Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Kryzys uchodźców to wciąż temat, który porusza Europę i resztę świata, mimo że problem narasta już od lat. Jest jednak druga strona tego medalu — mnóstwo ludzi rusza w przeciwną stronę niż uchodźcy, by dotrzeć właśnie do jądra konfliktu. Norweska dziennikarka Åsne Seierstad zainteresowała się i postanowiła opisać jeden z takich przypadków. Historia dotyczy somalijskiej rodziny osiadłej w Norwegii, rodziców i ich pięciorga dzieci, którą dotknął tragiczny rozłam spowodowany wyjazdem dwóch córek do Syrii. Ojciec wyruszył w ślad za nimi, by je uratować i sprowadzić z powrotem, nie dopuszczając jeszcze do siebie w pełni myśli o tym, jaką miały motywację. Wyjechały po to, by wspierać dżihad.

Po przeczytaniu jedna rzecz szczególnie rzuca się w oczy: ogrom pracy, jaką wykonała Seierstad przy tworzeniu tej książki. Jest to fabularyzowany reportaż, co oznacza, że relacje z wydarzeń konstruowała na podstawie opowiadań różnych osób, a do tego czerpała z wielu pozycji na temat islamu i wojny w Syrii (na końcu został dołączony indeks). Widać to po oddaniu detali i poruszeniu bardzo różnych aspektów związanych ze sprawą. Autorka przede wszystkim szczegółowo odtwarza losy rodziny, poczynając od tego, jak znalazła się w Norwegii, jaki przebiegała ich aklimatyzacja, przez radykalizację córek i planowanie ucieczki, aż po okres, w którym dziewczyny już od dawna przebywały w Syrii. Jednak na tym nie poprzestaje. Odwołuje się też do tego, jak wyglądały działania niektórych islamskich organizacji w Norwegii i opisuje życie niektórych ich członków, w tym znajomych Ayan i Leili. Dużo miejsca w książce poświęca się też samej wojnie domowej na Wschodzie, jej przyczynach i przebiegu. Dzięki takiemu rozrzutowi tematów możemy lepiej zrozumieć niektóre zjawiska i wydarzenia, dostrzec szerszy kontekst, w jakim znajduje się radykalizacja ludzi w Europie.

Podobnie jak poprzedni przeczytany przeze mnie reportaż Seierstad, Jeden z nas, tak i ten zapisze się w mojej pamięci między innymi poprzez to, jak wielkie emocje wzbudza. To, co czują bohaterowie jest bardzo ważne dla tego reportażu i ich stany udzielają się czytelnikowi, czego zasługą jest świetny warsztat pisarski autorki. Zresztą sam podejmowany problem i jego skala są porażające. Ale nie chodzi tu tylko zagrożenie dla świata, jakie stanowi dżihad; jak pokazuje nam lektura, decyzja dziewczyn o wyjeździe to dramat dla rodziny. Od tamtej pory jej członkowie coraz bardziej się od siebie oddalają: ojciec podejmuje coraz to nowe rozpaczliwe próby przedarcia się przez granicę i dotarcia do córek, matka tęskni za ojczystym Somaliliandem i w końcu do niego wraca, jeden z synów izoluje się. Okazuje się, że każdy wyznaje inne wartości i niełatwo jest je pogodzić na małej przestrzeni.

Wreszcie trzeba powiedzieć, że spoiwem dla całej tej opowieści jest islam. Kultura islamska przewija się nieustannie, stanowi przecież pobudkę i uzasadnienie dla wielu wyborów podejmowanych przez opisywanych ludzi. Dziennikarka raczej unika jednoznacznych osądów, pozwala, by odbiorca sam wyciągnął wnioski i zastanowił się, jaka jest jego ocena, gdy wypowiadają się dwie strony sporu. Przyznam, że bardzo często przerywałam czytanie, żeby przemyśleć sobie dokładniej pewne rzeczy, na przykład gdy mowa była o tym, jak muzułmanie mogą postrzegać sekularną kulturę Norwegii w stosunku do swojej. Osobiście uważam, że szczególnie interesujące w tej historii jest to, że przedstawia sytuację być może nieco nietypową albo trudną do zrozumienia dla przeciętnej osoby nie mającej zbyt wielkiego pojęcia w tej kwestii — gdy myślimy o myślimy o islamie i radykalizacji, przychodzą nam do głowy głównie mężczyźni, uprzywilejowani przez religię, chcący walczyć, by zginąć podczas dżihadu i zagwarantować sobie miejsce w raju. Tymczasem tutaj to młode, mające przed sobą całe życie dziewczyny wyjeżdżają z własnej woli, by zostać żonami dżihadystów, a niedługo później ich brat porzuca wiarę.

Trudno byłoby skondensować, o czym traktują "Dwie siostry". Myślę, że najogólniej spotykają się na pograniczu religii, polityki i tragedii rodziny, ale myślę, że nieważne czy akurat taka tematyka was interesuje, reportaż jest absolutnie warty przeczytania. To prawda, że zmusza nas do zderzenia z niewygodnymi pytaniami, jednak taki jest właśnie sens tego typu literatury i taka jest jej siła.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2019/07/77-dwie-siostry-asne-seierstad.html

Kryzys uchodźców to wciąż temat, który porusza Europę i resztę świata, mimo że problem narasta już od lat. Jest jednak druga strona tego medalu — mnóstwo ludzi rusza w przeciwną stronę niż uchodźcy, by dotrzeć właśnie do jądra konfliktu. Norweska dziennikarka Åsne Seierstad zainteresowała się i postanowiła opisać jeden z takich przypadków. Historia dotyczy somalijskiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wyobrażenie apokalipsy jest dobrym sposobem na to, by zagłębić się w tunele ludzkiej psychiki. Sytuacje ekstremalne zdają się odsłaniać pewne prawdy, ponieważ wymagają zdania się na spontaniczność i wyrwania z zaprogramowanej rutyny, która być może narzuca jakąś zasłonę na faktyczne oblicze człowieka. Takim tropem poszedł portugalski pisarz José Saramago, tworząc "Miasto ślepców". Historia zaczyna się, gdy pewien mężczyzna siedzący w samochodzie na środku ulicy nagle ślepnie. Ślepota ta jest nietypowa, swoje wrażenia nieszczęśliwiec określa jako zalanie świata mleczną mgłą, a przecież zwykle osoby z uszkodzonym wzrokiem widzą ciemność. Co więcej, choroba zdaje się przechodzić na inne osoby w otoczeniu i wkrótce można zacząć mówić o epidemii, wobec czego chorzy zostają zamknięci w szpitalu. Wśród nich pozostaje już tylko jedna kobieta, która — przekornie mówiąc — nosi brzemię widzenia.

Kilka faktów, o których warto wiedzieć przed przeczytaniem: choć na pierwszy rzut oka brak tu dialogów, są, ale specyficznie zapisane, ciągiem i bez podziału na akapity. Niektórym ta forma może nie odpowiadać, moim zdaniem dobrze dopasowała się do treści. Po drugie, to nie jest thriller i nie ma tu dążenia do odkrycia, co dokładnie wywołało chorobę, jak się rozprzestrzenia i jakie jest na nią lekarstwo — przynajmniej nie w sensie dosłownym. Poza tym Saramago dba o to, by zachować uniwersalność swojej prozy, dlatego jest praktcznie pozbawiona wszelkich nazw własnych.

W książce dość łatwo można dostrzec jej związki z inną powieścią-parabolą traktującą o zarazie — mówię o "Dżumie" Camusa. O ile we francuskim dziele choroba, mimo mnogości możliwych interpretacji: wojna, totalitaryzm, kataklizm, więzienie, symbolizuje w najszerszym znaczeniu po prostu zło, a pandemia ukazuje, jakie postawy przyjmują wobec niego ludzie, o tyle mam wrażenie, że w przypadku "Miasta ślepców" plaga jest bardziej enigmatyczna. Przede wszystkim dotyka czegoś wewnętrznie ludzkiego i sama w sobie nie prowadzi do śmierci, za to pozostawia w stanie bezbronności. Wzrok jest zmysłem, na którym instynktownie polegamy przy pierwszej próbie oceny rzeczywistości, dlatego tak dotkliwa jest jego utrata; tym dotkliwsza, im więcej osób w otoczeniu to spotkało. Długo zastanawiałam się, czego metaforą może być epidemia, i doszłam do wniosku, że sensownym wyjaśnieniem byłoby odsłonięcie kruchości cywilizacji.

Bardzo szybko okazuje się, że rząd nie ma pomysłu na poradzenie sobie z sytuacją i decyduje się na odizolowanie chorych i pozostawienie ich sobie samym, tymczasem miasto stopniowo gaśnie i przestaje „działać”, jest pogrążone w chaosie i dezorganizacji. Saramago obrazuje je w naturalistyczny sposób: zewsząd bije fetor, ludzie mają problemy trawienne i brodzą w ekskrementach; panuje brud, a na ulicach leżą ciała tych, którym się nie udało. Autor podkreśla jednocześnie zwierzęcość zachowań mieszkańców: konkurują o zasoby środowiska, chodzą na klęczkach, próbując wywąchać pożywienie, wreszcie kierują się popędem płciowym, czasami zaspokajając swoje żądze przy użyciu siły. To niemiła diagnoza dla ludzkości, wiedzieć, że w gruncie rzeczy niewiele nas dzieli od powrotu do źródeł naszej natury.

Szczególnie interesującą postacią w powieści jest oczywiście widząca żona lekarza. Dlaczego cały czas widzi? Chyba kluczowe dla zrozumienia jej postaci są jej dwie wypowiedzi, jedna z początku, a druga z końca. Nie będę ich przytaczać, aby nie zdradzać za dużo, ale one kierują do czyelnika ważne przesłanie — nie trzeba być ślepym, żeby nie dostrzegać pewnych rzeczy.

Literatura jest niezwykłym medium, które pozwala odbiorcy na poczucie, że jest częścią odkrywanej historii. To właśnie jeden z tych przypadków, w których czytelnik silnie utożsamia się z tym, o czym czyta. Tutaj mniej ważne jest, co dokładnie czynią bohaterowie, nasze myśli kierują się na to, jak my byśmy postępowali w tej sytuacji, tak samo czy inaczej. W głowie cały czas postępuje analiza: a gdyby coś takiego przytrafiło się mi — nam? Czy mamy w ogóle prawo być przygotowani na taką okoliczność — w której tracimy coś, co zawsze braliśmy za pewnik, co było nam dane z góry, co do tej pory uważaliśmy za prozaiczne? W tym wymiarze ślepota jest nie tylko próbą dla mieszkańców nienazwanego miasta, ale przede wszystkim prowokacją mającą skłonić do refleksji.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2019/06/75-miasto-slepcow-jose-saramago-memento.html

Wyobrażenie apokalipsy jest dobrym sposobem na to, by zagłębić się w tunele ludzkiej psychiki. Sytuacje ekstremalne zdają się odsłaniać pewne prawdy, ponieważ wymagają zdania się na spontaniczność i wyrwania z zaprogramowanej rutyny, która być może narzuca jakąś zasłonę na faktyczne oblicze człowieka. Takim tropem poszedł portugalski pisarz José Saramago, tworząc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pewnie większość z nas marzy o tym, żeby przenocować w luksusowym hotelu. Udało się to Fanny Funke, tyle że nie była w roli gościa, a pracownika. Rzuciła szkołę i trafiła na roczny staż w położonym w Alpach Podniebnym, oficjalnie jako opiekunka do dzieci, nieoficjalnie — jako pomoc do wszystkiego. Hotel ma niezwykły, nieco staroświecki klimat i przyjmuje prominentnych gości. W obecności zimowej pogody i świątecznego nastroju ujawniają się jednak jego problemy i tajemnice, a Fanny musi się przygotować na zmierzenie nie tylko z rodzącymi się uczuciami, pracowniczymi obowiązkami i własnymi aspiracjami, ale także z kryminalną zagadką, która może kosztować ją życie...

Nie czytam już tyle młodzieżówek co kiedyś, ale dla Kerstin Gier zawsze zrobię wyjątek. Zaskarbiła sobie moją sympatię już "Trylogią Czasu", a przy "Trylogii Snów" bawiłam się równie dobrze. Podniebny to jej pierwszy stand-alone dla młodzieży. Byłam bardzo ciekawa, co z tego wyjdzie. Jak się okazało, Gier po raz kolejny mnie zaczarowała mimo paru uchybień.

Pierwsze rozdziały ewidentnie służą temu, by zapoznać czytelnika z rzeczywistością Fanny — „oprowadza” nas trochę po hotelu, zapoznając z pracownikami i gośćmi hotelu, pokazując swoją pracę i opowiadając o swojej sytuacji życiowej. Dalej oczywiście te kwestie są rozwijane i nie ma tu nachalnej ekspozycji. Ogólnie rzecz biorąc, zdziwiło mnie nieco rozłożenie akcentów w tej powieści: fabuła rozwija się dość powoli i przez większość czasu trudno się zorientować, co jest głównym wątkiem, do czego dąży ta historia; dopiero na sam koniec akcja gwałtownie przyspiesza, kiedy wszystkie elementy układanki łączą się w całość. Ale nie uważam tego za wadę, bo dzięki temu lektura jest lekka i łączy w sobie różne gatunki: romans, kryminał, sensację. Poza tym "Podniebnego", podobnie jak inne książki autorki, czyta się niezwykle przyjemnie. Chyba to mi się najbardziej w nich podoba, że Gier pisze prosto i zabawnie, a jednocześnie tak, że historia jest wciągająca. Odkrywanie zakamarków ekskluzywnego hotelu i poznawanie ciekawych osobistości zatrzymało mnie nad książką na długo.

Fanny jest sympatyczną młodą dziewczyną, której szybko zaczyna się kibicować. Dzięki pierwszoosobowej narracji łatwo możemy się z nią utożsamić. Poza tym wykorzystanie motywu hotelu stwarza idealną wymówkę do skupienia w jednym miejscu wielu intrygujących postaci, co i tutaj zostało skrzętnie wykorzystane. Na drugi plan wysuwają się brakujące części trójkąta miłosnego — Ben oraz Tristan. Obaj są niestety dość stereotypowi, Ben to typ „chłopaka z sąsiedztwa”, miły i z sercem na właściwym miejscu, z kolei Tristan jest zabójczo-przystojnym-i-tajemniczym pół-Azjatą z Oksfordu (sic!). I obaj interesują się Fanny. Wszyscy wiemy, że to się może skończyć tylko w jeden sposób. Tak więc niektóre wydarzenia są przewidywalne, ale też autorce udało się mnie zaskoczyć końcową intrygą, a to sobie zawsze cenię.

Na szczęście schematy znane z książek młodzieżowych zdają się ograne z samoświadomością, więc łatwiej je znieść. Mam wrażenie, że owszem, niektóre rzeczy może i są przerysowane, ale to z jednoczesnym puszczeniem oka do czytelnika, a "Podniebny", chociaż ma do opowiedzenia raczej cukierkową historię, nigdy nie traktuje siebie zanadto poważnie, i z tego względu daje frajdę z czytania. Ach, no i na koniec koniecznie muszę zwrócić uwagę na okładkę, która jest po prostu boska — sami przyznajcie, że nie da się przejść obok niej obojętnie!

https://stronapierwsza.blogspot.com/2019/06/74-podniebny-kerstin-gier-gosciu-siadz.html

Pewnie większość z nas marzy o tym, żeby przenocować w luksusowym hotelu. Udało się to Fanny Funke, tyle że nie była w roli gościa, a pracownika. Rzuciła szkołę i trafiła na roczny staż w położonym w Alpach Podniebnym, oficjalnie jako opiekunka do dzieci, nieoficjalnie — jako pomoc do wszystkiego. Hotel ma niezwykły, nieco staroświecki klimat i przyjmuje prominentnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O tym, że "Harry Potter" doprowadził do powstania jednego z największych fandomów, nie trzeba nikogo przekonywać. Mimo że od wydania pierwszej części minęło już sporo lat, ten cykl nadal cieszy się ogromnym zainteresowaniem: ciągle powstają nowe gadżety, filmy, nawet sztuki teatralne, no i oczywiście kolejne książki. Jedną z nich jest "Podróż przez historię magii", która została wydana z okazji wystawy zorganizowanej przez Bibliotekę Brytyjską, której przyczynkiem była 20. rocznica istnienia "Harry'ego Pottera" na rynku wydawniczym. Książka, którą kupiłam, bo sama będąc jego fanką, nie mogłam tego nie zrobić.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2019/02/72-harry-potter-podroz-przez-historie.html

Jest to tak naprawdę album i jego głównym zadaniem jest zaprezentowanie przedmiotów ze wspomnianej wystawy na papierze. Przyznam, że aż do jego otworzenia nie bardzo wiedziałam, co w nim znajdę. Być może też macie taki problem — dlatego zaraz opowiem wam dokładnie, co się tam dokładnie znajduje. Książka ma oczywiście nietypowy format i została wydana na kredowym papierze, a jeśli chodzi o treść, to została ona podzielona na kilka działów, odnoszące się w większości do różnych dziedzin związanych z magią, a inaczej po prostu konkretnych przedmiotów, która można znaleźć w planach lekcji uczniów Hogwartu. W działach znajdują rozdzialiki zajmujące jedną-dwie strony, opisujące poszczególne eksponaty, i są one naprawdę zróżnicowane. Mamy tu zarówno notatki Rowling, na przykład rękopisy scen czy odręczne szkice i rysunki postaci (nie miałam pojęcia, że robiła coś takiego i miło było to zobaczyć), ale również historyczne ryciny i przedmioty niezwiązane bezpośrednio z cyklem, tylko mające jakiś związek z magią — chociaż jakieś odniesienie do nich możemy w nim znaleźć. Są to astrolabium, korzeń mandragory, karty wróżebne i tym podobne. Temu wszystkiemu towarzyszą komentarze objaśniające, sporo cytatów z serii, metryczki nauczycieli, ciekawostki i proste zadania do wykonania samemu. Na końcu chciałam powiedzieć jeszcze o wspaniałych ilustracjach Jima Kaya, które stanowią moją ulubioną część "Podróży przez historię magii" i są przepiękne.

Tutaj dochodzę do najważniejszej sprawy, jaką chciałam poruszyć w tej opinii — to nie jest pozycja do czytania, tylko do oglądania. Zdecydowanie jest na czym zawiesić oko; ilustracje, jak już napisałam, kradną show i sprawiają, że czytelnik czuje się jakby, naprawdę trafił na chwilę znów do magicznego świata. Zastanawiam się tylko, ile z nich zostało po prostu przeniesionych z ilustrowanych wydań podstawowych książek serii. Eksponaty też są dość ciekawe, ale mają głównie lakoniczne opisy nierzadko konstatujące oczywiste rzeczy, więc nie ma tu zgromadzonej jakiejś wielkiej wiedzy. Rubryczki z zadaniami do zrobienia zdradzają, że ten dodatek jest skierowany w dużej mierze do dzieci; takie wrażenie daje też wiele ciekawostek. Poza tym niektóre z nich, podobnie jak metryczki nauczycieli, zdają się jedynie przypominać o pewnych faktach z uniwersum... o których będzie wiedział każdy, kto przeczytał "Harry'ego Pottera". Mimo wszystko fani na pewno znajdą tu trochę smaczków i pokontemplują fantastyczną oprawę graficzną. Dlatego biorąc to wszystko pod uwagę, mam bardzo duży problem z ocenieniem tej pozycji i ostatecznie ani jej nie polecam, ani nie odradzam.

Można by się zacząć zastanawiać, jakie dodatki do serii w ogóle powinny być wydawane. Zdarzają się takie, które poszerzają perspektywę czytelnika i odkrywają nowe fakty, a inne to jawny skok na kasę. Na szczęście aż tak drastycznie nie jest w przypadku "Podróży przez historię magii", choć nie ukrywam, że po pewnych poprawkach mogłaby być lepsza.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2019/02/72-harry-potter-podroz-przez-historie.html

O tym, że "Harry Potter" doprowadził do powstania jednego z największych fandomów, nie trzeba nikogo przekonywać. Mimo że od wydania pierwszej części minęło już sporo lat, ten cykl nadal cieszy się ogromnym zainteresowaniem: ciągle powstają nowe gadżety, filmy, nawet sztuki teatralne, no i oczywiście kolejne książki. Jedną z nich jest "Podróż przez historię magii",...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy "Upadek Hyperiona" przewyższa poprzednią część? Myślę, że najlepiej będzie powiedzieć, że trochę się od siebie różnią. "Hyperion" był bardzo równy, imponował mi klimatem i tajemniczością i służył głównie wprowadzeniu do wydarzeń. Kontynuacja z kolei miała swoje lepsze i gorsze momenty: już nie było w niej tego szkatułkowego zabiegu, który wcześniej sprawił, że stale na nowo rozbudzało się moje zainteresowanie historią, a przez to tutaj mniej więcej do połowy miałam wrażenie, że akcja nie bardzo posuwa się do przodu. Brakowało mi tej różnorodności, którą otrzymałam od relacje poszczególnych bohaterów. Natomiast kiedy pewne rzeczy zaczęły się wyjaśniać, kiedy autor zaczął powoli odkrywać, o co w tym wszystkim chodzi, byłam naprawdę pod ogromnym wrażeniem tego, jak Simmons umiejętnie połączył rozważania filozoficzne, religijne, a nawet ekologiczne z pytaniami o naturę człowieka i przyszłość ludzkości. Wszystko to jest ściśle związane z wymyśloną przez niego wizją świata; jest ona niezwykle obrazowa i frapująca. Zdecydowanie warto przedrzeć się przez ten średnio zachęcający początek dla takiego rozwinięcia. Muszę jednak zwrócić uwagę, że lekko zawiodły mnie niektóre rozwiązania, które okazały się zbyt proste. Mimo to "Hyperion" jako cykl jest niezwykle inteligentną opowieścią dostarczającą nie tylko rozrywki, ale też podstaw do przemyśleń na temat naszej teraźniejszości i przyszłości.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2019/01/minirecenzje-14-upadek-hyperiona-dan.html

Czy "Upadek Hyperiona" przewyższa poprzednią część? Myślę, że najlepiej będzie powiedzieć, że trochę się od siebie różnią. "Hyperion" był bardzo równy, imponował mi klimatem i tajemniczością i służył głównie wprowadzeniu do wydarzeń. Kontynuacja z kolei miała swoje lepsze i gorsze momenty: już nie było w niej tego szkatułkowego zabiegu, który wcześniej sprawił, że stale na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam wrażenie, że na polskim rynku "Morze Atramentu i Złota" prześlizgnęło się niemal niezauważenie. Po lekturze "Czytelniczki" trochę nad tym ubolewałam, bo wydawało mi się, że wiele osób mogło przeoczyć całkiem interesującą trylogię dla młodzieży, a przecież w obecnym zalewie książek wszelkiej maści trudno wyłowić te najbardziej wartościowe. Jednak kontynuacja przyniosła ze sobą lekki zawód. Przede wszystkim opowieść częściowo straciła dla mnie swój baśniowy klimat, a zaczęła mocniej razić schematycznością. Niestety, ale coraz rzadziej jestem w stanie docenić powieści młodzieżowe, bo im więcej ich czytam, tym częściej dostrzegam szablony, jakimi posługują się pisarze. W końcu o czym właściwie jest ten drugi tom? Sefia i Łucznik postanawiają skończyć z ukrywaniem się i zacząć działać — chcą rozprawić się z Impressorami i rozbić siatki zajmujące się porywaniem chłopców przy pomocy przepowiedni. Czyli po raz kolejny głównym motywem jest przemoc i walka uciśnionych z uciskającymi oraz proroctwa naprowadzające bohaterów na właściwie tory. Taka formuła, przynajmniej w moim przypadku, przestała być angażująca. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka jest absolutnie nudna; Traci Chee odsłania przed nami kolejne tajemnice i w niektórych przypadkach również rozwiązania, co przyczynia się do lepszego zrozumienia stworzonego przez nią świata, a „perspektywa piracka” nadal jest jednym z lepszych wątków. Podobało się też pogłębienie psychologiczne postaci (w porównaniu do pierwszej części), chociażby Łucznika, którego postać zyskała trochę więcej wymiaru. Problem w tym, że to nie wystarcza, by wybić się ponad przeciętność, i "Mówczyni" raczej nie zostanie w mojej głowie na długo.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2019/01/minirecenzje-14-upadek-hyperiona-dan.html

Mam wrażenie, że na polskim rynku "Morze Atramentu i Złota" prześlizgnęło się niemal niezauważenie. Po lekturze "Czytelniczki" trochę nad tym ubolewałam, bo wydawało mi się, że wiele osób mogło przeoczyć całkiem interesującą trylogię dla młodzieży, a przecież w obecnym zalewie książek wszelkiej maści trudno wyłowić te najbardziej wartościowe. Jednak kontynuacja przyniosła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Koncept "Wyspy" nie jest wcale nowy i oryginalny — ileż powstało tekstów kultury mówiących o skrajnych przypadkach czy katastrofach, w wyniku których jakaś grupa ludzi została odizolowana i skazana na radzeniu sobie samej. Tym, co wyróżnia tę powieść, jest fakt, gdzie ta sytuacja nastąpiła, a więc na już teraz dość oddalonej od kontynentów Islandii, kraju lodu i ognia, jak mówi frazes. Czy w obecnym świecie takie „odcięcie się” od reszty świata pozostawia realne szanse na przeżycie? Autorka analizuje możliwą postawę Islandczyków, którzy w jej wizji mogliby próbować wywołania narodowej mobilizacji w oparciu o historyczne, patriotyczne wzorce. Ale jednocześnie jest tu zawarta refleksja dotycząca ludzkości w ogóle: chyba nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od innych. I chociaż jako czytelnicy poznajemy losy dorosłych i dzieci, rodowitych Islandczyków, imigrantów i zwykłych podróżnych, rządzących i rządzonych, to odczuwam duży niedosyt. W istocie jest to powieść niezbyt długa i miałam wrażenie, że temat potraktowano pobieżnie. Podkreśla to jeszcze dynamiczne budowanie akcji dzięki dłuższym, poprzedzielanym przecinkami zdaniom, przez co książkę czyta się niezwykle szybko. Chociaż zdaje się, że takie właśnie mogły być intencje Björnsdóttir, bo pozostawiła wiele kwestii otwartych i świadomie nie dokończyła tego obrazu, myślę, że "Wyspie" wyszłoby na dobre, gdyby jeszcze bardziej wgłębić się w wydarzenia. Z tego powodu uważam ją za niezłą książkę, ale raczej nie zostanie w mojej pamięci na długo.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/12/minirecenzje-13-znikajaca-yzeczka.html

Koncept "Wyspy" nie jest wcale nowy i oryginalny — ileż powstało tekstów kultury mówiących o skrajnych przypadkach czy katastrofach, w wyniku których jakaś grupa ludzi została odizolowana i skazana na radzeniu sobie samej. Tym, co wyróżnia tę powieść, jest fakt, gdzie ta sytuacja nastąpiła, a więc na już teraz dość oddalonej od kontynentów Islandii, kraju lodu i ognia, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeśli nigdy nie lubiliście chemii w szkole, ta pozycja może was do niej przekonać. "Znikająca łyżeczka" to nie jest książka, dzięki której nauczycie się pisać reakcje chemiczne czy obliczać zawartości roztworów. Sam autor pisze, że według niego najlepiej przyswaja się informacje dzięki anegdotom i faktycznie dokładnie to zawarł w swojej książce: przedstawił historię odkrywania pierwiastków i powstawania (oraz zapełniania) układu okresowego. Jak się okazuje, za wieloma z tych zjawisk stały ciekawe postaci badaczy i zwykłych ludzi, choroby i ozdrowienia, przypadki i niepohamowana dociekliwość. Sam Kean atakuje temat z różnych stron, uciekając się czasem do przywołania zagadnień teoretycznych (ale w strawny sposób, więc nawet laik powinien się w nich odnaleźć), lecz przede wszystkim cofa się w przeszłość, aby zrozumieć, skąd bierze się wiedza na temat pierwiastków, jaką mamy dzisiaj. W większości podane są raczej informacje ciekawostkowe, z gatunku tych zdobywanych dla własnej satysfakcji z wiedzy, i może dlatego "Znikająca łyżeczka" wydaje mi się tak przystępna — na przykład nareszcie dowiedziałam się, skąd wzięły się nazwy niektórych pierwiastków, co zawsze mnie interesowało. Może jednak lepiej byłoby czytać ją na raty, bo pod koniec lektury czułam już mały przesyt materiałem i to jest chyba jedyna rzecz, jaką mogę jej zarzucić. No, może jeszcze ten układ przypisów na końcu, który jest bardzo nieintuicyjny. Ale tak poza tym to jestem całkiem zadowolona.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/12/minirecenzje-13-znikajaca-yzeczka.html

Jeśli nigdy nie lubiliście chemii w szkole, ta pozycja może was do niej przekonać. "Znikająca łyżeczka" to nie jest książka, dzięki której nauczycie się pisać reakcje chemiczne czy obliczać zawartości roztworów. Sam autor pisze, że według niego najlepiej przyswaja się informacje dzięki anegdotom i faktycznie dokładnie to zawarł w swojej książce: przedstawił historię...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po "Atlas chmur" sięgnęłam zachęcona licznymi pozytywnymi opiniami, które informowały o niezwykłości tej książki i wpływie, jaki miała na życie wielu czytelników. Zdążyłam też przeczytać już dwie inne książki Mitchella, "Czasomierze" oraz "Slade house", więc miałam już pewne pojęcie co do tego, jak autor pisze (bo pisać zdecydowanie umie). Ten tytuł zdobył jednak zdecydowanie największy rozgłos. Podobnie jak poprzednie, jest to powieść szkatułkowa i wyróżnia się naprawdę nietypową konstrukcją — zawiera w sobie sześć historii, ale kiedy przejdziemy przez wszystkie po kolei, wracamy z powrotem do przedostatniej, czyli piątej, potem czwartej i tak dalej aż skończymy na tej opowieści, od której zaczęliśmy. Na dodatek historie te są ze sobą powiązane, co nadaje każdej z nich nowy wymiar. I faktycznie jest to świetny zabieg. Kunszt pisarski autora pozwolił mu na stworzenie pozornie oddzielnych opowieści i fantastyczne jest to, jak bardzo zindywidualizowane są pod względem języka, a także formy. W "Atlasie chmur" przenosimy się w miejscu i w czasie i poznajemy postacie charakterystyczne, pełne życia (w tym momencie mrugam do osób, które już mają za sobą lekturę), których kreacja jest po prostu w punkt. Osobowość bohatera właściwie oddziałuje na to, jak on sam jest przedstawiany. Myślę, że duże brawa należą się tłumaczce, której udało się unieść ciężar tego zróżnicowania.

Nie będę za bardzo opowiadać o fabule tej książki, bo tak naprawdę trudno byłoby to zrobić, zważywszy na to, jak jest napisana. I tutaj niestety trochę wychodzi to, z czym miałam i nadal mam problem w jej sprawie. Losy opisanych w niej ludzi i świata są dość interesujące, ale nie porywające. Oczywiście zdarzały się wzloty, na przykład przy fragmentach o Frobisherze czy Sonmi, jednak dzieło Mitchella w zasadzie ma w sobie bardzo wiele dłużących się momentów i chociaż początkowo fajne jest oczekiwanie na to, co będzie w następnej historii i jak ona połączy się z poprzednią, to na dłuższą metę zagłębianie się w poszczególne opowieści było dla mnie nużące. Mam wrażenie, że wynika to z tego, czym ta książka próbowała być — czyli jakąś metaforą życia obudowaną w nielinearną strukturę, próbą zwrócenia uwagi na to, w jaką stronę zmierza nasz świat, pokazaniem walki, jaką toczą jednostki z masami i innymi jednostkami; a więc dokładne analizowanie akcji, konkretnych nazw i symboli nie miałoby sensu. I ten cały koncept wydaje się super, ale tylko dopóki wynika on z przemyśleń i interpretacji „polekturowych”, bo samo czytanie bywa zwyczajnie męczące. Jednocześnie nie jestem przekonana o wielkości tej powieści, jej przesłanie nie jest dla mnie do końca jasne; nawet jeśli mam rację co do tego, o czym pisałam dwa zdania temu, nie zostało to przedstawione w sposób, który by mną wstrząsnął i sprawił, że zaczęłabym postrzegać pewne rzeczy inaczej.

Najmocniejszym punktem "Atlasu chmur" jest pomysłowość dotycząca formy i świata przedstawionego (historia wspomnianej wcześniej Sonmi zdaje się boleśnie nieuchronna). Bardzo podoba mi się też zabawa Mitchella z własnym uniwersum, to, że nawiązuje do innych swoich książek. Myślę, że ta konkretna świetnie nadaje się do tego, żeby o niej dyskutować i zastanawiać nad problemami, jakie porusza — tylko trzeba najpierw przez nią przebrnąć.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/11/71-atlas-chmur-david-mitchell-historia.html

Po "Atlas chmur" sięgnęłam zachęcona licznymi pozytywnymi opiniami, które informowały o niezwykłości tej książki i wpływie, jaki miała na życie wielu czytelników. Zdążyłam też przeczytać już dwie inne książki Mitchella, "Czasomierze" oraz "Slade house", więc miałam już pewne pojęcie co do tego, jak autor pisze (bo pisać zdecydowanie umie). Ten tytuł zdobył jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pięć lat minęło, odkąd po raz drugi przeczytałam Cień wiatru (a jakieś dziewięć od pierwszego przeczytania). Tyle lat musiało upłynąć, abym zdecydowała się w końcu sięgnąć po drugą część Cmentarza Zapomnianych Książek. Myślę, że wiem, dlaczego tak długo zwlekałam — Cień wiatru za każdym razem był dla mnie lekturą magiczną, wciągającą i wzbudzającą wiele emocji i bałam się, że wrażenie to zostanie zatarte, gdy następna część nie okaże się już tak dobra. Moje obawy okazały się trochę prorocze, bo niestety nie mogę powiedzieć, by Gra Anioła zasłużyła na moje uznanie.

Akcja ma oczywiście miejsce w Barcelonie, niesamowitej, a zarazem mrocznej, jak to ją zwykle Zafón kreuje. Fabuła ma też związek z rodziną Sempere, ale przedstawia przede wszystkim niespokojne losy aspirującego pisarza Davida Martina, który po otrzymaniu i przyjęciu niespodziewanej propozycji daje się wplątać w sieć intryg i zbrodni.

Gra Anioła klimatem zdecydowanie przypomina poprzednią część cyklu. Można by się nawet pokusić o powiedzenie, że podobieństwo jest zachowane również w linii fabularnej — oto mamy młodego człowieka wychowanego głównie przez ojca, zachowującego pewną relację z literaturą i nieszczęśliwie zakochanego. Do tego pojawia nam się tajemniczy mężczyzna o nie do końca znanych nam motywacjach. Problem polega na tym, że historia jest ciekawa tylko do pewnego stopnia. Jeśli próbować wnikać głębiej, okazuje się, że pod powierzchnią nie ma nic, co by jakoś szczególnie przykuwało uwagę.

Zafón od początku tworzy atmosferę tajemniczych zdarzeń i dość łatwo z nimi popłynąć, ale przeszkadzało mi to, że pewne rzeczy nie zostały wyjaśnione, a powieść dzięki temu straciła swoją wewnętrzną wiarygodność. Rozumiem, że pisarze często posługują się niedomówieniami, bo pozostawia to czytelnika w poczuciu istnienia różnych możliwych interpretacji, tylko że w tym przypadku to niedomówienie jest według mnie zbyt duże i historię można było bardziej dopracować pod tym względem. Myślę, że trochę pokazuje to, do czego dążył autor — do napisania książki wielkiej, może ponadczasowej. W konstrukcji intrygi i stylu jest też jakaś patetyczność, która jednak nie do końca zgrywa mi się z pobieżnie potraktowanymi aspektami takimi jak chociażby kreacja postaci. Były niestety w większości albo miałkie, albo przerysowane i w sumie nie mogę powiedzieć, żeby bardzo obchodziły mnie ich losy. Niejednokrotnie miały miejsce rzeczy dramatyczne, a jednak nie mam poczucia, bym faktycznie przeczytała opowieść o wielkiej miłości, ogromnym talencie tudzież niezwykłym poświęceniu.

Nie chciałabym też za bardzo pojechać po Grze Anioła, bo prawda jest taka, że dobrze czyta się tę książkę. Może jest to trochę przedramatyzowane czytadło, ale nie nudzi, ma swój klimat i na pewno może służyć jako dobra odskocznia od rzeczywistości. Szkoda tylko, że moja znaczna sympatia do prozy Carlosa Ruiza Zafona najwyraźniej nie przetrwała próby czasu.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/10/70-gra-anioa-carlos-ruiz-zafon-czar.html

Pięć lat minęło, odkąd po raz drugi przeczytałam Cień wiatru (a jakieś dziewięć od pierwszego przeczytania). Tyle lat musiało upłynąć, abym zdecydowała się w końcu sięgnąć po drugą część Cmentarza Zapomnianych Książek. Myślę, że wiem, dlaczego tak długo zwlekałam — Cień wiatru za każdym razem był dla mnie lekturą magiczną, wciągającą i wzbudzającą wiele emocji i bałam się,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zupełnie nie spodziewałam się, że tak wyjdzie, ale "Głosząca kres" okazała się dla mnie najgorszą z części cyklu. Pisanie finału zapewne nigdy nie jest łatwe, bo trzeba spiąć wszystkie wątki i niejako wybrać już ostateczną drogę dla bohaterów i zawiodłam się na tym polu, o czym za chwilę. Generalnie trochę ciężko szło mi czytanie, na początku miałam trudności z tym, żeby wciągnąć się w tę historię, styl też już nie czarował tak, jak to miało miejsce wcześniej — metafory stały się nieco wtórne (zbyt dużo w nich pocałunków). Od połowy robi się jednak lepiej pod tym względem. Znacznie poważniejsze zarzuty mam co do poprowadzenia fabuły. "Wojna lotosowa" jako seria najbardziej kupiła mnie oryginalnością, którą niestety częściowo straciła w tym tomie: niemal wszystkie główne wątki były dla mnie przewidywalne. Spodziewałam się ich już od kiedy dostrzegłam drobne aluzje (może nawet nie takie drobne...) zasiane przez Kristoffa w "Tancerzach burzy" i "Bratobójcy", ale nawet, gdyby ich nie było, z łatwością można by się ich domyślić, jeśli tylko ma się jakieś doświadczenie z literaturą młodzieżową. Nie chcę rzucać spoilerami, ale uwierzcie mi, że prawie wszystkie problemy, z jakimi spotykają się postacie, są jak oczywiste ścieżki wydeptane przez autorów w obliczu ostatecznej konfrontacji; mówię tu chociażby o przedłużeniu pewnej sytuacji z "Bratobójcy", która potoczyła się dokładnie tak, jak to przewidziałam. Kristoff już wcześniej nie ustrzegł się wykorzystywania schematów, ale chyba nie w takiej ilości. Może to wina tego, że trzeci tom po prostu nie potrafi być tak świeży jak dwa pierwsze. Może nie zawsze element zaskoczenia jest tak bardzo potrzebny w powieściach, jednak mając do czynienia z literaturą tego typu, gdzie akcja ma stanowić główny trzon, a czytelnik powinien pozostawać w napięciu, trochę szkoda, że ten sam czytelnik jest zwykle o kilka kroków przed bohaterami.

No dobrze, trochę sobie ponarzekałam (nie miałam nawet za bardzo gdzie uciąć akapit), ale przecież "Głosząca kres" to nadal bardzo dobra książka, którą czyta się z chęcią. Każdy, kto zżył się z Yukiko i jej ekipą, dalej będzie im kibicował, a końcówka nie pozostawi go obojętnym. Chodzi w końcu o ratowanie wysp Shima trawionych przez zło pochodzące ze wszystkich stron. Chyba właśnie to należy do największych zalet tej lektury — przywiązanie do świetnych bohaterów. Jedno jest pewne: rewolucja wymaga ofiar. Autor nie boi się wpędzać swoje owieczki w wielkie kłopoty i poddawać je próbom, a z tych nie wszyscy wyjdą cało.

W podsumowaniu cała seria wypada lepiej niż przyzwoicie i tak jak już powtarzałam, uważam ją za jedną z lepszych w gatunku. Na pewno warto ją przeczytać i dać się porwać emocjom, jakie ze sobą niesie.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/09/69-goszaca-kres-jay-kristoff-troszeczke.html

Zupełnie nie spodziewałam się, że tak wyjdzie, ale "Głosząca kres" okazała się dla mnie najgorszą z części cyklu. Pisanie finału zapewne nigdy nie jest łatwe, bo trzeba spiąć wszystkie wątki i niejako wybrać już ostateczną drogę dla bohaterów i zawiodłam się na tym polu, o czym za chwilę. Generalnie trochę ciężko szło mi czytanie, na początku miałam trudności z tym, żeby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Byłam bardzo mile zaskoczona przez Tancerzy burzy, czyli otwarcie cyklu Wojna Lotosowa. Pisałam o tym zresztą w minirecenzji. Przywrócili mi wiarę w to, że w gatunku fantastyki młodzieżowej jak najbardziej da się jeszcze zrobić coś świeżego i przykuwającego uwagę. Natomiast wiele recenzji drugiej części wskazywało na to, że w niej poziom spada. Tym bardziej byłam ciekawa, jaka będzie moja opinia na ten temat.

Po lekturze mogę stwierdzić, że stoję po drugiej stronie barykady — a Bratobójca nawet trochę podniósł poprzeczkę. Faktycznie trochę zmienił się tu klimat; nie jesteśmy już wprowadzani w wykreowany przez autora świat, ale eksplorujemy jego nowe zakątki i poznajemy nowe postacie, a narracja jest prowadzona z wielu różnych stron. W jednej chwili śledzimy ludzi z marginesu skazanych na życie w otoczeniu smrodliwych, nędznych ulic Kigen z zaułkami, w które lepiej się nie zapuszczać, by potem wślizgnąć się w pałacowe korytarze i obserwować tworzące się intrygi, aż w końcu trafić do kryjówki buntowników, gdzie atmosfera robi się gęsta. Oczywiście podążamy też za Yukiko i jej nieodłącznym towarzyszem, ale choć pozostaje główną bohaterką, równie wiele miejsca co jej, poświęcono innym osobom, które zyskały niebagatelną rolę. Widać, że to, co się wokół nich dzieje, nie pozostawia ich obojętnymi. Walczą, zdradzają i bronią własnych interesów; ewoluują. Nie wiadomo, komu ufać, a kto przywdziewa maskę.

Jay Kristoff podjął się opisania nie tylko konsekwencji wydarzeń, jakie miały miejsce w poprzednim tomie, lecz również dodał sporo nowych wątków, poszerzając perspektywę czytelnika. Nowe problemy wyrastają w tym pogrążonym w chaosie świecie jak grzyby po deszczu. To faktycznie powoduje wrażenie, że akcja nie bardzo jest popychana do przodu, zwłaszcza że niektóre ze spraw, jakie autor poruszył, są nie do końca wyjaśnione i jakby pozostawione same sobie. Jednak to nie znaczy, że nic się nie dzieje i jest nudno — powiedziałabym, że wręcz przeciwnie. Od książki naprawdę trudno jest się oderwać. To w dużej mierze zasługa warsztatu autora, którego staję się fanką. Tworzy genialne opisy, wydaje się zawsze wiedzieć, o czym i kiedy opowiedzieć, powołuje się na różne zmysły i tworzy ładne metafory, a dzięki temu wszystkiemu historia jest niezwykle barwna. Jest też brutalna — nie pamiętam, czy w Tancerzach burzy było podobnie, w każdym razie tutaj bywa naprawdę ostro.

Bratobójca trzyma dobry poziom i moim zdaniem nawet lekko przewyższa Tancerzy burzy. Dysponuje wszystkim, co trzeba, by dawać odbiorcom świetną rozrywkę. Jeśli tylko zamknięcie trylogii będzie kontynuować tę passę, z pewnością uznam ją za jeden z najlepszych cykli ostatnich lat z tego gatunku.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/08/68-bratobojca-jay-kristoff-na-skraju.html

Byłam bardzo mile zaskoczona przez Tancerzy burzy, czyli otwarcie cyklu Wojna Lotosowa. Pisałam o tym zresztą w minirecenzji. Przywrócili mi wiarę w to, że w gatunku fantastyki młodzieżowej jak najbardziej da się jeszcze zrobić coś świeżego i przykuwającego uwagę. Natomiast wiele recenzji drugiej części wskazywało na to, że w niej poziom spada. Tym bardziej byłam ciekawa,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Moja walka" — czyli powieść autobiograficzna okrzyknięta fenomenem literatury norweskiej i światowej; porównywana do "W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta"; ma również swoich przeciwników, którzy w tym sześciotomowym cyklu nie znajdują nic wartego uwagi. Autor w swoim dziele odważnie opowiada o rodzinie, a zwłaszcza ojcu, będącym, jak się zdaje, pretekstem do jego napisania.

Na pewno interesującą kwestią jest to, skąd biorą się tak totalnie skrajne opinie o książce. Jak to możliwe, że jedni widzą w niej arcydzieło, podczas gdy dla drugich stanowi od początku do końca stratę czasu? Moim zdaniem to forma, ostateczny kształt tej powieści sprawia, że po prostu nie może ona spodobać się wszystkim. Knausgård przyjął sobie za narrację opowiadanie o luźno powiązanych ze sobą epizodach ze swojego życia. Nie sili się na budowanie napięcia, chociaż przez długi okres wstrzymuje się z wyjawianiem kluczowych informacji i rzuca jedynie ich strzępki, skazując czytelnika na domysły; czas płynie tu bardzo wolno, a wrażenie to jest zbudowane na bardzo dokładnym oddawaniu rzeczywistości, przepełnionym niekoniecznie istotnymi szczegółami. Dlatego doskonale rozumiem, kiedy ktoś nazywa tę powieść nudną. Ale nie zgadzam się, że jest to powieść o niczym.

Czytanie jej jest jak otrzymanie zaproszenia do prywatnego świata autora, jak przyzwolenie na szpiegowanie zza firanki, za to z lornetką w ręce. W nieco ponurej, szarej scenerii Norwegii i Szwecji Knausgård odkrywa przed nami swoje spojrzenie na rzeczywistość oraz relacje z rodziną, znajomymi i samym sobą. I być może w tym tkwi przyczyna sukcesu "Mojej walki" – podoba nam się bycie takimi szpiegami, spoglądanie przez ramię na coś, co składa się na sferę cudzej prywatności, śledzenie wewnętrznych dramatów. Zapiski mężczyzny są jak wyznanie, które musi z siebie wylać, a pisarstwo traktuje jako sposób na uporządkowanie myśli i rozprawienie się z osobistymi sprawami: młodzieńczymi ideałami, porażkami i sukcesami na polu towarzyskim, a wreszcie skomplikowanymi stosunkami z ojcem alkoholikiem, starszym bratem podążającym zawsze własną ścieżką, nieobecną matką i zdystansowanymi dziadkami. Właśnie to żywe przedstawienie psychologii codziennego życia — ubrane w niebanalne metafory i spostrzeżenia — sprawia, że książka jest tak interesująca mimo przesady w rozdrabnianiu się na temat najprostszych czynności.

Zarazem nie da się uciec przed zadaniem sobie pytania — czy w tej historii jest coś szczególnego? Podejrzewam, że każdy z nas mógłby napisać swoją powieść autobiograficzną, i że nasze historie nie byłyby wcale mniej ciekawe. Dlatego warto zapamiętać: lektura "Mojej walki" będzie jedynie ucieczką z codzienności w codzienność.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/08/67-moja-walka-ksiega-1-karl-ove.html

"Moja walka" — czyli powieść autobiograficzna okrzyknięta fenomenem literatury norweskiej i światowej; porównywana do "W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta"; ma również swoich przeciwników, którzy w tym sześciotomowym cyklu nie znajdują nic wartego uwagi. Autor w swoim dziele odważnie opowiada o rodzinie, a zwłaszcza ojcu, będącym, jak się zdaje, pretekstem do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nachodzi was czasem takie uczucie dotyczące jakiejś książki, którą od dawna niby chcecie przeczytać, ale jakoś nigdy nie możecie się do tego zabrać, że koniec odwlekania, to już jest ten czas? Ja tak właśnie miałam z Hyperionem. Ponieważ opis wydawcy niewiele mi mówił, niewiele wiedziałam o tej książce poza tym, że zbiera bardzo dobre recenzje. Po lekturze mogę stwierdzić, że chyba nie tego się spodziewałam — ale to nie szkodzi, bo i tak przerosła moje oczekiwania.

Znajdujemy się w dalekiej przyszłości — ludzkość opanowała część kosmosu, stworzyła nowe struktury polityczne i rozsiała się po Wszechświecie. Razem z tym przyszedł oczywiście niesamowity postęp technologiczny i nowe możliwości dotyczące chociażby zdrowia czy przemieszczania się. Sytuacja jednak nie jest stabilna, bo zbliża się wojna międzygalaktyczna, a w wyniku niejasnych powiązań z tą sprawą wybranych zostaje siedmioro ludzi: Kapłan, Żołnierz, Poeta, Uczony, Kapitan, Detektyw oraz Konsul, którzy muszą odbyć pielgrzymkę do jednego z najdziwniejszych miejsc, jakie znają – czyli Hyperiona.

Sama nie wiem, od czego powinnam zacząć. Może od tego, co najbardziej rzuca się w oczy podczas czytania, a mam tu na myśli świat, w jaki od samego początku bez słowa wyjaśnienia wrzuca nas Simmons. Rozmach, z jakim autor skonstruował swoją wizję, sprawia, że niełatwo od razu wciągnąć się w lekturę. Jesteśmy bombardowani nieznanymi słowami wynalazków i idei powszechnych w tym uniwersum. Stopniowo jednak większość rzeczy się wyjaśnia; wtedy można już zająć się podziwianiem pomysłowości i kunsztu, z jakimi wszystkie jego elementy zostały połączone. Ciekawych jest kilka tysięcy lat historii, które nas od niego dzielą, ciekawa jest polityka i ciekawa jest nowoczesna technika – jednym słowem, cała kultura. Dużo pojęć pozostaje w strefie niedopowiedzeń, ale cóż, to dopiero pierwsza część cyklu, więc wierzę, że jeszcze zdążą się wyjaśnić. Z drugiej strony, myślę, że to może być cecha charakterystyczna dla Hyperiona, takie pozwalanie na to, by czytelnik zastanawiał się nad niejasnościami i sam spróbował dopowiedzieć sobie, co trzeba.

To wszystko zamknięte jest w nietypowej formie — powieści szkatułkowej. Fabuły nie stanowi tylko akcja, bo większą jej część zajmują wspomnienia, opowieści snute przez pielgrzymów i w pewnym stopniu wyjaśniające ich rolę w peregrynacji. Bardzo przypadł mi do gustu ten zabieg, bo mając za protagonistę po kolei różne osoby, mogłam spojrzeć na świat z różnych perspektyw i poznać osobne historie, a każda była unikalna i skupiała się na innych aspektach życia w Hegemonii. Dan Simmons nadał każdemu z bohaterów indywidualny głos, przez co opowieści różnią się narracją i stylem. Pozwoliło to na głębokie wejście w skórę postaci i muszę przyznać, że chociaż czytelnik w pewnym momencie odgaduje, co jest wspólnym mianownikiem wszystkich retrospekcji, i tak są one cholernie wciągające.

Prozę Simmonsa określiłabym jak mocną i jakimś sensie bezkompromisową. Przynajmniej na mnie zrobiła taki wrażenie; bohaterowie nie byli oszczędzani, zaś obrazowość przedstawianych wydarzeń nie raz wywołała u mnie ciary. Za jedyną wadę mogę uznać jedynie fakt, że Hyperiona nie czytało mi się jakoś szczególnie dobrze. Niby językowo jest okej, ale i tak do końca czułam, że styl jest przyciężkawy. A skoro już o końcu mówimy — nie mogę wybaczyć autorowi zakończenia. Tyle denerwowania się, tyle siedzenia jak na szpilkach w oczekiwaniu na rozwiązanie tej całej historii — a on zakończył to TAK?!

Gatunkowo Hyperion to przede wszystkim science-fiction pomieszane z horrorem religijnym, a znajdą się też wątki sensacyjne i nawet preteksty do rozważań filozoficznych. Ogólnie rzecz biorąc, zrobił na mnie ogromne wrażenie i gdyby nie fakt, że moją bibliotekę zamknęli na ponad miesiąc, szybko pobiegłabym tam po następną część.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/07/66-hyperion-dan-simmons-w-gebokich.html

Nachodzi was czasem takie uczucie dotyczące jakiejś książki, którą od dawna niby chcecie przeczytać, ale jakoś nigdy nie możecie się do tego zabrać, że koniec odwlekania, to już jest ten czas? Ja tak właśnie miałam z Hyperionem. Ponieważ opis wydawcy niewiele mi mówił, niewiele wiedziałam o tej książce poza tym, że zbiera bardzo dobre recenzje. Po lekturze mogę stwierdzić,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zupełnie przypadkowo wyhaczyłam tę książkę (mimo okropnej okładki), ale w tym przypadku absolutnie nie żałuję, że to zrobiłam, bo jest naprawdę niesamowita. Opowiada o Sefii, dziewczynie, która planuje pomścić śmierć swoich rodziców i opiekunki, a w czasie swojej wędrówki spotyka tajemniczego chłopca i odkrywa magię płynącą z niezwykłego przedmiotu oddanego jej na przechowanie. Na początku historia wydała mi się dość schematyczna, ale szybko okazało się, że wyróżnia się na tle innych młodzieżówek - jest wciągająca, a świat wykreowany przez autorkę naprawdę mi się podoba.

Przede wszystkim zauroczyła mnie ta lekko baśniowa warstwa, ta „subopowieść”, czyli wątek piracki, który jak dla mnie okazał się zdecydowanie najfajniejszą częścią książki oraz pewne szczególiki dotyczące wydania, które umilają lekturę (powiem jedno —warto zwracać uwagę nie tylko na główny tekst, ale i jego... otoczenie). Do tego do końca nie udało mi się rozgryźć narracji związanej z Biblioteką i zaskoczyło mnie to, jak została rozwiązana jej sprawa. Kreacja postaci to tutaj jeden ze słabszych elementów, bo Sefia i Łucznik, chociaż sympatyczni, jako bohaterowie nie byli zbyt oryginalni; postacie poboczne znacznie bardziej przykuwają uwagę. Najlepsze jest to, że jest to książka o książkach i o ile nie jest to moja nadinterpretacja, niesie ze sobą piękne przesłanie dotyczące czytania i jego roli w życiu człowieka. Nie mogę się doczekać, kiedy Bukowy Las wyda kolejną część!

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/07/minirecenzje-12-tancerze-burzy-jay.html

Zupełnie przypadkowo wyhaczyłam tę książkę (mimo okropnej okładki), ale w tym przypadku absolutnie nie żałuję, że to zrobiłam, bo jest naprawdę niesamowita. Opowiada o Sefii, dziewczynie, która planuje pomścić śmierć swoich rodziców i opiekunki, a w czasie swojej wędrówki spotyka tajemniczego chłopca i odkrywa magię płynącą z niezwykłego przedmiotu oddanego jej na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szczerze obawiałam się „Tancerzy burzy”. Jeśli na coś jest hype, to zwykle albo okazuje się naprawdę dobre, albo odwrotnie: wychodzi z tego niewypał. Na szczęście Jay Kristoff mnie nie zawiódł i stworzył coś, co przeczytałam z wielką przyjemnością i przy czym po prostu dobrze się bawiłam. Autor zabiera nas w fikcyjny świat inspirowany mitologią japońską, ale z lekkim podrasowaniem. Dlatego oprócz opowieści o mitycznych yōkai, z legendarnym arashitorą na czele, oraz odtworzenia japońskich zwyczajów i kultury (mimo że w tekście znajduje się sporo japońskich słów, wcale nie uważam, żeby to przytłaczało), fabuła jest zbudowana wokół jeszcze jednego elementu — krwawego lotosu, czyli rośliny, która dla tego świata jest niczym para dla steampunku, soma dla antyutopijnego społeczeństwa Huxleya i dezodorant w sprayu dla środowiska jednocześnie.

To chyba właśnie konstrukcja tej osobliwej, egzotycznej przestrzeni, łącząca w sobie twórcze i odtwórcze części, najbardziej przypadła mi do gustu i sprawiła, że niemal nie mogłam się oderwać od lektury. Oryginalny pomysł jest bardzo ważny w literaturze młodzieżowej i fantastyce, a tutaj właśnie z tym się spotykamy. Co prawda zdarzają się fabularne schematy, ale całość jest na tyle strawna, że wcale nie przeszkadzają. Postacie powołane do życia przez Kristoffa nie są płaskie, ale zdecydowanie mogłyby być bardziej dopracowane, na pochwałę zasługuje jednak relacja rozwijająca się pomiędzy główną bohaterką a pewnym dużym zwierzakiem. Dużo dobrego tej książce zrobił też delikatnie poetycki, plastyczny język, dzięki któremu historia nabrała kolorów i kształtów. Nie muszę pisać więcej, żeby polecić „Tancerzy burzy”, to po prostu świetne otwarcie trylogii.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/07/minirecenzje-12-tancerze-burzy-jay.html

Szczerze obawiałam się „Tancerzy burzy”. Jeśli na coś jest hype, to zwykle albo okazuje się naprawdę dobre, albo odwrotnie: wychodzi z tego niewypał. Na szczęście Jay Kristoff mnie nie zawiódł i stworzył coś, co przeczytałam z wielką przyjemnością i przy czym po prostu dobrze się bawiłam. Autor zabiera nas w fikcyjny świat inspirowany mitologią japońską, ale z lekkim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Struktura książki przedstawia się następująco: jest tu zawarte jedno opowiadanie podzielone na dłuższe i krótsze fragmenty — na początku mają po około jednej stronie, pod koniec dochodzi nawet do czterech stron. W tekście pogubione są trudniejsze słówka z podanymi na marginesie tłumaczeniami i fajne jest to, że tłumaczone są nie tylko pojedyncze słowa, ale też konkretne wyrażenia. Fragmenty poprzetykane są segmentami teoretycznymi i ćwiczeniowymi, to znaczy najpierw mamy ćwiczenie dotyczące rozumienia tekstu i utrwalające poznane słownictwo, potem opracowanie jakiegoś zagadnienia z gramatyki i ćwiczenia gramatyczne. Pojawia się tam również pełna lista pogrubionych słówek z ostatniego fragmentu. Na samym końcu książki znajduje się test podumowujący, słowniczek i lista czasowników nieregularnych (za to duży plus)

Tę książkę na pewno będę dobrze wspominać. Jeśli chodzi o samą historię, opowiadającą o rozwiązywaniu sprawy morderstwa byłego policjanta, przez większość czasu była umiarkowanie interesująca i chociaż zakończenie było jak dla mnie dość przewidywalne, były momenty, że naprawdę ciekawił mnie kierunek, w jakim podążało śledztwo. Nie będę zresztą oceniać tego opowiadania w zwykłych kategoriach, skoro zostało specjalnie spreparowane do tego, by uczyć się języka, a nie podziwiać walory literackie. I w tym sprawuje się znakomicie. Poziom jest odpowiednio dopasowany, przetłumaczone odpowiednie, trudniejsze słówka. Nie przeszkadza to, że pojawiają się proste zwroty dotyczące pogody i ubioru.

Super sprawą są dodatkowe ćwiczenia po rozdziałach, chociaż przyznam, że po cichu liczyłam na to, że będzie ich więcej. Są zróżnicowane, to prawda, ale jednorazowe wpisanie wyrazu do luki nie sprawi jeszcze, że zapamiętam go na dłużej. Gramatyka jak zwykle u Edgarda jest przedstawiona zwięźle i w poprawny sposób, ale trochę jest tutaj „na doczepkę”, bo nie uważam, żeby można było się porządnie jej nauczyć z tej książeczki; może raczej służyć jako przypomnienie najważniejszych tematów. Lektorka w audiobooku mówi przyjemnie, w miarę wolno i wyraźnie.

http://stronapierwsza.blogspot.com/2018/06/65-sein-letzter-fall-sandra-meyer.html

Struktura książki przedstawia się następująco: jest tu zawarte jedno opowiadanie podzielone na dłuższe i krótsze fragmenty — na początku mają po około jednej stronie, pod koniec dochodzi nawet do czterech stron. W tekście pogubione są trudniejsze słówka z podanymi na marginesie tłumaczeniami i fajne jest to, że tłumaczone są nie tylko pojedyncze słowa, ale też konkretne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Twórczość Catton postanowiłam poznać najpierw nie przez nagrodzone Bookerem „Wszystko, co lśni”, ale przez jej debiut. Na pewno chcę teraz przeczytać drugą książkę autorki, ale przyznam, że „Próba” nie była tym, czego się spodziewałam. Mamy tu dwie perspektywy — jedna jest związana ze szkołą muzyczną i prywatnymi lekcjami, a druga z akademią teatralną; każda ma swoich bohaterów i nietrudno domyślić się, że obie w jakiś sposób się łączą. Według blurba historia kręci się wokół skandalu związanego z romansem nauczyciela z uczennicą, na podstawie którego ma powstać sztuka teatralna. Mnie jednak skandal wydał się raczej pretekstem do snucia jakiejś opowieści, sprawą trochę ukrytą za dekoracjami, pobrzmiewającą gdzieś w tle, a dzięki której możemy eksplorować charaktery osób z otoczenia. Nie mówiąc już o tym, że wątek przedstawienia pojawia się dopiero pod koniec powieści.
„Próba” to obserwacja uczuć i namiętności buchających w sercach nastolatków, próba ekstrakcji zmysłowości i napięcia seksualnego rodzących się w czasie dojrzewania. Bo to jest na pewno powieść o dojrzewaniu (choć nie tylko, czego przykładem jest fantastyczna postać nauczycielki gry na saksofonie). Przy pomocy sugestywnego języka Catton wykreowała tajemniczą, lekko oniryczną, związaną ze sztuką atmosferę i nigdy nie możemy być pewni, czy bohaterowie mówią prawdę i należy im ufać, czy nie — to pozostaje całkowicie w kwestii czytelnika. Nie podobało mi się natomiast urwane, jakby zupełnie olane zakończenie, i niechronologiczność fragmentów, przez co trudno mi się było momentami zorientować w fabule. Jest to książka trochę dziwna i zdecydowanie oryginalna, tak że do teraz nie do końca wiem, co o niej sądzić. Ostatecznie mogę jednak stwierdzić, że mi się podobała.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/06/minirecenzje-11-proba-eleanor-catton.html

Twórczość Catton postanowiłam poznać najpierw nie przez nagrodzone Bookerem „Wszystko, co lśni”, ale przez jej debiut. Na pewno chcę teraz przeczytać drugą książkę autorki, ale przyznam, że „Próba” nie była tym, czego się spodziewałam. Mamy tu dwie perspektywy — jedna jest związana ze szkołą muzyczną i prywatnymi lekcjami, a druga z akademią teatralną; każda ma swoich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co mnie podkusiło, żeby siegnąć po tę książkę...? To było pytanie retoryczne, bo dobrze znam odpowiedź: chciałam zacząć czytać różne gatunki literackie, nawet takie, których wcześniej nie tykałam. Powieść historyczna do takich należała. Na moje nieszczęście zaczęłam niefortunnie, bo „Wieczna księżniczka” okazała się być czymś zupełnie innym niż przewidywałam. Mam wrażenie, że to była taka stereotypowa powieść kobieca, taka obyczajówka z szesnastego wieku w dworskich realiach. Jej konstrukcja opiera się na śledzeniu losów Cataliny Aragońskiej, a jest pisana zarówno w narracji trzecioosobowej, jak i pierwszoosobowej w przemyśleniach księżniczki. Niestety książka jest nudna i wtórna dla samej siebie.
Postać Cataliny nie znalazła u mnie sympatii: oczywiście każdy napotkany mężczyzna określa ją jako piękną, do tego często okazuje się mądrzejsza niż wszycy wokół i ma najlepsze intencje, po prostu typowa Mary Sue; działała mi na nerwy, kiedy w kółko i w kółko powtarzała, że jej przeznaczeniem jest być królową Anglii, że to wola boska i że zrobi wszystko, by tak się stało. Oprócz tego wymęczyła mnie ta cała miłosna drama z Arturem, Henrykiem VII i Henrykiem VIII, i znowu, ciągłe powtarzanie opisów tych samych uczuć. Do tego wszystkiego dochodzi patetyczny ton, w jakim utrzymana jest powieść — niby pasujący do konwencji historycznej, a w praktyce nużący. Mam wrażenie, że na tych prawie sześciuset stronach niewiele się działo. Moja opinia jest jednak subiektywna, po „Wieczną księżniczkę” sięgnęłam trochę z przypadku i okazało się, że to totalnie nie mój gust. Jeśli jednak znajdą się tu fani historycznego romansu, ta książka może nie być takim złym wyborem.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/06/minirecenzje-11-proba-eleanor-catton.html

Co mnie podkusiło, żeby siegnąć po tę książkę...? To było pytanie retoryczne, bo dobrze znam odpowiedź: chciałam zacząć czytać różne gatunki literackie, nawet takie, których wcześniej nie tykałam. Powieść historyczna do takich należała. Na moje nieszczęście zaczęłam niefortunnie, bo „Wieczna księżniczka” okazała się być czymś zupełnie innym niż przewidywałam. Mam wrażenie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dzień 22. lipca 2011 roku zaszokował świat i zapisał się na stałe w historii Norwegii. To dzień, na który Anders Behring Breivik zaplanował przeprowadzenie zamachów terrorystycznych. I udało mu się – bomba zdetonowana w pobliżu budynku rządowego zabiła 8 osób, a sam zastrzelił kolejnych 69 na wyspie Utøya, gdzie odbywał się letni obóz młodzieżowy Partii Pracy. To nie był dżihadysta. Nie stała za nim żadna organizacja terrorystyczna. Breivik określa siebie jako wybawiciela Norwegii.



Zanim przejdę do właściwej oceny, przedstawię, czym właściwie jest „Jeden z nas”. To fabularyzowany reportaż skupiony wobec Breivika i masakry, jakiej dokonał, a obejmuje szeroki zakres czasu: zaczynamy od poznania losów rodziców zamachowca, a życie jego samego śledzimy od narodzin, przez okres dziecięcy i nastoletni, wkraczanie w dorosłość, samodzielne życie, kształtowanie własnej skrajnie prawicowej ideologii, aż po dzień ataku, proces oraz pobyt w więzieniu. Dodatkowo pojawia się narracja dotycząca osób ze środowiska lewicowej młodzieżówki norweskiej.



Historia jest bogata w szczegóły i czytelnik czuje się, jakby znajdował się w środku wszystkich wydarzeń; bardzo przypadło mi do gustu to, jak Seierstad wypełniła w niej białe plamy, tworząc relację, którą czyta się jak powieść. To także po trosze zasługa przejrzystego języka i zdań, które mimo swej neutralności i braku jednoznacznych osądów, każą głęboko zastanawiać się nad lekturą. Chyba jedynym mankamentem jest zostawiona pewna dziura w okresie dorosłości Andersa, kiedy najwyraźniej przeskakujemy parę lat, a potem Breivik jest już człowiekiem o ugruntowanych poglądach nacjonalistycznych. Odczuwa się lekki niedosyt i potrzebę zrozumienia, jak coraz bardziej przesuwał się w stronę skrajnej prawicy, a co w pewnej części zostało ominięte.



Reportaż naturalnie stanowi bogate źródło wiedzy o wszelkich aspektach związanych z tragedią. Przyznam, że przed przeczytaniem znałam sprawę bardzo pobieżnie, bo nigdy się nią specjalnie nie interesowałam, a kiedy doszło do ataków, byłam jeszcze dzieckiem. „Jeden z nas” dostarcza pełen obraz sytuacji, nie szczędząc nawet, wydawałoby się, nieistotnych detali. Dowiedziałam się chociażby tego, że Breivik przez pół roku samodzielnie tworzył w niemalże domowych warunkach bombę „przeznaczoną” dla norweskiego premiera; że będąc dzieckiem, kolegował się z imigrantami; że napisał ogromny objętościowo „Manifest”, w którym zawarł swoje tezy i pomysł na konstrukcję przyszłej Norwegii (Seierstad przywołuje wiele fragmentów z tej książki, niektóre budzą wręcz grozę). Początek przypominał mi trochę akcję z ekranizacji „Musimy porozmawiać o Kevinie”, bo główne postacie obu dzieł w dzieciństwie były nieco inni od reszty dzieci.



Ale gdy myślę o tym reportażu, tak naprawdę na myśl przychodzi mi jedno – to, jak ogromne emocje we mnie wywołał. Momentami, głównie przy opisach strzelaniny, musiałam przerywać czytanie, by ochłonąć, a coś takiego nie zdarza mi się praktycznie nigdy. Mieszały się we mnie autentyczne przerażenie, smutek i złość, byłam dosłownie wstrząśnięta i czułam straszną bezsilność. Najgorsza przez cały czas była świadomość, że czytam o prawdziwych wydarzeniach, że to nie jest czysta fikcja literacka albo przynajmniej koszmar senny. Jednak to stanowi największą siłę tej książki i absolutnie nie uważam, że przez to nie warto jej czytać – wręcz przeciwnie. Poznanie tej historii zmusza do tego, żeby się zastanowić nad paroma aktualnymi, choć niewygodnymi kwestiami i skonfrontować z własnymi poglądami.



Osobną sprawę stanowi interpretacja tytułu. Kiedy wiadomość o zamachach dotarła do świadomości publicznej, Norwedzy byli przekonani, że to atak jakiegoś islamisty. Tymczasem był to właśnie „jeden z nich”, i to jeden – nikt więcej. Ale w tej opowieści kryje się więcej, to opowieść nie tylko o jednostce, ale o całym kraju; o imigracji, o mentalności, o nastawieniu. To po prostu diablo dobry reportaż.

https://stronapierwsza.blogspot.com/2018/06/64-jeden-z-nas-opowiesc-o-norwegii-asne.html

Dzień 22. lipca 2011 roku zaszokował świat i zapisał się na stałe w historii Norwegii. To dzień, na który Anders Behring Breivik zaplanował przeprowadzenie zamachów terrorystycznych. I udało mu się – bomba zdetonowana w pobliżu budynku rządowego zabiła 8 osób, a sam zastrzelił kolejnych 69 na wyspie Utøya, gdzie odbywał się letni obóz młodzieżowy Partii Pracy. To nie był...

więcej Pokaż mimo to