecz. Kolejny zaskakujący pomysł na temat snu i śnienia. Chcielibyście, żeby Wasze sny mogły śpię spełniać? A moze chcielibyście żyć w krainie zbudowanej z własnych snów? Ja nie jestem do końca przekonana - mam najbardziej porąbane sny na świecie :)
W życiu każdego człowieka następuje dzień, w którym budzi się i znajduje obrzydliwie drogi zegarek o którym zawsze marzył. Na stole, w kopercie z jego nazwisiem. W życiu każdego człowieka nadchodzi dzień, w którym patrzy przez okno, a tam - Porshe. Z bakiem do pełna. A w kopercie z naszym nazwiskiem - kluczyki, dokumenty. Nadchodzi taki dzień, że najseksowniejsza osoba w...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-10
Mistrz Horroru jest od lat inspiracją dla wielu. Niejedna osoba zakochała się w gatunku za sprawą jego twórczości. Ma miliony fanów na całym świecie. A ludzie jak to ludzie - najchętniej z buciorami weszliby mu do świeżo upranej, pachnącej pościeli. Zjedliby mu śniadanie i obrabowali rodzinny album. Wszystkim tym osobom przypominam, że żadna z nich Złotowłosa i że jeśli chcą dowiedzieć się więcej o ich idolu, niech lepiej przeczytają tę książkę.
Stephen King od zawsze utrzymywał, że w jego życiu nie ma niczego nadzwyczajnego, a on sam jest takim samym szaraczkiem jak ty i ja. Z tą różnicą, że on potrafi pisać. Nie umie pojąć, dlaczego fan przeistacza się nagle w psychofana gotowego na wszystko tylko po to, aby dojeść po nim resztki. Albo uścisnąć jego dłoń. Albo zrobić sobie zdjęcie na tle bramy jego domu. Albo zobaczyć jak King wyjeżdża z posesji na zakupy. To takie fascynujące. Albo...albo... albo... Przejawy szaleństwa można mnożyć bez końca.
Prawda jest taka, że ten niezwykły człowiek jest najzwyczajniejszy na świecie. Udowadnia to Lisa Rogak, pisząc książkę dla fanów Kinga - pisarza. Fani Kinga - nadczłowieka muszą tym razem obejść się smakiem. Jeśli chesz się dowiedzieć, jakie wydarzenia z życia miały największy wpływ na jego twórczość - koniecznie sięgnij po tę książkę. Jeśli szukasz zadziwiających faktów okraszonych fotkami papparazi - wyjdź. Z drugiej strony czyż informacja, że King w wieku dwunastu lat miał prawie 190 cm wzrostu nie jest zadziwiającym faktem?
King zawsze powtarza, że nie pojmuje osób, które chcą poznać historię jego życia. Przecież jest zwykłym facetem, który realizował swoje marzenia najlepiej jak mógł. Trochę prawdy w tym jest. Co nie oznacza, że życie przeciętnego "Johna Smitha" nie może być interesujące. Ile znacie osób, które marzą o wykonywaniu innej pracy? Ile osób żyje od pierwszego do pierwszego? Ile z nich wierzy w siebie do końca i jest przekonanych o tym, że kiedyś odniesie skuces? No właśnie... To niezłomna wiara w siebie i pewność, że będzie pisać powieści grozy sprawia, że Stephen King przestaje być zwykłym. Już jako dziecko wiedział, że opowieści grozy to będzie jego chleb powszedni. "Będę pisać!" - postanowił kilkulatek. I tak zrobił. Przekonanie o własnym talencie i upór w dążeniu do celu to podstawowe narzędzia dzieki którym King jest dzisiaj tam, gdzie jest. Dziś, jako jeden z najbogatszych pisarzy świata nadal boi się latać. Nadal boi się węży, deformacji, gąbczastych przedmiotów, psychoterapii... Nadal pozostaje po prostu Stevem - kochającym mężem, fanem Red Soxów i najzagorzalszym fanem sceny grozy.
Każdy, kto czytał jego książki i ma co najmniej mgliste pojęcie o tym, jak wyglądało jego życie bez trudu zauważy wątki autobiograficzne w jego twórczości. Alkoholizm, porzucenie przez ojca, odrzucenie przez rówieśników, dotkliwa bieda i wieczne przeprowadzki nie mogły przejść bez echa. I właśnie pod takim kątem Lisa Rogak przedstwaia życie i czasy Stephena Kinga. Co się działo, kiedy przestał pić? Co się działo, kiedy padł ofiarą słynnego wypadku? Co się stało, kiedy zekranizowano "Lśnienie"? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań szukajcie w książce Rogak.
Ta nieautoryzowana biografia to kolejna opowieść o amerykańskim śnie. Tym razem dobra.
Mistrz Horroru jest od lat inspiracją dla wielu. Niejedna osoba zakochała się w gatunku za sprawą jego twórczości. Ma miliony fanów na całym świecie. A ludzie jak to ludzie - najchętniej z buciorami weszliby mu do świeżo upranej, pachnącej pościeli. Zjedliby mu śniadanie i obrabowali rodzinny album. Wszystkim tym osobom przypominam, że żadna z nich Złotowłosa i że jeśli...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-10
Podczas recenzji książki "Wśród swoich" zapewniałam, że sięgnę po inne powieści Amosa Oza. A musicie wiedzieć, że ja zawsze dotrzymuję obietnic. Oto jest! Tak samo dobra jak poprzednia? A może zupełna klapa?
Przede wszystkim podoba mi się sposób w jaki autor "ugryzł" temat. W to, że wszyscy znają postać tytułową nie wątpię. Natomiast to, że postrzegają ją tak samo, jak przedstawia to Oz jest raczej nieprawdopodobne. Otóż główny bohater książki, student piszący na temat Judasza pracę magisterska przekonuje, że to właśnie Judasz był najwierniejszym towarzyszem Jezusa. Że bez niego nie byłoby chrześcijaństwa. I że nienawiść do niego jest co najmniej hipokryzją. Do mnie przytaczane argumenty docierały w stu procentach i zgadzam się z tezą całkowicie. Może dlatego, że już od dawna mam podobne zdanie na ten temat? Niemniej jednak, nawet osoby które zupełnie inaczej postrzegają ten temat znajdą tu wiele ciekawych tez, stwierdzeń, analiz, filozoficznych rozważań. A może przede wszystim one?
Fabuła, podobnie jak to było w przypadku "Wśród swoich", jest bardzo prosta, bo nie ona gra tu pierwsze skrzypce. Jest tylko płótnem malarskim, podłożem do zbudowania myśli i przedstawienia jej czytelnikowi. A ten nie ma łatwo - Amos Oz naprawdę zmusza do myślenia. Wzrok raz po raz wędruje z kartki na ścianę lub za okno. Nie ze znużenia, lecz raczej bezwiednie, w filozoficznej zadumie. Przygotujcie się na długie rozmowy o chrześcijaństwie. Szczególnie przed snem, kiedy wszystkie światła już zgasną. Do tego należy dodać bardzo ciekawe dywagacje na temat państwa żydowskiego. Ale jakoś temat Judasza przyćmił mi wszystkie inne. Chyba będę musiała przeczytać książkę jeszcze raz :)
Pomimo, że "Judasza" oceniam bardzo dobrze, to nie jestem przekonana, czy jeśli byłaby to moja pierwsza książka tego autora, to byłabym zachwycona tak jak byłam zachwycona lekturą "Wśród swoich". Może dlatego, że życiowe, wewnętrzne rozterki wspomnianego zbiorku opowiadań są mi zdecydowanie bliższe niż tematy około religijne? Nadal czyta się go jednym tchem i naprawdę jest to kawał dobrej, niegłupiej literatury. Nadal można wracać do niej kilkakrotnie i odkrywać coraz to nowe rzeczy. Mimo wszystko nie polecam tej książki na pierwszy ogień.
Podczas recenzji książki "Wśród swoich" zapewniałam, że sięgnę po inne powieści Amosa Oza. A musicie wiedzieć, że ja zawsze dotrzymuję obietnic. Oto jest! Tak samo dobra jak poprzednia? A może zupełna klapa?
Przede wszystkim podoba mi się sposób w jaki autor "ugryzł" temat. W to, że wszyscy znają postać tytułową nie wątpię. Natomiast to, że postrzegają ją tak samo, jak...
2015-02-08
Nie raz i nie dwa zastanawiałam się, co pisarze robią ze swoim talentem przed napisaniem książki, która odnosi wielki sukces i sprawia, że nazwisko autora wędruje po różnych krajach. Czy jako dzieci też mieli lekkie pióro i niewyczerpaną wyobraźnię? Czy pisali do szuflady odkąd nauczyli się trzymać długopis w ręku? Czy pewnego wyjątkowo szarego dnia pomyśleli, że napisanie opowiadania byłoby fajnym sposobem na zabicie nudy?
Bardzo lubię Pratchetta, pomimo, że odkryłam go dość niedawno. Jego niebanalne poczucie humoru i lekkie pióro uważam za największe zalety. Założę się, że ma w domu całą beczkę pomysłów, bo w każdej książce dosłownie bombarduje nimi czytelnika. Okazuje się, ze jako dziecku też niczego mu nie brakowało, a dowodem na to jest zbiór opowiadań "Smoki na zamku Ukruszon".
Opowiadania powstały, kiedy Pratchett był dzieckiem, dlatego nie powinna dziwić grupa docelowa odbiorców. Teksty są podane właściwie w pierwotnej formie, zedytowane jedynie przez autora. Nie zmieniał ani treści, nie dodawał ani nie odejmował wątków - wygładził jedynie to i owo, aby całość była przystępniejsza, z rękami i nogami na właściwym miejscu. Pomimo, że książka jest dedykowana młodszym czytelnikom (na moje oko 10-12 latkom) dorosły fan twórczości autora również może po nią sięgnąć bez obaw o poziom swojego IQ. Ale jeśli nie jesteś Pratchettowym fanatykiem - odpuść sobie. Pomimo wszystkich zalet, które za chwilę zacznę wyliczać, książka jest ewidentnie skierowana do dzieciaków. Nie jest głupia ani infantylna, ale po prostu już od dawna nie znajduję się w grupie docelowej i nie do końca potrafię wczuć się w klimat. Co nie zmienia faktu, że z przyjemnością przeczytałabym te opowiadania jakiemuś siostrzeńcowi czy bratanicy.
To, co mnie zaskoczyło najbardziej, to niezwykła wyobraźnia pisarza. Ja nie byłabym w stanie wymyślić tylu oryginalnych nazw własnych nawet teraz, kiedy coraz wyraźniej czuję cuchnący oddech 30-tki na karku. Ciekawe, niepowtarzalne postaci, zaskakujące przygody, dość wartka akcja... Na pewno z angielskiego w szkole mały Terry zgarniał same szóstki!
Rzucając okiem na okładkę nietrudno odgadnąć, że oprawa graficzna jest po prostu cudowna. Co prawda w środku ilustracje są czarno-białe, ale to w żadnym stopniu nie ujmuje im uroku. Umilanie lektury na najwyższym poziomie.
Nie raz i nie dwa zastanawiałam się, co pisarze robią ze swoim talentem przed napisaniem książki, która odnosi wielki sukces i sprawia, że nazwisko autora wędruje po różnych krajach. Czy jako dzieci też mieli lekkie pióro i niewyczerpaną wyobraźnię? Czy pisali do szuflady odkąd nauczyli się trzymać długopis w ręku? Czy pewnego wyjątkowo szarego dnia pomyśleli, że napisanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-01
Podobno uśmiechem można wiele zdziałać. Poczciwość, dobre serce i pogoda ducha to cechy, które zapewnią nam dobrą karmę na całe życie. Dodając do tego chociaż szczyptę pomysłowości i zaradności możemy być pewni, że przetrwamy każdy kryzys. Nawet jeśli medycznie stwierdzono, że jesteśmy skończonymi idiotami.
Kim jest wojak Szwejk? Jest każdym, kto potrafi dostrzec bezsens wojny. Poczciwiec, którego spokojną egzystencję przerywa wybuch II wojny światowej. Nie ma lekko, trzeba iść na front i z pieśnią na ustach zginąć za Najjaśniejszego Pana. Na szczęście Józef nie jest nowicjuszem - jedną wojnę ma już za sobą. Najważniejsza rzecz, jaką na niej zdobył to pismo zaświadczające, że jest jedną z najgłupszych istot ludzkich jakie chodzą po ziemi. Paradoksalnie ten idiotyzm i mrugające oczka tęskniące za rozumem pomagają Szwejkowi wybrnąć z najbardziej skomplikowanych sytuacji. Chyba nie muszę dodawać, że te same cechy wcześniej sprawy poplątały? Jak to możliwe, że akurat ta cecha okazuje się tak pomocna?
Znacie to uczucie, kiedy ktoś ciągle zawraca wam gitarę, kiedy ktoś was tak wnerwia, że nie możecie na niego patrzeć, a kiedy spotykacie go na ulicy przechodzicie na drugą stronę? Znacie to uczucie, kiedy ktoś gada i gada, i gada? I gada? Do tego bez ładu i składu, odpowiadając na najprostsze pytanie przez pół godziny. Tak, to jest właśnie to uczucie, kiedy zamiast zmyć takiemu delikwentowi głowę kopiecie go w tyłek i machacie ręką. Niech już sobie idzie, niech już nastanie święty, błogi spokój. I tak właśnie Szwejk przetrwał wojnę. Genialny pomysł idioty.
Czy aby na pewno? Niby wioskowy głupek, niby wesołek z milionami historii w rękawie na każdą okazję, wszystkie z innej parafii. A jak wygląda rzeczywistość? Czy aby na pewno ten pocieszny człowieczek jest tym, za kogo się go uważa? Czy może raczej geniuszem, z niesamowicie rozwiniętą inteligencją społeczną, szyją, która kręci głową tak, jak jej się żywnie podoba? To niesprawiedliwe, że ja próbuję znaleźć na to sposób od prawie 27 lat, a taki Józef Szwejk robi "pstryk!" i gotowe.
Ciekawa jest również historia samej powieści. Po pierwsze: nigdy nie została ukończona, ponieważ Haszkowi się zmarło. Ktoś inny postanowił przygody wojaka dopowiedzieć, ale wiadomo, jak to jest, kiedy zakładamy cudze spodnie. Nigdy nie dorównamy oryginałowi, a tym bardziej nigdy go nie zastąpimy. Dlatego uważam "Przygody dobrego wojaka Szwejka" za powieść niedokończoną. Trochę szkoda, bo naprawdę jest to książka niebanalna. Słyszałam nawet porównania do "Paragrafu 22", ale nie do końca się z tym zgodzę.
Przyznaję, że postawiłabym te dwie książki na jednej półce, jednak uważam "Paragraf 22" za dzieło szczebelek wyżej. Przyczyną jest kilka drobniutkich wad "wojaka Szwejka". Czasami szczegóły decydują o wygranej. Jakie to wady? Przede wszystkim to, że niektóre postaci zbyt długo funkcjonowały w opowieści. Pojawia się nowy bohater, wnosi ze sobą sporą dawkę absurdu, doprawiając to całe jednogarnkowe danie po swojemu i.. nie znika. A powinien, bo żart powtarzany w nieskończoność przestaje być śmieszny, stając się męczący. Na szczęście nie było takich przypadków dużo. Dużym plusem powieści jest też język - dużo łatwiej się czytało, niż "Paragraf 22", jednak tematyka pozostała równie poważna. Wojna to nic śmiesznego. Co nie znaczy, że podchodząc do niej z uśmiechem będzie łatwiejsza do strawienia.
Kolejna ciekawostka jest taka, że najprawdopodobniej większość absurdalnych historii opowiedzianych przez Szwejka jest opowieściami autentycznymi, niejednokrotnie zasłyszanymi przez autora przy kuflu czeskiego piwa. Postaci też mają swoje pierwowzory w prawdziwym życiu. Dzięki temu całość zyskuje ten specyficzny smaczek, którego każdy książkowy smakosz szuka.
"Przygody dobrego wojaka Szwejka" warto znać. Absurdalność wojny w czystej formie. Nie szkodzi, że jest to historia bez zakończenia.
Podobno uśmiechem można wiele zdziałać. Poczciwość, dobre serce i pogoda ducha to cechy, które zapewnią nam dobrą karmę na całe życie. Dodając do tego chociaż szczyptę pomysłowości i zaradności możemy być pewni, że przetrwamy każdy kryzys. Nawet jeśli medycznie stwierdzono, że jesteśmy skończonymi idiotami.
Kim jest wojak Szwejk? Jest każdym, kto potrafi dostrzec bezsens...
2014-11-14
Zawsze chciałam mieć hodowlę rasowych psów. Miałam ogromne podwórko, gdzie było wystarczająco dużo miejsca na boksy odpowiedniej wielkości, żeby się zwierzaki mogły wylatać. Do tego kawał pola, żeby sierściuchy miały ułudę wolności. Duży dom, w którym mogłabym przyjmować gości zainteresowanych kupnem rasowca. Tylko czysta krew, dokładna selekcja rodziców i odpowiednia tresura zapewni sukces. Hitler myślał podobnie i założył hodowlę czystych rasowo dzieci. Śmiało, pan sobie pomaca, pan sobie wybierze.
O Lebensbornie nie wiedziałam nic. Nie miałam nawet pojęcia o jego istnieniu. Byłoby mi wstyd, gdyby nie fakt, że nawet dzieci Lebensbornu o tym nie wiedziały. Temat jest osnuty mgłą tajemnicy, która dopiero teraz, po wielu latach, zaczyna powoli opadać. Jeśli bardzo chcemy, możemy znaleźć kilka legend o tej instytucji. Podobno mieszkały tam kobiety, które były typowymi maciorami, rodzącymi jedno dziecko z drugim. Podobno naziści przychodzili tam, aby zapłodnić jedną, drugą, dziesiątą maciorę i odchodzili, nigdy więcej nie widząc ani kobiety ani jej dziecka. Matki oddawały noworodki od razu, bez żalu. Przecież trzeba urodzić kolejne dziecko. Ku chwale Rzeszy. Heil!
To wszystko jest oczywiście nieprawdą, jednak taki obraz Lebensbornu pokutował w czasie wojny i utrzymywał się po jej zakończeniu. Na szczęście nie była to fabryka dzieci. Różowo niestety również nie było. Polityka III Rzeszy rzeczywiście kładła duży nacisk na jak najczystszy rasowo rozwój społeczeństwa. Nie wystarczy zabić wszystkich podludzi, należy również zwiększyć przewagę rasy panów. Dlatego propagowano nieślubne dzieci, ku chwale i dla Rzeszy. Szkoda, że społecznie dziecko poza małżeńskie czy panny z brzuchem nadal były piętnowane, niejednokrotnie wypędzane przez rodzinę, ogólnie skreślone i na przegranej pozycji. Tu z pomocą przychodził Lebensborn, gdzie można było urodzić w tajemnicy, możne nawet dostać pracę, lub po prostu zostawić dziecko i wrócić w rodzinne strony, gdzie nikt nigdy nie dowie się, co tak naprawdę się wydarzyło.
Dzieci urodzone w Lebensbornie nie miały metryk ani właściwie żadnych innych dokumentów tożsamości. Jak nietrudno się domyślić w późniejszym, dorosłym życiu stanowiło to niemałą przeszkodę. Niektóre z nich adoptowano i oddawano Lebensbornowi na przemian, niektóre czekały długo, a inne od razu znajdowały nowe rodziny. I właśnie o tych dzieciach jest książka. O ich poszukiwaniu korzeni, własnej tożsamości. Dwadzieścia historii zupełnie różnych, ale ze wspólnym mianownikiem. Piętnem, które nie pozwala normalnie żyć. Mijają kolejne lata, a Ty wiesz, że coś jest nie tak. Że ta układanka nie ma sensu, że ktoś oszukiwał rozdając karty. I nagle, w wieku pięćdziesięciu, sześćdziesięciu lat dowiadujesz się, że Twoi rodzice nie są Twoimi rodzicami. Że tak naprawę Twoje imię nie jest Twoim, że gdzieś tam masz rodzeństwo, które nawet nie wie o Twoim istnieniu. Nie masz rodziny, adresu, historii, imienia. Zaczynasz rozumieć, dlaczego do dziś boisz się ciemności, dlaczego przełączasz kanał, kiedy w telewizji pokazują wojskową defiladę i stukające o bruk oficerskie buty. Zaczynasz rozumieć, czemu później niż inne dzieci zacząłeś mówić, siedzieć, chodzić. Nagle, po pięćdziesięciu latach budzisz się z letargu, z koszmaru, w którym wszyscy milczą. Na jawie wreszcie zaczynają mówić. Nareszcie poznajesz siebie. Na nowo i naprawdę.
Recenzja tej książki nie jest do końca możliwa. Dlaczego? Bo nie sposób w kilku akapitach powiedzieć, o czym jest, co to takiego ten Lebensborn i jakie uczucia pojawiają się w trakcie lektury. Jedno jest pewne. Ta książka to solidny zastrzyk wiedzy historycznej. Czarna plama w Twoim wykształceniu. I z pewnością, tak jak dzieci Lebensbornu, będziesz chciał dowiedzieć się więcej.
Zawsze chciałam mieć hodowlę rasowych psów. Miałam ogromne podwórko, gdzie było wystarczająco dużo miejsca na boksy odpowiedniej wielkości, żeby się zwierzaki mogły wylatać. Do tego kawał pola, żeby sierściuchy miały ułudę wolności. Duży dom, w którym mogłabym przyjmować gości zainteresowanych kupnem rasowca. Tylko czysta krew, dokładna selekcja rodziców i odpowiednia...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-08
Kolejna zmarszczka na gładkiej jak pupa niemowlęcia twarzy może przyprawić o zawał. Albo przynajmniej o wrzody żołądka i sraczkę. Kleopatra kąpała się w mleku, azjatycka cudowna maseczka z guano jest znana na całym świecie. Potem nastały czasy operacji plastycznych i Photoshopa. Elżbieta Batorówna zawstydziła wszystkich.
Legenda mówi, że aby zachować wieczną młodość kąpała się w krwi dziewic. Musiała się skubana nieźle naszukać. Albo była strasznie gruba i poziom krwi w wannie podnosił się bardzo szybko, zatem było nieco ekonomiczniej. :) Fakt jest taki, że nie bez powodu zasłynęła jako Krwawa Hrabina i to stanowi inspirację dla wielu twórców różnych maści. "Pani na Czachticach" jest jednym z owoców tej inspiracji. Zainteresowanych grzebaniem odsyłam do książek historycznych na temat Batorówny. Może spotkamy się w bibliotece.
Wiele osób wypowiada się bardzo krytycznie na temat tej książki. Niektórzy narzekają, że było za mało scen tortur, niektórym nie odpowiada język powieści, inni skarżą się, że sama opowieść ich nie wciągnęła. Może ziarno prawdy w niektórych z tych wypowiedzi gdzieś tam jest. Mi się tę książkę bardzo dobrze czytało, język bynajmniej nie przeszkadzał, a krwi wystarczało (chociaż oczywiście latających wnętrzności nigdy za dużo). "Pani na Czachticach" to żywa, pełna akcji powieść przygodowa z elementami opartymi na faktach. Powieścią historyczną bym jej jednak nie nazwała.
Ci, którzy szukają opowieści umieszczonej w lochach, salach tortur, niekończących się krętych korytarzach oświetlonych jedynie wątłym światłem pochodni nie będą do końca zadowoleni. Oczywiście wszystko co wymieniłam przed chwilą znajdziemy w tej książce. Ale nie jest to jedyne miejsce akcji. I bardzo dobrze, bo dzięki temu mamy okazję poznać węgierskich zbójników. Tak, tak, Janosik nie był jedyny! Sceny z ich udziałem należały do moich ulubionych. Niejednokrotnie śmiałam się w głos. Któryś z internetowych recenzentów napisał, że co to za zbójnicy, którzy zabierają bogatym a dają biednym? Co to za zbójnik, który jest dobrym człowiekiem? A ja wam powiem, że właśnie tak powinno być. Janosika kochacie, a Andrzej Drozda krytykujecie. Nieładnie...
Nie jest to książka bez wad. Podstawową są czarno-białe postacie. Jeśli ktoś jest typem spod ciemnej gwiazdy jest nim od początku do końca. Jeśli ktoś jeździ na białym rumaku to nawet majtki zawsze ma bez skazy. Żadnych odcieni szarości lub brązu. Ale, o dziwo, nie przeszkadzało mi to. Całość jest utrzymana we wspomnianym przygodowym klimacie a'la przygody Tomka z książek Szklarskiego. Więc wszystko trzyma się kupy, nawet charaktery 2D.
Polecam "Panią na Czachticach" wszystkim, którzy szukają miłej odskoczni od tego, co czytają na co dzień, jak również tym, którym postać Krwawej Hrabiny jest obca - to świetny sposób, żeby nabrać ochoty do dalszych poszukiwań.
Kolejna zmarszczka na gładkiej jak pupa niemowlęcia twarzy może przyprawić o zawał. Albo przynajmniej o wrzody żołądka i sraczkę. Kleopatra kąpała się w mleku, azjatycka cudowna maseczka z guano jest znana na całym świecie. Potem nastały czasy operacji plastycznych i Photoshopa. Elżbieta Batorówna zawstydziła wszystkich.
Legenda mówi, że aby zachować wieczną młodość...
2014-10-20
Akcja mknie, jak ślimak ze sraczką. Postaci tyle, co kot napłakał. Za to łzy leją się strumieniami przy akompaniamencie zgrzytu zębów. Do tego zero fikcji, praktycznie pół książki to suche fakty. Wierzcie mi, tę książkę czyta się świetnie nie pomimo, ale właśnie z powodów wymienionych wyżej.
Książka jest nie tyle oparta na faktach, co jest jednym, wielkim, strojącym na półce faktem. Opowiada o śmierci córki Whartona, jej męża i małej córeczki, którzy zginęli w wypadku samochodowym. Dym z wypalanych pól ograniczył widoczność do tego stopnia, że samochód wesołej dotąd rodzinki został zmiażdżony pomiędzy dwiema ciężarówkami. Książka podzielona została na dwie części, gdzie pierwsza z nich to przedstawienie bohaterów i ich śmierć. Druga natomiast to przeżycia samego Whartona oraz jego walka o zakaz wypalania pól i użeranie się z amerykańskim prawem. I choćby nie wiem ile osób zarzucało, że ta ostatnia część ciągnie się w nieskończoność, to właśnie ona jest esencją, książkowym espresso tej opowieści. To nie jest książka dla tych, którzy chodzą do kina na wybuchy i gładkie buzie, po których spływają wypielęgnowane łzy. To historia dla tych, którzy idą na przegadany dramat bez akcji.
Nie wiem, czego oczekiwano, zarzucając autorowi zbytnią powściągliwość - zdjęć załamanego ojca i dziadka? A może dołączonej płytki z nagraniem pogrzebu? Najlepiej, żeby przy wznowieniach dołączyli jakąś aplikację na Smartfona, z której dostajemy punkty za miażdżenie ciężarówką samochodów osobowych. Taki nowszy Carmageddon. Moim zdaniem emocji jest tu aż nadto - samo to, że walka z prawnikami trwała całe lata jest świetnym dowodem na to, jak bardzo Wharton przeżył tę tragedię. Kto przy zdrowych zmysłach walczyłby z Cyklopem, mając w ręku tylko procę? Książka jest nasączona emocjami, ale (na szczęście) nie jest ckliwa ani infantylna. Tylko totalny imbecyl empatyczny nie byłby w stanie tego dostrzec.
Paradoksalnie, moją uwagę przykuła nie sama śmierć. Może dlatego, że Wharton napisał o niej tak wiele, że nie musiał tego robić po raz kolejny, żeby oddać tragizm sytuacji. Tu istota problemu zawarta jest w walce z prawem. Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o dolary. Czemu nie zakazano tak niebezpiecznego dla kierowców wypalania pól? Mamona. Czemu nie chciano przedłużających się procesów w związku z owym nieszczęsnym karambolem? Kapucha. Czemu namawiano wszystkich uczestników zdarzenia do wycofania pozwów i przyjęcia tak żałosnej rekompensaty, że nie starczyłoby na tygodniowe zakupy w Biedronce? Piniondz, panie, piniondz! To jest w tej historii najstraszniejsze. Nie śmierć, nie luka, która pojawiła się w życiu Whartona, nie osierocone dziecko. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ludzie, którym los dał magiczną różdżkę, za pomocą której mogliby wszystko zmienić, zamiast w ręku trzymają ją w dupie. Bo obiema dłońmi łatwiej zgarniać złoto.
Akcja mknie, jak ślimak ze sraczką. Postaci tyle, co kot napłakał. Za to łzy leją się strumieniami przy akompaniamencie zgrzytu zębów. Do tego zero fikcji, praktycznie pół książki to suche fakty. Wierzcie mi, tę książkę czyta się świetnie nie pomimo, ale właśnie z powodów wymienionych wyżej.
Książka jest nie tyle oparta na faktach, co jest jednym, wielkim, strojącym na...
2014-10-14
O bezludnych wyspach napisano już "tysionc pińćset" książek. Gorące słońce, piasek parzący w gołe stopy, orientalna flora i fauna, skóra schodząca z opalonych pleców... Albo drinki z palemką i pół nagie Malezyjki zaspokajające każdą zachciankę. Niepotrzebne skreślić. Nie raz, ani nie dwa, ba, nawet nie trzy razy marzyłam o tym, żeby znaleźć się w takim miejscu. Bez pędu, wszechogarniającej konsumpcji, tam, gdzie nie będę czuła żadnej presji społecznej, przygniatającej jak głaz Syzyfa. Właśnie dlatego uwielbiam książki o bezludziach.
Co to jest, do jasnej ciasnej, ten cały Władca Much? Niby coś tam świta, że dzieci, że przemoc i.... to by było na tyle. A, i film też był. Zatem pozwolę sobie, jako, że i mnie oświeciło, dokonać ostatecznego unicestwienia Waszej niewiedzy. Ostrzegam, będzie drastycznie i bez patyczkowania. Władca Much to nie to co myślicie, czopki i mondzioły:
Władca Much to dokładnie to, co widzicie na okładce książki. Nie, nie ocipiałam jeszcze do reszty - przysięgam na katar Konieczki, że to prawda! Chcecie konkretów? Władca Much to narodziny zła. Czyściusieńkiego, jak najlepsza koka. Kiełkującego powoli, acz konsekwentnie, rozpieprzając systemy wartości, smażąc na wolnym ogniu sumienie, żeby je zeżreć jak skwarkę na kopytkach. Mlask językiem i po sprawie.
Z katastrofy samolotowej ocalały tylko dzieci. Sami chłopcy - nie pytajcie dlaczego. Pewnie gdyby były z nimi dziewczynki sytuacja nie byłaby tak beznadziejna... Jak nietrudno się domyślić zaczynają urządzać świat po swojemu - bez dorosłych, ich zakazów, nakazów i całego tego szajsu. Niby nic, niepozorna, prosta jak drut fabuła. Ale w tym szaleństwie jest metoda - na jednolitym, nieskomplikowanym tle jaskrawiej widać degenerację, totalną degrengoladę, zepsucie do szpiku kości. Kogo? Ślicznych, grzecznych dzieciaczków!
Nie lubię dzieci. Dlatego nie dziwi mnie, że są często wykorzystywane jako główny motyw horroru. Są wredne, wyrachowane, cwane i podłe. Nie wierzycie? Poobserwujcie dzieci na placu zabaw. Nie interweniujcie, jak zaczną śmiać się z jakiegoś żałosnego zezowatego okularnika z odstającymi uszami, któremu właśnie wypadła jedynka. Niemniej jednak w kulturze dzieci uważane są za istoty czyste i niewinne. To dlatego horrory z dziećmi w rolach opętanych ("Omen"), czy po prostu złych ("Dzieci kukurydzy") odnoszą tak wielkie sukcesy. To przełamanie głęboko zakorzenionego obrazu dziecka przyprawia o dreszcze. U Goldinga świat dorosłych nie niszczy dziecięcej niewinności. To niedojrzałość budzi uśpione demony.
Zagadnienie zła to tylko jeden z wielu elementów książki. Mamy tu wiarę,władzę, tzw. "życie w stadzie", wartości i tak dalej, i dalej, i dalej. Jeśli mam być szczera, to nie rozumiem, czemu tej książki nie ma w kanonie lektur szkolnych. A może to i dobrze? Wtedy nikt by jej nie przeczytał.
O bezludnych wyspach napisano już "tysionc pińćset" książek. Gorące słońce, piasek parzący w gołe stopy, orientalna flora i fauna, skóra schodząca z opalonych pleców... Albo drinki z palemką i pół nagie Malezyjki zaspokajające każdą zachciankę. Niepotrzebne skreślić. Nie raz, ani nie dwa, ba, nawet nie trzy razy marzyłam o tym, żeby znaleźć się w takim miejscu. Bez pędu,...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-11
Artur Andrus już gościł na tym blogu. Jednak tym razem nie występuje w duecie, lecz solo. Musze przyznać, że nie wychodzi mu to wcale gorzej.
Książkę można czytać dwojako. Można połknąć w całości, mlasnąć jęzorem i odstawić na półkę. Wersja druga to powolne delektowanie się każdym z tekstów, rozsmakowywanie się w przyprawach, rozsądnie dawkowanych przez Andrusa. Wyraźnie czuć tu pikantny smak gier słownych, intensywną słodycz rymowanek, a ponad tym wszystkim unosi się ostry zapach dobrego smaku i poczucia humoru. Jeśli dobrze nadstawimy ucha usłyszymy ledwie uchwytną melodię "Jadłem w spale spałem w Pile... Artur Andrus tym razem nie odda fartucha!
Jeśli jesteście fanami Andrusa, koniecznie przeczytajcie tę książkę. Jeśli jesteście zagorzałymi fanami Andrusa - koniecznie przekartkujcie tę książkę, bo na pewno wiele rzeczy już znacie z jego bloga. Ale czy to ważne? Nie ma to jak poczuć książkę w dłoni, powąchać kartki, powoli przewracać stronę za stroną, wracać do ulubionych fragmentów jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze... To jest to, co tygryski lubią najbardziej!
Nie ma się chyba co rozpisywać. Książka jest przyjemna i łatwa w obsłudze. Dużo humoru typowego dla autora. Wiele aluzji, rymów, piosenek - tych bardziej i mniej znanych. Świetna rzecz na wakacje, podróż, czy też posiadówki w Świątyni Dumania. To ostatnie zastosowanie zawdzięczamy krótkim rozdziałom, idealnym na jedno posiedzenie. Z powodzeniem można ją również zawinąć w papier i podarować w prezencie.
Jeszcze jedno. Książka mieści się do torebki. A jak się nie chce wejść, to łatwo ją zgiąć. Wtedy się zmieści.
Artur Andrus już gościł na tym blogu. Jednak tym razem nie występuje w duecie, lecz solo. Musze przyznać, że nie wychodzi mu to wcale gorzej.
Książkę można czytać dwojako. Można połknąć w całości, mlasnąć jęzorem i odstawić na półkę. Wersja druga to powolne delektowanie się każdym z tekstów, rozsmakowywanie się w przyprawach, rozsądnie dawkowanych przez Andrusa. Wyraźnie...
2014-10-11
Artur Andrus już gościł na tym blogu. Jednak tym razem nie występuje w duecie, lecz solo. Musze przyznać, że nie wychodzi mu to wcale gorzej.
Książkę można czytać dwojako. Można połknąć w całości, mlasnąć jęzorem i odstawić na półkę. Wersja druga to powolne delektowanie się każdym z tekstów, rozsmakowywanie się w przyprawach, rozsądnie dawkowanych przez Andrusa. Wyraźnie czuć tu pikantny smak gier słownych, intensywną słodycz rymowanek, a ponad tym wszystkim unosi się ostry zapach dobrego smaku i poczucia humoru. Jeśli dobrze nadstawimy ucha usłyszymy ledwie uchwytną melodię "Jadłem w spale spałem w Pile... Artur Andrus tym razem nie odda fartucha!
Jeśli jesteście fanami Andrusa, koniecznie przeczytajcie tę książkę. Jeśli jesteście zagorzałymi fanami Andrusa - koniecznie przekartkujcie tę książkę, bo na pewno wiele rzeczy już znacie z jego bloga. Ale czy to ważne? Nie ma to jak poczuć książkę w dłoni, powąchać kartki, powoli przewracać stronę za stroną, wracać do ulubionych fragmentów jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze... To jest to, co tygryski lubią najbardziej!
Nie ma się chyba co rozpisywać. Książka jest przyjemna i łatwa w obsłudze. Dużo humoru typowego dla autora. Wiele aluzji, rymów, piosenek - tych bardziej i mniej znanych. Świetna rzecz na wakacje, podróż, czy też posiadówki w Świątyni Dumania. To ostatnie zastosowanie zawdzięczamy krótkim rozdziałom, idealnym na jedno posiedzenie. Z powodzeniem można ją również zawinąć w papier i podarować w prezencie.
Jeszcze jedno. Książka mieści się do torebki. A jak się nie chce wejść, to łatwo ją zgiąć. Wtedy się zmieści.
Artur Andrus już gościł na tym blogu. Jednak tym razem nie występuje w duecie, lecz solo. Musze przyznać, że nie wychodzi mu to wcale gorzej.
Książkę można czytać dwojako. Można połknąć w całości, mlasnąć jęzorem i odstawić na półkę. Wersja druga to powolne delektowanie się każdym z tekstów, rozsmakowywanie się w przyprawach, rozsądnie dawkowanych przez Andrusa. Wyraźnie...
2014-10-11
Wchodzisz do Empiku i widzisz książki, poutykane między planszówki a materiały biurowe. Zaczynasz grzebać a tam same "hiciory": "Szmaragdowa tablica", "Noc Wilka"... Jeśli zakopiesz się głębiej znajdziesz w końcu coś na poziomie. Więcej! Masz pewność, że jeśli będziesz szperać wyjątkowo dokładnie znajdziesz prawdziwe perełki, może "Starą Słaboniową"? Mości panowie, powiadam wam, że to gra warta świeczki. Niestety, coraz częściej po prawdziwą ponadczasową literaturę musimy udać się do antykwariatu. Nie wiadomo czemu właściciele księgarni, tych większych i mniejszych uważają, że po klasykę nie sięga już nikt.
Co jest wyznacznikiem porządnej literatury? Kto jest najlepszym recenzentem? Portale czytelnicze? Blogi? Profesjonalni krytycy literaccy? Kasia Cichopek? Żadne z powyższych, droga gawiedzi. Otóż jest nim Czas. Owszem, nie wszystko, co wartościowe otrzymało zaszczytne miano klasyki, ale, słowo wieśniaka, jeszcze nie spotkałam się ze słabą literaturą z tej półki. No, może poza "Szatańskimi wersetami". Panie i panowie, czytajcie klasykę, albowiem nader smaczny jest to owoc.
"Trzej muszkieterowie" to powieść, do której zabierałam się latami. Dlaczego? Sama nie wiem - tyle innych książek wpadało mi w ręce, a ci poczciwcy ciągle trzymali dystans. Pamiętam, że jeszcze w podstawówce, chyba w 5 klasie, czytałam "Hrabiego Monte Christo", którym zachwycam się do dziś. Jest też na niekończącej się liście "przeczytać jeszcze raz". Dlatego bardzo, ale to bardzo chciałam przeczytać "Trzech muszkieterów". Wiem, że niektórzy są zrażeni przez różne adaptacje filmowe, ja na szczęście oglądałam tylko tę najstarszą i to lata świetlne temu. Teraz mogę oglądać wszystko - nawet najgorszy film o muszkieterach nie zepsuje tego, co zbudowała książka.
Obawiam się, że jest to jedna z tych historii, której nikt nie czytał, a każdemu wydaje się, że ją zna. Coś jak "Frankenstein". Atos, Portos, Aramis i d'Artagnan to chwaty, jakich mało. Oddani królowej, strzegący jej honoru i interesów państwa jak oka w głowie. Powszechnie uważa się, że to mężowie bez skazy, czyści jak łza lub rasa aryjska. A ja Wam powiem, że nie do końca tak jest. I że to bardzo dobrze. Andrzej Zaucha śpiewał kiedyś o pewnej grupce bohaterskich przyjaciół. Myślę, że piosenka pasuje idealnie. Wystarczy zmienić nazwy własne.
Gumisie harcują, po lesie szarżują,
wszędzie dziś słychać donośny ich śmiech,
zawsze zwycięskie, waleczne, rycerskie,
każda przygoda zapiera nam dech.
Ale jak to? Ano tak to. Muszkieterowie to zuchy na schwał, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Czy zastanawialiście się kiedyś, co robią kiedy nie bronią honoru niewiast i nie strzegą granic państwa? Piją, jedzą, grają w kości i odwiedzają zamtuzy. Kiedy kończą się pieniądze biegną do kochanek, żeby wykorzystując urok osobisty i słabość płci pięknej pozyskać środki na wystawne obiadki. Albo wpraszają się do wszystkich znajomych po kolei, bezwstydnie czyszcząc ich spiżarki. Tacy właśnie są muszkieterowie. I to jest piękne.
Zanim zakończę tę i tak już przydługą recenzję, chciałabym tyko zwrócić uwagę na bardzo ciekawą postać, która niestety (nie wiadomo dlaczego) nie jest wcale znana. A powinna, bo jest to kobieta fatalna w czystej postaci. Żmija, diabeł wcielony, ukryty pod niecodzienną urodą i obdarzony nieludzką wręcz inteligencją. To właśnie Milady jest przyczyną wszystkich przygód muszkieterów. Nie rozumiem, czemu ta postać jest owiana milczeniem.
Czemu jest ta, że wszyscy mówią, że chcieliby przeczytać coś z klasyki, a nigdy tego nie robią? Powtórzę jeszcze raz: czytajcie klasykę, bo nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Wchodzisz do Empiku i widzisz książki, poutykane między planszówki a materiały biurowe. Zaczynasz grzebać a tam same "hiciory": "Szmaragdowa tablica", "Noc Wilka"... Jeśli zakopiesz się głębiej znajdziesz w końcu coś na poziomie. Więcej! Masz pewność, że jeśli będziesz szperać wyjątkowo dokładnie znajdziesz prawdziwe perełki, może "Starą Słaboniową"? Mości panowie, powiadam...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-28
Ostatnio pisałam Wam o nowym superbohaterze. Poszłam za ciosem i sięgnęłam po kolejną książkę o podobnej tematyce. Jako asystentka zarządu z prezesami i dyrektorami spotykam się na co dzień. I choć nie mam na co narzekać, wizja mściciela rozprawiającego się z bezdusznymi dyrektorami wydała mi się niezmiernie kusząca...
Zacznę od tego, co mi się podobało. Na pewno pomysł - nietuzinkowy, mam wrażenie, że w niektórych kręgach wręcz wyczekiwany. Polacy uwielbiają narzekać. Kiedy mogą powiesić kilka psów na własnych pracodawcach, są wniebowzięci. A gdy na dodatek pojawi się ktoś, kto chlebodawcy spuści porządny łomot, na czole narysuje karnego kutasa i zniknie tak jak się pojawił, Polacy szaleją. Dlaczego? Bo mogą narzekać jeszcze zapalczywiej. Jako, że do bujających w obłokach raczej nie należę, a różowe okulary zwykle zastępuję innymi kolorami, pomysł na fabułę mnie skusił.
Niektórzy mogą też ulec pokusie zapoznania się z kolejną wizją świata w przyszłości. Postęp techniczny, roboty w każdym domu, makijaż bez kosmetyków i inne nowinki techniczne momentami robią wrażenie i wywołują głębokie, acz krótkie westchnięcia. Ja wielką fanką techniki nie jestem, ale mimo to podobało mi się kilka rozwiązań zaproponowanych przez Przybyłka. Jeśli jednak mam ocenić tę część książki całościowo, powiedziałabym, że odrobinę za dużo dołożył do pieca. Ale to, czy autor przesadził czy też zmieścił się w ramach przyzwoitości zależy od jednej podstawowej rzeczy. Tak samo jak cała recenzja. Jakiej? Wszystko w rękach tego, czym tak naprawdę miał być "CEO Slayer".
Wersja pierwsza: "CEO Slayer" to powieść która jest powieścią tylko dlatego, że autor nie umie rysować. W przeciwnym wypadku byłby to komiks. Nawet całkiem udany. Jeśli książka nie miała być odkrywczym dziełem literackim z najwyższej półki - to świetnie. Poza oryginalnym pomysłem nie ma nic, na co warto zwrócić szczególną uwagę.
Wersja druga: "CEO Slayer" miał być jedna z najlepszych powieści SF ostatnich lat. Cóż, w tym przypadku ani jedno słowo z poprzedniego zdania nie znajdzie pokrycia w rzeczywistości. Jak to dobrze, że recenzje z założenia nie są obiektywne, bo SF nie należy do moich ulubionych gatunków. Mogę zatem z czystym sumieniem subiektywnie stwierdzić, że "CEO Slayer" jako wielka powieść najnormalniej w świecie ssie pałkę.
Fabuła: przewidywalna. Postaci: takie sobie - bez osobowości, bez pierwiastka "WOW!". Główny bohater jest trochę jak zubożały Batman (jaki kraj taki mściciel) pomieszany z marnym sobowtórem Clinta Eastwooda., który dorabia na wieczorach panieńskich. Duet główny bohater i jego robot-pomocnik miał być dowcipny, ale był co najwyżej zabawny. Duet z "Dreszcza" był pod tym względem o wiele lepszy. Techniczne nowinki sprawiaj wrażenie połączenia "Jetsonów" z "Matrixem". Ta książka to taki sos słodko-kwaśny z Lidla - dobry na krótko, ale na dłuższą metę szkodzi zdrowiu.
Mimo wszystko nieźle się bawiłam czytając "CEO Slayera". Może do niej nie wrócę, ale bez żenady pożyczę ją komuś, kto wybiera się na plażę lub w długą podróż. Przecież nie zawsze musimy odkrywać Amerykę. Czasami warto się po prostu zresetować.
Ostatnio pisałam Wam o nowym superbohaterze. Poszłam za ciosem i sięgnęłam po kolejną książkę o podobnej tematyce. Jako asystentka zarządu z prezesami i dyrektorami spotykam się na co dzień. I choć nie mam na co narzekać, wizja mściciela rozprawiającego się z bezdusznymi dyrektorami wydała mi się niezmiernie kusząca...
Zacznę od tego, co mi się podobało. Na pewno pomysł -...
Wiele słyszałam o tej książce. I od lat powtarzałam: "raczej nie dla mnie". Pewnego dnia zobaczyłam "Regulamin tłoczni win" w zapowiedziach nowości wydawnictwa Prószyński i S-ka. Coś mnie tknęło. Chcę przeczytać tę książkę! Chyba to jest trochę tak, że to ona wybrała mnie, a nie odwrotnie. Nie wiem, czy recenzje, którymi próbawli zachęcić mnie znajomi były słabe czy po prostu nastał odpowiedni czas. W każdym razie książkę uznaję za wartą przeczytania!
Nie wiem do końca, co mnie odpychało od tej książki. Tematyka aborcji (choćby opisy były nie wiem jak szczegółowe) raczej przyciąga. Sierociniec tak samo. Za wątkami romantycznymi nie przepadam, ale da się przełknąć, jeśli nie jest to główny temat. Chyba były to recenzje wrażliwszych ode mnie, którymi tematyka wstrząsnęła, a wątki miłosne rozkojarzyły. Jednak błędem byłoby powiedzieć, że "Regulamin..." jest ksiażką o sieroctwie, aborcji i miłości.
Te trzy wątki są nićmi, które zawiazują supełkami inne problemy. Oczywiście kwestia moralna przerwania ciąży jest dość mocno widoczna. Pewnie częściowo dlatego, że nadal wzbodza kontrowersje i konflikty. Jednak bez niej trudniej byłoby zrozumieć wpływ doświadczeń z dzieciństwa i okresu dorastania na późniejsze, dorosłe postrzeganie świata. Trudo byłoby dotrzec, w jak czasami zagmatwany sposób próbujemy naprawić swoje błędy z przeszłości. Niektórzy powiedzą, że książka jest w znacznej części o przeznaczeniu. O tym, że nie mamy wpływu na nasze losy i prędzej czy później stanie się coś, co sprawi, że dopełni się nasze przeznaczenie. A może chodzi tu bardziej o wpływ wychowania na nasze późniejsze wybory? Lub wpływ społeczeństwa, w jakim przyszlo nam żyć i miejscowych realiów? A może to zburzone ideały kierują naszymi wyborami? Zaprawdę powiadam wam: książka to niegłupia.
Wielu osobom może nie odpowiadać styl pisania Irvinga (czy tylko mi to nazwisko kojarzy się z herbatą?). Historia ciągnie się jak rozgotowany makaron spaghetti. Ale dzięki sosowi w postaci ciekawych wątków makaron nie jest mdły. Pierwsza, niejako wstępna część opowieści zajmuje około 300 stron! Czasami czułam się jak na planie "Mody na sukces", gdzie ciąża naprawdę trwa dziewięć miesięcy. Ale w ogólnym rozrachunku stwierdzam, że ma to swój urok i nawet jeśli momentami może się lekko dłużyć, to nie przeszkadza to w odbiorze całej powieści.
Teraz czas trochę ponarzekać. Pozostanę chwilkę przy stylu i formie. Pomimo, że czasami zapominałam o istnieniu tego mankamentu (bo wciągnęłam się w historię), to był on bardzo irytujący: brak graficznego rozganiczenia pomiedzy wątkami. Owszem, jest podział na rozdziały, ale są strasznie długie. Normalnie w takich przypadkach, kiedy narracja przenosi się z jednego miejsca akcji do drugiego jest mała przerwa graficzna i od razu wiadomo, co i jak. Tutaj takiej przerwy nie ma, jest po ptrostu kolejny akapit. Czasami musiałam wracać kilka zdań, żeby się upewnić, że nie przysnęłam i czy aby na pewno nic mi nie umknęło.
Przeczytałam gdzieś opinię, że kreacja bohaterów była doskonała. Uważam, że był to najsłabszy punkt całej książki! Wszyscy są czarno-biali. Jeśli pojawia się miłość, to prawdziwa i na zawsze. Seks bez miłości? Przecież oni nie mieli nikogo innego, byli tacy samotni, opuszczeni i spragnieni bliskości! Wybaczamy. Jeśli pojawia się przyjaźń, to taka jak z serialu. Nawet jeśli cudowni bohaterowie robią coś głupiego, jest im to wybaczone, również przez czytelnika. Bo przecież nie chcieli źle! Przecież zmusiła ich do tego sytuacja! Czują się z tym źle i mają wyrzuty sumienia. Zmienia się ich zachowanie, ale poglądy - nigdy. Jeśli ktoś urodził się jako wrzeszczący buntownik, który nigdy nie kłamie, takim umiera. Jeśli ktoś niesie pomoc, aby zmazać winy przeszłości (popełnione oczywiście ze szlachetnych pobudek) i pozbyć się wyrzutów sumienia, umiera na posterunku. Jesli ktoś się narkotyzuje, to ma ku temu bardzo dobry powód i nadal pozostaje dobrym człowiekiem, kóry nigdy nie stoczy się na samo dno. Poczciwiec pozostaje poczciwcem, a nikczemniek nikczemnikiem. Można tak wymieniać bez końca. No i momentami sielanka jest tak mdła i słodka, że rzygać się chce.
Tak jak wspomniałam - książkę uznaję za wartą przeczytania, bardzo miło spędziłam przy niej czas. Nawet się kilka razy zadumałam. Wymienione mankamenty nie przysłaniają całości i nie przeszkadzają w ogólnym odbiorze. Może dlatego, że to nie postaci i nie fabuła sama w sobie są celem autora? Nie jest to pozycja po przeczytaniu której biję się w piersi z okrzykiem "Głupiam, żem wcześniej po nią nie sięgła!". Przekręciłam ostanią stronę, uśmiechnęłam się pod bujnym wąsem i pomyślałam: "Fajnie, że się w końcu zdecydowałam!"
Wiele słyszałam o tej książce. I od lat powtarzałam: "raczej nie dla mnie". Pewnego dnia zobaczyłam "Regulamin tłoczni win" w zapowiedziach nowości wydawnictwa Prószyński i S-ka. Coś mnie tknęło. Chcę przeczytać tę książkę! Chyba to jest trochę tak, że to ona wybrała mnie, a nie odwrotnie. Nie wiem, czy recenzje, którymi próbawli zachęcić mnie znajomi były słabe czy po...
więcej Pokaż mimo to