-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
ArtykułyTysiące audiobooków w jednym miejscu. Skorzystaj z oferty StorytelLubimyCzytać1
Biblioteczka
2019-08-09
2018-09-02
2017-08-15
2015-10-21
2016-09-29
2017-06-22
2016-12-23
Jest taki projekt, w ramach którego tłumaczone i promowane są perełki literatury europejskiej z jakiegoś powodu leżące na dnie mrocznego oceanu zapomnienia. Takie cuda, które, choć cudami są niewątpliwie, jakoś nie odcisnęły się w publicznej świadomości. Pierwszym ruchem tego projektu miało być przetłumaczenie na niderlandzki „Lalki” Prusa. Piszę - miało być - bo niestety polska strona projektu lewituje sobie w sieci nieaktualizowana od 2014 roku (holenderska ma się dobrze). Ale to, co w tym całym zamieszaniu interesuje nas najbardziej, to sama nazwa - Schwob. Od Marcela Schwoba. Kim do stu diabłów jest Marcel Schwob?
No właśnie, kto to jest? Na okładce piszą coś o piratach i tajemniczych dziewczynkach, brzmi zachęcająco. Zaglądamy, a tam - rzecz niezwykła - literki. Ale my zrobimy tak, żeby było jeszcze mniej zwyczajnie i przeskoczymy od razu na prawie sam koniec, do posłowia Jana Gondowicza (czytajcież wstępy, posłowia, noty edytorskie - zazwyczaj warto). I już mamy gościa jak na dłoni:
"Wie pan, on jest z tych pisarzy, co nie ukazują, tylko ukrywają."
Ukrywają się między innymi, bo na polski zostały przetłumaczone dawno, dawno temu (a przez to dawno mam na myśli około stu lat) aż cztery jego książki. Wszystkie cztery znajdziemy w tym zbiorze, ale spokojnie - nie w wersji sprzedwiecznej dokładnie, a nieco uwspółcześnione i popoprawiane.
Wracając zaś do samego Schwoba, niezły był z niego mól książkowy. Mając niemal nieogarniczony dostęp do zbiorów Bibliothèque Mazarine, grzebał tam, a to, czego się dogrzebał, widzimy między innymi w Żywotach urojonych, oczywiście obficie polane sosem wyobraźni Schwoba.
O daniu, które powstaje w wyniku tego dogrzebywania się powiedzieć, że dobre, to mało. Treść jest w stu procentach zgodna z tytułem - tak, to faktycznie są żywoty. I to jakie! Nie brak tu ani osobistości skądinąd znanych - za przykład niech posłuży Kapitan Kidd, korsarz i okrutnik znany niekoniecznie powszechnie, ale kojarzący się co bardziej zainteresowanym piracką profesją, Równie jednak uważnie, jak nad brytyjskim piratem, pochyla się Schwob nad Koronkarką Kasią. Prezentuje gamę fantastycznych postaci - jest tam podpalacz świątyni Artemidy w Efezie, indiańska księżniczka Pocahontas (tak, ta od Disneya) i wiele, wiele innych w tekstach króciutkich, ale barwnych i fascynujących. Aż ma się ochotę wzorem autora zagłębić w labirynt archiwów i szukać kolejnych przykładów ludzkiej różnorodności.
Kolejny znajdujący się w zbiorze utwór - Krucjata dziecięca - jest w pewien sposób z tą życiorysową formą związana, tym razem jednak wszystkie z przedstawionych króciutkich tekstów to opowieści postaci związanych w jakiś sposób z tytułowym wydarzeniem. Nie trzeba chyba podkreślać, że klimat jest tu dużo bardziej ponury, niż w na poły zabawnych, na poły tragicznych Żywotach - w końcu tragiczna jest osnowa. Krucjaty dziecięce były dwie, obydwie w 1212 roku i pochłonęły tysiące żyć. Cel? Wyzwolenie Ziemi Świętej, Środki? Czystość serca. Co zaskakujące, żadna z nich nie zakończyła się sukcesem.
Następnie jest Księga Monelli, prześliczna, lirycznie smutna opowieść realizująca znany literaturze motyw pisarza i ulicznicy, który zresztą jest Schwobowi znany podobno z autonomii - pierwowzorem Monelli ma być Louise, gruźliczka, którą, jak czytamy w posłowiu wziął [...] do siebie i umilał jej umieranie baśniami. Po dziewczynie pozostał jeden list i Księga z jej dziwaczną, niesamowitą Monellą, której duch przeniknął do wielu innych dzieł, raz niemal doprowadzając tym przenikaniem do sprawy w sądzie.
No i Mimy - inspirowane herondasowymi mimami krótkie scenki przesiąknięte antyczną Grecją w tej jej odsłonie, która najmniej pokrywa się z majestatem marmurowych posągów. Bohaterami tych krótkich obrazków są bowiem nie bogowie czy herosi, a postacie takie, jak pogryziony przez pluskwy poeta czy chłopak w przebraniu handlarki rybami. Wątki okołomitologiczne też się wprawdzie pojawiają - głównie w epilogu, ale główna radość płynąca z czytania tego tekstu to właśnie możliwość "pooglądania sobie" starożytnej Grecji z innej, niepodręcznikowej strony.
Trudno w to uwierzyć, ale wszystkie te cuda zajmują łącznie około 300 stron całkiem sporej czcionki. W tak niewielkiej objętości zmieścić taką rozmaitość - ot sztuka, a to chyba rozmaitość właśnie najbardziej mnie w prozie Schwoba urzekła. Tak, jestem urzeczona całkowicie i nieodwołalnie. Nie czyta się tego szczególnie łatwo, w końcu mamy do czynienia z tekstem niezbyt nowym w niezbyt nowym przekładzie, choć nie traktowałabym tego jako wadę - archaiczność ta jest dodaje lekturze sporo uroku i specyficznego klimatu. Ekscentryczne toto, nihilistyczne i chwilami ponure bardzo, ale przepiękne i zasługujące na uwagę bardziej, niż niejedno szeroko zachwalane tomiszcze. Brawo PIW - i za odkopanie tej perełki i za jej wydanie w tak śliczny sposób (za to ostatnie odpowiedzialny jest team grafików występujących jako Fajne Chłopaki). To cudeńko ustawiam między moimi lekturami najulubieńszymi i żałuję, że więcej Schwoba po polsku na razie nie ma... A może ktoś postanowi ten karygodny błąd naprawić?
Inne cuda niewidy na czymkolwiek.blogspot.com
Jest taki projekt, w ramach którego tłumaczone i promowane są perełki literatury europejskiej z jakiegoś powodu leżące na dnie mrocznego oceanu zapomnienia. Takie cuda, które, choć cudami są niewątpliwie, jakoś nie odcisnęły się w publicznej świadomości. Pierwszym ruchem tego projektu miało być przetłumaczenie na niderlandzki „Lalki” Prusa. Piszę - miało być - bo niestety...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-02
2016-12-31
2016-05-14
2015-08-13
2015-10-14
2015-12-05
2016-03-20
Każdy z nas ma czasem dość zwyczajnych książek. Bo w końcu ileż można czytać o wydarzeniach tak możliwych, że wręcz prawdopodobnych, o szarej codzienności podobnej do naszej. Warto na takie okazje mieć coś… Innego. Borisa Viana
na przykład.
Dziwni są bohaterowie „Jesieni w Pekinie”. Kompletnie niedobrani, bo szukać wspólnego mianownika dla archeologa rozbijającego swoje znaleziska, by zmieścić je w puszkach, księdza wymachującego sutanną, dwójki przyjaciół zakochanych w jednej dziewczynie, profesora leczącego krzesła (wraz z asystentem) i szalonego inżyniera to jak szukać igły w stogu siana. Co najmniej. Nie przeszkadza im to jednak w zbliżonym czasie znaleźć się na pustyni i prowadzić tam budowy kolei. Chociaż pustynią nazwać tego chyba nie można, bo czy ktoś widział kiedyś kolej na pustyni?
Ilość absurdu w przełożeniu na stronę w tej powieści pobija wszelkie rekordy. Naprawdę. I choć mogłoby się wydawać, że króciutka, niespełna trzystustronicowa książeczka to kąsek na jeden wieczór, pomęczymy się
z Vianem odrobinę, próbując ogarnąć wyobraźnią perypetie bohaterów. Jest to jednak męczenie się zdecydowanie pozytywne, o ile oczywiście lubi się klimaty zdecydowanie oderwane od rzeczywistości. A oprócz absurdu w dużych dawkach znajdziemy u Viana także sporą dawkę ironii i wyśmiewanie wszystkiego i wszystkich. Plus humor czarny, jak kot Behemot. Jest też jednak odrobina powagi, która sprawia, że, gdy już przestaniemy się śmiać, „Jesień w Pekinie” zostawi nas w zadumie, zamyślonych nad ludzką naturą i losem.
Czy jest więc szansa, że odłożysz na moment poważne książki, nad którymi pochylasz się z marsową miną i dasz się porwać kierowcy autobusu 975
na krótką przejażdżkę do Egzopotamii? Zapewniam, nie będziesz żałować.
Więcej na: czymkolwiek.blogspot.com
Każdy z nas ma czasem dość zwyczajnych książek. Bo w końcu ileż można czytać o wydarzeniach tak możliwych, że wręcz prawdopodobnych, o szarej codzienności podobnej do naszej. Warto na takie okazje mieć coś… Innego. Borisa Viana
na przykład.
Dziwni są bohaterowie „Jesieni w Pekinie”. Kompletnie niedobrani, bo szukać wspólnego mianownika dla archeologa rozbijającego swoje...
Szeroko rozumiane szczęście zawsze było i będzie „na topie”. Nie skończymy o nim rozmawiać, kłócić się o nie i poszukiwać jego znaczeń. Dlaczego? Po prostu dlatego, że każdy szczęścia chce każdy, niezależnie od tego, jak sam je definiuje. Z tego samego względu jest ono niewyczerpanym workiem, z którego można wyciągać garściami tematy książek związanych z szeroko rozumianym lajfstajlem, jak i, w mniejszym lub większym stopniu, z filozofią. Tego rodzaju literatura to gwarantowany sukces marketingowy - jesteśmy ludźmi i lubimy chodzić na skróty, nie przestaniemy więc wierzyć, że kiedyś w końcu znajdziemy ładny, zgrabnie wypisany przepis na szczęście instant. Nic, tylko brać i korzystać. Ale czy wszędzie trzeba skrótami? A może lepiej po prostu zachęcić człowieka do myślenia, poszukiwania własnych dróg i definicji?
Przyznam szczerze, że trochę mnie zawsze te książki o Wielkich Sprawach odstraszają. Trudno ustrzec się banału, gdy pisze się na temat przerabiany na tysiące sposobów praktycznie od momentu, gdy zaistniała literatura jako taka. Szczęśliwie, Frederic Lenoir nie próbuje być w swoich rozważaniach niesamowicie oryginalny i odkrywczy - można by powiedzieć, że wręcz przeciwnie. O szczęściu jest bowiem nie tyle kolejnym genialnym pomysłem na to, jak szybko i bez wysiłku stać się szczęśliwym człowiekiem, a dokładnie tym, na co wskazuje tytuł - podróżą filozoficzną, w trakcie której autor przybliża nam to, co o szczęściu już napisano i powiedziano powołując się na rozmaite autorytety - od Epikura, Montaigne'a i Spinozy począwszy, a na Jezusie czy Buddzie skończywszy. Przedstawia przy tym różne poglądy na sprawę szczęścia jako takiego i próbuje znaleźć odpowiedzi na kilka istotnych pytań - czym jest szczęście? od czego zależy? jak je odnaleźć? Próbuje znaleźć, ale nie rzuca ich czytelnikowi pod nos, raczej pozostawia z paroma możliwymi odpowiedziami, do wyboru do koloru (albo do wymyślenia własnej, lepszej odpowiedzi).
Na tym poziomie widać jednak lekki zgrzyt, jakim dla domorosłej niespełnionej filozofki jaką mam (nie)szczęście być jest niezwykle pobieżne potraktowanie przykładów, na które autor się powołuje. Czy wynika to z chęci zmieszczenia w niewielkiej objętości jak największej rozpiętości poglądów, czy też chodzi o uczynienie książki bardziej przystępną dla czytelnika - trudno stwierdzić, odnoszę jednak wrażenie, że Lenoir zaledwie prześlizguje się po powierzchni niektórych doktryn. Mojej ciekawości takie opracowanie nie zaspakaja, a co najwyżej podsyca ją jeszcze bardziej, choć może jest to tylko kwestia nadmiaru dociekliwości.
Gdy idzie o szczęście, autor nie zatrzymuje się jedynie na filozoficznym jego kontekście – powołuje się także na wiedzę psychologiczną, tłumaczy mechanizmy biologiczne odpowiedzialne za jego odczuwanie i odnosi niejednokrotnie do własnego doświadczenia. Zwłaszcza te dwa pierwsze aspekty znacznie poszerzają perspektywę tego niewielkiego eseju, który dzięki nim staje się czymś więcej, niż tylko opisem ewolucji pojmowania szczęścia w historii filozofii, ewoluując w coś bardziej kompleksowego i próbującego tłumaczyć szczęście w sposób całościowy.
Koniec końców, jest to twór całkiem udany. Za krótki (wiem, że dopóki nie mam do czynienia z ośmiuset stronami narzekam na to zawsze), nieco zbyt powierzchowny, ale pobudzający do myślenia i zapewniający podejście nieco bardziej zdystansowane do sprawy, którą zwykliśmy traktować ze wszech miar osobiście. Jeśli szukacie ładnego wprowadzenia do tematu szczęścia w filozofii – nadaje się Jeśli już trochę w filozofii siedzicie i co nieco na ten temat wiecie – raczej nie będziecie jej potrzebować. Lektura całkiem porządna, żaden zachwyt, ale coś, co przeczytać jak najbardziej można bez zgrzytania zębami i z czego można wyciągnąć parę pożytecznych myśli.
W ramach zakończenia chwytajcie całkiem udany cytat Woody'ego Allena, który posłużył autorowi za motto jednego z rozdziałów:
"Jak byłbym szczęśliwy, gdybym był szczęśliwy!"
Ta recenzja wylądowała także na czymkolwiek.blogspot.com. Zajrzyj!
Szeroko rozumiane szczęście zawsze było i będzie „na topie”. Nie skończymy o nim rozmawiać, kłócić się o nie i poszukiwać jego znaczeń. Dlaczego? Po prostu dlatego, że każdy szczęścia chce każdy, niezależnie od tego, jak sam je definiuje. Z tego samego względu jest ono niewyczerpanym workiem, z którego można wyciągać garściami tematy książek związanych z szeroko rozumianym...
więcej Pokaż mimo to