-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
-
ArtykułyMoa Herngren, „Rozwód”: „Czy ten, który odchodzi i jest niewierny, zawsze jest tym złym?”BarbaraDorosz1
-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać2
Biblioteczka
2017-01
2014-07
Dawno, dawno temu na dalekim Podlasiu, we wsi pod granicą białoruską mieszkała Sońka. Stara już była i miała jedno tylko marzenie, aby opowiedzieć komuś historię swojego życia. Był też sobie Igor, warszawski reżyser teatralny, odnoszący sukcesy, bogaty, lekko zblazowany człowiek, który pewnego dnia trafia do wioski, w której mieszka Sonia i z powodu zepsutego samochodu i braku zasięgu pozostaje w niej korzystając z gościnności staruszki.
Co może przyciągać wzajemnie tych dwoje, tak różniących się od siebie ludzi? To proste. Igor osiągnął wiele, ale zaczyna mieć wątpliwości, czy to, co robi, jest dobre i czy ma jakikolwiek sens. Sonia zaś potrzebuje kogoś, komu będzie mogła opowiedzieć swoją historię. Traktuje młodego dla niej, pięknego chłopaka jak anioła śmierci, który przybył właśnie po nią, ale zanim zabierze ją tam, gdzie nie ma już nic, musi wysłuchać opowieści…
Matka Sonii, rodząc ją, sama oddała życie. Ojciec przeklina córkę i obwinia o śmierć matki. Znęca się nad nią fizycznie i psychicznie, regularnie bijąc i gwałcąc. Twierdzi, że skoro odebrała życie jego żonie, to teraz musi ją zastąpić…Dziewczyna zdaje się znosić ból i zniewagę w niemym cierpieniu. Tak mija dzień za dniem i tylko z daleka słychać doniesienia o tym, że w kraju trwa wojna. Ten kraniec świata, niemal dzika rubież pozostaje nietknięta… do czasu. Pewnego dnia przed Sońką staje Joachim, oficer, niemiecki esesman. I oto wbrew historii, wbrew ludzkości, wbrew całemu światu, ta dwójka zakochuje się w sobie bez pamięci. Nie przeszkadza im nawet to, że mówią różnymi językami i rozumieją się jedynie poprzez swoje uczucie. Widują się tylko pod osłoną nocy, ale to ich wcale nie uchroni przed złem, które czai się gdzieś w krzakach. Miłość Sońki jest tak wielka, że nawet kiedy Joachim przychodzi, aby powiedzieć jej, co za chwilę stanie się z żydowskim mieszkańcami wioski, ona myśli, a może tylko ma nadzieję, że oto mężczyzna jej życia właśnie roztacza przed nią plany ich wspólnej przyszłości.
Taka miłość nie ma racji bytu, z czego oboje zdają sobie sprawę. Ludzie nie wybaczą zdrady. Nie można kochać wroga – a Sonia kocha. Nie można nie chcieć, aby wojna się zakończyła – a Sonia chce żeby trwała całe wieki. Nie ma takiej możliwości. Los jej pokaże odbierając wszystkich tych, których kochała. W zamian za sprzeniewierzenie się, otrzyma w prezencie długie życie w samotności. Egzystencję na krańcu świata w towarzystwie krowy, gadającego psa i takiegoż kota. A może to już scenariusz reżysera Igora? Tego do końca nie wiem, bo najnowszą powieść I. Karpowicza trudno nazwać powieścią klasyczną i przystępną. Realizm miesza się z nutą magii, ale przede wszystkim z wątkami teatralnymi, tymi ze świata Igora – reżysera. Wszystko to miesza się ze sobą bardzo płynnie i przenika tak, że czasem trudno mieć pewność, czy to jeszcze życie, czy może już sztuka teatralna, którą Igor tworzy po śmierci Sonii. Wydaje mi się, że mieszanie tych dwóch światów niezwykle uatrakcyjnia fabułę. Sama historia Sońki jest trudna, wzruszająca i miejscami miażdżąca, ale jest tylko historią, których wiele. Natomiast połączenie jej z teatralnym światem Igora, nadaje jej oryginalności i sprawia, że jest niezwykle ciekawym doświadczeniem czytelniczym.
Sońka powstała w głowie autora już bardzo dawno temu, natomiast nie ujrzała wcześniej światła dziennego, bo nie była pełna, dopracowana. Sam Karpowicz przyznaje, że Sońka męczyła go przez tak długi czas, że choć teraz cieszy się, że już ma to za sobą, to wie, że nigdy o niej nie zapomni. Szczególnie, że pierwowzór Sońki żył naprawdę, gdzieś tam na Podlasiu, w odrzuceniu przez okoliczne społeczeństwo. Teraz przyszedł czas na to, żeby historia tej niezwykle silnej kobiety poszła dręczyć innych – wspomina w jednej z rozmów I. Karpowicz. I tak właśnie jest. Sońka wnika do środka, przez oczy, serce, duszę? Gryzie od środka i męczy. Daje też poczucie doświadczenia czegoś niezwykłego, pewnego rodzaju zaszczytu obcowania z Sonią i jej historią. No mówiąc po prostu kolokwialnie, książka wali po łbie i to porządnie! Jest niewygodna, niektórych pewnie wprawi w zakłopotanie, czasem obrzydzenie, ale i zachwyt. Sońka, to nie tylko historia bardzo trudnej miłości i jej konsekwencji. Wojna tylko pozornie jest tłem. Ona niestety gra tu jedną z głównych ról. Jest czasem okrutnym, niszczącym. Sprawia, że ludzie przestają być ludźmi, ale nie przestają czuć. Nawet w tak ciężkich czasach, może zdarzyć się miłość, która spada jak grom z jasnego nieba i choć człowiek, próbuje się bronić przed nią, zażenowany niestosownością pojawienia się jej w takiej chwili, nie jest w stanie nic na to poradzić. Sonia wiedziała, że miłość do Joachima prędzej czy później zniszczy ją i bliskich, że zostanie wyklęta do końca swoich dni, że przecież nikt nie zrozumie… Karą było kilkadziesiąt lat czekania, na możliwość podzielenia się swoją historią, na oddanie ją w inne ręce. Wreszcie Sonia zasypia z błogim uśmiechem na ustach, przyciskając do serca pudełko wedlowskich czekoladek…
Uczta najwyższej klasy
Dawno, dawno temu na dalekim Podlasiu, we wsi pod granicą białoruską mieszkała Sońka. Stara już była i miała jedno tylko marzenie, aby opowiedzieć komuś historię swojego życia. Był też sobie Igor, warszawski reżyser teatralny, odnoszący sukcesy, bogaty, lekko zblazowany człowiek, który pewnego dnia trafia do wioski, w której mieszka Sonia i z powodu zepsutego samochodu i...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01
Kiedy w dodatku do Magazynu Bluszcz przeczytałam fragment powieści Sekretny język kwiatów, wiedziałam od razu, że kiedyś ją przeczytam. Folder reklamowy wyglądał jak kopia książki, tylko był znacznie cieńszy. Po kilkustronicowym fragmencie znajdował się mini słownik kwiatów z pięknymi rysunkami. Czy można jeszcze bardziej zachęcić do lektury? Niestety w tym czasie spadło na mnie wiele obowiązków: kończenie studiów, pisanie pracy magisterskiej i opieka nad malutkim synkiem. W kieracie codziennych obowiązków zapomniałam o istnieniu tej książki. Dopiero prowadząc bloga natknęłam się na nią ponownie u Karkam, która była tak miła, że pożyczyłam mi tę książkę i cierpliwie czekała, aż w końcu znajdę czas żeby ją przeczytać.
Pewnie gdybym nie miała dziecka połknęłabym tę powieść w jeden wieczór. Niestety mama musi wstawać wcześnie i jakoś funkcjonować, dlatego rozłożyłam lekturę na trzy wieczory. Przyznam szczerze, że wczoraj już na siłę odrywałam się od książki, kiedy to zegar wybił godzinę drugą w nocy, a i tak nie mogłam zasnąć z wrażenia.
Sekretny język kwiatów, to jedna z tych książek, o których się nie zapomina i wraca do niej jeszcze kilkakrotnie. Zawiera ogromny ładunek emocji, skrajnych uczuć, które przechodzą na czytelnika i nie dają spokoju. To nie powieść sensacyjna, akcja nie płynie w szybkim tempie, a jednak nie można się od niej oderwać i na końcu człowiek pada na twarz od nadmiaru uczuć tak namacalnych, że potrafią zaboleć.
Victoria od urodzenia była skazana na samotność i wyobcowanie. Porzucona przez rodziców, o których nie wie nic i nigdy się nie dowie. Odrzucana regularnie przez kolejne rodziny zastępcze, za swoją krnąbrność, dzikość i nieufność. Po każdym takim pobycie coraz bardziej chowała się w siebie, choć tak bardzo pragnęła, by ktoś ją wreszcie pokochał. W wieku dziewięciu lat Victoria dostaje ostatnią szansę od losu i trafia do Elizabeth. Samotna kobieta od początku zachowuje się inaczej niż poprzedni przybrani rodzice, ale to tylko wzbudza w dziewczynce jeszcze większy niepokój. Mija prawie cały rok, zanim da się przytulić, pocałować i uwierzy, że Elizabeth naprawdę ją pokochała i chce zatrzymać przy sobie na zawsze. Powoli dziewczynka zaczyna się otwierać, chłonie wiedzę o kwiatach i winoroślach jak gąbka. Potrafi rozpoznać kwiat, określić jego cechy, rodzinę oraz znaczenie. Jednym słowem odnajduje swoją pasję, którą będzie pielęgnować przez całe życie. Niestety los nie pozwolił Victorii na szczęście i zabrał ją od przyszłej mamy na wiele lat. Fakt ten sprawił, że dziewczyna zamknęła się szczelnie w grubej skorupie i nie była już w stanie zbliżyć się do nikogo. Nie wierzyła, że potrafi wytrwać przy drugim człowieku nie krzywdząc go. Nie była w stanie zaakceptować czyjegoś dotyku, nawet delikatnego muśnięcia. Jej organizm reagował zaraz potwornymi torsjami.
Powieść rozpoczyna się, kiedy Victoria ma już osiemnaście lat, ale biegnie dwutorowo, gdyż naprzemiennie poznajemy także jej życie, kiedy trafiła do domu Elizabeth. Każde dziecko, które staje się pełnoletnie nie może już przebywać w domu dziecka, dlatego Victoria musi zacząć radzić sobie sama. Początkowo nawet nie próbuje szukać pracy, ale kiedy ląduje na bruku i musi spać w parku, głodna i brudna, w końcu przełamuje swój strach i trafia do kwiaciarni, gdzie poznaje Renatę. Kobieta widząc niezwykły talent dziewczyny do układania kompozycji kwiatowych, daje jej szansę. Victoria tej szansy nie zmarnuje, a wręcz odwrotnie… Będzie nadal stronić od ludzi, ale swoimi zdolnościami jednocześnie przyciągnie ich jak magnes. Znając język kwiatów, niczym wróżka będzie rozkładać odpowiednie rośliny jak karty i zaglądać w dusze swoich klientów: stokrotka – niewinność, hiacynt – stałość, lawenda – nieufność, frezja – trwała przyjaźń, oset – mizantropia, gerbera – radość, goździk ogrodowy – nigdy cię nie opuszczę. Dzięki swoim niezwykłym umiejętnościom Victoria już wkrótce nie będzie się mogła opędzić od klientów, a także od mężczyzny, który wzbudzi w niej wielki niepokój i pożądanie.
Czy dziewczyna poradzi sobie ze swoim życiem? Czy uwierzy w końcu, że nie jest zła, i to nie jej wina, że nikt jej nie chciał? Czy będzie potrafiła pokochać mężczyznę, dziecko, ale przede wszystkim siebie? Czy wreszcie przyzna się przed sobą, że ciągle pragnie zostać córką Elizabeth?
Jeśli nawet, to przed nią jeszcze długa i wyboista droga, pełna cierpienia, złości, głodu i wstydu. Jeśli zdecydujecie się sięgnąć po tę książkę, nie ma już odwrotu, będziecie musieli przejść tę drogę razem z Victorią. Poczuć dojmującą samotność i potrzebę izolacji przy jednoczesnym pragnieniu odczucia tego, że jest ktoś, kto kocha. Poczuć krew na zbolałych sutkach przerażonej matki i smak wilgotnej ziemi tulącej do snu. Sekretny język kwiatów to powieść, która nie daje odetchnąć, męczy dręczy i wyciska jak cytrynę, ale obdarowuje obfitością winorośli i nadzieją jemioły, że zawsze jest szansa na pokonanie najtrudniejszej nawet przeszkody. Jednym zostawi rozmaryn (pamięć) lub borówkę (remedium na zmartwienie), a drugim hortensję (beznamiętność). Nikogo nie pozostawi bez podarunku, nie ma takiej możliwości. To książka, która może wzbudzić w czytelniku skrajne emocje, ale na pewno jakieś wzbudzi. Autorka, mimo że to jej debiut pisarski, świetnie potrafi dawkować napięcie, aż do granic wytrzymałości. Oczywiście bezapelacyjnie postacią numer jeden jest tu Victoria, ale jednocześnie, co się rzadko zdarza, mamy tu szereg bohaterów z dalszego planu, którzy są niezwykle wyraziści i nie pozwalają zepchnąć się do rowu.
Już dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie tylu emocji i będę z niecierpliwością oczekiwać kolejnego głosu Vanessy Diffenbaugh.
Kiedy w dodatku do Magazynu Bluszcz przeczytałam fragment powieści Sekretny język kwiatów, wiedziałam od razu, że kiedyś ją przeczytam. Folder reklamowy wyglądał jak kopia książki, tylko był znacznie cieńszy. Po kilkustronicowym fragmencie znajdował się mini słownik kwiatów z pięknymi rysunkami. Czy można jeszcze bardziej zachęcić do lektury? Niestety w tym czasie spadło na...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02
Nie byłabym zdziwiona, gdybym dostała do rąk kolejną świetną powieść Ałbeny Grabowskiej. Oczekiwałam więc w spokoju przesyłki z II tomem Stulecia Winnych, książki, która miała mi umilić kilka następnych wieczorów. Jeszcze dreptałam w sobie po lekturze genialnych Bogiń z Žitkovej. Zawsze w takim momencie boję się sięgnąć po kolejną książkę w obawie, że na tle poprzedniej wyda mi się błaha i pospolita. Wiedziałam zatem, że cierpliwie poczekam na II tom Stulecia Winnych, bo tu nazwisko autorki jest dla mnie gwarancją doskonałej lektury. Nie spodziewałam się jednak takiego obrotu spraw…
Zacznijmy od tego, że Poczta Polska wie doskonale jak zaostrzyć w czytelniku ciekawość przetrzymując książkę ile się da. Kiedy przesyłka trafiła w końcu w moje ręce, z zadowoleniem ułożyłam się do wieczornej lektury i … zakończyłam ją dokładnie o 4:45 nad ranem. Nie było mowy o spaniu. Wiedziały o tym nawet moje soczewki, które dzielnie wytrzymywały te nocne katusze. No nie mogłam przestać. Nie mogłam! Ta pisarka nigdy chyba nie przestanie mnie zaskakiwać. Spodziewałam się wszystkiego, tylko chyba nie tego, że drugi tom Stulecia Winnych będzie lepszy od poprzedniego. A jest! Przede wszystkim akcja rusza z kopyta i choć miejscami darowany nam został czas na zadumę, to jednak trzeba przyznać, że tu pisarka znacznie przyspieszyła. Może to zasługa tak zakończonego I tomu, który kazał mi teraz przeskakiwać po literkach w poszukiwaniu rozwiązań. Ale już po chwili wyobraziłam Ałbenę Grabowską, która z politowaniem patrzy na moją niecierpliwość i przystopowałam nieznacznie…
Oj ta kobieta wie doskonale jak budować napięcie, jak dać odetchnąć zmęczonemu emocjami czytelnikowi, aby następnie ruszyć dalej i gnać do przodu nie bacząc na błagalne „Nie, jeszcze nie. To się nie może tak skończyć”. A właśnie, że może. I siedzę tu teraz taka rozedrgana i jak pomyślę sobie, że przyjdzie mi czekać w najlepszym wypadku do wiosny na trzeci tom, to pozwalam sobie aż jęknąć w duchu…
Najgorsze jest to, że tak mną ciągle targa, że nie jestem w stanie pozbyć się chaosu w tej recenzji. Mam wrażenie, że wszystko, co chcę napisać o twórczości tej doskonałej pisarki już zostało zawarte w poprzednich tekstach.
W II tomie Winni walczą. Walczą z okupantem hitlerowskim, potem z okrutnymi Rosjanami, walczą o kawałek chleba, o prawo do życia, o siebie i swoich bliskich, wreszcie o miłość, która przecież nie zważa nigdy na czasy, w których się znalazła. Ona jest zawsze. Niestety tuż za nią, a czasem i przed stąpa twardo nienawiść, złość, zemsta i okrucieństwo. Trzeba było być niezwykle silnym, aby przetrwać koszmarne czasy wojen i czasów powojennych. Winni, choć rozsypani po całym świecie ciągle trzymają się razem. To jest właśnie największa siła, która pozwala Mani urodzić i wychować w samotności kolejne w rodzinie bliźniaczki Basię i Kasię, Broni cierpieć w milczeniu żałobę po mężu, który oddał życie za Pawła, Ani przetrwać u boku niekochanego mężczyzny. Ta sama siła da jej potem odwagę, aby ryzykując własne życie, wyciągnąć rękę do kobiety z getta.
Nie jest oczywiście tak, że Winnych spotykają same tragedie. Wszystko bowiem na tym świecie musi się równoważyć i choć w czasach, w których przyszło im żyć trudno może w to uwierzyć, to jednak zawsze musi przyjść czas na radość i łzy szczęścia. Bo rodzina, choć początkowo podzielona przez wojenną zawieruchę w miarę upływu lata powiększa się o nowych członków i szczęśliwie wracających z frontu. Największą radość dają oczywiście narodziny, których w tak trudnych czasach wcale nie brakuje. Jakby ludzie podświadomie szukali czegoś tak czystego, nieskalanego jak nowe życie.
Stulecie Winnych. Ci, którzy walczyli, to więc dla mnie książka o wielkiej sile rodzinny, którą przekazuje się u Winnych z pokolenia na pokolenie niczym tradycję. Wspaniałe jest to, że każdy z nich wie, że niezależnie od tego co zrobi, w Brwinowie zawsze znajdzie wsparcie. Mało tego. Ta rodzina doskonale wie, co znaczy poświęcić się dla kogoś. Niezależnie od tego czy oznacza to głód, ciężką pracę, pomoc w zbrodni, czy po prostu trzymanie przez resztę życia języka za zębami. Ktoś czytający ten tekst, może sobie pomyśleć, że takich ludzi nie ma, to zbyt idealne. Nie! Bohaterowie tej sagi są zwykłymi ludźmi z krwi i kości. Popełniają błędy, upadają, podnoszą się, wstają (a czasem nie) i idą dalej. Tę wyjątkowość daje im rodzina i głęboko wpojone poczucie, że niezależnie od okoliczności trzeba trzymać się razem. Każdy z nich miewa momenty słabości, załamania, gniewu i szaleństwa. Jak wspaniale jednak, że autorka pozwoliła nam przy tym być i móc obserwować na kartach powieści losy ludzi, którzy przecież są tacy jak my, jedynie czasy, w których przyszło im żyć kazały postępować tak, a nie inaczej.
To zaszczyt cię czytać Ałbeno!
Nie byłabym zdziwiona, gdybym dostała do rąk kolejną świetną powieść Ałbeny Grabowskiej. Oczekiwałam więc w spokoju przesyłki z II tomem Stulecia Winnych, książki, która miała mi umilić kilka następnych wieczorów. Jeszcze dreptałam w sobie po lekturze genialnych Bogiń z Žitkovej. Zawsze w takim momencie boję się sięgnąć po kolejną książkę w obawie, że na tle poprzedniej...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01
Pióro Ałbeny Grabowskiej jest mi znane od jakiegoś czasu i powiem szczerze, że nie muszę czytać opinii, recenzji, zastanawiać się czy sięgnąć po kolejną jej książkę. Po prostu, biorę w ciemno, bo wiem, że będzie dobrze…
Z zaciekawieniem śledziłam zatem zapowiedzi sagi rodzinnej, której I tom ukazał się jakiś czas temu nakładem wydawnictwa Zwierciadło. I tym razem miałam się przekonać o nieprzeciętnym talencie autorki do prowadzenia niezwykle wciągającej fabuły, tworzenia niebanalnych postaci, których zarys psychologiczny jest tak głęboki, że niejednokrotnie miałam wrażenie, że siedzę gdzieś wewnątrz i rejestruję wszystkimi zmysłami.
W dwóch poprzednich powieściach Ałbeny Grabowskiej, które miałam przyjemność czytać akcja rozgrywała się współcześnie. Bohaterów Stulecia Winnych poznajemy na kilka chwil przed wybuchem I wojny światowej. Jesteśmy w domu w podwarszawskim Brwinowie, gdzie właśnie na świat przychodzą bliźniaczki Mania i Anna. Niestety podczas porodu umiera ich matka Katarzyna Winna. Stanisław – mąż zostaje wdowcem z czwórką dzieci. Załamany, w samotności próbuje sobie poradzić ze śmiercią żony. Na szczęście ma wielkie wsparcie wśród rodziców - Bronisławy i Antoniego, braci oraz dalekiej krewniaczki Andzi. Nikt by się nie spodziewał, że to nie koniec kłopotów, gdy tymczasem pewnego lipcowego dnia wybucha wojna. Dla wszystkich mieszkańców Brwinowa nadchodzą ciężkie czasy naznaczone trupami, głodem, pogromem choroby hiszpanki i kolejnej wojny, na której kończy się pierwszy tom sagi.
Powiecie, cóż w tym nadzwyczajnego, przecież nie jedna już taka powieść powstała. Owszem, temat nie jest nowy, ale nowe jest spojrzenie pisarki, która właściwie nie pominęła żadnego aspektu. Włożyła ogrom pracy, aby realistycznie odmalować wojenne tło powieści, które jednak w żaden sposób nie przyćmiewa losów rodziny Winnych. Czytając książki Ałbeny Grabowskiej zawsze odnoszę wrażenie, że najważniejszy jest człowiek i to, co dzieje się w jego wnętrzu, choć cała reszta nigdy nie jest potraktowana po macoszemu. Nie wiem, czy jest to zasługa neurologicznego wykształcenia, czy ma na to wpływ niewątpliwy talent pisarki. Pewnie zresztą jedno i drugie.
Powieść fikcyjna, a jednak można przypuszczać, że gdzieś tam, w dawnej Polsce żyło wiele takich zwykłych rodzin, które losowe przypadki i wojenna zawierucha naznaczyły w szczególny sposób, kazały się wykazać nieprzeciętną odwagą, poświęceniem czy wstydliwym tchórzostwem. Ludzkie namiętności nie ustają nawet w tak trudnych czasach. Przekonała się o tym cała rodzina Winnych, wśród której nie brakuje nieszczęśliwych historii miłosnych, ukrytych zbrodni, czy wzruszającego poświęcenia dla bliskich.
Bohaterowie tej sagi, to ludzie różnego pokroju i różnych charakterów. Są nieprzeciętni w swoich czynach i jednocześnie zadziwiająco zwyczajni, kiedy podporządkowując się rytmowi polskiej wsi starają się przeżywać z godnością każdy kolejny dzień. Ciekawym zabiegiem autorki było umieszczenie w powieści bohaterów autentycznych, którzy faktycznie niegdyś zamieszkiwali tereny Brwinowa czy Podkowy Leśnej. Anna Winna uczy dzieci Jarosława Iwaszkiewicza, swoje wykształcenie i oczytanie zawdzięcza zaś Stanisławowi Wilhelmowi Lilpopowi, który był jednym z założycieli miasta Podkowa Leśna. Nie ważne jednak, czy mowa o postaciach autentycznych czy fikcyjnych. Niemal każdego bohatera autorka obdarzyła niezwykle ciekawą osobowością, niezależnie od tego czy mowa o postaciach głównych, czy tych z dalszego planu. Wszyscy są fascynujący sami w sobie, a w połączeniu z trudnymi pod każdym względem czasami, w których przyszło im żyć, tworzą sagę, od której trudno się oderwać. Przy lekturze trzeciej już książki Ałbeny Grabowskiej jestem pełna podziwu dla sposobu, w jaki ukazuje zawirowane, ludzkie losy. Niecodzienne w jej prozie jest to, że nie narzuca się czytelnikowi niewiarygodnie szybką akcją, wydumanymi wątkami, czy przerysowanymi postaciami, a jednak przykuwa uwagę od początku do końca i nie pozwala przestać myśleć o świecie, w który zabiera swojego czytelnika. Polecam najmocniej!
Na koniec mogę tylko nieskromnie życzyć sobie samych takich lektur w 2015 roku.
Jeśli ktoś z was jeszcze nie sięgnął po Stulecie Winnych to zapraszam na stronę miesięcznika Zwierciadło, gdzie możecie przeczytać fragmenty. A tym, którzy tak jak ja z niecierpliwością czekają na kolejny tom sagi, przypominam, że już 28 stycznia premiera
Pióro Ałbeny Grabowskiej jest mi znane od jakiegoś czasu i powiem szczerze, że nie muszę czytać opinii, recenzji, zastanawiać się czy sięgnąć po kolejną jej książkę. Po prostu, biorę w ciemno, bo wiem, że będzie dobrze…
Z zaciekawieniem śledziłam zatem zapowiedzi sagi rodzinnej, której I tom ukazał się jakiś czas temu nakładem wydawnictwa Zwierciadło. I tym razem miałam...
2014-10
Kto z was nie ma problemu znikających skarpetek, ręka do góry? A kto rozwikłał tę zagadkę ludzkości? Zrobili to Pavel Šrut i Galina Miklínová i opisali dokładnie w cudownej sadze dla dzieci ( i dorosłych) o Niedoparkach. Dla tych, którzy nie czytali mojej recenzji pierwszej części Niedoparków (klik) przypomnę, że to rozkoszne stworki, które mieszkają w każdym domu. Niestety my ludzie widzimy je tylko jako rozmazane smugi, a potem się dziwimy, gdzie znikają pojedyncze sztuki skarpetek. Tak, tak, nie inaczej, tylko zjadają je ze smakiem właśnie niedoparki, czające się gdzieś za obrazami w ścianie. W pierwszej części poznajemy dogłębnie życie stworków zamieszkujących czeską Pragę. Wiodą życie podobne do ludzkiego, bo często też upodabniają się do gospodarzy domów, w których mieszkają. Są wśród nich dobre niedoparki, jak Hihlik, jego rodzice i dziadek, te pośrednie, które z braku dobrych wzorców ciągle stoją na krawędzi oraz niedoparki złe do szpiku kości, tak jak Kudła Dederon – szef gangu Kojotów.
Niedoparki powracają to druga część niesamowitych przygód, które tym razem dzieją się nie tylko w Pradze, ale także w Afryce. Co niedoparki robią tak daleko od domu? Wszystko zaczyna się od tego, że Hihlik wyrusza w podróż, aby odszukać rodziców, którzy pojechali do Afryki pomagać głodującym niedoparkom. Niestety w ślad za nim wyrusza Kudła Dederon, cudownie ocalały podczas wyburzania klubu Kilimandżaro, który chce przejąć panowanie nad afrykańskimi kolegami, no i oczywiście dorwać Hihlika. Czy to mu się uda? Tego wam oczywiście nie zdradzę. Hihlik przypadkowo trafi do pałacu sir Jamesona, milionera, który okazuje się być nieco nadopiekuńczym przyjacielem tamtejszych niedoparków. Od tej chwili akcja zaczyna toczyć się błyskawicznie. Ramik, kuzyn Hihlika podąża za nim do Afryki, nie spodziewając się, że wszyscy razem wpadną w pułapkę Kudły Dederona, który zdążył już mianować się wodzem Czcicieli, wyznawców Niedoparokwiatu. Kawa, bliska przyjaciółka Hihlika ucieka z pałacu sir Jamesona, żeby ratować swojego ukochanego, a zaraz za nią uciekają inne utuczone tam niedoparki. Historia przeradza się w trzymającą w napięciu szpiegowsko-gangsterską opowieść, w której nie braknie miejsca na prawdziwą miłość, dowody przyjaźni i oczywiście chwile grozy, które zafundował czytelnikom ten niesamowity duet pisarsko-ilustratorski.
Pavel Šrut, pod płaszczykiem zabawnej, wzruszającej historii przemyca wiele pozytywnych wartości, które tak potrzebne są w literaturze, aby uświadomić dzieciakom, że przyjaźń, miłość, rodzina, lojalność i pomoc bliźniemu są czym najważniejszym w życiu. Czy można to zrobić w bardziej interesujący sposób?
Sam pomysł na sagę o niedoparkach jest niesamowicie oryginalny i przez to bardzo ciekawy. Nie przypominam sobie, żeby ktoś wcześniej pisał o skarpetkożercach. Fabuła rozwija się stopniowo, ale od pierwszych stron trzyma w napięciu. Iście czeski humor, obłędne dialogi i oddające klimat ilustracje Galiny Miklínovej, od której wszystko się zaczęło, kiedy wkroczyła do domu Pavla Šruta z dziurawą skarpetką i bez pardonu oświadczyła, że nie zawraca sobie głowy cerowaniem skarpetki, która i tak zaraz zniknie… Tak też powstał pomysł na stworzenie najpopularniejszej w ostatnich latach czeskiej sagi dla dzieci. Jaki jest fenomen jej sukcesu? Przede wszystkim furorę robią postaci niedoparków, które nawet w wersji gangsta są po prostu rozkoszne. No, bo czy można nie lubić nawet takiego zdegenerowanego Kudły Dederona, opuszczonego przez rodziców, który w obdartych spodniach, cyckając umoczoną w piwie skarpetkę tuła się jak bezdomny włóczęga? Czy Hihlik, który ryzykuje życie by odnaleźć w Afryce swoich rodziców, przy okazji poznając wybrankę swojego serca – Kawę, jest tak pozytywnym bohaterem, że może służyć za wzór stawiany dzieciom w szkole. W ogóle, Niedoparki bardo przypominają ludzi. Są wśród nich dobre i złe charaktery. Są ci, którzy chcą pomagać i ci, którzy wolą niszczyć. Niedoparki potrafią się smucić, martwić i złościć, ale też kochać z całych sił. Za serce łapie opisany los afrykańskich niedoparków, które z braku laku próbują odżywiać się gęstym powietrzem lub odurzać aromatem niedoparokwiatu (cóż za nazwa!) Ale najważniejsze jest to, że każdy, kto przeczyta tę sagę, już zawsze będzie się zastanawiał nad istnieniem tych stworków, podejrzliwie zerkając w kierunku domowych zakamarków. A kiedy zginie ci jedna skarpetka od pary, uśmiechnij się człowieku, bo oto, gdzieś tam w kąciku zajada ją ze smakiem Hihlik, Tulik, Kawa, Ramik, a może nawet sam Kudła Dederon?
Polecam tę niesamowitą opowieść, z niecierpliwością czekając na trzeci tom.
Zapraszam do odwiedzenia strony wydawnictwa Afera, gdzie możecie poczytać coś niecoś o niedoparkach oraz o na stronę poświęconą bohaterom tej sagi – tam wiele niespodzianek szczególnie dla dzieci :)
Kto z was nie ma problemu znikających skarpetek, ręka do góry? A kto rozwikłał tę zagadkę ludzkości? Zrobili to Pavel Šrut i Galina Miklínová i opisali dokładnie w cudownej sadze dla dzieci ( i dorosłych) o Niedoparkach. Dla tych, którzy nie czytali mojej recenzji pierwszej części Niedoparków (klik) przypomnę, że to rozkoszne stworki, które mieszkają w każdym domu. Niestety...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09
Joanna Jagiełło, Joanna Jagiełło… gdzie ja już widziałam to nazwisko… Zastanawiałam się na ubiegłorocznych Targach Książki w Katowicach, kiedy mignęło mi ono na stoisku wydawnictwa Literatura. Potem oczywiście o tym zapomniałam, chociaż miałam zakodowane, żeby kiedyś sięgnąć po książkę dla młodzieży, o smakowitym dla mnie tytule Kawa z kardamonem. Wyobraźcie sobie, że dopiero, kiedy trzymałam w rękach książkę Hotel dla twoich rzeczy olśniło mnie! Przecież przez całe liceum czytałam Perspektywy i Cogito, w których to pismach publikowane były teksty Joanny Jagiełło. Nawet pamiętam teraz fotografię autorki i żałuję, że podczas przeprowadzki wyrzuciłam wszystkie stare gazety (zabrałam tylko kultowe już „Przez epoki”).
Sięgnęłam po tę książkę zupełnie przypadkiem – przyznaję. Lubię to robić. Nie czytam nic o książce, ani o autorze, tylko przyglądam się okładce i rozmyślam nad tytułem. Ten wydał mi się niezwykle interesujący, bo zawierał w sobie trzy jakże ważne dla mnie słowa: życie, macierzyństwo i pisanie. Hotel dla twoich rzeczy. O życiu, macierzyństwie i pisaniu. Biorę w ciemno – pomyślałam…
Kiedy trzymając w rękach książkę doszłam w końcu do tego, skąd znam nazwisko autorki, podskórnie czułam, że będzie dobrze. Przewracając każdą następną kartkę gratulowałam sobie wyboru. Delektowałam się tą książką długo, bo zabierałam ją w codzienną autobusową podróż do pracy i wyrywałam te kilka stron dwa razy dziennie - tylko dla siebie.
Ten mały fragment i byłam kupiona:
Będzie to książka, która łączy różne gatunki, choć to dziwaczne. Trochę straszna i trochę śmieszna. Trochę prawdziwa i trochę wymyślona. Zgadzam się i wychodzę na deszcz. Jestem tak podekscytowana, że nawet nie rozkładam parasola.
Jednego nie widzę. Za mną – kobietą po przejściach, matką dwójki dzieci, pracownicą korporacji, dreptakiem we wszechświecie – idzie ona. Natchniona i uduchowiona. Karmiąca się słowami jak macą. Pisarka. Jest jak wyimaginowana przyjaciółka z dzieciństwa: nikt oprócz mnie w nią nie wierzy. Jest moją duszą i moim cieniem. Rdzeniem i przedrostkiem. Mną i nie mną*
Pierwsze kilka stron dało zapowiedź niezwykle ciekawie skonstruowanej książce, interesującej nie tylko ze względu na poruszany w niej temat, ale przede wszystkim właśnie za rzadką umiejętność łączenia ze sobą gatunków i narracji, balansowania czasem na granicy wytrzymałości czytelnika, ale nie spadania nigdy w otchłań absurdu, mądrzenia się i taniego filozofowania. Nie przypominam sobie, żebym czytała kiedyś lepszą książkę o życiu kobiety i matki, pragnącej wychować mądrze te najbliższe sobie istoty, jednocześnie sprzeciwiającej się egzystowaniu na krótkiej smyczy. Kobiety – pisarki, którą właśnie się staje, której oddaje część siebie i swojej książki. Czytelnik poznaje tę bogatą konstrukcyjnie opowieść z wielu perspektyw. Jest książka w książce, kiedy głos zabiera pisarka, jest pamiętnik dziewczynki tęskniącej za ojcem, jest dziennik kobiety-matki, szczęśliwej, odważnej optymistki, choć pokaleczonej przez życie. Jest też sprawiedliwy kawałek oddany rodzicom oraz mężczyznom swojego życie. Czytelnik, ma więc niesamowite wrażenie, że ma oto niepowtarzalną okazję poznania historii nie jednej, a właściwie kilku, bo choć bohaterzy ci sami, to każdy patrzy z innej perspektywy. Podoba mi się, że autorka – która sama wspomniała, że jest to powieść mocno autobiograficzna ocenia tylko siebie. Nie ma przykrej przypadłości wylewania żalu, oceniania byłych partnerów. Spróbowała za wszelką cenę postawić się w ich sytuacji, stanąć na chwilę w ich skórze. I to jej się wspaniale udało.
Joanna Jagiełło podjęła próbę opowiedzenia życia, jakby było powieścią. I nawet, jeśli ktoś myśli, że jest to najgorsza opowieść świata, to jest to jej życie, czyli coś, co mamy najcenniejszego.
Szukając dobrego określenia dla tej książki, nijak przychodzi mi tylko na myśl mozaika. To hotel dla wielu różniących się od siebie rzeczy, tak innych i wielobarwnych, że tylko wprawna ręka jest w stanie poskładać to w jeden piękny obraz. Autorce udało się połączyć w jedną spójną i intrygującą całość kawał swojego życia, garść dobrych przemyśleń, moc humoru i życiowego optymizmu, a wszystko to wypowiedziane za pomocą pięknego języka, ocierającego się miejscami o poezję. Joanna Jagiełło nie upiększa rzeczywistości, ale za wszelką cenę stara się ją zrozumieć, oswoić i polubić.
Dla mnie smakowitość!
*Joanna Jagiełło, Hotel dla twoich rzeczy, Czarne, 2014, s. 10.
Joanna Jagiełło, Joanna Jagiełło… gdzie ja już widziałam to nazwisko… Zastanawiałam się na ubiegłorocznych Targach Książki w Katowicach, kiedy mignęło mi ono na stoisku wydawnictwa Literatura. Potem oczywiście o tym zapomniałam, chociaż miałam zakodowane, żeby kiedyś sięgnąć po książkę dla młodzieży, o smakowitym dla mnie tytule Kawa z kardamonem. Wyobraźcie sobie, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05
Zsuzsa Bánk zagościła ze swoją powieścią w moim domu właśnie teraz, kiedy nadeszły okropnie upalne dni zwiastujące lato. O tej porze roku też po raz pierwszy spotkały się bohaterki książki Jasne dni Aja i Seri po to, aby po drodze przygarnąć jeszcze Karla i stworzyć równoramienny trójkąt przyjaźni. Przyjaźni dziecięcej, potem młodzieńczej i tej dorosłej. Przeżyć razem chwile, które już nigdy nie będą mogły się powtórzyć, jasne dni, których jasność gwarantuje tylko niewinność płynąca z bycia dzieckiem. A wszystko to, działo się w małym niemieckim miasteczku Kirchblüt.
Seri wraz z matką mieszkają tutaj od zawsze, podobnie jak Karl. Jedynie Aja z matką Evi zjawiają się pewnego upalnego lata, by zamieszkać w krzywym domku na peryferiach miasteczka. Dla Seri – narratorki powieści, nie liczą się dni, kiedy jeszcze nie było Aji i jej mamy, a może ich po prostu nie pamięta? Te dwie oryginalne osóbki wrosły w jej życie i stały się nieodzowną częścią, podobnie jak potem Karl. Trzy rodziny naznaczone przez los, noszące blizny. Seri straciła ojca zanim jeszcze dobrze zdążyła go poznać. Jej matka przez wiele lat potem woziła jeszcze na przednim siedzeniu walizkę męża, która wróciła z jego ostatniej podróży. Karl stracił brata Bena, który znikną bez śladu wsiadając kiedyś do niewłaściwego auta. Jego rodzice rozstali się nie mogąc pogodzić się ze stratą. Zamykają się w swojej rozpaczy zapominając, że mają jeszcze drugiego syna. I wreszcie Aja i Evi, matka i córka, dla których krzywy domek zbudował niegdyś ojciec dziewczynki Zigi, po czym odpłynął w siną dal do Ameryki. Jest cyrkowcem, podobnie zresztą jak Evi i jego dusza wędrowca nie godzi się na stacjonarne życie. Wraca do Kirchblüt tylko na kilka tygodni w roku. Dla małej Aji nie liczy się wtedy nic innego. Zresztą dla innych dzieciaków z miasteczka również. Wszystkie spędzają czas patrząc jak Zigi nosi szklankę na czole, uczy Aję jeździć na rowerze, pokazuje swoje cyrkowe sztuczki. W swoich przykrótkich spodniach i rozwichrzonej czuprynie zakrywającej tatuaż z ważką na karku jest dla nich nie lada atrakcją, dla córki zaś tworzy najjaśniejsze dni w roku.
Nierozłączna trójka spędza ze sobą magiczne lata dzieciństwa, nie dziwiąc się niczemu i przyjmując życie takim, jakie jest. Jasne dni wschodzą i zachodzą i choć każde z nich naznaczył los, ciemne chmury są jeszcze daleko. Wiek młodzieńczy przynosi pierwsze niepokoje i burze, aż wszyscy razem postanawiają wyruszyć w podróż do Rzymu. Być może tylko po to, aby mogły nadejść ciemne dni, które zmienią wszystko już na zawsze. To tam kamień niezgody zostanie rzucony, a skrzydła ważki okryją świat Aji, Karla i Seri cieniutką siatką niepokoju, który wedrze się do ich serc. Ukojenie wbrew pozorom przyniesie powrót do Kirchblüt, bo tylko tam, wśród pól kukurydzy, pod lipami, patrząc na krzywy domek Evi, gdzie jeszcze niedawno słychać było beztroskie dziecięce okrzyki jest to możliwe.
Kiedy widzę te cztery litery na jakimś samochodzie, ROMA, coś się we mnie kurczy, bo to tam odwróciło się nasze życie, dopiero tam ktoś dmuchnął w trzy piórka i posłał nas w różne strony (405)
Autorka zdaje się mówić, że wszystko to, co wydarzy się w dzieciństwie przepuszczone jest przez filtr, który osłania nas przed złem. Nie oznacza to, że każde dziecko jest szczęśliwe i nie zaznaje cierpienia. Wszak trójka z Kirchblüt pochodzi z rodzin, gdzie wydarzyły się prawdziwe tragedie życiowe. To dzieci jednak zdają się być na tyle silne, że potrafią żyć normalnie i zaprzątać swoje głowy tysiącem innych spraw. Inaczej jest z dorosłymi, którzy cierpią, zamykają się w sobie, nie dostrzegają nic prócz rozpaczy.
Całe senne miasteczko zdaje się trwać w oczekiwaniu. Fabuła biegnie niespiesznie, niczym opowieść snuta przez doskonałą bajarkę, ale pod skórą czuć coraz większy dreszcz, adrenalina wzrasta, choć nic nie zmienia się w sposobie mówienia narratorki. Tak jak cisza przed burzą, która ma rozgonić niemiłosiernie duszne powietrze i dać wytchnienie. Pragniemy jej, choć wiemy, że może przynieść coś złego, że piorun może zniszczyć nasz dom i nas. Nie możemy się przed tym obronić, bo natura, tak jak los ma swoje prawa, do których nie możemy się wtrącać. Jasne dni przychodzą, trwają, a potem zastępują je czarne chmury, które rozgonić może tylko bardzo silny wiatr. Nie każdy wie, jak ten wiatr wezwać, jak sprawić żeby zadął w swe ogromne płuca i pozwolił słońcu rozbłysnąć na nowo. Może nie będzie już tak pięknie, ani tak jasno, ale będzie…
Zsuzsa Bánk stworzyła misternie splecioną opowieść, gęstą, zwartą i tak piękną, że człowiek delektuje się nią przez długi czas. Wielkie brawa należą się na pewno tłumaczce, Elżbiecie Kalinowskiej, która tworząc przekład oddała całe piękno charakterystycznego dla pisarki języka.
Jasne dni, które pojawiają się w książce na dwudziestu trzech stronach (o ile czegoś nie pominęłam) następują niespiesznie po sobie, eksplodując dziecinną niewinnością, bogactwem krajobrazu, który bohaterowie sami sobie stworzyli. Są kontrastem, do tego, co w swoich sercach przeżywają dorośli, rodzice tych beztrosko bawiących się dzieci, którzy z niepokojem spoglądają na niebo.
Nie ma tutaj akcji, nie ma dialogów, a mimo to Serii w taki sposób snuje swoją opowieść, że nie można przestać czytać. Nie można też przestać myśleć jeszcze na długo po skończeniu powieści.
Zsuzsa Bánk odmalowała przede wszystkim piękny obraz dzieciństwa i skontrastowała go z życiem dorosłych. Tak jakby chciała powiedzieć: nich dzieci będę jak najdłużej dziećmi, niech nie są świadome chmur kłębiących się nad ich głowami od dnia narodzin. Ciemne dni i tak nadejdą, ale teraz, teraz jasne dni zatrzymam, ciemne oddam losowi.
Zdecydowanie jedna z najlepszych książek, jakie w życiu przeczytałam!
Zsuzsa Bánk zagościła ze swoją powieścią w moim domu właśnie teraz, kiedy nadeszły okropnie upalne dni zwiastujące lato. O tej porze roku też po raz pierwszy spotkały się bohaterki książki Jasne dni Aja i Seri po to, aby po drodze przygarnąć jeszcze Karla i stworzyć równoramienny trójkąt przyjaźni. Przyjaźni dziecięcej, potem młodzieńczej i tej dorosłej. Przeżyć razem...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05
Prozę Pawła Huellego poznałam pod koniec liceum, kiedy to polonistka poleciła nam lekturę Weisera Dawidka. Już wtedy zrobiła na mnie kolosalne wrażenie, ale dopiero po rozłożeniu na czynniki pierwsze na jednych ze studenckich zajęć trafiła do mnie z całym swoim bogactwem. Od tego czasu nie miałam okazji przeczytać już żadnej książki tego autora. Dopiero teraz, gdy po sześciu latach milczenia ukazała się Śpiewaj ogrody stwierdziłam, że to dobry moment, aby ponownie spotkać się z autorem. Spędziłam z tą powieścią bardzo dużo czasu, bo to niełatwa lektura, która wymaga pełnego poświęcenia i uwagi. Przerwy, nawet jednodniowe nie są wskazane. Nagromadzenie wątków i bogactwo erudycyjne tekstu sprawiało, że przy dłuższej przerwie gubiłam się w temacie i musiałam wracać do poprzednich rozdziałów. Gdybym miała napisać w jednym zdaniu o czym jest nowa powieść P. Huellego to przyznam szczerze, że spasowałabym na wstępie, bo nijak nie da się tego uczynić.
Śpiewaj ogrody to powieść wielu bohaterów, wielu wątków i wielu kultur. Każdy aspekt jest jednakowo ważny i nie sposób go wywyższać. Niezaprzeczalnie jednak czymś co łączy, a jednocześnie dzieli jest muzyka. Muzyka obecna już w tytule (zaczerpnięta z sonetów Rilkego) i niemal na każdej karcie powieści. Jest sposobem na życie, na zło, ale prowadzi też do zguby. Wreszcie jest to także powieść o bogatej historii Gdańska, (a właściwie całego Pomorza) i Kaszub, które to miasto autor ukochał sobie szczególnie. Historię o tyle ciekawą, że przedstawioną z perspektywy niemal wszystkich bohaterów powieści. Tak rozległa czasowo historia łącząca dzieje od XVIII wieku do lat siedemdziesiątych wieku dwudziestego, widziana na tyle różnych sposobów nie może nie być interesująca.
Powieść jest obszernym rozwinięciem opowiadania Przeprowadzka z tomu Opowiadania na czas przeprowadzki. I tutaj rzecz zaczyna się od przeprowadzki polskiej rodziny chłopca – narratora. Symboliczna i dosłowna wyprowadzka z domu przy ulicy Polanki w Oliwie, staje się paradoksalnie dla niego pretekstem do ciągłych powrotów w to miejsce, do zgłębienia jego tajemnic, na które wcześniej być może był za młody. Odjeżdżając wozem pana Bieszke, ostatni raz spogląda w okna starej willi i widzi za firanką panią Gretę Winterhaus-Hoffman, która od tej pory nieprzerwanie będzie go fascynować. Dorastającego chłopca i starszą kobietę połączy konspiracyjna przyjaźń do końca życia. Bohater przez wiele lat będzie przyjeżdżał do pani Grety, aby wsłuchiwać się w opowieści o jej mężu – nowatorskim kompozytorze Erneście Teodorze, o czasach wojennych, które zabrały wszystko, co tylko mogły, wreszcie o tajemniczym Francuzie Venancourcie, który w osiemnastym wieku zamieszkiwał posiadłość i dopuszczał się straszliwych zbrodni. Pomyślałam sobie w tym momencie, że właściwie pani Greta jest główną bohaterką, dzięki której młody chłopak – narrator może snuć swoją opowieść. To ta dwójka powołuje niejako do życia Ernesta Teodora – męża Grety, Pana Bieszke – rodowitego Kaszuba, ojca narratora, zwyrodnialca Venancourta i wielu innych, którzy pojawili się na kartach powieści.
Ernest Teodor – mąż Grety w 1932 roku wybiera się w podróż do Budapesztu, aby w jednym z antykwariatów odnaleźć teczki z nieukończoną operą Wagnera Szczurołap. Zafascynowany zabiera ją do domu i pracuje nad jej rekonstrukcją, z zamiarem wystawienia jej w czasie corocznych festiwali Wagnerowskich, które odbywały się w Sopocie. Widząc jednak postępujące narodowosocjalistyczne zapędy, ślepe podążanie za polityką Hitlera, decyduje się poczekać aż zmienią się rządy. Jak wiadomo nam wszystkim, historia napisała całkiem inny scenariusz. Ukryty Szczurołap przynosi nieszczęście całej rodzinie, tak jakby jego symboliczna, baśniowa wymowa przeniosła się do rzeczywistości. I tak jest poniekąd, bo szczury w tej powieści odgrywają dosyć istotną rolę. Sama opera odnaleziona przez Ernesta Teodora jest oparta na popularnej legendzie średniowiecznej o Szczurołapie z Hameln, który magiczną grą na flecie wyprowadził pustoszące miasto szczury, jednocześnie zabierając wszystkie dzieci, które już nigdy nie powróciły do domów. Baśń, którą większość z nas zna dzięki Braciom Grimm posłuży autorowi do wydobycia jeszcze jednej historii, kiedy to tuż po wojnie wracają do Gdańska ojciec narratora i wspomniany już Kaszub pan Bieszke. Niespodziewanie nocą przychodzi im uciekać przed zatrważającą ilością szczurów wędrujących ulicami miasta.
Skąd te szczury i w jakim celu? Dopiero po skończonej lekturze doszłam do wniosku, że Szczurołapem z Hameln jest Hitler, który początkowo witany jak zbawienie, hipnotyzuje swój lud i prowadzi go do zguby. Jakże wiele jest tu wątków i faktów, które można pojąć zamykając książkę. Nie sposób napisać w recenzji o całym bogactwie tej powieści, bo nie jest to ani możliwe, ani wskazane. Przewija się przecież tylu bohaterów, tych pierwszoplanowych, głównych, z dalszego planu, anonimowych, tych, których tylko zacytowano. Mieszanka kulturowa, jaką serwuje Huelle dodaje niesamowitego smaku, szczególnie zaś dosyć obszernie zarysowany wątek Kaszubów, ich perypetie wojenne, a przede wszystkim język, którego autor nie poskąpił.
Czymś, co spędzało mi sen z powiek była odrażająca postać Venancourta, którego mroczną tajemnicę Ernest Teodor odkryje dopiero przed wojną. Zastanawiałam się, po co autor umieścił wątek osiemnastowiecznego Francuza, który przybył do Gdańska z Brazylii i osiedlił się przypadkowo w domu przy ul. Polanki. Czy to postać, której czyny można porównać ze złem pochodzącym od Hitlera? Tylko w dalszym ciągu nie wiedziałam po co to wszystko? Chyba nie tylko dla dodania dreszczyku, chorej fascynacji osobą francuskiego libertyna? Z wyjaśnieniem przyszedł sam autor, ale tego wam oczywiście nie zdradzę, bo być może jesteście jeszcze przed lekturą.
Mogłabym pisać o tej książce i pisać w nieskończoność (notatki robione podczas lektury zajęły sporą część zeszytu), ale po pierwsze nie chcę pozbawić was przyjemności odkrywania tego wszystkiego, co przygotował dla czytelników P. Huelle. Myślę też, że nie zdołałabym uciec przed zupełnym zapętleniem się w historię, mnogość wątków, bohaterów, dygresje literackie, tak bogato okraszające powieść, czy samą muzykę Wagnera, która gra tu dużą, żeby nie powiedzieć główną rolę.
Nie powiedziałam tej książce do widzenia, bo nie zamierzam na długo odkładać jej na półkę. Obklejona fiszkami, zakreślona bezwstydnie ołówkiem jeszcze nie raz zagości w moich rękach i jestem prawie pewna, że za każdym razem będzie to niemal dziewicze czytanie. Przy tak bogatym wnętrzu jeszcze tyle pozostało do odkrycia! Myślę o Ogrodach.. bardzo dużo, choć lektura już przecież za mną. Ciągle mam tę książkę pod ręką i wieczorami otwieram na chybił trafił i odczytuję jakiś fragment. Trochę to zgubne, ale też fascynujące, bo zawsze wysnuwam jakieś nowe wnioski… Czy to, co napisałam brzmi jak zachęta? Taką mam nadzieję, bo choć nie jest to książka łatwa w odbiorze (ci, co śledzą mnie na Fb wiedzą, że miałam momenty zwątpienia) to jej lektura przynosi niesamowitą satysfakcję.
Prozę Pawła Huellego poznałam pod koniec liceum, kiedy to polonistka poleciła nam lekturę Weisera Dawidka. Już wtedy zrobiła na mnie kolosalne wrażenie, ale dopiero po rozłożeniu na czynniki pierwsze na jednych ze studenckich zajęć trafiła do mnie z całym swoim bogactwem. Od tego czasu nie miałam okazji przeczytać już żadnej książki tego autora. Dopiero teraz, gdy po...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04
O tym, że razem z Tymkiem lubimy Basię już wiecie, bo pisałam o tym jakiś czas temu. Z wielkim przejęciem siadamy do czytania kolejnych odcinków, a potem żałujemy, że tak szybko się kończą. Wyobraźcie sobie zatem naszą radość, kiedy trafiła do nas Wielka Księga Basi, w której jest aż dwadzieścia osiem opowiadań. Wszystkie ukazywały się w miesięczniku Dziecko w latach 2011-2012. Dodam od razu, że nie są to pełnowymiarowe odcinki, które można znaleźć w osobnych książeczkach, a krótkie genialnie spuentowane opowiadanka. Prócz długości tekstu nic się nie zmieniło. To po prostu dalej ta sama Basia, tyle, że w nieco skondensowanej formie. Zwykle przed snem czytaliśmy jedną książeczkę, a teraz na tapetę bierzemy cztery opowiadania. Dodatkowo za każdym razem musimy poświęcić trochę czasu na przejrzenie drzewa genealogicznego rodziny Basi, które znajduje się na końcu zbioru. Uwielbiamy czytać króciutkie, ale jakże trafne charakterystyki postaci (Dziadek Ryś – choleryk. Lubi dobre jedzenie i żarciki, które irytują tatę). Tymkowi spodobały się na tyle, że pewnego dnia sam zaczął układać podobne (Mama Marta – nie lubi, kiedy się złoszczę; tato Jacek – lubi jedzenie, naprawiać samochody i pracować; babcia Ela – lubi jeść słodycze i rozwiązywać krzyżówki). No i jak tu nie lubić Basi, kiedy pomysły autorki pobudzają mojego syna do tworzenia własnego drzewa genealogicznego?
Może wyda się wam dziwne, że mój syn lubi czytać książki, których bohaterką jest dziewczynka. Nie dziwcie się już więcej, bo Basia prześciga w swoich zwariowanych pomysłach nie jednego rozbrykanego chłopca, a poza tym ma przecież dwóch braci Janka i Franka Kolanka. Opowiadania zawarte w książeczce są bardzo różnorodne i podzielone zostały na pory roku. Łatwo można wrócić do tych ulubionych, co zdarza nam się notorycznie, bo książkę przeczytaliśmy już kilka razy. Korzysta Tymek, który nie dość, że ma wspaniałą zabawę, to jeszcze uczy się dobrych zachowań (opowiadanie o lekarstwach, o kotku, którego Basia wyniosła po kryjomu z przedszkola). Wszystkie opowiadania są u nas czasie, więc i ja korzystam z wielu rozwiązań mamy Tosi. Tymek może identyfikować się z bohaterami, bo są w tym samym wieku i mają podobne problemy. Basia też ma ulubione buty, w których chce chodzić wszędzie i nie chce łykać syropu, który ma sprawić, że poczuje się lepiej. Muszę przyznać, że ta rezolutna dziewczynka działa też na mojego syna inspirująco, bo po tym, jak przeczytaliśmy, że Basia i Janek przygotowali rodzicom śniadania do łóżka Tymek stwierdził, że jutro on robi śniadania, a będzie to… pizza. Muszę mu to jakoś delikatnie wyperswadować i przekonać, że wystarczą kanapki, bo jeszcze kuchnia pójdzie z dymem… Sami widzicie, że, kiedy Basia zagości w waszej biblioteczce może być naprawdę ciekawie…
O tym, że razem z Tymkiem lubimy Basię już wiecie, bo pisałam o tym jakiś czas temu. Z wielkim przejęciem siadamy do czytania kolejnych odcinków, a potem żałujemy, że tak szybko się kończą. Wyobraźcie sobie zatem naszą radość, kiedy trafiła do nas Wielka Księga Basi, w której jest aż dwadzieścia osiem opowiadań. Wszystkie ukazywały się w miesięczniku Dziecko w latach...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04
Jeśli napiszę, że książka Johna Boyne’a Spóźnione wyznania to powieść opisująca okrucieństwo wojny oraz jej skutki dla tych, którym udało się przeżyć, to pomijając już fakt, że zabrzmi to banalnie, będzie to dodatkowo tylko część prawdy. Bo chociaż oczywiście wojna dominuje w rozdziałach retrospektywnych i właściwie nie ma strony, w której o wojnie nie mówi się bezpośrednio czy też pośrednio, to jednak nie ona sama jest tu główną bohaterką. Tutaj ważny jest człowiek i jego uczucia. Nie przypominam sobie podobnej książki, w której autor budował powieść tylko i wyłącznie na wszechobecnych uczuciach bohaterów. J. Boyne tak właśnie pisze i pisze doskonale.
Jest rok 1919 koszmar pierwszej wojny światowej wciąż dręczy żołnierzy i ich rodziny. Tristan Sadler, choć ma dopiero dwadzieścia jeden lat jest jednym z nich. Fałszując informacje o swoim wieku (nie miał jeszcze osiemnastu lat) dostał się w sam środek piekła i przetrwał, jako jeden z nielicznych do samego końca. Teraz jedzie pociągiem do Norwich, aby oddać paczkę listów siostrze swojego przyjaciela, który zginął na wojnie. Od początku jednak wiemy, że nie jest to podróż, której celem jest zwykła chęć oddania rodzinie rzeczy po zmarłym. Boyne jest tajemniczy, ale właśnie tajemnica towarzysząca od pierwszych stron jest zapowiedzią czegoś więcej niż tylko zwykłym opisem traumatycznych wojennych przeżyć. Sadler ewidentnie ma coś na sumieniu. Coś, co nie pozwala mu wcześniej oddać listów Marian Bancroft, coś, co nie pozwala normalnie żyć i zapomnieć o Willu, najlepszym przyjacielu, kochanku? Tak, trzeba przyznać, że jest tu mowa o homoseksualizmie, choć autor pisze o tym w bardzo subtelny sposób, nie szokując opisem scen erotycznych, a skupiając się na niejasnych relacjach uczuciowych między Tristanem i Willem.
Tristan, jako jeden z dwóch żołnierzy przeżył wojnę. Nie odczuwa satysfakcji. Przecież powinien był zginąć jak reszta. Tego chciał dla niego ojciec i cała reszta ludzi, którzy na wojnie utracili synów, ojców, mężów. To, że Tristan żyje jest jakimś nieporozumieniem, nietaktem z jego strony. Czy jednak chłopiec, który w wieku siedemnastu lat napatrzył się na okrucieństwo, bestialstwo i niesprawiedliwość wojny, oglądał spadające jak deszcz ciała kolegów, sam musiał zabijać, walczyć o każdą minutę, może teraz po wszystkim mówić o szczęściu? Czy to, co mu pozostało można nazwać życiem? Jak można żyć po tym, co się świadomie uczyniło drugiemu człowiekowi? Jak spojrzeć w oczy rodzinie przyjaciela? Przyznać się do tchórzostwa i dokończyć żywota napiętnowanym i znienawidzonym, czy też cierpieć po cichu we własnych czterech ścianach? Wiele takich pytań kotłuje się w głowie podczas lektury. Jest także czas, żeby sobie na nie odpowiedzieć. Autor bowiem z doskonałą precyzją dawkuje napięcie i troszkę bawi się z czytelnikiem, który nerwowo pociera stopami z ciekawości. Akcja powieści toczy się dosyć wolno, ale jednocześnie tak umiejętnie, że właściwie ciągle odczuwa się chęć brnięcia dalej. Nie można na siłę przyspieszyć, nie można pominąć żadnej strony choć napięcie sięga zenitu. Dlaczego? Ponieważ każde zdanie, które wyszło spod pióra Boyne’a jest przemyślane, precyzyjne, piękne. To bardzo dobra lektura pod każdym względem.
Ludzkie uczucia stanowią o życiu bądź tylko egzystencji, to one są siłą sprawczą wszystkiego. Potrafią niszczyć, deptać, ale i dawać szczęście. Banalne? Nie w ustach Boyne’a, nie w słowach, których użył do zbudowania tej doskonałej historii.
Jeśli napiszę, że książka Johna Boyne’a Spóźnione wyznania to powieść opisująca okrucieństwo wojny oraz jej skutki dla tych, którym udało się przeżyć, to pomijając już fakt, że zabrzmi to banalnie, będzie to dodatkowo tylko część prawdy. Bo chociaż oczywiście wojna dominuje w rozdziałach retrospektywnych i właściwie nie ma strony, w której o wojnie nie mówi się...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03
Ô tym, kiej Maciek Szpyrka cuzamen ze starzikiym wandrowalo pō Nikiszu
Nikiszowiec – dzielnica Katowic, kiedyś kolonia górnicza zbudowana specjalnie dla pracowników kopalni „Giesche” , dziś stanowi niepowtarzalną atrakcję turystyczną miasta, do której przybywają licznie ludzie z całego świata. Wszystkie zabudowanie zostały zaprojektowane przez architektów Emila i Georga Zillmannów z Charlottenburga. Wbrew pozorom, w charakterystycznych budynkach z czerwonej cegły nie ma nic z monotonii. Przyglądając się im z bliska można zauważy szczegóły świadczące o polocie i fantazji autorów (cegły ułożono w fantazyjne sposoby, a w jednym budynku można znaleźć okna o rożnej budowie i kształcie). Aż wstyd przyznać, że choć mieszkam na Śląsku jeszcze nigdy nie zwiedzałam Nikiszowca, nie licząc kilku szybkich wizyt podczas studiów. Dziś spotkała mnie nie lada atrakcja, ponieważ wybrałam się na wirtualny spacer po tej pięknej dzielnicy. Razem z Maćkiem Szpyrką i jego dziadkiem Alojzym zajrzałam do tamtejszego kościoła, piekarni, oglądałam charakterystyczny ryneczek i budynki z czerwonej cegły, a wszystko to za sprawą książeczki Magdaleny Zarębskiej Jak Maciek Szpyrka z dziadkiem po Nikiszowcu wędrowali. Maciuś przyjeżdża do dziadków, którzy mieszkają na Nikiszowcu od zawsze. Już od pierwszych chwil spędzonych z książką, spotykamy się z charakterystyczną śląską kulturą. Budynki z czerwonej cegły zdobią okna pomalowane na równie czerwony kolor. Do mieszkania babci Trudy wchodzi się po drewnianych wysokich schodach, a w powietrzu unosi się niepowtarzalny zapach. Wystarczy wciągnąć powietrze do nosa i od razu wiadomo, kto co dziś gotuje na obiad. Hmmm czyżby kluski, rolada i czerwona kapusta? W domach ciepło bije od pieców węglowych, które do dziś zdobią tamtejsze mieszkania. Dziadek Alojzy ubiera się w galowy mundur i zabiera wnuka do zakładu fotograficznego Niesporka, gdyż jak twierdzi, nie ma żadnego zdjęcia w takim stroju. Maciek, choć bardzo głodny chętnie przystaje na wędrówkę, bo wie, że po drodze będzie mógł pójść z dziadkiem nakarmić gołębie. Niestety jak się okazuje pana fotografa nie ma w zakładzie (pewnie wyszedł do domu na obiad), ale dzięki takiemu obrotowi sprawy czytelnik może zajrzeć na pocztę, do piekarni po świeży chlebek, do tutejszej gospody, a nawet posłuchać opowieści dziadka o pracy w kopalni i spotkaniu ze Skarbnikiem (według wierzeń słowiańskich, był to duch zamieszkujący kopalnie i pilnujący tamtejszych skarbów, ostrzegał górników przed niebezpieczeństwem). Książeczka Magdaleny Zarębskiej jest niewątpliwą promocją Nikiszowca i wielkim ukłonem w stronę kultury śląskiej. Na zaledwie kilkunastu stronach autorka zawarła najbardziej charakterystyczne dla tego regionu zwyczaje i codzienne życie rodziny górniczej. Stworzyła też coś na wzór przewodnika turystycznego po Nikiszowcu, gdyż z książeczką można swobodnie zwiedzać dzielnicę, posługując się dokładną mapką zamieszczoną z tyłu. Żeby tego było jeszcze mało, pan Bernard Kurzawa przełożył tekst na gwarę śląską, co pozwala już w pełni obcować z tą kulturą. Uważam, że dla mieszkańców Śląska jest to powód do dumy, że ich język zajmuje coraz szersze miejsce w literaturze. Dla czytelników pochodzących z innych regionów Polski, gwara będzie stanowiła nie lada atrakcję oraz duże czytelnicze wyzwanie. Jestem zauroczona tą książką i mam nadzieję, że tego typu publikacje będą pojawiać się częściej na rynku wydawniczym. To one właśnie otwierają nam oczy na piękne miejsca i sprawiają, że nogi same rwą się do drogi.
Ô tym, kiej Maciek Szpyrka cuzamen ze starzikiym wandrowalo pō Nikiszu
Nikiszowiec – dzielnica Katowic, kiedyś kolonia górnicza zbudowana specjalnie dla pracowników kopalni „Giesche” , dziś stanowi niepowtarzalną atrakcję turystyczną miasta, do której przybywają licznie ludzie z całego świata. Wszystkie zabudowanie zostały zaprojektowane przez architektów Emila i Georga...
2014-03
Kto trochę mnie zna ten wie, że z czarownicami mi za pan brat. Od zawsze lubiłam czytać bajki, baśnie i legendy, w których występowały baby Jagi i dobre czarownice. Kiedy urosłam i stałam się już dużą dziewczynką wyraz sympatii oddałam w swojej pracy magisterskiej, której tematem była… czarownica w baśniach niderlandzkich. Odkąd na świecie pojawił się mój syn, bezkarnie wracam do bajkowych wersji mojej ulubionej bohaterki z haczykowatym nosem i z wielką radością witam każdą nową książkę. Ostatnio w moje ręce trafiła najnowsza książka Marcina Szczygielskiego Czarownica piętro niżej, która docelowo ma się stać lekturą dla Tymka, ale oczywiście nie mogłam pozwolić, żeby czekała na półce rok czy dwa. Z ciekawością zaczęłam ją przeglądać i wpadłam jak śliwka w kompot, albo jak Maja do chlewika (to ostatnie porównanie zrozumieją ci, którzy są już po lekturze). Przepadłam na dwa wieczory, odrzucając wszystkie zaczęte powieści dla dorosłych i z wielką przyjemnością znalazłam się w świecie dziewięcioletniej Mai, która nie dość, że sama nie jest zwyczajna, to jeszcze miewa całkiem magiczne przygody…
Maja ma ostatnio bardzo zajętych rodziców. Tato zrezygnował z pracy na etacie i właśnie rozkręca własną firmę, a mama urodziła przedwcześnie drugie dziecko i teraz całe dnie spędza w szpitalu, gdzie w inkubatorze leży mała Alicja. Maja, często pozostawiona samej sobie, spędza czas głównie przed telewizorem. Wcześniej razem z mamą oglądały wszystkie seriale, teraz dziewczynka skacze po kanałach sama, wzorując się na bohaterach oper mydlanych, teleturniejów i innych mało edukacyjnych tworów. Rodzice z niepokojem zauważają, że niedopilnowana Maja czerpie negatywne wzorce. Decydują się wysłać córkę do słabo przez nią znanej Ciabci (siostry babci) mieszkającej w Szczecinie. Maja oczywiście żywo protestuje, ale rodzice stoją twardo przy swoim w rezultacie czego pannica chcąc nie chcą ląduje w mało nowoczesnym mieszkaniu ciabci. Obrażona na cały świat z przerażeniem stwierdza, że ciabcia ma stary biało-czarny telewizor, do którego nie ma pilota, wannę chowa w kuchni, pod blatem, a na śniadanie podaje nie kakao tylko kawę zbożową. Maja będzie musiała jednak schować swoje dąsy do kieszeni, bo ciabcia zdaje się nie robić sobie niczego z jej dąsów. Powoli zaczyna dostosowywać się do codziennego życia w starej kamienicy, co wbrew pozorom okazuje się całkiem interesującym zajęciem. Tajemniczy ogród, w którym ciabcia spędza pół życia kryje wielu nietuzinkowych mieszkańców. Po pierwsze gadający kot, z którym babcia się przyjaźni ( jak sama mówi zwierzęta nie są niczyją własnością) oraz neurotyczna wiewiórka Foksi, która twierdzi, że jest lisicą. Już dwie takie postacie sprawią, że Mai powoli odechciewa się wracać do domu, a to dopiero początek… Nuda? Normalność? Oj tego dziewczynka nie uświadczy przez cały swój długi pobyt w Szczecinie. No bo jak tu się nudzić, kiedy ścieżka w ogrodzie wiedzie wprost do zdradliwych lilii, na strychu mieszka duch, a ciabcia i jej sąsiadka mają „trochę” więcej lat niż się wszystkim wydaje ( może sto, a może tysiąc?)
Co jest pięknego w tej książce? Ano przede wszystkim to, że Maja, która do tej pory za jedyną rozrywkę uważała oglądanie telewizji, a bawić się mogła w odgrywanie scen telenoweli (oh Edłardo, Edłardo…) zapomina o szklanym ekranie w mig i całe dnie spędza na świeżym powietrzu… no dobrze może nie całe, bo czasem też przesiaduje w starym chlewiku lub na strychu, zdarza jej się też odbywać podróże w czasie. Czy brazylijska telenowela może konkurować z takimi przygodami? No właśnie.
Na uwagę zasługują też niezwykle ciepłe relacje, jakie Maja nawiązuje z ciabcią. Starsza pani nie ulega początkowym zaczepkom dziewczynki, przedstawia jej warunki jakie panują w jej domu, do których trzeba się dostosować. Maja dostaje wiele swobody, z której korzysta nie nadużywając zaufania Apolonii. Wiele razy staje w sytuacji, w której trudno przyznać się do prawdy, a jednak Maja z prostotą dziecka wybiera ją, jako tę lepszą. Nie kłamie, bo mogą z tego wyniknąć same nieprzyjemności (w rezultacie dziewczynka jest czasem do bólu szczera, co wzbudzało moje salwy śmiechu, choć nie chciałabym być w skórze osoby, której trafiła się ta szczera prawda). Maja szanuje ciabcię i liczy się z jej zdaniem, jednocześnie wiedząc, że może na nią liczyć w każdej sytuacji. Marcin Szczygielski tak pięknie opowiedział o relacjach łączących staruszkę z małą dziewczynką, że pozostaje mi tylko żałować, że nie mam dziewięciu lat i że rodzice nie wywiozą mnie już na siłę do żadnej ciabci, ani babci, która choć w małym procencie posiadać by mogła cechy Apolonii.
Czarownica piętro niżej płynie sobie dość wartkim tempem, ale autor znalazł czas i sposób, aby wpleść w fabułę niezwykły nastrój dawnych lat, kiedy to życie pozbawione elektronicznych gadżetów płynęło wolniej i pozwalało w porę dostrzec to, co rzeczywiście jest ważne. Dzięki temu właśnie, choć w powieści dzieje się dużo, czytelnik nie czuje się przytłoczony.
Wydarzenie realne i magiczne w przemyślany sposób łączą się ze sobą w spójną całość pozwalając mi nawet wierzyć, że gdzieś tam może to dzieje się naprawdę? Czas przy tej lekturze biegnie szybko, ponad trzysta stron tekstu dosłownie ucieka przez palce. Z żalem patrzyłam jak zbliżam się do finału, bo co tu dużo mówić, bardzo dobrze mi się żyło w tej starej szczecińskiej kamienicy z całą menażerią nietuzinkowych postaci, które polubiłam prawie w równym stopniu.
Doceniam też umiejętności pana Szczygielskiego do tworzenie niezwykle komicznych dialogów, które z powodzeniem mogłyby zaistnieć jako osobne anegdoty gdzieś w kabaretowym świecie. Tutaj niepokonani są oczywiście kot i wiewiórka konwersujący ze sobą na stopie towarzyskiej, ale niemal do łez doprowadzały mnie też powiedzonka Mai żywcem wyciągnięte z telewizyjnej papki. W tym przypadku jednak odczytałam to, jako przestrogę dla rodziców, którzy trochę przez palce patrzą na czas dziecka spędzany codziennie przed telewizorem.
Żeby tych ochów i achów było jeszcze mało, koniecznie muszę wspomnieć o doskonałych ilustracjach Magdy Wosik, która stworzyła coś na kształt osobnej, lekko komiksowej opowieści ( nie wiem dlaczego, ale ciągle przychodzą mi tu na myśl ilustracje do Jacka i Placka). Niby nowoczesne, a jednak do złudzenia przypominają mi książeczki z dzieciństwa. Biało-czarne, nieco karykaturalne idealnie oddają klimat, jaki stworzył w Czarownicy… Marcin Szczygielski. Wspaniałym pomysłem pani Magdy jest umieszczenie na początku każdego rozdziału czegoś na kształt ilustrowanego streszczenia tego, co działo się w poprzednim odcinku. Myślę, że ten ciekawy zabieg docenią dzieci, które czytając samodzielnie, nie są w stanie na raz przyswoić dużej części tekstu i w rezultacie czytają książkę kilka dni.
Na zakończenie pocieszę i was i siebie, że Marcin Szczygielski kończąc w taki a nie inny sposób Czarownicę… pozwala mi mieć nadzieję na dalszy ciąg tej historii, na co będę czekać z utęsknieniem…
Kto trochę mnie zna ten wie, że z czarownicami mi za pan brat. Od zawsze lubiłam czytać bajki, baśnie i legendy, w których występowały baby Jagi i dobre czarownice. Kiedy urosłam i stałam się już dużą dziewczynką wyraz sympatii oddałam w swojej pracy magisterskiej, której tematem była… czarownica w baśniach niderlandzkich. Odkąd na świecie pojawił się mój syn, bezkarnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-01-01
Drobna, niepozorna książeczka. Jedynie sto pięćdziesiąt dwie strony. Przyglądając się badawczo okładce już wiedziałam, że nie będzie łatwo. Szarości, czerń i małe dziecko opierające się o goły mur. No i ten tytuł: Problemski hotel. Wesoło nie będzie – pomyślałam. No i rzeczywiście nie było. Autor już w pierwszym zdaniu wali z grubej rury i podcina nogi.
Zachowuj się tak, jak by mnie tu w ogóle nie było – powiedziałem do umierającego z głodu dziecka, które starałem się sfotografować.
Potem jest jeszcze gorzej. Fotograf Bipul Masli, który jest narratorem całej książki, dwoi się i troi, żeby zrobić dobre zdjęcie. Żałuje, że na żywym trupie nie usiadła mucha. To byłoby coś. Mistrzowskie zdjęcie. Sława i pieniądze. Mimo uciekającego czasu Masli profesjonalnie przygotowuje się do pracy opowiadając przy tym o tajnikach dobrego reporterskiego zdjęcia. No cóż, muchy jak nie było tak nie ma, ale teraz już trzeba się spieszyć.
Z fotograficznego punktu widzenia kąt padania światła i położenie słońca byłyby lepsze, gdyby dziecko pożyło jeszcze pięć godzin, ale nie chciałem podejmować takiego ryzyka. Chciałem je sfotografować umierające. Nie umarłe, bo to może przecież zrobić każdy.
Ty nieczuły głupku, biegnij ratować to dziecko – wrzeszczę w myślach i rzucam książką. O nie, to nie na moje nerwy! Jednak ciekawość jest większa. Biorę głęboki oddech i czytam dalej. Druga opowieść Bipula fotografa jest równie szokująca, ale w pewien sposób może wyjaśniać jego opanowanie i znieczulicę. Są to obrazy z dzieciństwa. Bipul kończy dwanaście lat i zgodnie z tradycją jego rodzina organizuje mu wspaniałą fetę w gospodzie. Chłopiec dostaje swój pierwszy aparat i robi nim niezapomniane zdjęcie. Zdjęcie, na którym kula przeszywa czaszkę jego siostry. Rebelianci. Zginęło wtedy czternaście osób. Zdjęcie od razu kupił od niego jakiś dziennikarz i tak oto Bipul stał się fotografem prasowym.
Zanim jednak doszedł do zimnego profesjonalizmu, musiał przebyć długą drogę uchodźcy, na którą trafił próbując nielegalnie przedostać się do Belgii. Bipul nie miał tutaj ze sobą aparatu, który przezornie roztrzaskali mu przemytnicy. Jednak jego postrzeganie świata przez pryzmat migawki nie zmieniło się wcale. Chłodna obrazowość, oszczędna w słowach, a jednak pokazująca tak wiele. Naturalizm, czarny humor i ironia. To głównie tymi środkami posłużył się Verhulst, aby pokazać czytelnikowi kawałek z życia uchodźców zawieszonych w czasie. Ludzie pochodzący z różnych stron świata, rożnych kultur, z różnych piekieł. Spotykają się tu w belgijskim ośrodku dla nielegalnych imigrantów. I czekają. Na co? Na lepszy los? Na to, że jakiś urzędnik popatrzy na nich łaskawszym okiem i nie wbije pieczątki z odmową udzielenia azylu? Na spokojnie przespaną noc? Na wolność? Każda z tych osób opuściła swoje rodzinne strony i ryzykując życie nielegalnie przekroczyła granicę. Ten, kto znalazł się w ośrodku może na chwilę odetchnąć. Nie każdemu bowiem udaje się przeżyć morderczą podróż w kontenerach.
Ktoś, kto wciska swoje ciało między kartony z pomidorami, ukrywa się pod górą gnoju, czołga pod drutem kolczastym, płaci w naturze urzędnikom i nie daje się złapać, trafia właśnie tu do Arendonk. Uchodźca ma w zasadzie wtedy dwa wyjścia: starać się trzy raz o azyl lub uciekać na własną rękę. No jest jeszcze opcja dobrowolnego powrotu do kraju, ale tutaj raczej rzadko zdarzają się ochotnicy.
Bipul nie mając nic lepszego do roboty, obserwuje wszystkich mieszkańców hotelu, kreśli ich portrety, czasem opowiada jakąś anegdotkę pełną czarnego humoru, a czytelnikowi spadają różowe okulary nieświadomości w jakiej żył. Tyle się mówi przecież o pomocy dla uchodźców, o dobrym ich traktowaniu. No cóż, Verhulst, który spędził w tym ośrodku kilka dni specjalnie optymistyczny nie jest. Oczywiste jest, że nie każdego można przyjąć. Istnieją pewne granice, które z bólem trzeba zaakceptować. Uchodźca jest jednak człowiekiem z krwi i kości. To Cherribi, który ucieka przed Talibami, Igor z Ukrainy, którzy ma nadzieję na lepsze życie w Legii Cudzoziemskiej, Lidia, która ucieka przed bombami spadającymi z nieba do jej łóżka, czy wreszcie Maqsood, który uciekł z kraju gdzie na jego oczach zabito mu ojca, dokonano zbiorowego gwałtu żony, której łechtaczkę jeden z oprawców triumfalnie wygryzł zębami, z kraju, w którym powszechną torturą jest trzymanie człowieka w ciemnej dziurze i rozpylanie przez piętnaście dni gazu pieprzowego. To najlepszy sposób, aby gałka oczna nigdy nie przestała być czerwona.
Verhulst niczym prawdziwy dokumentalista oczami Bipula zalewa czytelnika obrazami trudnymi do przełknięcia. Jest szczery aż do bólu. Tutaj nie ma cenzury. Łagodzi jedynie swoim czarnym humorem, który bądź co bądź nieco rozluźnia. To dobrze, gdyż bez niego całość mogłaby być trudna do przełknięcia.
A już po lekturze:
Niesmak pozostaje. Różowe okulary leżą z boku, coś straszliwie drapie w gardle. A więc to tak wygląda rzeczywistość? „Hotele” w całej Europie zapraszają do pokoików niczym domki z kart z ogródkami z drutu kolczastego! Zapraszamy, zapraszamy. Temu damy, temu nie! Ene due rabe, raz, dwa, trzy, dziś wyjedziesz (umrzesz) ty! Kto dał nam prawo decydowania o ludzkim życiu? Nikt. Nikt też chyba nie wie, jak rozwiązać problem nielegalnych imigrantów, których co tu dużo mówić, jest coraz więcej. Miejsca dla nich brak, a odsyłać oznacza skazać na cierpienie i śmierć?
Problemski hotel to lektura, która na długo zapada w pamięć. Drąży dziurę, która uświadamia, uwrażliwia i otwiera oczy. To dobrze.
Drobna, niepozorna książeczka. Jedynie sto pięćdziesiąt dwie strony. Przyglądając się badawczo okładce już wiedziałam, że nie będzie łatwo. Szarości, czerń i małe dziecko opierające się o goły mur. No i ten tytuł: Problemski hotel. Wesoło nie będzie – pomyślałam. No i rzeczywiście nie było. Autor już w pierwszym zdaniu wali z grubej rury i podcina nogi.
Zachowuj się tak,...
2014-02-01
Pierwsza książka Agnieszki Gil, jaką miałam okazję przeczytać przyniosła wielkie pozytywne zaskoczenie, ciekawie spędzone dwa wieczory przy lekturze, która porusza i daje do myślenia. Biorąc ją do ręki nie miałam pojęcia, czego się spodziewać, bo od czasu do czasu funduję sobie czytelniczą niespodziankę i nie czytam ani tego, co jest wydrukowane na okładce, ani żadnych recenzji w sieci. Mam czystą kartę, niezmąconą opiniami wydawcy i innych czytelników. Tym razem trafiło na Agnieszkę Gil.
Książka porusza bardzo trudny problem alkoholizmu i jego wpływu na członków rodziny alkoholika. Jest procesem, przez który przechodzi Magdalena – żona, od uświadomienia sobie problemu, próby dotarcia do pijącego męża i skłonienia go do leczenia, w końcu zwrócenia się ku sobie, swojemu życiu. A na początku wszystko wydaje się być takie piękne…
Magdalena, Szymon i Gabrysia – rodzina jak z obrazka. On prowadzi dobrze prosperującą firmę, ona, jako że nie musi pracować sprząta, gotuje i wychowuje córkę. Nie musi się martwić o sprawy finansowe, a jedyny minus takiego układu, to fakt, że Szymona ciągle nie ma w domu. No cóż, taka cena. Jest prawie idealnie i to właśnie zaczyna wzbudzać w czytelniku pewne obawy. Zaczyna się doszukiwać tej rysy, która przełamie, unormalni ten wspaniały układ. Długo czekać nie trzeba. Poznając bliżej Magdalenę ( a to głównie z jej perspektywy patrzymy na świat) dowiadujemy się o coraz częstszych powrotach Szymona pod wpływem alkoholu, po których wprawdzie nie robi awantur, a jedynie zalega na kanapie, jednak fakt jest faktem. Kobieta początkowo odsuwa od siebie myśli o ewentualnej chorobie męża, zrzuca to na ciągły stres i dużą odpowiedzialność w pracy, potem na konieczność integrowania się z klientami (bo przecież przy kieliszku najlepiej rozmawiać o interesach). Kiedy wreszcie z jej oczu spadają klapki, w pierwszej kolejności zaczyna obwiniać siebie, że jest roszczeniowa, ma humory, denerwuje męża, kiedy ten wraca zmęczony z pracy. To wszystko skłoniło go na pewno, aby szukać pocieszenia w butelce. Dopiero długie rozmowy z przyjaciółką (córką alkoholika) i wizyta Magdaleny w poradni uświadamiają jej, że razem z córką są współuzależnione, a alkoholizm męża od długiego czasu skutecznie niszczy im życie.
A. Gil z niezwykłym wyczuciem i wnikliwością opisuje cały proces wychodzenia z traumy kobiety, żony alkoholika. Magdalena raz robi pięć kroków do przodu, to znów cofa się o dziesięć i musi zaczynać wszystko od początku. Przez wiele lat żyła w szklanym kloszu, nie chcąc dostrzec problemu, który i tak w końcu wyszedł na światło dzienne z całą swoją obrzydliwością. Na spotkaniach DDA ciągle słyszy, że czas pomyśleć o sobie, mężowi na tym etapie i tak nie może pomóc. Człowiek przecież sam musi chcieć przestać pić. Chęć żony i córki niczego nie zmieni. Kobieta przeprowadza w swojej głowie retrospekcję, jest zdruzgotana faktem, że mając tak jasne sygnały nie zauważyła, że Szymon regularnie pije. Przecież już nawet, kiedy była w ciąży…ehhh. W końcu dojrzewa do decyzji, że faktycznie czas zadbać o siebie i córkę. To długa i mozolna droga, ale gdzieś tam między łzami przynosi spełnienie i satysfakcję. Magdalena powoli odbudowuje pewność siebie, którą już dawno straciła trwając przy mężu, który jej w żaden sposób nie dostrzegał. Nie liczcie tutaj na szczęśliwe, cukierkowe zakończenie. Przy takim problemie nie ma na nie szans. Jakiegokolwiek wyboru dokona Magdalena, pewnie minie jeszcze wiele czasu, zanim stanie na nogi i z optymizmem popatrzy w przeszłość. Powieść kończy się jednak krokiem milowym, który kobieta stawia zdecydowanie, co pozwala mieć nadzieję na lepsze jutro.
Agnieszka Gil biorąc na warsztat tak trudny temat, stanęła na wysokości zadania. Rozłożyła go na czynniki pierwsze, rozpruwając rany i zdając ból, który jest jednak prawdziwy. Mimo, że naprawdę szczegółowo zagłębia się w temat nie może być mowy o znużeniu, jakie często towarzyszy lekturom o ciężkiej tematyce. Powieść jest przetykana wątkami codziennymi, gotowaniem, spacerami. Wszechobecna jest też pasja Magdaleny do dziergania. Razem z nią wędrujemy do Niebieskiego kuferka, aby nasycić oko barwną wełną, jedwabiem, mieniącymi się guziczkami i innymi dodatkami. To niezwykle uzdolniona kobieta, która dopiero próbując zmierzyć się z problemami, dostrzega w sobie prawdziwy potencjał i szansę na spełnienie marzeń z młodości.
Jako, że Gabrysia i jej mama bardzo lubią spacery, książka może śmiało spełniać rolę przewodnika po Wrocławiu. Magdalena niczym zafascynowana turystka przemierza ulice, skwerki, place. Zwiedza muzea i przygląda się starym kamienicom. I tutaj nie brak szczegółów z historii bardzo ciekawych miejsc. Widać, że autorka bardzo lubi i ceni swoje miasto, choć potrafi mu też wytknąć buble architektoniczne i kicz.
Układu nerwowego nie połyka się jednym tchem. Tę książkę się smakuje i podąża wraz z nią leniwym rytmem, co jakiś czas łapiąc się za szybciej bijące serce. Nie jest to lektura lekka i łatwa, głównie przez tematykę, którą porusza. Sam styl pisarki bardzo mi odpowiada. Agnieszka Gil jest wnikliwa i wtedy, kiedy trzeba bardzo drobiazgowa. Stara się przedstawić problem ze wszystkich możliwych stron, choć oczywiście najwięcej do powiedzenia ma Magdalena. Nie podaje gotowych rozwiązań, a jedynie mocno nakreśla problem. Nawet zakończenie nie jest do końca jednoznaczne, ale o tym cicho sza. Kiedy oprowadza czytelnika po ciekawych zakamarkach Wrocławia, bądź błądzi w koszach pełnych miękkiej wełny, robi to z pasją i prawdziwym zainteresowaniem.
Tak sobie pomyślałam, że książka odkrywa i mówi wiele, dzięki temu może stać się pomocna wszystkim kobietom, a może i mężczyznom, którzy pod przykrywką rodzinnej sielanki, zmagają się z problemem uzależnienia. Kto wie, może kogoś popchnie do działania, otworzy oczy, obudzi z letargu, podpowie jak zrobić pierwszy krok? Wszystkich pozostałych uwrażliwi i uświadomi, że problem istnieje może gdzieś tuż za ścianą…
Bardzo się cieszę, że moje pierwsze spotkanie z autorką było tak udane i liczę na kolejne, choć przyznam, że po Układzie nerwowym poprzeczka postawiona jest dość wysoko. Może na początek sięgnę po prozę dla nieco młodszych czytelników?
Polecam gorąco!
Pierwsza książka Agnieszki Gil, jaką miałam okazję przeczytać przyniosła wielkie pozytywne zaskoczenie, ciekawie spędzone dwa wieczory przy lekturze, która porusza i daje do myślenia. Biorąc ją do ręki nie miałam pojęcia, czego się spodziewać, bo od czasu do czasu funduję sobie czytelniczą niespodziankę i nie czytam ani tego, co jest wydrukowane na okładce, ani żadnych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-01-01
Czekałam na nowego Pucia i wreszcie się doczekałam :) Widziałam, jaką furorę robiła pierwsza część wśród dzieci znajomych i rodziny, jak pięknie się rozwijały podczytując z rodzicami tę książeczkę i naśladując dźwięki wydawane przez zabawną rodzinkę Pucia. Przez ten czas rosły razem z nim i myślę, że są gotowe na wypowiadanie pierwszych słów i prostych zdań wraz ze swoim ulubionym bohaterem.
Tym razem spędzamy z Puciem i jego rodzinką (mama, tata, starsza siostra, młodszy brat, babcia, dziadek, ciocia, pies i kot) baaaaardzo długi dzień. A jak wiadomo, w ciągu całego dnia małe dzieci wypowiadają bardzo dużo słów. Pucio i jego siostra również.
Druga część przygód Pucia skoncentrowana jest na pierwszych słowach typowych dla rozwoju mowy dziecka. Nic dziwnego więc, że nawiązuje do życia codzienngo, które dla każdego malucha jest polem do zdobywania umiejętności i doświadczeń. Zaczynamy od porannego wstawania i wspólnego śniadanka. Wędrujemy z Puciem i Misią do przedszkola, gdzie dzieci się bawią, rysują, budują, biegają po podwórku i wreszcie sprzątają czekając na rodziców. W drodze powrotnej rodzeństwo pomaga mamie robić zakupy. A to dopiero początek, bo w domu czeka niespodzianka. Goście! Pucio ma urodziny, więc przybyli babcia, dziadzio i ciocia. Wszyscy oczywiście z prezentami! Żeby tego było mało, cała rodzinka wyrusza na basen, gdzie baraszkują do wieczora. Potem pozostaje już tylko kąpiel, czytanie książeczki i pora spać!!!
Historia prosta powiecie i macie rację. Ale czy ktoś z was zastanawiał się, ile taki zwykły dzień przynosi nowych słów dziecku, które dopiero zaczyna swoją przygodę z mówieniem? Każdą czynność można opisać na wiele różnych sposobów tylko trzeba słuchać, obserwować i powtarzać. Nie ma zatem sensu utrudniać mu tej fascynującej lecz trudnej drogi opowiadając zawiłe historie z życia wzięte :)
Jak pisze autorka - Marta Galewska-Kustra rozumienia i prawidłowego zastosowania użytych tutaj słów uczą się dzieci w pierwszym i drugim roku życia, a dwulatki powinny już z powodzeniem łączyć je w proste zdania. Forma przekazu powinna być zatem jak najprostsza i tak właśnie zbudowana jest ta książeczka. Prosty język przedstawiający obiekty i czynności doskonale przemawia do maluchów, a urocze (ale nie słodkie!) ilustracje równie prosto i dosadnie obrazują sytuacje. Na końcu znajdziecie taki mini ilustrowany słowniczek, w którym zebrane zostały wszystkie użyte słowa. Korzystając z niego można sprawdzać, czy dziecko rozumie wyrazy, a w dalszej kolejności czy potrafi samodzielnie nazwać obiekty i czynności.
Książeczka Pucio mówi pierwsze słowa przeznaczona jest zarówno dla dzieci młodszych, które stawiają pierwsze kroki w mówieniu, jak i dla tych z opóźnionym rozwojem mowy. Starsze dzieci mogą w przyjemny sposób trenować czytanie, co też i my z Tymkiem czynimy.
Seria na pewno będzie niezrównaną pomocą w pracy logopedów. Ja używam jej zamiast elementarza podczas nauki czytania z uczniami z trudnych rodzin. Może wam się wydać śmieszne, że siadam z dzieciakami z trzecich klas i podtykam im pod nos Pucia, ale efekt jest taki, że każdego kolejnego dnia chętniej czytają.
Tak jak i w poprzednim przypadku z książki można korzystać na wiele sposobów. Czytając wskazywać konkretne obiekty, zadawać proste pytania (co to? Kto to? Co robi?). W ten prosty i przyjemny sposób uczymy dzieci rozpoznawania i zapamiętywania słów, a także aktywizujemy je do powtarzania.We wstępie jak zwykle znajdziecie szereg wskazówek autorki, co do prawidłowego korzystania z książki, a także, na co należy zwrócić uwagę podczas wspólnej z nią zabawy.
A zabaw takich wytrzyma Pucio na pewno wiele! Książeczka wykonana została z twardego kartonu, a jej format (mniejszy niż A4) pozwoli na wygodne trzymanie w małych rączkach i bezpieczne użytkowanie. To ważne uwierzcie mi! Znam takie małe damy, które niemal każdy poranek zaczynają od aktywnego „czytania” Pucia.
Pani Marto, prosimy o więcej :)
Czekałam na nowego Pucia i wreszcie się doczekałam :) Widziałam, jaką furorę robiła pierwsza część wśród dzieci znajomych i rodziny, jak pięknie się rozwijały podczytując z rodzicami tę książeczkę i naśladując dźwięki wydawane przez zabawną rodzinkę Pucia. Przez ten czas rosły razem z nim i myślę, że są gotowe na wypowiadanie pierwszych słów i prostych zdań wraz ze swoim...
więcej Pokaż mimo to