-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński27
Biblioteczka
2014-05-15
2024-01-31
2023-12-31
2023-12-19
2023-08-30
2023-09-04
2015-07-13
2014-04-16
"Okiełznać konie i ocalić siebie"
„Rozpalili ognisko, obdarli królika ze skóry i nadziawszy go na świeżą gałązkę, położyli przy ogniu i piekli. John Grady otworzył poczerniałą, płócienną torbę obozową, wyjął z niej mały, emaliowany dzbanek do kawy i poszedł do źródła po wodę. Siedzieli i wpatrywali się w ogień i cienki rogalik księżyca, wiszący ponad czarnymi wzgórzami na zachodzie. Rawlins skręcił papierosa, zapalił go rozżarzonym węgielkiem i oparł się o siodło.
Coś ci powiem.
Mów.
Mógłbym tak żyć do końca.”
„Rącze konie” to powieść inicjacyjna. To chyba najprostsze, najbardziej narzucające się określenie, jakie przychodzi do głowy po lekturze. Owszem, przedstawia szeroko pojęte dojrzewanie głównego bohatera, ale wydaje mi się, że dosięga także, a może przede wszystkim, obszarów bardziej ogólnych i uniwersalnych. Narracja inicjacyjna w powieści Cormaca w niewielkim stopniu służy uwypukleniu niemal elegijnej drogi od kresu dzieciństwa ku wstępowaniu na ścieżkę zbyt wczesnego męstwa i dojrzałości życiowej. Powieść inicjacyjna to przede wszystkim wyraz niechęci wobec zastanego świata, gdzie to, co wartościowe – młodość, miłość, przyjaźń, honor – styka się z cierpieniem, niemożliwymi do rozwiązania moralnymi wyborami, zbrodnią i zemstą. Wybitność prozy Cormaca zasadza się przede wszystkim na wysublimowanej umiejętności dzielenia się z Czytelnikiem nieszczęściem, egzystencjalną katastrofą i sposobami radzenia sobie z bólem i niepowodzeniami, z jakimi stykają się główni bohaterowie. „Rącze konie” to powieść wpisująca się w krąg literatury awanturniczo-romantycznej z gorzkim, fatalistycznym podtekstem. Historia Johna i Rawlinsa, zbudowana na kanwie westernu, z pełną brutalnością, ale i sentymentem przywołuje czasy ranczerów, hodowców bydła, dzikich, pustynnych obszarów, surowej przyrody i zapomnianych wartości, które odeszły w przeszłość wraz z Dzikim Zachodem. Cytat, rozpoczynający moją wypowiedź, zawiera w sobie istotę i cel podróży młodych bohaterów – aby stać się mężczyzną- kowbojem trzeba pić czarną kawę, jeść na wpół surowe mięso i nierzadko spać pod gołym niebem, słuchając parskania koni. Ale nie tylko. Prawdziwa dojrzałość, jaką osiągają bohaterowie, to przede wszystkim umiejętność ponoszenia odpowiedzialności za własne czyny, wzajemne zaufanie i miłość – do koni i – w przypadku Johna – do kobiety. Nie miałam pojęcia, że McCarthy potrafi tak pisać o miłości…
„Rącze konie” to powieść urzekająca, do bólu naturalistyczna, nostalgiczna. Niemal reporterski styl prowadzenia narracji sprawia, że opowiedziana historia tym bardziej wydaje się prawdziwa i przejmująca, im mniej czujemy w niej obecności autora. Genialny sposób budowania scenerii, choć oszczędny do granic, przejmuje równie mocno, co losy potomka teksańskich ranczerów. Wyważone proporcje pomiędzy pięknem i brzydotą, odwagą i strachem, miłością i sączącym się wraz z krwią bólem sprawiają naprawdę wielką czytelniczą satysfakcję. Dla mnie „Rącze konie” to arcydzieło prozy północnoamerykańskiej. Takich powieści współcześnie nikt już nie pisze.
"Okiełznać konie i ocalić siebie"
„Rozpalili ognisko, obdarli królika ze skóry i nadziawszy go na świeżą gałązkę, położyli przy ogniu i piekli. John Grady otworzył poczerniałą, płócienną torbę obozową, wyjął z niej mały, emaliowany dzbanek do kawy i poszedł do źródła po wodę. Siedzieli i wpatrywali się w ogień i cienki rogalik księżyca, wiszący ponad czarnymi wzgórzami na...
2023-03-16
2023-03-08
2022-10-06
2022-05-31
„Naszym celem była śmierć zadana przez Kalkwerk”.
Kalkwerk… Niesamowite słowo. Gdy je po raz pierwszy przeczytałam, nie wiedziałam, co z nim począć – do czego ono właściwie się odnosi, co opisuje, co nazywa? Książkę Bernharda wypożyczyłam właściwie tylko dzięki zagadkowemu tytułowi, interesowało mnie niezmiernie, co też kryje on za sobą. A co kryje? Morderstwo, obłęd, tajemnicę, samotność, geniusz. Jak się szybko okazało Kalkwerk to nazwa niesamowitej, mrocznej, architektonicznej hybrydy, domu-wapniarni, miejsca tajemniczych mordów (jak wspomina główny bohater, w ciągu ostatnich stu lat dokonano w nim jedenastu zagadkowych zabójstw) i dziwnej, odstraszającej atmosfery. Po przeczytaniu książki wydaje mi się, że Kalkwerk to „postać” pierwszoplanowa powieści. Nazwa ta pojawia się w tekście równie często, co natrętna myśl Konrada o przelaniu nieszczęsnego studium „O słuchu” (życiowego, intelektualnego dzieła bohatera) na papier. Kalkwerk to mroczna, położona na uboczu samotnia, otoczona krzewami, jeziorem i skałami, „sam widok Kalkwerk sprawia, że ludzie robią w tył zwrot, tracą odwagę, by zapukać, wejść”, jak opisuje go sam Konrad. Nie tylko w przechodniach i potencjalnych odwiedzających tytułowe domostwo wzbudza strach – patologiczny lęk względem Kalkwerk przejawia żona Konrada, od przeprowadzki w znienawidzone miejsce coraz bardziej podupadająca na zdrowiu. Jedyną osobą, zafascynowaną domem jest Konrad, który wkrótce padnie ofiarą jego atmosfery. Ta pobieżna charakterystyka przestrzeni życiowej Konradów jest zasadna z tego względu, że wraz rozwojem akcji uważny Czytelnik wpadnie na niepokojący trop – to Kalkwerk i jego dziwaczna aura zaważą na losach małżeństwa.
Konstruując fabułę, Bernhard posłużył się modnym, acz niesłychanie skomplikowanym sposobem – opowiedzianą historię rozbił na kilka warstw narracyjnych, co więcej, wydarzenia poprzedzające zabójstwo żony i sam fakt morderstwa przedstawił z kilku różnych punktów widzenia. Mamy więc w powieści nadrzędną osobę relacjonującą (narratora), która przywołuje siedem – raz wykluczających się, raz spójnych – sprawozdań z toczących się wypadków; najważniejszymi wśród nich są głosy dwóch osób, Fro i Wiesera, bywalców Kalkwerk i bodaj jedynych znajomych gospodarzy. Kunszt tak poprowadzonej narracji polega głównie na niejednoznaczności w ocenie postępowania Konrada oraz subiektywności w podejściu do rozegranej tragedii. Poza tym, nie przeczę, sprawia to dość dużą trudność w odbiorze powieści; budowanie z tych chaotycznych relacji przebiegu zdarzeń i motywacji bohaterów jest karkołomne, ale fascynujące.
Finalna rekonstrukcja dziejów małżeństwa odsłania przerażającą prawdę. Bernhard nie byłby sobą, gdyby nie zagrał w „Kalkwerku” charakterystycznymi dla jego prozy motywami – ułomnością i śmiercią. Smutne losy kalekiej, zaniedbanej i przykutej do wózka inwalidzkiego Konradowej mieszają się z na wpół obłąkańczą, na wpół genialną obsesją jej męża. Tak, to nie błąd logiczny zdania – moim zdaniem sama postać Konrada jest płaska i mało wyrazista, ale jego fanatyzm i związana z nim mania stworzenia dzieła wszechczasów górują niepodzielnie nad kreacją Konrada jako bohatera literackiego. Inaczej mówiąc, dramat wewnętrzny Konrada (ścieranie się obłędu z geniuszem) i opętanie eksperymentami dotyczącymi słuchu kształtują jego osobowość do tego stopnia, że Czytelnik nie jest w stanie powiedzieć czegokolwiek o nim jako człowieku. Bezustanne czytanie Kropotkina i Wittgensteina, szlifowanie w umyśle ostatecznej wersji studium „O słuchu” i oczekiwanie na idealną chwilę, kiedy dane mu będzie przenieść rewolucyjne myśli na papier to jedyne czynności bohatera. Niewielka część czasu zostaje wszak poświęcona niepełnosprawnej żonie, kiedy to zostaje ona uczesana, przebrana w nieświeże suknie i katowana ciągnącymi się godzinami testami akustycznymi. Ciężko wyobrazić sobie taką „współwegetację”, jak nazywa ich wspólne życie Konrad. Wielu Czytelników zastanawia się co też przywiodło Konrada to „krwawego czynu” (zabójstwa żony). Wydaje mi się, że bodźcem ku temu było chwilowe nałożenie się na siebie dwóch osobowości Konrada: geniusza i wariata. Zarówno w chwilach naukowego opętania, jak i podczas powolnej utraty rozsądku zarzucał chorej, otępiałej żonie brak zaangażowania w jego pracę badawczą, a przez to wciąż odwlekający się moment ostatecznego wykształcenia się studium. Wewnętrzne napięcia i widok sparaliżowanej, brudnej żony oraz świadomość własnej niemocy zaważyły w finale na psychice Konrada i popchnęły do zbrodni.
Bernhard niemal z okrucieństwem kontestuje rzeczywistość jako taką. Dlatego też w „Kalkwerku” mamy do czynienia z sytuacjami skrajnymi takimi, jak choroba, szaleństwo czy wrogość. Odarcie ludzkiej egzystencji z wszelkiego celu i sensu istnienia dokonało się w powieści w sposób brutalny, zresztą Bernhard jest znany z tego, że jako pisarz perwersyjnie nienawidzi ludzi i świata, w który są uwikłani. „Kalkwerk” to powieść tak gęsta psychologicznie, że czytając ma się wrażenie współuczestnictwa w powolnym upadku mentalnym i moralnym Konradów, a pędząca niczym pociąg narracja daje Czytelnikowi możliwość zwrócenia uwagi na moment, w którym rozsądek bohaterów (w tym i żony) zaczyna chwiać się w posadach. Choć nie jest to łatwa proza zachęcam do sięgnięcia po nią, choćby przez wzgląd na enigmatyczny tytuł i mroczną, fatalistyczną tematykę – zrekompensują one na pewno trud włożony w lekturę.
„Naszym celem była śmierć zadana przez Kalkwerk”.
więcej Pokaż mimo toKalkwerk… Niesamowite słowo. Gdy je po raz pierwszy przeczytałam, nie wiedziałam, co z nim począć – do czego ono właściwie się odnosi, co opisuje, co nazywa? Książkę Bernharda wypożyczyłam właściwie tylko dzięki zagadkowemu tytułowi, interesowało mnie niezmiernie, co też kryje on za sobą. A co kryje? Morderstwo, obłęd,...