-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant12
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać413
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Biblioteczka
2018-12-05
2018-12-30
2008-01-01
2018-12-21
2018-10-26
2018-12-24
2018-09-09
2018-01-06
2018-06-02
2018-06-24
Szczerze obawiałam się „Tancerzy burzy”. Jeśli na coś jest hype, to zwykle albo okazuje się naprawdę dobre, albo odwrotnie: wychodzi z tego niewypał. Na szczęście Jay Kristoff mnie nie zawiódł i stworzył coś, co przeczytałam z wielką przyjemnością i przy czym po prostu dobrze się bawiłam. Autor zabiera nas w fikcyjny świat inspirowany mitologią japońską, ale z lekkim podrasowaniem. Dlatego oprócz opowieści o mitycznych yōkai, z legendarnym arashitorą na czele, oraz odtworzenia japońskich zwyczajów i kultury (mimo że w tekście znajduje się sporo japońskich słów, wcale nie uważam, żeby to przytłaczało), fabuła jest zbudowana wokół jeszcze jednego elementu — krwawego lotosu, czyli rośliny, która dla tego świata jest niczym para dla steampunku, soma dla antyutopijnego społeczeństwa Huxleya i dezodorant w sprayu dla środowiska jednocześnie.
To chyba właśnie konstrukcja tej osobliwej, egzotycznej przestrzeni, łącząca w sobie twórcze i odtwórcze części, najbardziej przypadła mi do gustu i sprawiła, że niemal nie mogłam się oderwać od lektury. Oryginalny pomysł jest bardzo ważny w literaturze młodzieżowej i fantastyce, a tutaj właśnie z tym się spotykamy. Co prawda zdarzają się fabularne schematy, ale całość jest na tyle strawna, że wcale nie przeszkadzają. Postacie powołane do życia przez Kristoffa nie są płaskie, ale zdecydowanie mogłyby być bardziej dopracowane, na pochwałę zasługuje jednak relacja rozwijająca się pomiędzy główną bohaterką a pewnym dużym zwierzakiem. Dużo dobrego tej książce zrobił też delikatnie poetycki, plastyczny język, dzięki któremu historia nabrała kolorów i kształtów. Nie muszę pisać więcej, żeby polecić „Tancerzy burzy”, to po prostu świetne otwarcie trylogii.
https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/07/minirecenzje-12-tancerze-burzy-jay.html
Szczerze obawiałam się „Tancerzy burzy”. Jeśli na coś jest hype, to zwykle albo okazuje się naprawdę dobre, albo odwrotnie: wychodzi z tego niewypał. Na szczęście Jay Kristoff mnie nie zawiódł i stworzył coś, co przeczytałam z wielką przyjemnością i przy czym po prostu dobrze się bawiłam. Autor zabiera nas w fikcyjny świat inspirowany mitologią japońską, ale z lekkim...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-26
Byłam bardzo mile zaskoczona przez Tancerzy burzy, czyli otwarcie cyklu Wojna Lotosowa. Pisałam o tym zresztą w minirecenzji. Przywrócili mi wiarę w to, że w gatunku fantastyki młodzieżowej jak najbardziej da się jeszcze zrobić coś świeżego i przykuwającego uwagę. Natomiast wiele recenzji drugiej części wskazywało na to, że w niej poziom spada. Tym bardziej byłam ciekawa, jaka będzie moja opinia na ten temat.
Po lekturze mogę stwierdzić, że stoję po drugiej stronie barykady — a Bratobójca nawet trochę podniósł poprzeczkę. Faktycznie trochę zmienił się tu klimat; nie jesteśmy już wprowadzani w wykreowany przez autora świat, ale eksplorujemy jego nowe zakątki i poznajemy nowe postacie, a narracja jest prowadzona z wielu różnych stron. W jednej chwili śledzimy ludzi z marginesu skazanych na życie w otoczeniu smrodliwych, nędznych ulic Kigen z zaułkami, w które lepiej się nie zapuszczać, by potem wślizgnąć się w pałacowe korytarze i obserwować tworzące się intrygi, aż w końcu trafić do kryjówki buntowników, gdzie atmosfera robi się gęsta. Oczywiście podążamy też za Yukiko i jej nieodłącznym towarzyszem, ale choć pozostaje główną bohaterką, równie wiele miejsca co jej, poświęcono innym osobom, które zyskały niebagatelną rolę. Widać, że to, co się wokół nich dzieje, nie pozostawia ich obojętnymi. Walczą, zdradzają i bronią własnych interesów; ewoluują. Nie wiadomo, komu ufać, a kto przywdziewa maskę.
Jay Kristoff podjął się opisania nie tylko konsekwencji wydarzeń, jakie miały miejsce w poprzednim tomie, lecz również dodał sporo nowych wątków, poszerzając perspektywę czytelnika. Nowe problemy wyrastają w tym pogrążonym w chaosie świecie jak grzyby po deszczu. To faktycznie powoduje wrażenie, że akcja nie bardzo jest popychana do przodu, zwłaszcza że niektóre ze spraw, jakie autor poruszył, są nie do końca wyjaśnione i jakby pozostawione same sobie. Jednak to nie znaczy, że nic się nie dzieje i jest nudno — powiedziałabym, że wręcz przeciwnie. Od książki naprawdę trudno jest się oderwać. To w dużej mierze zasługa warsztatu autora, którego staję się fanką. Tworzy genialne opisy, wydaje się zawsze wiedzieć, o czym i kiedy opowiedzieć, powołuje się na różne zmysły i tworzy ładne metafory, a dzięki temu wszystkiemu historia jest niezwykle barwna. Jest też brutalna — nie pamiętam, czy w Tancerzach burzy było podobnie, w każdym razie tutaj bywa naprawdę ostro.
Bratobójca trzyma dobry poziom i moim zdaniem nawet lekko przewyższa Tancerzy burzy. Dysponuje wszystkim, co trzeba, by dawać odbiorcom świetną rozrywkę. Jeśli tylko zamknięcie trylogii będzie kontynuować tę passę, z pewnością uznam ją za jeden z najlepszych cykli ostatnich lat z tego gatunku.
https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/08/68-bratobojca-jay-kristoff-na-skraju.html
Byłam bardzo mile zaskoczona przez Tancerzy burzy, czyli otwarcie cyklu Wojna Lotosowa. Pisałam o tym zresztą w minirecenzji. Przywrócili mi wiarę w to, że w gatunku fantastyki młodzieżowej jak najbardziej da się jeszcze zrobić coś świeżego i przykuwającego uwagę. Natomiast wiele recenzji drugiej części wskazywało na to, że w niej poziom spada. Tym bardziej byłam ciekawa,...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-20
2018-12-19
2018-12-01
Koncept "Wyspy" nie jest wcale nowy i oryginalny — ileż powstało tekstów kultury mówiących o skrajnych przypadkach czy katastrofach, w wyniku których jakaś grupa ludzi została odizolowana i skazana na radzeniu sobie samej. Tym, co wyróżnia tę powieść, jest fakt, gdzie ta sytuacja nastąpiła, a więc na już teraz dość oddalonej od kontynentów Islandii, kraju lodu i ognia, jak mówi frazes. Czy w obecnym świecie takie „odcięcie się” od reszty świata pozostawia realne szanse na przeżycie? Autorka analizuje możliwą postawę Islandczyków, którzy w jej wizji mogliby próbować wywołania narodowej mobilizacji w oparciu o historyczne, patriotyczne wzorce. Ale jednocześnie jest tu zawarta refleksja dotycząca ludzkości w ogóle: chyba nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od innych. I chociaż jako czytelnicy poznajemy losy dorosłych i dzieci, rodowitych Islandczyków, imigrantów i zwykłych podróżnych, rządzących i rządzonych, to odczuwam duży niedosyt. W istocie jest to powieść niezbyt długa i miałam wrażenie, że temat potraktowano pobieżnie. Podkreśla to jeszcze dynamiczne budowanie akcji dzięki dłuższym, poprzedzielanym przecinkami zdaniom, przez co książkę czyta się niezwykle szybko. Chociaż zdaje się, że takie właśnie mogły być intencje Björnsdóttir, bo pozostawiła wiele kwestii otwartych i świadomie nie dokończyła tego obrazu, myślę, że "Wyspie" wyszłoby na dobre, gdyby jeszcze bardziej wgłębić się w wydarzenia. Z tego powodu uważam ją za niezłą książkę, ale raczej nie zostanie w mojej pamięci na długo.
https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/12/minirecenzje-13-znikajaca-yzeczka.html
Koncept "Wyspy" nie jest wcale nowy i oryginalny — ileż powstało tekstów kultury mówiących o skrajnych przypadkach czy katastrofach, w wyniku których jakaś grupa ludzi została odizolowana i skazana na radzeniu sobie samej. Tym, co wyróżnia tę powieść, jest fakt, gdzie ta sytuacja nastąpiła, a więc na już teraz dość oddalonej od kontynentów Islandii, kraju lodu i ognia, jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-24
Jeśli nigdy nie lubiliście chemii w szkole, ta pozycja może was do niej przekonać. "Znikająca łyżeczka" to nie jest książka, dzięki której nauczycie się pisać reakcje chemiczne czy obliczać zawartości roztworów. Sam autor pisze, że według niego najlepiej przyswaja się informacje dzięki anegdotom i faktycznie dokładnie to zawarł w swojej książce: przedstawił historię odkrywania pierwiastków i powstawania (oraz zapełniania) układu okresowego. Jak się okazuje, za wieloma z tych zjawisk stały ciekawe postaci badaczy i zwykłych ludzi, choroby i ozdrowienia, przypadki i niepohamowana dociekliwość. Sam Kean atakuje temat z różnych stron, uciekając się czasem do przywołania zagadnień teoretycznych (ale w strawny sposób, więc nawet laik powinien się w nich odnaleźć), lecz przede wszystkim cofa się w przeszłość, aby zrozumieć, skąd bierze się wiedza na temat pierwiastków, jaką mamy dzisiaj. W większości podane są raczej informacje ciekawostkowe, z gatunku tych zdobywanych dla własnej satysfakcji z wiedzy, i może dlatego "Znikająca łyżeczka" wydaje mi się tak przystępna — na przykład nareszcie dowiedziałam się, skąd wzięły się nazwy niektórych pierwiastków, co zawsze mnie interesowało. Może jednak lepiej byłoby czytać ją na raty, bo pod koniec lektury czułam już mały przesyt materiałem i to jest chyba jedyna rzecz, jaką mogę jej zarzucić. No, może jeszcze ten układ przypisów na końcu, który jest bardzo nieintuicyjny. Ale tak poza tym to jestem całkiem zadowolona.
https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/12/minirecenzje-13-znikajaca-yzeczka.html
Jeśli nigdy nie lubiliście chemii w szkole, ta pozycja może was do niej przekonać. "Znikająca łyżeczka" to nie jest książka, dzięki której nauczycie się pisać reakcje chemiczne czy obliczać zawartości roztworów. Sam autor pisze, że według niego najlepiej przyswaja się informacje dzięki anegdotom i faktycznie dokładnie to zawarł w swojej książce: przedstawił historię...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-12
Po "Atlas chmur" sięgnęłam zachęcona licznymi pozytywnymi opiniami, które informowały o niezwykłości tej książki i wpływie, jaki miała na życie wielu czytelników. Zdążyłam też przeczytać już dwie inne książki Mitchella, "Czasomierze" oraz "Slade house", więc miałam już pewne pojęcie co do tego, jak autor pisze (bo pisać zdecydowanie umie). Ten tytuł zdobył jednak zdecydowanie największy rozgłos. Podobnie jak poprzednie, jest to powieść szkatułkowa i wyróżnia się naprawdę nietypową konstrukcją — zawiera w sobie sześć historii, ale kiedy przejdziemy przez wszystkie po kolei, wracamy z powrotem do przedostatniej, czyli piątej, potem czwartej i tak dalej aż skończymy na tej opowieści, od której zaczęliśmy. Na dodatek historie te są ze sobą powiązane, co nadaje każdej z nich nowy wymiar. I faktycznie jest to świetny zabieg. Kunszt pisarski autora pozwolił mu na stworzenie pozornie oddzielnych opowieści i fantastyczne jest to, jak bardzo zindywidualizowane są pod względem języka, a także formy. W "Atlasie chmur" przenosimy się w miejscu i w czasie i poznajemy postacie charakterystyczne, pełne życia (w tym momencie mrugam do osób, które już mają za sobą lekturę), których kreacja jest po prostu w punkt. Osobowość bohatera właściwie oddziałuje na to, jak on sam jest przedstawiany. Myślę, że duże brawa należą się tłumaczce, której udało się unieść ciężar tego zróżnicowania.
Nie będę za bardzo opowiadać o fabule tej książki, bo tak naprawdę trudno byłoby to zrobić, zważywszy na to, jak jest napisana. I tutaj niestety trochę wychodzi to, z czym miałam i nadal mam problem w jej sprawie. Losy opisanych w niej ludzi i świata są dość interesujące, ale nie porywające. Oczywiście zdarzały się wzloty, na przykład przy fragmentach o Frobisherze czy Sonmi, jednak dzieło Mitchella w zasadzie ma w sobie bardzo wiele dłużących się momentów i chociaż początkowo fajne jest oczekiwanie na to, co będzie w następnej historii i jak ona połączy się z poprzednią, to na dłuższą metę zagłębianie się w poszczególne opowieści było dla mnie nużące. Mam wrażenie, że wynika to z tego, czym ta książka próbowała być — czyli jakąś metaforą życia obudowaną w nielinearną strukturę, próbą zwrócenia uwagi na to, w jaką stronę zmierza nasz świat, pokazaniem walki, jaką toczą jednostki z masami i innymi jednostkami; a więc dokładne analizowanie akcji, konkretnych nazw i symboli nie miałoby sensu. I ten cały koncept wydaje się super, ale tylko dopóki wynika on z przemyśleń i interpretacji „polekturowych”, bo samo czytanie bywa zwyczajnie męczące. Jednocześnie nie jestem przekonana o wielkości tej powieści, jej przesłanie nie jest dla mnie do końca jasne; nawet jeśli mam rację co do tego, o czym pisałam dwa zdania temu, nie zostało to przedstawione w sposób, który by mną wstrząsnął i sprawił, że zaczęłabym postrzegać pewne rzeczy inaczej.
Najmocniejszym punktem "Atlasu chmur" jest pomysłowość dotycząca formy i świata przedstawionego (historia wspomnianej wcześniej Sonmi zdaje się boleśnie nieuchronna). Bardzo podoba mi się też zabawa Mitchella z własnym uniwersum, to, że nawiązuje do innych swoich książek. Myślę, że ta konkretna świetnie nadaje się do tego, żeby o niej dyskutować i zastanawiać nad problemami, jakie porusza — tylko trzeba najpierw przez nią przebrnąć.
https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/11/71-atlas-chmur-david-mitchell-historia.html
Po "Atlas chmur" sięgnęłam zachęcona licznymi pozytywnymi opiniami, które informowały o niezwykłości tej książki i wpływie, jaki miała na życie wielu czytelników. Zdążyłam też przeczytać już dwie inne książki Mitchella, "Czasomierze" oraz "Slade house", więc miałam już pewne pojęcie co do tego, jak autor pisze (bo pisać zdecydowanie umie). Ten tytuł zdobył jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-06
2018-11-04
2018-10-31
2018-10-12
Pięć lat minęło, odkąd po raz drugi przeczytałam Cień wiatru (a jakieś dziewięć od pierwszego przeczytania). Tyle lat musiało upłynąć, abym zdecydowała się w końcu sięgnąć po drugą część Cmentarza Zapomnianych Książek. Myślę, że wiem, dlaczego tak długo zwlekałam — Cień wiatru za każdym razem był dla mnie lekturą magiczną, wciągającą i wzbudzającą wiele emocji i bałam się, że wrażenie to zostanie zatarte, gdy następna część nie okaże się już tak dobra. Moje obawy okazały się trochę prorocze, bo niestety nie mogę powiedzieć, by Gra Anioła zasłużyła na moje uznanie.
Akcja ma oczywiście miejsce w Barcelonie, niesamowitej, a zarazem mrocznej, jak to ją zwykle Zafón kreuje. Fabuła ma też związek z rodziną Sempere, ale przedstawia przede wszystkim niespokojne losy aspirującego pisarza Davida Martina, który po otrzymaniu i przyjęciu niespodziewanej propozycji daje się wplątać w sieć intryg i zbrodni.
Gra Anioła klimatem zdecydowanie przypomina poprzednią część cyklu. Można by się nawet pokusić o powiedzenie, że podobieństwo jest zachowane również w linii fabularnej — oto mamy młodego człowieka wychowanego głównie przez ojca, zachowującego pewną relację z literaturą i nieszczęśliwie zakochanego. Do tego pojawia nam się tajemniczy mężczyzna o nie do końca znanych nam motywacjach. Problem polega na tym, że historia jest ciekawa tylko do pewnego stopnia. Jeśli próbować wnikać głębiej, okazuje się, że pod powierzchnią nie ma nic, co by jakoś szczególnie przykuwało uwagę.
Zafón od początku tworzy atmosferę tajemniczych zdarzeń i dość łatwo z nimi popłynąć, ale przeszkadzało mi to, że pewne rzeczy nie zostały wyjaśnione, a powieść dzięki temu straciła swoją wewnętrzną wiarygodność. Rozumiem, że pisarze często posługują się niedomówieniami, bo pozostawia to czytelnika w poczuciu istnienia różnych możliwych interpretacji, tylko że w tym przypadku to niedomówienie jest według mnie zbyt duże i historię można było bardziej dopracować pod tym względem. Myślę, że trochę pokazuje to, do czego dążył autor — do napisania książki wielkiej, może ponadczasowej. W konstrukcji intrygi i stylu jest też jakaś patetyczność, która jednak nie do końca zgrywa mi się z pobieżnie potraktowanymi aspektami takimi jak chociażby kreacja postaci. Były niestety w większości albo miałkie, albo przerysowane i w sumie nie mogę powiedzieć, żeby bardzo obchodziły mnie ich losy. Niejednokrotnie miały miejsce rzeczy dramatyczne, a jednak nie mam poczucia, bym faktycznie przeczytała opowieść o wielkiej miłości, ogromnym talencie tudzież niezwykłym poświęceniu.
Nie chciałabym też za bardzo pojechać po Grze Anioła, bo prawda jest taka, że dobrze czyta się tę książkę. Może jest to trochę przedramatyzowane czytadło, ale nie nudzi, ma swój klimat i na pewno może służyć jako dobra odskocznia od rzeczywistości. Szkoda tylko, że moja znaczna sympatia do prozy Carlosa Ruiza Zafona najwyraźniej nie przetrwała próby czasu.
https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/10/70-gra-anioa-carlos-ruiz-zafon-czar.html
Pięć lat minęło, odkąd po raz drugi przeczytałam Cień wiatru (a jakieś dziewięć od pierwszego przeczytania). Tyle lat musiało upłynąć, abym zdecydowała się w końcu sięgnąć po drugą część Cmentarza Zapomnianych Książek. Myślę, że wiem, dlaczego tak długo zwlekałam — Cień wiatru za każdym razem był dla mnie lekturą magiczną, wciągającą i wzbudzającą wiele emocji i bałam się,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zupełnie przypadkowo wyhaczyłam tę książkę (mimo okropnej okładki), ale w tym przypadku absolutnie nie żałuję, że to zrobiłam, bo jest naprawdę niesamowita. Opowiada o Sefii, dziewczynie, która planuje pomścić śmierć swoich rodziców i opiekunki, a w czasie swojej wędrówki spotyka tajemniczego chłopca i odkrywa magię płynącą z niezwykłego przedmiotu oddanego jej na przechowanie. Na początku historia wydała mi się dość schematyczna, ale szybko okazało się, że wyróżnia się na tle innych młodzieżówek - jest wciągająca, a świat wykreowany przez autorkę naprawdę mi się podoba.
Przede wszystkim zauroczyła mnie ta lekko baśniowa warstwa, ta „subopowieść”, czyli wątek piracki, który jak dla mnie okazał się zdecydowanie najfajniejszą częścią książki oraz pewne szczególiki dotyczące wydania, które umilają lekturę (powiem jedno —warto zwracać uwagę nie tylko na główny tekst, ale i jego... otoczenie). Do tego do końca nie udało mi się rozgryźć narracji związanej z Biblioteką i zaskoczyło mnie to, jak została rozwiązana jej sprawa. Kreacja postaci to tutaj jeden ze słabszych elementów, bo Sefia i Łucznik, chociaż sympatyczni, jako bohaterowie nie byli zbyt oryginalni; postacie poboczne znacznie bardziej przykuwają uwagę. Najlepsze jest to, że jest to książka o książkach i o ile nie jest to moja nadinterpretacja, niesie ze sobą piękne przesłanie dotyczące czytania i jego roli w życiu człowieka. Nie mogę się doczekać, kiedy Bukowy Las wyda kolejną część!
https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/07/minirecenzje-12-tancerze-burzy-jay.html
Zupełnie przypadkowo wyhaczyłam tę książkę (mimo okropnej okładki), ale w tym przypadku absolutnie nie żałuję, że to zrobiłam, bo jest naprawdę niesamowita. Opowiada o Sefii, dziewczynie, która planuje pomścić śmierć swoich rodziców i opiekunki, a w czasie swojej wędrówki spotyka tajemniczego chłopca i odkrywa magię płynącą z niezwykłego przedmiotu oddanego jej na...
więcej Pokaż mimo to