-
ArtykułyPan Tu Nie Stał i książkowa kolekcja dla czytelników i czytelniczek [KONKURS]LubimyCzytać14
-
ArtykułyWojciech Chmielarz, Marta Kisiel, Sylvia Plath i Paulo Coelho, czyli nowości tego tygodniaLubimyCzytać3
-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik20
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński6
Biblioteczka
Książka strasznie nudna i długa. Wiele w niej niepotrzebnych rozkmin i dziwnych dywagacji autorki. Nie podobała mi się.
Książka strasznie nudna i długa. Wiele w niej niepotrzebnych rozkmin i dziwnych dywagacji autorki. Nie podobała mi się.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
16 maja swoją premierę miała książka Vanessy Możdżer „Ślad anioła”. Miałam zaszczyt i ogromną przyjemność objąć ten tytuł swoim patronatem medialnym.
„Twoje życie będzie dokładnie takie, jakim zdecydujesz, że będzie”. To zdanie stało się mottem tej powieści i przez cały czas ono wybrzmiewa. Jeśli nie wprost, to między wierszami.
I właściwie jako osoba, która wierzy w to, że wiele zależy od nas, że to my kreujemy nasz świat myślami, wierząca w prawo założenie i przyciągania i praktykująca je, nie mogę z tym cytatem się nie zgodzić. Jednocześnie jestem też przekonana, że istnieje w naszym życiu coś takiego jak przeznaczenie, coś, czego zwyczajnie nie da się wytłumaczyć wprost.
Główny bohater „Śladu anioła” niestety ma inną filozofię życiową. Mariusz Wilk stąpa twardo po ziemi. Dla niego przeznaczenie to chwyt marketingowy, bzdura. On uważa, że tylko my mamy wpływ na to co się dzieje wokół nas, jesteśmy siłą operującą i nic poza tym nie ma znaczenia. Dlatego gdy jego dziewczyna zadaje pytanie „czy wierzysz w przeznaczenie” mężczyzna wpada niemalże w szał i wychodzi z baru, w którym wcześniej się znajdował.
Żeby ochłonąć wybiera trasę przez most. Nie przewiduje, jak ten spacer odmieni jego życie i spojrzenie na nie. Otóż Mariusz jest świadkiem próby samobójczej. Nie dochodzi do tragedii, bo z Markiem, który usilnie chciał skończyć ze sobą, jest kobieta, bardzo nietypowa trzeba zaznaczyć. Wilk przypatruje się całemu zajściu w ukryciu, ale jest na tyle blisko by usłyszeć słowa, które Gloria wypowiada do mężczyzny na moście. Są one tak mocne i przekonujące, że odtąd stają się one dla Mariusza Wilka niemalże drogowskazem, wskazówką, która będzie mu teraz już zawsze towarzyszyć.
Mężczyzna z mostu, młody sparaliżowany chłopak po wypadku, kobieta ze szpitala, której mąż właśnie walczy o życie, panna młoda walcząca sama ze sobą, czy poślubić mężczyznę, z którym jest zaręczona czy może uciec do tego, którego ciągle kocha. Co ich wszystkich łączy?
Jaka to przepiękna i mądra, wielowątkowa książka!!! Wciągająca już od pierwszych stron, że aż trudno było mi się od niej oderwać.
Vanessa Możdżer uświadamia nam poprzez te historie spisane na kartach książki, że człowiek nie jest samotną wyspą, że potrzebujemy siebie nawzajem. Ponadto, pięknie ukazuje, że naprawdę wystarczy tak niewiele, żeby dać szczęście innym. Wystarczy chwila uwagi, krótka rozmowa, dotknięcie za rękę, czy chociażby powiedzenie: „Jestem przy Tobie i będę. Wszystko się ułoży”, abyśmy poczuli się znacznie lepiej, potrzebni, docenieni.
Jestem pełna podziwu dla Autorki i chylę czoła, że tak wnikliwie potrafiła wykreować postaci w swojej książce. Widać poprzez to wyraźnie, że Vanessa Możdżer to świetna obserwatorka, osoba niezwykle wrażliwa i empatyczna o wielkim sercu. Bo nie wierzę, że ktoś, kto nie posiadałby tych cech, mógłby opisać tak wzruszające historie, w których każdy z nas może się przejrzeć jak w lustrze.
Jestem szczęśliwa, że zostałam obdarzona zaufaniem i mogłam patronować temu tytułowi, móc Wam o nim opowiedzieć, zrobić, co w mojej mocy, żeby było o nim głośno.
„Ślad anioła” jest tego wart bezdyskusyjnie! Kochani, bardzo Was proszę i gorąco zachęcam, abyście zakupili czy wypożyczyli w bibliotece ten tytuł i czytajcie go, niech Was pochłoną losy tych bohaterów.
Jestem przekonana o tym, że „Ślad anioła” zostanie z Wami na długo, jeśli nie na zawsze. Takich książek nam trzeba na rynku wydawniczym, tych które poruszą nasze serca i dusze, skłonią do refleksji, a nawet być może odmienią nasze życie, zmienią coś w nas samych i sprawią, że staniemy się lepszymi ludźmi.
I tego życzę wszystkim, którzy będą mieli okazję zapoznać się z tą niezwykłą pozycją.
16 maja swoją premierę miała książka Vanessy Możdżer „Ślad anioła”. Miałam zaszczyt i ogromną przyjemność objąć ten tytuł swoim patronatem medialnym.
„Twoje życie będzie dokładnie takie, jakim zdecydujesz, że będzie”. To zdanie stało się mottem tej powieści i przez cały czas ono wybrzmiewa. Jeśli nie wprost, to między wierszami.
I właściwie jako osoba, która wierzy w to,...
Ten rok daje mi nieźle w kość. Na każdym polu. Najchętniej schowałabym się niczym ślimak w swojej skorupie i wyszła z niej dopiero, gdy będę miała pewność, że wszystkie burze i pioruny nade mną minęły. Niestety, tak się nie da. Nie da się uciec przed problemami i zmartwieniami, które zdają się nie kończyć.
Taką próbę ucieczki od własnych trosk podejmuje bohaterka książki Anny Chaber „Jesień w kolorze syropu klonowego”.
Lena wyjeżdża do swojej ciotki do Kanady bo wydaje jej się, że tam odnajdzie spokój. Tam niby przypadkiem spotyka mężczyznę imieniem Johnathan, który jest znanym i dość kontrowersyjnym dziennikarzem. Mężczyzna pracuje właśnie nad swoją nową książką, a gdy poznaje Lenę stwierdza, że ta byłaby dla niego świetną asystentką. W ten oto sposób tych dwoje podejmuje ze sobą współpracę.
Anna Chaber w plastyczny sposób odmalowała przed swoimi czytelnikami jesienny obraz Kanady, dzięki temu wszyscy Ci, którzy jeszcze nie odwiedzili tego zakątka, mogli to zrobić w wyobraźni, podczas lektury.
Dobrze się czytało tę powieść. Przez pierwszą połowę nawet czułam się odprężona i miałam wrażenie, że właśnie takiej lektury potrzebowałam. Wyciszyła mnie, sprawiła, że ciut oderwałam się od rzeczywistości. Jednak później coś się popsuło. Nie umiałam skupić się na fabule, a wręcz mnie ona nudziła.
Relacja między Leną, a Jonathanem w mojej ocenie była bardzo płytka. Chwilami jakaś tak instrumentalna. Tak jakby pisarka chciała po prostu, brzydko mówiąc, odfajkować ten wątek, no bo czymś musiała wypełnić strony. Nie porwało mnie to, ale finalnie nie umiałam nie dać tej książce wysokiej noty, bo aż 8/10. Zaczęłam więc się zastanawiać dlaczego tak zrobiłam. I po namyśle stwierdziłam, że tę wysoką ocenę wystawiłam temu tytułowi przede wszystkim za taki niespieszny klimat, który zdecydowanie mi odpowiadał akurat w tym momencie życia, w którym jestem. A dodatkowo, urzekło mnie jak Chaber wykreowała postać ciotki głównej bohaterki. Bardzo polubiłam Ewę. To wyluzowana, trochę szalona pani, ale też bardzo wspierająca swoją siostrzenicę.
„Jesień w kolorze syropu klonowego” to nie jest doskonała powieść, ale za to zatrzymująca swoim klimatem. To historia o szukaniu siebie, o tym, że nie można uciec przed życiowymi trudnościami, a także o tym, że czasem warto rzucić się na głęboką wodę, niewiele myśląc i kalkulując, bo wówczas życie może nas pozytywnie zaskoczyć.
Ten rok daje mi nieźle w kość. Na każdym polu. Najchętniej schowałabym się niczym ślimak w swojej skorupie i wyszła z niej dopiero, gdy będę miała pewność, że wszystkie burze i pioruny nade mną minęły. Niestety, tak się nie da. Nie da się uciec przed problemami i zmartwieniami, które zdają się nie kończyć.
Taką próbę ucieczki od własnych trosk podejmuje bohaterka książki...
Stare przysłowie mówi, że „na naukę i miłość nigdy nie jest za późno. Jedni zgadzają się z tym stwierdzeniem, inni nie. Na pewno Franciszek Nowak, bohater książki „Pięć wdów” przytaknąłby, że to prawda.
Karolewo to wieś, w której mieszka prawie osiemdziesięcioletni senior rodu Nowaków – Franciszek. Mężczyzna od ponad roku jest wdowcem. Niedzielne popołudnia zazwyczaj spędza u syna i jego rodziny. Nie może się pogodzić, że ma trzech wnuków, którzy siedzą u rodziców, cały czas gapią się w smartfony i ani myślą o tym by poszukać sobie jakiejś dziewczyny i zmienić wreszcie swój stan cywilny. Mocno zdenerwowany takim stanem rzeczy starszy pan bierze w sprawy w swoje ręce. Postanawia, że pokaże chłopakom, jak się szuka prawdziwej miłości i na Boże Narodzenie się ożeni.
Robi listę kilkudziesięciu wdów z okolicy i wśród nich szuka tej jedynej. Niestety, bezskutecznie. W końcu trafia do domu Jadwigi, a tam spotyka aż pięć tytułowych wdów, czyli wspomniana już Jadwiga, Melania, Lucyna, Krystyna i Helena. Franciszek czuje, że trafił do właściwego domu i z pewnością któraś z tych dam – zostanie jego żoną.
Teoretycznie wszystko powinno iść gładko, ale gdy wnukowie pana Nowaka dowiadują się o zamiarach dziadka, nie czekają zbyt długo i podejmują decyzję, że nie pozwolą na to aby cała wieś śmiała się z nich, że mają dziadka, któremu na stare lata zachciało się szukać żony. Co ciekawe, żaden z wnuków – ani Tomasz, ani Damian, ani tym bardziej Łukasz nie mają pojęcia w jaki sposób dziadek chce znaleźć wybrankę swojego życia.
Gdy zaczęłam czytać tę książkę to sklasyfikowałam ją jako zabawną i rozrywkową. I owszem – była zabawna, lekka i zapewniła mi rozrywkę, spędziłam z nią miło czas. Jednak oprócz tej zwiewności i przyjemnej lektury autorka – Agnieszka Olszanowska-zaserwowała swoim czytelnikom tematy, które mogły skłonić do głębszej refleksji. Podjęła tematu pędu za nowoczesnością, braku czasu, ale także samotnego rodzicielstwa (jedna z bohaterek jest matką samotnie wychowującą dziecko), trudnych życiowych wyborów i decyzji.
Postaci wykreowane przez Olszanowską są barwne, wyraziste, ale nie przerysowane i nie wylukrowane. Mają swoje wady i zalety. Wiele z nich możemy polubić, kibicować im, współczuć, wzbudzają naszą sympatię, jak chociażby główny bohater, jakim jest Franciszek Nowak. Są też i takie, za którymi nie do końca nie przepadamy. Każdy z nas może się z nimi utożsamić, odnaleźć w ich zachowaniu, charakterze część siebie. I to jest dla mnie wyznacznik bardzo dobrej powieści.
Szkoda tylko, że pisarka nie dopracowała zakończenia całości. Akcja toczyła się normalnie, wszystko przebiegało właściwie, mogliśmy śledzić jeden z ciekawszych wątków i nagle…został on jakby urwany po to, by zakończyć lekturę happy endem, ale biorąc pod uwagę to, co Olszanowska opisywała wcześniej, powagę sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie, takie nagłe zakończenie tej opowieści, bezpośrednie wejście już w inny wątek, było dla mnie niezbyt dobrym zabiegiem literackim. Zabrakło mi zamknięcia wcześniejszej kwestii, jej finału – nieważne dobrego czy złego i dopiero należało przejść do sfinalizowania kolejnej, wcześniej rozpoczętej historii. To trochę mnie zbiło z pantałyku i sprawiło, że ostatecznie nie dałam tej książce maksymalnej oceny 10/10, a 8/10. Za wyjątkiem właśnie zakończenia, to powieść bardzo mi się podobała i polecam Wam ją tym, którzy szukają odprężającej, ale nie głupiej pozycji, przy której jednocześnie można wyluzować się i trochę zadumać oraz pomyśleć nad tym, co w naszym życiu ważne.
Stare przysłowie mówi, że „na naukę i miłość nigdy nie jest za późno. Jedni zgadzają się z tym stwierdzeniem, inni nie. Na pewno Franciszek Nowak, bohater książki „Pięć wdów” przytaknąłby, że to prawda.
Karolewo to wieś, w której mieszka prawie osiemdziesięcioletni senior rodu Nowaków – Franciszek. Mężczyzna od ponad roku jest wdowcem. Niedzielne popołudnia zazwyczaj...
2023-12-14
Na początku książka dość mocno mnie wynudziła i nie mogłam długo zorientować się o co w niej chodzi, a to dlatego,że przez nieuwagę rozpoczęłam lekturę tej trylogii od tomu drugiego.
Szczerze mówiąc najbardziej wzruszyłam się gdzieś na pięćdziesiąt stron przed końcem powieści. Myślę,że sięgnę po kolejne tomy.
Na początku książka dość mocno mnie wynudziła i nie mogłam długo zorientować się o co w niej chodzi, a to dlatego,że przez nieuwagę rozpoczęłam lekturę tej trylogii od tomu drugiego.
Szczerze mówiąc najbardziej wzruszyłam się gdzieś na pięćdziesiąt stron przed końcem powieści. Myślę,że sięgnę po kolejne tomy.
Sama tematyka książki bardzo mi się podobała. Też uważam, że marzenia można spełniać w każdym wieku.
Nie zmienia to jednak faktu, że nie podobało mi się zachowanie głównej bohaterki, która była egoistyczna, głupiutka. Taka sześćdziesięcioletnia idiotka. Momentami nawet jej postawa budziła we mnie wstręt i obrzydzenie.
Mimo tych wad uważam,że książka jest dobra, bo wzbudza emocje, a tego w literaturze zawsze oczekuję.
Sama tematyka książki bardzo mi się podobała. Też uważam, że marzenia można spełniać w każdym wieku.
Nie zmienia to jednak faktu, że nie podobało mi się zachowanie głównej bohaterki, która była egoistyczna, głupiutka. Taka sześćdziesięcioletnia idiotka. Momentami nawet jej postawa budziła we mnie wstręt i obrzydzenie.
Mimo tych wad uważam,że książka jest dobra, bo wzbudza...
To już druga część przygód ulicznego grajka Jamesa i jego przesympatycznego rudego kota Boba.
Nie będzie pewnie dla Was odkryciem gdy powiem, że przy lekturze bawiłam się świetnie.
Idzie jesień. Dni są coraz krótsze, a wieczory długie. Wielu właśnie wtedy lubi usiąść na kanapie czy w fotelu, przykryć się ciepłym kocykiem, obok postawić herbatę z cytryną i wziąć do ręki książkę, która utuli, ukoi i sprawi, że świat stanie się piękniejszy a problemy odejdą gdzieś daleko.
Według mnie taką pozycją jest „Świat według Boba” autorstwa Jamesa Bowena. Tym, którzy zapomnieli albo nie czytali mojej poprzedniej recenzji przypomnę, że ta historia nie jest wymyślona. To się stało naprawdę. Zarówno wspomniany już James, jak i Bob istnieją! Choć w sumie to kot istnieje, ale już wy innym wymiarze. Otóż, ostatnio dowiedziałam się na jednej z grup czytelniczych na FB, że miauczący przyjaciel grajka jest już za tęczowym mostem. Odszedł przeżywszy czternaście lat.
Zżyłam się niesamowicie z tym słodkim mruczkiem i jego panem. Z przyjemnością śledziłam kolejne perypetie tej dwójki. Uwielbiałam czytać opisy, jak zachowuje się mruczek, co robi. Znakomicie też czytało mi się o tym w jaki sposób i czym Bob lubi się bawić. I tak prawdę mówiąc, to bardzo chętnie nauczyłabym tych wszystkich zabaw mojego Dyzia. Tylko czy on zechciałby się ich nauczyć, nie wiem. Przecież kocich futrzaczków nie można zmuszać do niczego. To są niezależne istoty.
W książce nie brakowało także wzruszających momentów. Należą do nich choćby opisy wcześniejszego życia Jamesa, który był człowiekiem bezdomnym, a do tego narkomanem. Mężczyzna szczerze i zupełnie otwarcie opisuje, jak żyło mu się dawniej, zanim poznał swojego towarzysza – Boba. To jest opowieść pozbawiona cenzury. James niejednokrotnie pisze o tym, że ludzie potrafią być bardzo okrutni względem osób, które nie mają własnego domu, nie mają gdzie się podziać. Dzieli się też doświadczeniami i wnioskami, jak wygląda powrót bezdomnego narkomana do normalności. Niestety, nie wygląda to kolorowo i z tym musiał zmierzyć się nasz autor, a wraz z nim kociak. Czy udało im się rozpocząć razem normalne życie? Czy i jak James zaczął zarabiać swoje pieniądze na utrzymanie siebie i pupila. Nie zdradzę, ale za to gorąco Was zachęcam do zapoznania się z książką „Świat według Boba”. Warto!!!
Z czystym sumieniem polecam tę lekturę!
To już druga część przygód ulicznego grajka Jamesa i jego przesympatycznego rudego kota Boba.
Nie będzie pewnie dla Was odkryciem gdy powiem, że przy lekturze bawiłam się świetnie.
Idzie jesień. Dni są coraz krótsze, a wieczory długie. Wielu właśnie wtedy lubi usiąść na kanapie czy w fotelu, przykryć się ciepłym kocykiem, obok postawić herbatę z cytryną i wziąć do ręki...
„Serce za burtą” to drugi tom serii „Nad Jeziorakiem”. Pierwsza część spodobała mi się, choć nie zachwyciła. Jak było tym razem?
Mamy tu kontynuację przygód piątki przyjaciół: Aliny, Tomasza, Ewy, Gabrysi i Jeana-Pierre’a. Ostatni czas dla nich nie był najłatwiejszy i nie do końca pogodzili się ze śmiercią Waldka, który też należał do tej zgranej paczki. Aby nie myśleć o zmartwieniach i ukoić zbolałe duszy wszyscy wyjeżdżają nad Jeziorak. To jezioro na Mazurach, które staje się dla nich azylem. Czy to miejsce zmieni coś w życiu tych ludzi?
Cała powieść została napisana sprawnie. Dialogi ciekawe, opisy na szczęście nie były zbyt długie. Mogę nawet powiedzieć, że akurat tutaj uatrakcyjniły fabułę. Dodatkowo jeszcze Katarzyna Sarnowska wplotła też opisy Warszawy i jej zakątków.
To tyle o czym była ta książka. Teraz przejdę do części, której nie lubię, a mianowicie do napisania Wam, co sądzę o tym tytule i czy mi się podobała ta historia. Może nie byłoby to takie trudne, gdyby nie fakt, że podobnie jak w tomie pierwszy nie potrafię jednoznacznie ocenić tej powieści. Z jednej strony odpoczęłam przy niej. Taki spokojny klimat, przyroda, jezioro, przygody. Ale…czegoś mi tutaj ponownie zabrakło. Nie było tego elementu, który sprawiłby, że uznam tę historię za wartą zapamiętania, za ważną. Owszem, czułam się przy lekturze zrelaksowana, uspokojona, ale nic poza tym. Nie zauważyłam jakiegoś przesłania, które każdy autor zawiera w swoich pozycjach. To, że powieść była sielska, anielska to dla mnie zdecydowanie za mało, abym określiła ten tytuł jako wartościowy. Nie mogę powiedzieć, że to zła opowieść. Nie! Jednak do doskonałości jej sporo brakuje według mnie.
Przyznam, że czytałam dużo lepsze obyczajówki.
Podsumowując powiem w ten sposób – czas z pozycją pani Sarnowskiej nie uznaję za stracony, ale gdybym miała wybór, czy sięgnąć po „Serce za burtą” czy coś innego z gatunku literatura obyczajowa – wybrałabym drugą opcję.
Z tego co zdążyłam się zorientować, są jeszcze dwa tomy serii „Nad Jeziorakiem”. Nie wiem jednak czy szybko po nie sięgnę. Teraz potrzebuję raczej czegoś co mną mocno potarga wewnętrznie, co wryje się z impetem w moją pamięć i nie będzie chciało wyjść jeszcze długo.
„Serce za burtą” to drugi tom serii „Nad Jeziorakiem”. Pierwsza część spodobała mi się, choć nie zachwyciła. Jak było tym razem?
Mamy tu kontynuację przygód piątki przyjaciół: Aliny, Tomasza, Ewy, Gabrysi i Jeana-Pierre’a. Ostatni czas dla nich nie był najłatwiejszy i nie do końca pogodzili się ze śmiercią Waldka, który też należał do tej zgranej paczki. Aby nie myśleć o...
O książce „Stokrotki w śniegu” autorstwa Richarda Paula Evansa słyszałam dużo pochlebnych opinii. Większość głosiła, że to bardzo wzruszająca historia. Postanowiłam więc sprawdzić, jak jest naprawdę.
Głównym bohaterem jest James Kier. Przez wiele lat był nieczułym, bezwzględnym, pozbawionym uczuć człowiekiem. Krzywdził innych, liczył się tylko on i nikt więcej. Zostawił nawet swoją żonę i syna, a ten go znienawidził. Kier wyrządził wiele szkód niejednej osobie.
Pewnego dnia mężczyzna przeczytał nekrolog informujący o jego śmierci. Okazało się, że chodziło o zupełnie innego Jamesa Kiera, ale jego znajomi nie byli tego świadomi. Wiadomość o śmierci pojawiła się we wszystkich możliwych mediach. Ponieważ Kier nie należał do ludzi, których każdy darzył sympatią wszyscy, którzy go znali zaczęli wypowiadać się choćby za pośrednictwem internetu, jaki był dla nich okrutny, ile zła wyrządził za swojego życia, jak bardzo go nienawidzili za to. Było mnóstwo gorzkich, bolesnych słów, ale jednocześnie całkowicie szczerych. Wśród wypowiadających się na jego temat osób był przyjaciel Kiera wraz z żoną. Jedna wypowiedź, o dziwo, niezwykle serdeczna i poruszająca zaskoczyła naszego bohatera chyba najbardziej. Jej autorką była małżonka Jamesa Kiera – Sara. Wynikało z niej, że kobieta – choć została skrzywdzona – przez „zmarłego”, nadal go kochała i wierzyła cały czas, że ten się zmieni i jeszcze będzie szlachetnym, dobrym człowiekiem.
Nie jestem zachwycona tą historią. Według mnie nie jest ona tak rewelacyjna i znakomita, jak to mogłam wyczytać na przeróżnych stronach dotyczących książek. Nie brakuje w niej wzruszających momentów, to fakt. Niestety, mnie to wszystko w ogóle nie przekonało. Całość jak dla mnie była aż nazbyt przewidywalna, infantylna i szalenie niewiarygodna. Nie wierzę w tak radykalne przemiany, że wcześniej dany człowiek jest okrutny, zły i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, staje się nieskazitelny, no istny anioł. Być może to kwestia moich przekonań, ale nie jestem w stanie przyjąć czegoś, co totalnie kłóci się z moimi poglądami, z tym co myślę. Czuję się wówczas jak malutka dziewczynka, której ktoś próbuje wcisnąć bajeczkę tylko po to, aby się uspokoiło lub poskromiło. Nie znoszę takich zabiegów – zarówno w rzeczywistości, jak i w literaturze.
Ponadto, książkę czytało mi się okropnie. Jest niezwykle chaotyczna, autor ni z gruszki, ni z pietruszki wprowadza do fabuły jakichś bohaterów, o których wcześniej jakoś nie raczył wspomnieć. Ja, czytająca, nie wiedziałam kto to jest, co ma wspólnego z przedstawianymi wydarzeniami i dlaczego w ogóle Evans o nim wspomina. Oczywiście bez wyjaśnień. W mojej ocenie to wyłącznie wzmaga chaos. Niesamowicie trudno było mi się połapać w całej fabule, połączyć fakty w jedną logiczną całość.
Cieszę się, że pozycja ta była krótka (296 stron), bo więcej byłoby dla mnie nie do przyjęcia i czułabym się przytłoczona, co i tak miało miejsce.
Podsumowując, to już druga książka, która otrzymała ode mnie w tym roku ocenę 1 na 10. Nie polecam jej, bo nie widzę tu nic wartościowego, co mogłoby zatrzymać czytelnika. Jeżeli poczujecie, że jesteście zaintrygowani moją opinią i mielibyście ochotę sami przekonać się, czy to opowieść dla Was, przeczytajcie ją, ale uprzedzam lojalnie, że możecie być zawiedzeni i mieć poczucie straconego czasu. Zastanówcie się, czy jesteście na to gotowi i czy nie lepiej zapoznać się z pozycją, której treść Was wciągnie, autentycznie poruszy i zostanie w Waszej pamięci na bardzo długo. Ja bym się nie zastanawiała i wiem co bym wybrała, bez namysłu.
O książce „Stokrotki w śniegu” autorstwa Richarda Paula Evansa słyszałam dużo pochlebnych opinii. Większość głosiła, że to bardzo wzruszająca historia. Postanowiłam więc sprawdzić, jak jest naprawdę.
Głównym bohaterem jest James Kier. Przez wiele lat był nieczułym, bezwzględnym, pozbawionym uczuć człowiekiem. Krzywdził innych, liczył się tylko on i nikt więcej. Zostawił...
Bardzo rzadko sięgam po książki zagranicznych autorów. Jeśli ktoś z Was chciałby dowiedzieć się dlaczego, to serdecznie polecam zapoznanie się z tym tytułem.
Główną bohaterkę – Johannę Morigan – poznajemy w momencie, gdy leży obok swojego sześcioletniego śpiącego brata na łóżku, które dostała po zmarłej babci. Nastolatka się właśnie bezwstydnie masturbuje. Dziewczyna niemalże obsesyjnie marzy o tym, by być ponętną, by chłopcy się za nią oglądali. Pragnie by ktoś ją przeleciał. Na szczęście ma też inne marzenia – chce zrobić coś szlachetnego, coś o czym wszyscy się dowiedzą. Ale jak na razie jest grubą, smutną, zakompleksioną czternastolatką.
Johanna sporo czasu spędza w bibliotece, gdzie za darmo spokojnie może czytać książki i różne czasopisma. Ponieważ jej rodzina żyje w skrajnym ubóstwie, nasza bohaterka wpada na pomysł, że będzie krytyczką muzyczną. Ukrywa się pod pseudonimem Dolly Wilde. Jest agresywna, arogancka, cyniczna, ubiera się na czarno, nosi mocny makijaż, cylinder i w swoich recenzjach nie odpuszcza nikomu i niczemu. Londyn staje przed nią otworem - sex, drugs and rock’n’roll.
Nie ma sensu, żebym pisała Wam dalej o fabule tej powieści, bo…zdecydowanie nie ma o czym.
Ta książka jest denna, bezpłciowa i…do granic możliwości obrzydliwa. Tak, jest wstrętna, obrzydliwa, że aż przy jej czytaniu zbierało mi się na wymioty. A już szczytem wszystkiego było, gdy autorka zupełnie bez ogródek i z przesadną dokładnością zaczęła pisać o czynności fizjologicznej zwanej załatwianiem się, a ona określa ją po prostu – uważajcie – SRANIEM!!!
Po tym fakcie, nie zważając na fakt, że do jej dokończenia zostało mi dużo stron, zwyczajnie stwierdziłam, że podziękuję tej nędznej lekturze. Zaczęłam się jednocześnie zastanawiać, jak można było wypuścić na rynek wydawniczy coś takiego, co nawet gniotem nie można określić, bo to byłby epitet zbyt ładny i całkowicie nie oddający jej treści. Totalnie (!!!!!) nie pojmuję jak ktoś może zachwycać się czymś takim i jeszcze to polecać innym? Serio?!!!!
Przeczytałam gdzieś, że na podstawie tego powstał film. Hmmm... Cóż, być może w takiej formie to-to się sprawdzi, chociaż mi szkoda byłoby czasu na oglądanie takiej miernoty, ale ok…Jak kto woli. Każdy ma inny gust. Wiem jednak jedno, że po zagraniczną literaturę nie sięgnę chyba bardzo, bardzo, bardzo długo. A już na pewno nie będzie to literatura amerykańska.
Kończąc, jeśli macie ochotę poczytać o zapuszczonej nastolatce, która zamiast walczyć ze swoimi problemami, woli się masturbować – sięgnij po tę książkę. Jeśli lubisz historie bez wyrazu, gdzie pisarka albo sama jest nimfomanką albo ma jakiś problem z seksem – przeczytaj tę pozycję. Jeżeli masz chęć zapoznać się z wyimaginowanymi zmartwieniami (h)amerykańskiej rodziny – ten tytuł jest dla Ciebie.
Natomiast, jeżeli na wszystkie podpunkty odpowiedziałeś „nie” to omijaj tę historię, bo nie jest ona dla Ciebie. I dla mnie także na sto procent nie jest.
Bardzo rzadko sięgam po książki zagranicznych autorów. Jeśli ktoś z Was chciałby dowiedzieć się dlaczego, to serdecznie polecam zapoznanie się z tym tytułem.
Główną bohaterkę – Johannę Morigan – poznajemy w momencie, gdy leży obok swojego sześcioletniego śpiącego brata na łóżku, które dostała po zmarłej babci. Nastolatka się właśnie bezwstydnie masturbuje. Dziewczyna...
Charlotte Link, poczytna autorka thrillera psychologicznego wraca z kolejną powieścią. Szczerą, bolesną i intymną. W swojej książce autorka opowiada o swojej siostrze Franzisce i jej sześcioletniej walce z nowotworem.
Franziska ma dwadzieścia parę lat gdy dopada ją chłoniak Hodgkina. To ziarnica złośliwa, nowotwór węzłów chłonnych, w pełni uleczalny w 80% przypadków. Jednak po kilku miesiącach walki o życie, następuje remisja. Kobieta wraca do normalnego życia. Wychodzi za mąż, rodzi dwoje dzieci – dziewczynkę i chłopca. Działa prężnie jako wolontariuszka w obronie ochrony zwierząt. Podejmuje nowe wyzwania. Jest pełna życia, radosna, z optymizmem patrzy w przyszłość. Dba o relacja z przyjaciółmi i rodziną. A szczególna więź łączy ją z siostrą – Charlotte. Są niemalże jak siostry bliźniaczki.
Niestety, ta sielanka zostaje gwałtownie przerwana w momencie gdy u Franziski zdiagnozowany zostaje rak jelita. Od tej chwili rozpoczyna się dramatyczna walka o życie kobiety. Nieustanne wizyty u specjalistów, liczne badania, rozmowy z lekarzami, którzy nie zawsze potrafią okazać pacjentowi i jego rodzice serce.
Mam ogromny problem z tą książką i czuję się nią mocno zawiedziona. Przeczytałam już niejedną pozycję traktującą o osobach nieuleczalnie chorych. Do tej pory wszystkie przeczytane przeze mnie książki z tej tematyki bardzo mi się podobały, wzruszały i długo zostawały w mej pamięci. Ceniłam w nich to, że były bardzo emocjonalne, bezpośrednie. Niejednokrotnie podczas lektury uroniłam niejedną łzę. Jeśli zaś chodzi o powieść Charlotte Link nic takiego się nie wydarzyło. Powiem więcej – uważam, że to książka pozbawiona emocji, napisana sucho. Miałam wrażenie, jakbym czytała jakąś dokumentację medyczną a nie opis zmagań z nowotworem.
Ciągle Charlotte Link podkreśla na kartach swojej książki, jak jest związana z siostrą, jak jest jej ciężko w związku z tym, że najbliższa jej osoba tak strasznie musi cierpieć. Pisze o tym do znudzenia, tylko w samej treści absolutnie tego nie widać, a tym bardziej nie czuć. Nie mogłam pozbyć się myśli, że Link na siłę chce pokazać tylko, jak trudną i wyboistą drogę muszą pokonać chorzy i ich rodzina by wyzdrowieć lub by móc w miarę łagodnie przejść przez swoje zmartwienia.
Być może komuś taka lektura pomoże, będzie ukojeniem, ale nie dla mnie. Zdecydowanie nie! Nie w tym przypadku. Tak jak napisałam, inne lektury tego rodzaju, mnie zaangażowały, czytałam je z zainteresowaniem, natomiast tu zastanawiałam się ze zniecierpliwieniem, kiedy skończę czytać tę książkę.
Jeśli czujecie potrzebę sięgnięcia po omawiany przeze mnie tytuł – zróbcie to. Ja go Wam nie polecam.
Charlotte Link, poczytna autorka thrillera psychologicznego wraca z kolejną powieścią. Szczerą, bolesną i intymną. W swojej książce autorka opowiada o swojej siostrze Franzisce i jej sześcioletniej walce z nowotworem.
Franziska ma dwadzieścia parę lat gdy dopada ją chłoniak Hodgkina. To ziarnica złośliwa, nowotwór węzłów chłonnych, w pełni uleczalny w 80% przypadków....
To na pewno nie będzie recenzja pełna zachwytów, o nie! Czytacie na własną odpowiedzialność
Zacznijmy jednak od krótkiego nakreślenia o czym jest akcja. Emerycka Szajka nie zwalnia. Uparcie chcą poprawić jakość życia starszych i ubogich osób. Cóż…Plan bardzo dobry i szlachetny, tylko zupełnie oderwany od rzeczywistości. Przy pomocy śmieciarki i …świnek-skarbonek staruszkowie dokonują napadu na bank. Tak im się ta zabawa spodobała, że niewiele myśląc wpadają na kolejny, idiotyczny pomysł. Mianowicie otwierają restaurację, przy czym o jej prowadzeniu nie mają nawet bladego pojęcia, jedynie wydaje się im, że wiedzą jak rozwinąć ów interes. Jeśli myślicie, że to byłaby zwykła restauracja, taka jakie znacie do tej pory, no to od razu mówię, że jesteście w wielkim błędzie. Oczywiście, będą przekąski, różne udziwnione dania. Świeczką, a biorąc pod uwagę tę chorą ideę, to powinnam napisać gromnicą, na tym „torcie” mają być tak zwane szybkie randki i potańcówki dla seniorów. O ile to drugie nie wzbudza we mnie negatywnych uczuć, bo nie raz miałam okazję się przekonać jak starsi ludzie świetnie bawią się przy muzyce i jaki to ma na nich wpływ, tak to pierwsze mnie odrzuca mocno! Jakby tego było mało szaleńcy (bo ja nie potrafię ich inaczej nazwać) chcą polować na prawdziwych przestępców wśród oszustów podatkowych i inwestorów wysokiego ryzyka.
Jedną i jedyną zaletą tej książki jest język, jakim jest napisana. Pisarka wplata śmieszne określenia, zabawne zdania w wypowiedzi seniorów. Niby akcja jest wartka. No właśnie – kluczowe słowo – niby. Bo w moim odczuciu, to całość jest strasznie rozwlekła i nadmuchana przez autorkę na siłę. Zupełnie nie wiem czemu to miało służyć. Sporo w tej pozycji informacji, opisów, które – według mnie – są zbędne i wręcz całkiem nieistotne.
Ponadto, to wszystko jest takie odrealnione. Jeśli mam być szczera, to przy lekturze niejednokrotnie przeszło mi przez głowę, że albo pisarka postanowiła uprawiać radosną twórczość i hulaj dusza, piekła nie ma. Albo, zanim zasiadła do pisania – ostro się naćpała. Chwilami, to nie wiedziałam czy mam się śmiać z tego, co zostało mi zaserwowane, czy płakać nad tym, że to takie idiotyczne i naiwne. Podobnie zresztą jak bohaterzy, którzy tu zostali wykreowani.
Nie dałam rady dokończyć tego. Chyba zostało mi jakieś sto, no może sto parę, stron. Nie dałam rady taplać się dłużej w tej głupawej rzeczywistości, z postaciami, którym ktoś najwyraźniej poprzestawiał klepki w głowie, bo ich irracjonalne zachowanie dokładnie na to wskazywało.
Lubię książki o starszych osobach, o starości, ale niechże one będą napisane mądrze, z głową i po wcześniejszym przemyśleniu, co się chce przelać na papier. Literaturze durnej i tak boleśnie naiwnej mówię zdecydowane NIE!
To na pewno nie będzie recenzja pełna zachwytów, o nie! Czytacie na własną odpowiedzialność
Zacznijmy jednak od krótkiego nakreślenia o czym jest akcja. Emerycka Szajka nie zwalnia. Uparcie chcą poprawić jakość życia starszych i ubogich osób. Cóż…Plan bardzo dobry i szlachetny, tylko zupełnie oderwany od rzeczywistości. Przy pomocy śmieciarki i …świnek-skarbonek...
Lubię książki z wątkiem kobiecej przyjaźni, solidarności i wzajemnego wsparcia. Nie marszczę nosa, jak niektórzy, gdy autor wplata elementy erotyki do akcji.
Czy tym razem również byłam usatysfakcjonowana czytelniczo?
Już na samym początku poznajemy Wiktorię, klasyczną kurę domową. Mąż skutecznie wybił jej z głowy pomysł podjęcia pracy i postanowił zrobić z niej pomoc domową. Jej zadaniem jest sprzątać, prać, gotować, prasować. Słowem – robić wszystko to, co kobieta w domu robić powinna. Kobieta spełnia zachcianki małżonka przez dwanaście lat. Wszystko się jednak zmienia, gdy pewnego dnia dowiaduje się, że Tymon znalazł pocieszenie w ramionach innej, jego zdaniem atrakcyjniejszej pani. Gdy otrzymuje taką wiadomość, nie wie co ze sobą zrobić. Ma wrażenie, że cały świat jej się zawalił. Na szczęście, gdy pierwszy szok mija, Wiktoria wyjeżdża do Niemiec, do swojej ciotki, by tam zacząć nowe, lepsze życie. Tam poznaje Judith, Leę i Marę, które także są w podobnej sytuacji jak nasza główna bohaterka. Kobiety zaprzyjaźniają się i nawet zakładają własny, dość nietypowy biznes.
Jak już wcześniej wspomniałam, nie straszne mi są książkach sceny erotyczne, użyte od czasu do czasu mocniejsze słowa. Tematy tabu poruszane w literaturze często mnie wręcz ciekawią, sprawiają, że lektura jest dla mnie wciągająca, w pewien sposób nietuzinkowa.
Skłamałabym jednak, gdyby napisała, że tak było tym razem. Że byłam zachwycona treścią, że współczułam paniom, że trzymałam mocno kciuki by wiodło się im jak najlepiej. Moja reakcja była dokładnie odwrotna!
Dawno nie czułam się tak zniesmaczona podczas czytania. Ze strony na stronę miałam wrażenie, że mam przed sobą jakiś poradnik erotyczny, napisany przez niewyżytego samca lub samicę. Opisy i wszelkie dialogi w tej pozycji były tak kiepskie, że chyba nawet w krytykowanej wszędzie, sławnej powieści „50 twarzy Greya” już były lepsze i zasługiwały na większą uwagę. Tutaj nic ze sobą się nie sklejało, totalnie NIC!! Ani w tym treści, ani formy. Bogu dziękuję, że to „coś” liczyło sobie 296 stron, choć dla mnie w tej sytuacji, to zdecydowanie za dużo. Więcej bym nie zdzierżyła.
Bohaterki były tak irytujące, zakompleksione i bezwartościowe, że już bardziej być nie mogły. Gdy śledziłam ich losy, nic nie wnoszące, a wręcz żenujące rozmowy, to nie mogłam oprzeć się stwierdzeniu, że na brak szacunku od swoich mężczyzn, same sobie zapracowały.
Przygotowując się do napisania tej opinii, przeczytałam kilka recenzji o „Rosole z kury domowej” Nataszy Sochy. W wielu czytałam zachwyty nad piórem autorki, nad tym, jak to niby świetnie ukazała temat. Nie brakowało w tych tekstach rekomendacji, że książka jest godna polecenia, że koniecznie muszą po nie sięgnąć wszystkie panie i to bez względu na wiek.
Zdecydowanie się nie zgadzam z tym! Powiem więcej – ja nigdy nie poleciłabym i nie polecę tej pozycji żadnej kobiecie. Niezależnie kim ona dla mnie by nie była. Zachęcałabym za to do omijania tej książki szeroki łukiem i nie skupiania się na niej w ogóle, bo to całkowita strata czasu. Nie dostaniecie tu nic wartościowego, co zmieniłoby chociaż trochę na przykład Wasz światopogląd, czy poszerzyło horyzonty. Słaba książka od gniota różni się tym, że z tej pierwszej niekiedy udaje nam się coś interesującego wyłuskać. Natomiast ta druga nie ma nam nic do zaoferowania. I tak właśnie było w tym przypadku.
Nie polecam, nie polecam i jeszcze raz nie polecam!
Lubię książki z wątkiem kobiecej przyjaźni, solidarności i wzajemnego wsparcia. Nie marszczę nosa, jak niektórzy, gdy autor wplata elementy erotyki do akcji.
Czy tym razem również byłam usatysfakcjonowana czytelniczo?
Już na samym początku poznajemy Wiktorię, klasyczną kurę domową. Mąż skutecznie wybił jej z głowy pomysł podjęcia pracy i postanowił zrobić z niej pomoc...
2020-12-15
Książka nic nie wniosła do mojego życia. Nie zatrzymała mnie swoją treścią, nie wzruszyła, nie rozbawila. Przy jej czytaniu nie wysunęłam żadnego wniosku poza tym, że dziwię się, że pisarkom i pisarzom chce się tworzyć takie nudne powieści.
Inni się zachwycają, a ja się zastanawiam - po co te ochy i achy?
Książka nic nie wniosła do mojego życia. Nie zatrzymała mnie swoją treścią, nie wzruszyła, nie rozbawila. Przy jej czytaniu nie wysunęłam żadnego wniosku poza tym, że dziwię się, że pisarkom i pisarzom chce się tworzyć takie nudne powieści.
Inni się zachwycają, a ja się zastanawiam - po co te ochy i achy?
2020-11-28
Książka bardzo dobra, ale nie wybitna.
Książka bardzo dobra, ale nie wybitna.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
O książce Nataszy Sochy słyszałam sporo pozytywnych opinii. Jedna z nich brzmiała, że jest to zabawna powieść, która rozśmieszy czytelnika do łez.
Postanowiłam więc sprawdzić, czy i mnie ona rozbawi.
Leander jest mężczyzną po trzydziestce. Niby normalny jak jego rówieśnicy, ale jednak niekoniecznie. Bowiem chłopak cały czas mieszka z mamusią, która cały czas mu sprząta, gotuje i najchętniej otoczyłaby go ochronnym parasolem albo murem obronnym. Akceptuje inne kobiety w życiu syna, ale tylko do momentu, gdy są to przelotne znajomości. To ona ma decydujący głos z kim zwiąże się jej syn. Do tej pory wszystkie dziewczyny, z którymi spotykał się Leander nie chciały przyjąć do wiadomości, że dla niego mamusia jest kobietą numer jeden i że to ona będzie grała pierwsze skrzypce w każdej sytuacji, w której się znajdzie. Pewnego dnia w życiu głównego bohatera pojawia się Amelia, która wydaje się być kobietą idealną nie tylko z urody, ale również z charakteru. No i ma najbardziej pożądaną cechę – nie krytykuje nad wyraz głębokiej relacji syna z matką. Czy kobieta długo to wytrzyma? Czy nadopiekuńcza mamusia zaakceptuje wreszcie fakt, że dorosły już Leander ma prawo żyć po swojemu i tak jak on to sobie zaplanował?
Chyba pierwszy raz w życiu czytałam książkę, która już od pierwszych zdań mnie zniesmaczyła do granic możliwości. Spowodowała wściekłość. Podczas lektury szukałam gorączkowo fragmentów, gdzie będę mogła się pośmiać lub chociaż uśmiechnąć szczerze, a nie z politowaniem i myślą: „Jezu, jak można napisać coś tak bzdurnego i wreszcie, jak można dopuścić, żeby coś tak szmirowatego ujrzało światło dzienne?!” Nie wiem, co Natasza Socha chciała osiągnąć tą powieścią. Wiem, że są na tym chorym świecie mężczyźni, który z powodzeniem można nazwać maminsynkami. Są tacy, sama o takich słyszałam i może nawet takich znam. Ale to, co zostało przedstawione tutaj jest, według mnie, radosną, oj nieee! Wróć! Jest żałosną (!!!) twórczością autorki. Nie wiem pod jakim wpływem to zostało napisane. Dla mnie to nie do ogarnięcia i nie do przyjęcia.
Zazwyczaj jak czytam książkę i okazuje się, że jej treść mi się nie podoba, to jest chociaż jedna postać, która zyskuje moją sympatię lub chociaż współczucie. A w tej historii nie ma czegoś takiego. Nawet kot był jakiś taki bezpłciowy.
Poza tym, całość wlecze się strasznie jak rozmemłana guma albo kisiel. Żeby jeszcze było więcej dialogów, to powiedzmy, że jakoś bym to strawiła, choć zniesmaczenie by na pewno pozostało, ale akurat dialogów było jak na lekarstwo jakby pisarka bała się, że zużyje za dużo tuszu.
Podsumowując, „Maminsynek” Nataszy Sochy to kiepściutka opowiastka o nadopiekuńczych rodzicach, nie mających swojego zdania chłopcach, którym tylko się wydaje, że są dorośli.
Jeśli miałabym już komuś polecić ten tytuł, to zdecydowanie podsunęłabym ją każdej dziewczynie, która myśli o zamążpójściu. Niech będzie ona ostrzeżeniem albo raczej czerwoną lampką z napisem „ZASTANÓW SIĘ CZY WARTO!”. Takim sam komunikat powinien pojawić się też wszystkim czytelnikom, którzy zamierzają przeczytać tę pozycję. Naprawdę dobrze to przemyślcie, czy chcecie tracić swój cenny czas.
O książce Nataszy Sochy słyszałam sporo pozytywnych opinii. Jedna z nich brzmiała, że jest to zabawna powieść, która rozśmieszy czytelnika do łez.
Postanowiłam więc sprawdzić, czy i mnie ona rozbawi.
Leander jest mężczyzną po trzydziestce. Niby normalny jak jego rówieśnicy, ale jednak niekoniecznie. Bowiem chłopak cały czas mieszka z mamusią, która cały czas mu sprząta,...
Jeśli ktoś z Was poszukuje zabawnej książki, z doskonale wykreowanymi bohaterami, okraszonej błyskotliwymi dialogami, to koniecznie musicie sięgnąć po powieść Magdaleny Witkiewicz i Nataszy Sochy pt. „Awaria małżeńska”.
Tak śmiesznej powieści, przy lekturze której czas płynie z prędkością światła, nie czytałam już dawno. Co chwila chichotałam, bo nie mogłam się powstrzymać. Ponadto, najczęściej powtarzane przeze mnie zdanie podczas czytania brzmiało: „Panowie, co wy byście bez nas zrobili?! No, ale po kolei…
Justyna i Ewelina, to zupełnie obce sobie kobiety. Do czasu, gdy zostają ofiarami tego samego wypadku autobusowego, którego przyczyną jest wbiegający pod koła kot. Kobiety trafiają na kilka tygodni na ten sam oddział chirurgii pourazowej i dodatkowo leżą na jednej sali. W wyniku zaistniałej sytuacji mężowie poszkodowanych pań – Sebastian i Mateusz – są zmuszeni sami zaopiekować się dziećmi i przejąć obowiązki domowe. Dla nieporadnych tatusiów i mężów to jakby koniec świata.
Ta pozycja wciąga niesamowicie. „Awaria małżeńska” to śmieszna komedia obyczajowa, pełna komicznych sytuacji niemalże wyjętych z życia każdego z nas. To opowieść o tym, że w nas – kobietach drzemie wielka moc, można by nawet rzec, że super moc. Dla nas nie ma rzeczy nie do wykonania. A jeśli już pojawia się problem, to zakasujemy rękawy i staramy się mu zaradzić jak najszybciej. Tymczasem panowie rozkładają bezradnie ręce i zachowują się jak dzieci we mgle. I najchętniej usiedliby na kanapie jak ich pociechy, zaczęli wyć i wrzeszczeć. Z tej historii bardzo wyraźnie wyłania się obraz mężczyzny-ciapy, który nie potrafi poradzić sobie nawet z najprostszymi czynnościami dnia codziennego w momencie, gdy zostaje sam z dziećmi.
Być może zaraz ktoś napisze, że to stereotypowe podejście, że autorki obrażają panów. No, powiedzmy, że Magdalena Witkiewicz i Natasza Socha trochę przerysowały podejście panów do życia rodzinnego, ich zaradność a raczej niezaradność, ale moim zdaniem to bardzo dobry pomysł. Być może takie podejście do tematu przez pisarki, będzie dla niejednego mężczyzny zimnym, a nawet lodowatym prysznicem, że należy brać czynny udział w pracach domowych.
Podsumowując, z całego serca polecam Wam tę książkę na długie, jesienne wieczory, które przed nami, ale nie tylko, bo po tak pogodną i poprawiającą nastrój powieść, warto sięgać niezależnie od pory roku.
Jeśli ktoś z Was poszukuje zabawnej książki, z doskonale wykreowanymi bohaterami, okraszonej błyskotliwymi dialogami, to koniecznie musicie sięgnąć po powieść Magdaleny Witkiewicz i Nataszy Sochy pt. „Awaria małżeńska”.
Tak śmiesznej powieści, przy lekturze której czas płynie z prędkością światła, nie czytałam już dawno. Co chwila chichotałam, bo nie mogłam się...
Książka autorstwa Katarzyny Sarnowskiej to proza bardzo wciągająca i hipnotyzująca w pewien sposób.
Początkowo , gdy zaczęłam czytać tę powieść, to pomyślałam, że mi się ona nie spodoba. Bo wojenne a właściwie przedwojenne klimaty są tu wiodące. A mnie takie rzeczy nie kręcą. Ale okazuje się, że to, coś więcej niż miłosna historia z wojną w tle.
To opowieść o marzeniach o tum, że na świecie jest mnóstwo wspaniałych ludzi, ale tych okrutnych jest również sporo. Toksyczni bliscy- to chyba najgorsze, co może się przytrafić.
Autorka w mistrzowski sposób pokazuje, że najwięcej wygrywają ci, którzy kierują się sercem i głosem swojej intuicji. Nie ma ważniejszego drogowskazu.
Wspaniale wykreowane postaci, wciągające dialogi, wartka akcja.
Twgo właśnie potrzebuje czytelnik, który chciałby przeczytać dobrą literaturę. No ok, ok. Ja tego oczekuję. I to otrzymałam, a więc czuję się zaspokojona czytelniczo.
Książka autorstwa Katarzyny Sarnowskiej to proza bardzo wciągająca i hipnotyzująca w pewien sposób.
Początkowo , gdy zaczęłam czytać tę powieść, to pomyślałam, że mi się ona nie spodoba. Bo wojenne a właściwie przedwojenne klimaty są tu wiodące. A mnie takie rzeczy nie kręcą. Ale okazuje się, że to, coś więcej niż miłosna historia z wojną w tle.
To opowieść o marzeniach o...
Uwielbiam czytać książki, w których jest mowa o dziennikarzach, o kulisach dziennikarstwa, gdy opisywany jest proces powstawania danego artykułu. Wtedy angażuję się bez reszty w lekturę i nie mogę się od niej oderwać. Czy tym razem też tak było?
Izabela Oster – znana dziennikarka telewizyjna, prowadząca programy publicystyczne, na skutek zmian w ramówce traci dotychczasowy czas programowy i jej program zostaje przełożony na inną, późniejszą godzinę. Dziewczyna nie zgadza się z tą decyzją i rezygnuje z pracy, ale po cichu liczy, że otrzyma ciekawszą propozycję od konkurencji. Takowa jednak nie nadchodzi. W zamian za to przyjaciółka Izy – Kamila Rudnicka-Clement podsuwa dziennikarce coś innego.
Kamila odziedziczyła w spadku po byłej teściowej pismo dla pań. Gazeta jednak nie jest w najlepszej kondycji.
Iza wraz z Kamą stają przed trudnym wyzwaniem, bowiem mają przywrócić gazecie dawną świetność i sprawić, żeby czytelnicy chętnie po nią sięgali. To zadanie początkowo paniom wydaje się nie do zrealizowania, ale po przemyśleniu postanawiają zmierzyć się z tym, co podsuwa im los. Przeprowadzają się więc do Krakowa i z głowami pełnymi pomysłów otwierają nowy rozdział w swoim życiu. Jak im się powiedzie? O tym przekonacie się, gdy sięgniecie po „Tylko dobre wiadomości”.
Napisałam w zajawce, że książki o zawodzie dziennikarza bardzo mnie ciekawią i są dla mnie pewną inspiracją, gdyż sama ukończyłam studia licencjackie o kierunku filologia polska ze specjalizacją dziennikarską. A jeśli jeszcze dodatkowo mają rozbudowany wątek miłosny, to już jestem przeszczęśliwa i zaspokojona czytelniczo. Jest tylko jeden warunek – musi to być powieść napisana zgrabnie i z polotem. A tutaj tego nie dostałam za grosz. Owszem, Agnieszka Krawczyk rozbudowała wątek dziennikarski, ukazała od kulis pracę w telewizji. Problem w tym, że to wszystko było takie rozmemłane, nie posiadało tego przysłowiowego pazura. Ok, jestem w stanie znieść opis pracy w telewizji. To wypadało nawet nieźle, ale co do reszty …mam bardzo duże zastrzeżenia i mnie totalnie nie porwało i zaważyło na tym, że całości wystawiłam niską ocenę, bo 4/10 i nie zamierzam tej noty zmieniać.
Jedynym bohaterem tej książki, którego szczerze polubiłam, był kot-przybłęda. Podobało mi się jak autorka w zabawny sposób opisywała jego sposób myślenia. I to były fragmenty, przy czytaniu których, uśmiechałam się szczerze. Dla mnie to kropelka w morzu, biorąc pod uwagę fakt, że książka liczy sobie 412 stron. Czas z nią spędzony niemiłosiernie mi się dłużył, dlatego gdy dzisiaj udało mi się skończyć czytanie tej powieści, to odetchnęłam z ulgą. Bardzo nie lubię takiej reakcji w moim wykonaniu, bo zawsze mam poczucie, że czytanie powinno sprawiać mi przyjemność, a tu ewidentnie tak nie było. Wręcz przeciwnie.
Cóż mogę napisać na zakończenie? Jeśli czujecie potrzebę zapoznania się z tą pozycją, to na pewno nie będę Was od tego odwodzić. Nie mniej jednak uważam, że są znacznie ciekawsze lektury od tej. Ja, gdybym wiedziała, że ta książka jest tak kiepska, z pewnością nie przeczytałabym jej. No, ale…Stało się. Myślę, że jej treść szybko umknie z mojej pamięci.
Uwielbiam czytać książki, w których jest mowa o dziennikarzach, o kulisach dziennikarstwa, gdy opisywany jest proces powstawania danego artykułu. Wtedy angażuję się bez reszty w lekturę i nie mogę się od niej oderwać. Czy tym razem też tak było?
Izabela Oster – znana dziennikarka telewizyjna, prowadząca programy publicystyczne, na skutek zmian w ramówce traci dotychczasowy...
Dzisiaj przychodzę do Was z nową polecajką książkową. Tym razem jest to powieść Sary Fawkes „Na każde jego żądanie”.
Lucy Delacourt jest spokoją, cichą dziewczyną, która straciła rodziców, a potem dom. Mieszka u swojej przyjaciółki, ma nudną pracę polegającą na wprowadzaniu danych do komputera. Dziewczyna dotychczas była nie była zauważana przez nikogo, co wprowadziło ją w dość duże kompleksy. Czuła się niechciana, brzydka i nic nie warta.
Aż do momentu, kiedy to poznaje miliardera Jeremiaha Hamiltona, prezesa międzynarodowej korporacji.
Jest to typ mężczyzny, któremu się wydaje, że skoro ma pieniądze to może wszystko, a świat leży u jego stóp. To osoba władcza, bezwzględna, a do tego mocno wyuzdana, z fantazjami erotycznymi, które za wszelką cenę realizuje jak tylko ma ku temu okazję.
Nasza bohaterka nie ma pojęcia, że Hamilton jest prezesem w firmie, w której ona pracuje. Codziennie rano widują się w windzie. Miliarder bardzo pociąga kobietę, na tyle, że gdy tylko go widzi, to kompletnie traci rozum.
Ich znajomość rozpoczyna się niecodziennie, bo od…seksu na parkingu. I właśnie ten moment staje się przełomowym w życiu Lucille, bowiem dostaje ona pracę jako asystentka tego bogacza. Jeśli jednak myślicie, że dziewczyna jest zwykłą asystentką, no to jesteście w błędzie. Otóż Delacourt musi być na każde żądanie Jeremiaha, w przeciwnym razie może się to dla niej bardzo źle skończyć. Cóż więc pozostaje młodej, zdesperowanej i zakompleksionej kobiecie? Oczywiście zgadza się spełniać wszystkie jego warunki.
Jeśli nie lubicie ostrych scen łóżkowych w książkach, to nie sięgajcie po tę pozycję, bo tutaj jest ich naprawdę dużo i są one długie i szczegółowo opisane. Mnie one akurat nie przeszkadzały.
Oprócz opisów zbliżeń głównych bohaterów znajdziemy na kartach powieści także wątki kryminalne pełne tajemnic, intryg. Ku mojej uciesze te nie były tak rozbudowane, choć pod koniec całej historii, sporo się ich nazbierało. Ja nie przepadam za takimi tematami, więc fragmenty jakichś porachunków, prób zastraszania czytałam pobieżnie.
Uważam, że „Na każde jego żądanie” to świetna książka na odprężenie, tzw. odmóżdżenie. Nie jest to długa opowieść, bo ma ponad dwieście stron, a więc szybko się ją czyta. Myślę, że za długo jej treść ze mną nie zostanie, bo nie wydarzyło się tu nic, co poruszyłoby mnie czy jakoś wpłynęło na mój światopogląd, ale nie żałuję czasu na nią przeznaczonego.
Macie chęć na coś innego, mocniejszego i nie boicie się erotyki – polecam. Natomiast, jeżeli taka tematyka Was drażni lub budzi w Was obrzydzenie, odradzam! Czytanie ma być dla każdego przyjemnością i przynosić pozytywne emocje, a nie budzić wstręt i zniesmaczenie.
Dzisiaj przychodzę do Was z nową polecajką książkową. Tym razem jest to powieść Sary Fawkes „Na każde jego żądanie”.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toLucy Delacourt jest spokoją, cichą dziewczyną, która straciła rodziców, a potem dom. Mieszka u swojej przyjaciółki, ma nudną pracę polegającą na wprowadzaniu danych do komputera. Dziewczyna dotychczas była nie była zauważana przez nikogo, co wprowadziło ją w...