rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Zawsze czytam książki, których akcja dzieje się w antykwariacie. Tutaj dodatkowo zainteresował mnie kraj. Powieść z potencjałem, ale nie jest dopracowana. Brakuje pogłębienia wątków. Wydają się powierzchowne. Jakby autor tylko je musnął i zostawił. Językowo czasem razi. Może to wina tłumaczenia? Coś w niej jednak jest, bo z przyjemnością przeczytałam do końca. To debiut. Może autor rozkręci się w drugiej części (jeśli zostanie wydana w Polsce).
To taka książka z serii lekkich, łatwych i przyjemnych. Na pewno zostanie w mojej wyobraźni widok dzielnicy pełnej antykwariatów. Marzenie ;)

Zawsze czytam książki, których akcja dzieje się w antykwariacie. Tutaj dodatkowo zainteresował mnie kraj. Powieść z potencjałem, ale nie jest dopracowana. Brakuje pogłębienia wątków. Wydają się powierzchowne. Jakby autor tylko je musnął i zostawił. Językowo czasem razi. Może to wina tłumaczenia? Coś w niej jednak jest, bo z przyjemnością przeczytałam do końca. To debiut....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam w domu biało-czarne zdjęcie, na którym wykrzywiam się w szczerbatym uśmiechu z dumą pokazując koszulkę z Nilsem. Oglądałam tę bajkę, którą w odcinkach emitowała TVP (polsko-austriacka wersja z 1980 roku). Dopiero później pobiegłam po książkę do biblioteki. Czytana opowieść wydała mi się o niebo lepsza. Z wypiekami na twarzy wyobrażałam sobie, że to ja frunę przez tajemniczą i trochę straszną Szwecję prosto do Laponii na grzbiecie przyjaznej gęsi.

Bardzo się cieszę, iż Nasza Księgarnia zdecydowała się wznowić książeczkę, gdyż nie mogłam jej dostać ostatnio w żadnej bibliotece. T. często oglądał zdjęcia z moją kultową koszulką i bardzo chciał poznać historię Nilsa. Jesteśmy już po lekturze, która mnie wydaje się ciągle tak samo tajemnicza i trochę straszna. Nic się nie zmieniło. Z taką samą przyjemnością wyobrażałam sobie lot z dzikimi gęśmi. Wspaniała, podróżnicza opowieść z morałem.

Był sobie kiedyś Nils Helgersson. Chłopiec, który najbardziej lubił jeść, spać i psocić. Swoim lenistwem i złośliwością każdego dnia zasmucał swoich rodziców. Na każdym kroku dokuczał też zwierzętom. Pewnego dnia, kiedy nie chciał pójść z rodzicami do kościoła, ci zadali mu przeczytanie ponad czternastu stron kazań. Chłopiec tak się znudził tym zajęciem, że zasnął. Kiedy się obudził, ze zdziwieniem spostrzegł siedzącego w skrzyni krasnoludka. Od razu przyszło mu do głowy, żeby spłatać mu figla, ale tym razem trafił na silniejszego przeciwnika. Krasnoludek zamienił go w krasnoludka… Od tej pory Nils na każdym kroku przekonywał się, jak to jest być słabszym od wszystkich i narażonym na ciągłe niebezpieczeństwo. Musiał przebyć długą drogę zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Nils bowiem razem z gąsiorem ze swojego podwórka odbywa wspaniałą podróż z dzikimi gęśmi aż do Laponii. Będzie to podróż niebezpieczna i fascynująca zarazem. Chłopiec będzie się zmieniał z każdym nowym doświadczeniem. Pomoże gęsiom i innym leśnym zwierzętom. Dowie się, co to strach, zimno i samotność, ale dzięki temu, pozna też prawdziwych przyjaciół, którzy są gotowi oddać za niego życie.

Przygoda Nilsa jest oczywiście bardzo pouczająca. Chłopiec pod wpływem doświadczeń jako mały krasnoludek zmienia diametralnie swoje postępowanie. Ja jednak najbardziej lubię w niej tę magiczną podróż widzianą z lotu ptaka. Szwecja z chmur wydaje mi się jeszcze bardziej fascynująca. Surowy krajobraz tak pięknie zobrazowany przez Selmę Lagerlöf na długo zapada w pamięć. Świat zwierząt, podporządkowujących swe życie naturze pokochał również ten mały, niegdyś krnąbrny chłopiec. Tak bardzo, że sam już nie wie, czy chce ponownie stać się człowiekiem…

Co będzie dalej? Przeczytajcie sami. Tę drobną książeczkę połkniecie w jeden wieczór:)

Mam w domu biało-czarne zdjęcie, na którym wykrzywiam się w szczerbatym uśmiechu z dumą pokazując koszulkę z Nilsem. Oglądałam tę bajkę, którą w odcinkach emitowała TVP (polsko-austriacka wersja z 1980 roku). Dopiero później pobiegłam po książkę do biblioteki. Czytana opowieść wydała mi się o niebo lepsza. Z wypiekami na twarzy wyobrażałam sobie, że to ja frunę przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dziś wielki dzień dla fanów ryjówki Florki. Premiera piątej książeczki z serii, którą pokochały chyba wszystkie dzieciaki. A pewnie i duże grono dorosłych chętnie podczytuje i podgląda Florkę w TVP ABC. Wszystko zaczęło się w 2015 roku od książeczki Florka. Z pamiętnika ryjówki, w której poznajemy małą ryjówkę, jej rodzinę i przyjaciół. Pamiętnik pisze sama Florka i to jej oczami patrzymy na świat. Roksana Jędrzejewska-Wróbel wprost genialnie przedstawia perspektywę dziecka, jego problemy, obserwacje i rozumowanie. Niejednokrotnie też gra na nosie dorosłym stawiając trudne pytania. Ciepła i niezwykle humorystyczna seria podbiła nasze serca.

Florka jest rezolutną, ciekawą świata ryjówką. Zapisuje wszystko w swoim pamiętniku, choć jeszcze nie chodzi do szkoły. W kolejnych tomach przyglądamy się jej korespondencji z przyjaciółką Józefiną, babcią i Klemensem, czyli przyjacielem, który leży w szpitalu. W najnowszej części Florka. Zapiski ryjówki Florka nadal pisze:) Wydoroślała nieco, ale nadal jest głodna wiedzy o świecie. Próbuje dowiedzieć się czegoś od dorosłych, ale oni często robią zaskoczone miny, zbywają ją, albo wysyłają zbierać kasztany. A przecież to, że jest małą ryjówką nie znaczy, że ma małe problemy. To błędne myślenie. Florka ma bowiem ogromne problemy, które zmniejszają się, kiedy zostaną opisane w pamiętniku. Po przelaniu na papier robią się akurat takie, że mała ryjówka jest sobie w stanie z nimi poradzić.

Nie jest łatwo być małym. Florka coś o tym wie. Wtedy trzeba się uczyć wielu nowych rzeczy. A to bywa bardzo trudne, a czasem nawet bolesne. Na przykład taka jazda na rowerze! Niby nic, a można się porządnie potłuc..

Więcej na: https://juliaorzech.blogspot.com/

Dziś wielki dzień dla fanów ryjówki Florki. Premiera piątej książeczki z serii, którą pokochały chyba wszystkie dzieciaki. A pewnie i duże grono dorosłych chętnie podczytuje i podgląda Florkę w TVP ABC. Wszystko zaczęło się w 2015 roku od książeczki Florka. Z pamiętnika ryjówki, w której poznajemy małą ryjówkę, jej rodzinę i przyjaciół. Pamiętnik pisze sama Florka i to jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już dawno nie było u mnie żadnego kulinarnego postu, a przecież tyle nowym ciekawych smaków odkryłam, polubiłam i zagarnęłam do swojej kuchni. Również moja biblioteczka z książkami kulinarnymi znacznie się powiększyła. Cieszę się bardzo, bo trafiam na dobre pozycje, które nie kurzą się na półce. Najbardziej lubię takie, z których korzystam przygotowując codzienne posiłki dla mojej rodziny. Tak, tak posiłkuję się książkami nawet wtedy, ponieważ zwyczajnie czasem brak mi inspiracji. Lubię oglądać programy kulinarne, ale cierpię nerwowo zapisywać składników i sposobów wykonania potraw, bo wolę skupić się na tym, co robi prowadzący. Oczywiście później większość informacji ulatuje mi z głowy i tyle. Dlatego właśnie tak cenię sobie książki kucharskie, do których mogę zajrzeć w każdej chwili.

ABC Gotowania 2 to książka Mariety Mareckiej, prowadzącej program kulinarny w Kuchnia +, blogerki (wkuchnibezdubli.pl) oraz felietonistki kilku gazet i portali. Sięgnęłam po jej książkę trochę w ciemno, ponieważ bardzo rzadko oglądam telewizję, a już na pewno nie posiadam żadnych programów ponad te podstawowe. Za to mój tato lubuje się w programach kulinarnych i to właśnie u niego po raz pierwszy zobaczyłam Marietę na wizji. Robiła wtedy jakieś ciasto chyba, albo zupę… nie pamiętam. W każdym razie pomyślałam sobie, że to bardzo konkretna babka. Przyjemnie się jej słucha i ogląda, jej przepisy nie są przegadane, a mimo to zawsze doda między wierszami jakąś cenną radę. I taka też jest jej książka (są dwie, ale pierwszej części nie miałam w rękach). Ma obszerny wstęp ( Trochę podstaw) z bardzo cennymi informacjami o kaszach, płatkach, ryżu, cieście drożdżowym i pierogach, który uwielbiam. Jest moją ściągawką zarówno przy pieczeniu ciasta drożdżowego, jak i wyborze płatków do porannej owsianki. I co najważniejsze! Marieta Marecka nauczyła mnie robić porządne ciasto na pierogi! Męczyłam się z nim strasznie, korzystałam z wielu przepisów, ale zawsze było coś nie tak. Albo za miękkie, albo za twarde. Teraz wychodzi prawie idealne. Miękkie, ale bardzo elastyczne, dzięki czemu mogę napychać dużo farszu, co też uwielbia moja rodzinka.

Książka podzielona jest dosyć tradycyjnie na:

ŚNIADANIA, PRZEKĄSKI, ZUPY, OBIADY i DESERY. Na końcu znajdziecie rozdział KROK PO KROKU, w którym znajdziecie wskazówki jak obrać awokado, ananasa, czosnek, marchewkę i cebulę. W jaki sposób wykonać kremowy beszamel, ciasto kruche i ptysiowe. Na początku zamieszczono też praktyczny kalkulator kulinarny z przelicznikiem na szklanki, łyżki i łyżeczki. To takie wybawienie dla tych, którzy nie posiadają wagi.

Jeśli chodzi o przepisy, to znajdziecie wiele tradycyjnych, wzbogaconych o nowe nuty smakowe, które pozwolą wprowadzić urozmaicenie w codzienne menu. Marieta jest zwolenniczką zjadania śniadań, które dają siłę na cały dzień, ale i chwilę dla siebie. Odczarowuje szare płatki (nie tylko owsiane) i podaje przepisy na pyszne owsianki. Oczywiście są też tosty, jajeczka, szakszuka, kasze, bułeczki, rogaliki i pyszne drożdżowe scones.

Z przekąsek moje serce skradły kukurydziane empanadas, które robiłam już kilka razy nadziewając przeróżnym farszem. Te pieczone pierożki znalazły się również w tym roku na stole wigilijnym i bardzo wszystkim smakowały.

Na dłużej chciałam się zatrzymać przy dziale z deserami, ponieważ to taki ukłon w stronę PRL-u. Kto pamięta jeszcze wuzetki, blok czekoladowy czy przekładane wafle? Jasne, że to prawdziwe bomby kaloryczne, ale nie dość, że budzą słodkie wspomnienia z dzieciństwa, to jeszcze smakują tak, że ciężko się oderwać. Oczywiście już zrobiłam słodki do granic możliwości blok czekoladowy z mleka w proszku i wafle, a w najbliższym czasie zamierzam upiec wuzetkę.

Bardzo podoba mi się sposób przedstawiania przepisów. Każdy składnik widzimy na zdjęciu, dzięki czemu łatwo się zorientować czy o czymś nie zapomnieliśmy. Wszystko bardzo konkretnie przedstawione (zupełnie jak w programie TV) z dużą ilością wskazówek zarówno do samego wykonania, jak i do późniejszego przechowywania potraw.

Polecam tę książkę zarówno początkującym, jak i tym, którzy wyrobili już niejedno ciasto drożdżowe. Przepisy są bardzo urozmaicone, od tych prostych tradycyjnych po nieco trudniejsze w wykonaniu, ale za to wykwintne w smaku. I koniecznie przeczytajcie wstęp oraz Trochę podstaw. Po pierwsze poznacie Marietę Marecką, a po drugie będzie wam łatwiej korzystać z przepisów.

Już dawno nie było u mnie żadnego kulinarnego postu, a przecież tyle nowym ciekawych smaków odkryłam, polubiłam i zagarnęłam do swojej kuchni. Również moja biblioteczka z książkami kulinarnymi znacznie się powiększyła. Cieszę się bardzo, bo trafiam na dobre pozycje, które nie kurzą się na półce. Najbardziej lubię takie, z których korzystam przygotowując codzienne posiłki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dziś pokażę wam książkę, która daje solidne podstawy tym, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z szyciem. Napisała ją Shea Henderson, była nauczycielka matematyki, która obecnie opracowuje wykroje i wzory do szycia i pikowania. To chyba właśnie dzięki jej belferskiemu doświadczeniu czytelnicy dostają do ręki, coś na wzór kursu wraz z dwunastoma projektami dla początkujących.

W pierwszej części będzie dużo teorii, ale takiej nieprzegadanej, przekazanej naprawdę w bardzo przystępnej formie. Na początek oczywiście budowa maszyny oraz elementarz stopek. W tym rozdziale znajdziecie także wiele cennych wskazówek dla tych, którzy jeszcze nie mają maszyny i kompletnie nie wiedzą, na co zwrócić uwagę przy jej kupnie. Ja wprawdzie swoją Husqvarnę miałam już na posterunku, ale z przyjemnością przeczytałam wszystkie rady. Rozdział drugi przybory szkolne, to bardzo przydatna ściąga na temat akcesoriów do szycia. Shea Henderson ma zdecydowanie zdrowe podejście do sprawy. Doradza kupno niezbędnego minimum, ciągle powtarzając, że kupujemy tylko to, z czego będziemy naprawdę często korzystać. Często podpowiada, jak zrobić domowym sposobem zamienniki kosztownych gadżetów, których kupno należy wiele razy przemyśleć.

W kolejnym rozdziale pomaga rozeznać się w gąszczu materiałów i wskazuje na te, które warto wybrać na początek ze względu na łatwość szycia. Czytając tę książkę byłam już po pierwszych próbach, ale znalazłam kilka cennych informacji na temat typów wzorów drukowanych ( są o tyle kłopotliwe, że musimy trzymać się wzoru i ciąć materiał tylko w wyznaczony sposób) oraz dobierania barw.

A teraz czas na trening! Czyli odpalamy maszynę. Autorka sprawinie przeprowadza czytelników przez początkowe skomplikowane czynności, jakimi są nawijanie szpulki bębenkowej, ładowanie bębenka, czy przewlekanie nitki przez maszynę. Następnie przychodzi kolej na wybór ściegów, krojenie materiału, szycie i… często prucie (nagroda dla tego, kto wynalazł prujkę). Wiadomo, że początki bywają trudne, ręka nam się trzęsie, nitka plącze, ścieg idzie krzywo i jeszcze plącze się od spodu. Spokojnie, autorka przewidziała i takie sytuacje, dlatego znajdziecie w tym podręczniku także pomoc techniczną.

I to by było na tyle jeśli chodzi o wstęp :)

Przechodzimy do projektów, których w książce jest dwanaście. Od razu napiszę, że nie ma tu pomysłów na ubrania i zabawki. Raczej rzeczy, które ozdobią dom i będą stanowiły oryginalne prezenty dla rodziny i przyjaciół. Projekty ułożone są tak, aby stopniowo nabywać nowych umiejętności i przechodzić przez kolejne poziomy trudności, ale nie musicie się trzymać sztywno tych reguł. Ja zaczęłam od saszetki na drobne zabawki dla Tymka oraz woreczka z podszewką, a dopiero potem uszyłam prostą poszewkę na poduszkę. Wszystkie projekty są rozpisane dosyć prostym i zrozumiałym językiem. Zdjęcia również bardzo pomagają, choć przyznaję, że niekiedy musiałam czytać kilka razy jedno zdanie, żeby wyobrazić sobie co i jak powinnam ze sobą zszyć. Wiadomo, książka to nie filmik instruktażowy, na którym wszystko można dokładnie pokazać.

Z tyłu książki znajdziecie dwa szablony na torebkę kopertówkę i ubranko na tablet. I tu przyznaję, że szablonów mogłoby być trochę więcej. To książka dla początkujących i nie każdy ma liniały, maty samogojące oraz noże obrotowe. Z szablonami byłoby znacznie łatwiej.

Czego nauczyłam się ze Szkoły szycia? Przede wszystkim zdobyłam solidne podstawy. Poznałam swoją maszynę od podszewki, wiem jakie stopki i igły powinnam dokupić. Dzięki radom pani Henderson, mam w rękawie kilka trików, które wykorzystuję przy każdym szyciu (taśma malarska to mój numer jeden). Uszyłam swoją pierwszą torbę, kosmetyczkę, woreczek z podszewką i poszewkę na poduszkę. Wszyłam swój pierwszy zamek błyskawiczny i umiem pięknie uformować dno. Jeszcze kilka projektów przede mną, ale już cieszę się z tego, co do tej pory osiągnęłam. Żałuję tylko, że autorka nie pokusiła się o wskazówki i projekty z krawiectwa odzieżowego.
Na końcu, prócz słowniczka znajdziecie też szereg przydatnych adresów internetowych. Wspominam o tym, gdyż byłam mile zaskoczona wskazaniem adresów polskich stron. Nie zdarza się to często w tłumaczonych poradnikach, dlatego dla mnie to duży plus.

Dla kogo Szkoła szycia? Większość informacji przyda się osobom początkującym, które dopiero stawiają swoje pierwsze kroki w szyciu. Szczególnie pierwsza część może znudzić tych bardziej doświadczonych. Dla nich za to będzie odpowiednich kilka projektów. Torebka, pierwsze patchworki, pikowanie to zdecydowanie trudniejsze wyzwania. Wiedza przekazana jest w przystępnym języku, rozdziały przemyślane i dobrze opracowane. Polecam.

Dziś pokażę wam książkę, która daje solidne podstawy tym, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z szyciem. Napisała ją Shea Henderson, była nauczycielka matematyki, która obecnie opracowuje wykroje i wzory do szycia i pikowania. To chyba właśnie dzięki jej belferskiemu doświadczeniu czytelnicy dostają do ręki, coś na wzór kursu wraz z dwunastoma projektami dla...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Trendy i owędy, czyli czego nie wiedzieliście o modzie, a chcielibyście wiedzieć Alicja Budzyńska, Katarzyna Olech-Michałowska
Ocena 7,3
Trendy i owędy... Alicja Budzyńska, K...

Na półkach: , , , , ,

Dziś będzie mało słów, a wiele obrazów.
Przedstawiam albumowy leksykon mody, który zilustrowała Agata Raczyńska, a teksty przygotowały Alicja Budzyńska i Katarzyna Olech-Michałowska. W zasadzie w tym momencie chciałabym was zaprosić do wspólnego oglądania. Pierwszy raz w zasadzie nie mam ochoty nic pisać, a jedynie pokazywać.

Autorki przygotowały prawdziwe kompendium wiedzy o modzie od czasów starożytnych niemal po dzień dzisiejszy. Nie poprzestały tylko na samych strojach, bo moda to przecież coś więcej. Przyglądając się fryzurom, nakryciom głowy, butom, torebkom, okularom i strojom na każdą okazję możemy czytać jak z podręcznika historii. Jak na dłoni widać ogromne przemiany społeczno-kulturowe. Dlatego będę się upierać, że moda to nie jest temat tylko dla ludzi, którzy podążają za trendami i oglądają każdy pokaz prêt-à-porter czy haute couture. Moda przenika przecież wszystkie dziedziny życia. I nie ma znaczenia czy się na niej znamy czy też nie.

W albumie znajdziecie kanon mody (wraz ze strojami wojskowymi, duchownymi, karnawałowymi itd.), kultowe projekty znanych domów mody, kolekcje prêt-à-porter czy haute couture.Barokowe peruki mieszają się z trwałą z lat osiemdziesiątych (przyznać się, która nie marzyła o burzy loków, a później o mokrej włoszce hihihi). Seksowny design Kate Moss, Twiggy, Cindy Crawford czy Lindy Evangelisty, męskość Seana Connery’ego, Jima Morrisona, nonszalancja Andy’ego Warhola i Davida Bowie. Te i wiele innych sylwetek gwiazd muzyki, mody, kina, sztuki znajdziecie w Trendach i owędach. Tekstu tam niewiele. Subtelne wstępy do każdego rozdziału i krótkie notatki na marginesach. Mam wrażenie, że autorki „wtrącały” swoje trzy grosze tylko wtedy, kiedy faktycznie uważały, że warto coś zaznaczyć, zasygnalizować, wspomnieć. I zawsze trafiają w punkt. To, czego nie wiedziałam, już wiem, a jeśli będzie mi mało, poszukam sama. Bo ta książki bardzo mocno inspiruje do dalszych poszukiwań, do oglądania starych zdjęć z ikonami mody, kanonem, ale także tych z domowych kolekcji rodzinnych. Ba! Ona nawet inspiruje do tworzenia swoich własnych projektów. I od razu przypomina mi się, kiedy w szkole pod ławkami rysowałyśmy z dziewczynami stroje dla lalek Barbie. Takie szkice ołówkowe, które później zanosiłam do domu i z kawałków materiałów (babcia krawcowa) próbowałam je odtworzyć na lalkach. To były oczywiście stroje na jedną okazję, ponieważ nie szyłam, a jedynie związywałam, przekładałam i spinałam. Drugi raz nie potrafiłam ich odtworzyć. Szkoda, że nie mam już tych kartek. Ale jeśli wy i wasze dzieciaki macie ochotę naszkicować jakąś niepowtarzalną kolekcję, to w książce znajdziecie miejsce na notatki oraz własne rysunki. Teraz na pewno nie zginą. Za kilkanaście lat będziecie mogli je sobie pooglądać.

A teraz już nic nie gadam, tylko zapraszam do podziwiania!

Dziś będzie mało słów, a wiele obrazów.
Przedstawiam albumowy leksykon mody, który zilustrowała Agata Raczyńska, a teksty przygotowały Alicja Budzyńska i Katarzyna Olech-Michałowska. W zasadzie w tym momencie chciałabym was zaprosić do wspólnego oglądania. Pierwszy raz w zasadzie nie mam ochoty nic pisać, a jedynie pokazywać.

Autorki przygotowały prawdziwe kompendium...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mikołajek. Niczego się nie boję Emmanuelle Lepetit, praca zbiorowa
Ocena 7,4
Mikołajek. Nic... Emmanuelle Lepetit,...

Na półkach: ,

Z Mikołajkiem i jego bandą poznałam się, kiedy mój najmłodszy brat zapałał miłością do tej serii i przygody chłopaków czytaliśmy niemal każdego wieczora. To były te wydania z biało-czarnymi rysunkami Sempégo, które do dziś darzę wielkim sentymentem. Wydanie Nieznanych przygód Mikołajka oraz premiera filmu Mikołajek zbiegła się z pisaniem mojej pracy magisterskiej, której tematem miał być właśnie ten przemiły francuski chłopak i jego kumple. To właśnie wtedy poznaliśmy się tak dobrze i obiecałam sobie, że jak tylko Tymek dorośnie (wtedy mieszkał jeszcze w moim brzuchu) będziemy razem zaczytywać książeczki Gościnnego. W poszukiwaniu materiałów do pracy pomagała mi koleżanka mieszkające we Francji, która tłumaczyła mi wszystkie francuskojęzyczne teksty o Mikołajku i dostarczała bardzo ciekawych informacji. Niestety z różnych powodów temat zmieniono mi temat pracy, ale za to wielka sympatia do Mikołajka pozostała do dziś. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, Tymek również polubił chłopaków (mama, oni TAK fajnie rozrabiają!! ). Oczywiście, gdy tylko zaczęto emitować serial animowany, musieliśmy koniecznie czytać książeczki z takimi właśnie ilustracjami. Ja oczywiście wolę kreskę Sempégo, dlatego czytamy i jedne i drugie wydania. Lubię te małe książeczki, z dużą czcionką, ponieważ T. świetnie ćwiczy na nich samodzielne czytanie. Duża ilość ilustracji jest dla niego świetnym odpoczynkiem podczas lektury.

W łapki wpadła nam najnowsza książeczka z serii Mikołajek. Niczego się nie boję. W tomie znajdziecie cztery zabawne opowiadanka, których tematem przewodnim jest strach. Tak, tak. Ten strach, który ma wielkie oczy i który zwykle dopada dzieci w ciemnym pokoju, u lekarza, czy nocą, kiedy śpią pod gołym niebem. Można też odczuwać strach przed tym, co powiedzą lub pomyślą o nas inni. A! I co najważniejsze, Mikołajek całkiem nieświadomie udowadnia nam, że ten cały strach dotyczy również dorosłych!

Bawiliśmy się wyśmienicie z Tymkiem, aż jego tata zaglądał wieczorami do pokoju i patrzył na nas podejrzliwie. A Tymek wtedy szeptał mi na ucho (mama, kupimy tacie zielone buty hihihi? Ci, którzy czytali, wiedzą, o co chodzi prawda?). Przyznam szczerze, że ciężko czytać tę książkę na dobranoc, bo ciągłe wybuchy śmiechu nie skłaniają nas raczej do snu. Ale słuchajcie! Pod płaszczykiem śmiechu mamy tu świetną terapię antystrachową. Dziecko może się swobodnie przyznać do lęków, które odczuwa, a o których wcześniej nie chciało mówić. Skoro nawet taki Mikołajek czasem też się boi, a nawet zdarza mu się wstydzić przed kolegami i drżeć na samą myśl o szczepionce.

To kolejna książeczka o Mikołajku, która pokazuje ponadczasowość tej serii. Mikołajka czytała moja mama z moim bratem, ja z moim bratem, a teraz ja ze swoim synem. Wszyscy bawią się świetnie, a co najważniejsze rozumieją wszystko niezależnie od pokolenia. Oczywiście ktoś tam mógłby się doczepić, że tato Mikołajka ciągle siedzi z gazetą w fotelu, a mama króluje w kuchni, ale po co, skoro to właśnie wtedy dzieją się najśmieszniejsze rzeczy.

A wy? Również od pokoleń czytacie Mikołajka w waszych rodzinach?

Z Mikołajkiem i jego bandą poznałam się, kiedy mój najmłodszy brat zapałał miłością do tej serii i przygody chłopaków czytaliśmy niemal każdego wieczora. To były te wydania z biało-czarnymi rysunkami Sempégo, które do dziś darzę wielkim sentymentem. Wydanie Nieznanych przygód Mikołajka oraz premiera filmu Mikołajek zbiegła się z pisaniem mojej pracy magisterskiej, której...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Niedoparki na zawsze Galina Miklínová, Pavel Šrut
Ocena 8,5
Niedoparki na ... Galina Miklínová,&n...

Na półkach: , ,

„Czy zdarza wam się gorączkowo przetrząsać szufladę w poszukiwaniu drugiej skarpetki do pary? Mnie bardzo często, mimo że po praniu składam je w zgrabne kuleczki i teoretycznie nie mają prawa się pogubić. Do dzisiejszego dnia nie mogę znaleźć niektórych egzemplarzy. Zrzucałam to na karb swojego roztargnienia i obiecywałam solennie, że będę uważniejsza. Niestety skarpetkowy problem nigdy nie zniknął, nawet wtedy, kiedy założyłam swoją rodzinę i zamieszkałam w innym domu. Nic tylko, ktoś musi podkradać skarpetki i tyle! Tylko kto? Sprawa wyjaśniła się po przeczytaniu książki pana Šruta. Mogę wam wyjawić tajemnicę znikających skarpetek. NIEDOPARKI, tak, to właśnie one są odpowiedzialne za to, że czasem zmuszeni jesteśmy założyć skarpetki nie do pary. Kim są? To takie domowe stworki, które żyją gdzieś w ścianie za obrazem, kalendarzem, czy tapetą. Są ich całe miliony. Mieszkają w każdym domu, przyjmują przyzwyczajenia ludzi i odżywiają się ich skarpetkami. Oczywiście zabierają tylko jedną od pary i stąd tajemnicze zniknięcia. Niedoparka ciężko zauważyć, ponieważ potrafi świetnie zlewać się z tłem. Czasem jednak, gdzieś na fotografii zdarza się znaleźć dziwny cień niepasujący kompletnie do żadnego przedmiotu, czy osoby. Nie miejcie wątpliwości! To na pewno niedoparek, który właśnie ucieka z bawełnianą zdobyczą. Stworzonka te są bardzo zwinne i potrafią zmieniać swój kształt i rozmiar. Wprawdzie takie rozciąganie i kurczenie sprawia im trochę bólu, ale czego nie robi się dla pysznej, wełnianej skarpeteczki, takiej, która pamięta jeszcze czasy, kiedy ludzie potrafili zacerować w niej dziurę. Nie to co teraz, jakieś ciężkostrawne nylony. Od tych elastanów, to biednego niedoparka potrafi rozboleć brzuszek, a dłuższe spożywanie takiego paskudztwa może się skończyć o wiele gorzej...”

Tak oto poznałam Niedoparki. Fragment powyższego tekstu napisałam świeżo po lekturze pierwsze części trylogii, w 2012 roku (całość tutaj: KLIK, KLIK). Ależ mnie ta książka zauroczyła! Czekałam z niecierpliwością na drugą część, a potem na trzecią. Teraz nie mogę już czekać. To koniec. Nie będzie więcej Niedoparków. Ale nie martwcie się. Skarpetkowe stworki jak już raz znajdą miejsce w waszych sercach, pozostaną tam na zawsze. Możecie tak jak ja czekać na film, który być może kiedyś zawita do Polski i co jakiś czas z sentymentem wracać do niesamowitych przygód skarpetkowych zjadaczy. Ja już zacieram ręce. Tymek właśnie dorósł na tyle, że możemy spokojnie przeczytać całe trzy tomy od deski do deski. Wcześniej czytaliśmy trochę, ale T. nie wszystko był w stanie zrozumieć. Dziś też niewiele już z tego pamięta. A matce w to graj, bo nie ma nic przyjemniejszego niż wracanie z dzieckiem do ulubionych książek.

A co tam słychać u naszych przyjaciół z Pragi?

Oj dzieje się, dzieje. Odnoszę wrażenie, że właśnie w tej części dzieje się najwięcej. Emocje aż kipią. Jest niebezpiecznie, czasem nawet trochę brutalnie (spokojnie, dzieciaki dadzą radę). Taki klimat autorzy osiągnęli wprowadzając do książki azjatycki gang rozpruwaczy, którymi dowodzą tajemniczy Sam-Cień i prawdziwa femme fatale - Fata. Ale zanim akcja zacznie pędzić na łeb, na szyję, przywitamy naszych ulubionych bohaterów. Hihlik z rodzicami, Kawą i Blumką wracają do Pragi. Wiozą też pasażera na gapę, ledwo żywego Kudłę Dederona. I… to by było na tyle jeśli chodzi o spokojną lekturę. Od tej pory zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Kierowca powoduje wypadek, Dederon wylatuje wprost na trawnik profesora Kędziorka, przyjeżdża policja z Bambuszkiem na czele, profesor w amoku szuka skarpetek i niedoparków. Robi się rwetes i strasznie zamieszanie, w którym zapodziała się Kawa. Od tego wydarzenia zaczynają się kłopoty. Praga jest pełna Kojotów i rozpruwaczy, którzy rywalizują także między sobą. A wiadomo, gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Hihlik i jego kuzyni znajdą w stolicy Czech wielu nowych przyjaciół, do tej pory ukrytych w ciepłych domach ludzi. Czy jednocząc siły, uda im się pokonać potężnego Sam-Cienia i jego bandę rozpruwaczy? Przekonajcie się sami. Porwania, tortury, pościgi, walki, tajemnice, smutek, napięcie sięgające zenitu, wzruszenie, radość, żal, klucha w gardle, euforia. Tego wszystkiego doświadczycie, przebywając w świecie opisanym (nie wymyślonym, pamiętajcie!) przez Pavla Šruta i przepięknie zilustrowanym przez Galinę Miklínová. Saga o niedoparkach, to wspaniała opowieść o przyjaźni, miłości, młodości, rodzinie. O wolności, spełnianiu marzeń, ale także nieuchronnym dorastaniu i przemijaniu.

Trzecia część przygód o niedoparkach, jest dla mnie zdecydowanie naj. Wiadomo, do pierwszej mam wielki sentyment, bo wprowadziła mnie w świat mieszkających za ścianą skarpetkowych zjadaczy. Sprawiła, że do dziś zdarza mi się opukiwać ściany i nie złoszczę się już wcale, kiedy giną mi skarpetki. Staram się kupować tylko te bawełniane, z małą domieszką elastanu. Druga część z kolei to egzotyczny, afrykański świat, szybka akcja, zawiązanie wielkich przyjaźni, pierwsza miłość. Trzecia część wzbudziła jednak zdecydowanie największe emocje. Może dlatego, że czytana ze świadomością, że to już koniec? A może autor założył, że ich czytelnicy dorastają razem z niedoparkami i są gotowi na tak wiele doznań? Więcej rozumieją, mają swoich przyjaciół wśród trójpalczastych i są gotowi razem z nimi stawić czoła wielkiemu niebezpieczeństwu?

Wiele spraw się wyjaśni. Ku mojej uciesze, autor powraca też do wątku sprzedawcy skarpetek i wyjaśnia powód jego smutku. Na chwilę zawitamy także do mieszkania Egona Wawrzyńca, by ostatecznie się z nim pożegnać. To bardzo wzruszający dla mnie moment. Symboliczny. Egon, nie widzi już niedoparków. Tak to już jest. Przestał być samotnym kawalerem. Podobnie będzie z profesorem Kędziorkiem. Każdy musi zacząć żyć swoim życiem. Niedoparki bardzo lubią ludzi, ale muszą pozostać wolne, niezależne. Człowiek, mimo najlepszych chęci, zawsze będzie chciał się nimi opiekować za mocno, za bardzo wpływać na ich decyzje. Czy już rozumiecie dzieciaki to przesłanie? A wy dorośli? Dajcie na luz! Dajcie marzyć i spełniać marzenia po swojemu. Dzieciom… eee znaczy niedoparkom. Tylko wtedy mogą zdobywać świat, przeżywać przygody, doświadczać, nawiązywać wielkie przyjaźnie, miłości, ocierać się o niebezpieczeństwo, poznawać wroga, który zawsze się znajdzie. I wierzcie w NIEDOPARKI. To wiele ułatwia.

(…)Zamiast nadętym naukowcom dajmy tę książkę jakiemuś wydawcy, który potrafi zrobić porządną aferę! Tak właśnie powiedział profesor Kędziorek i tak też się stało.

KONIEC

„Czy zdarza wam się gorączkowo przetrząsać szufladę w poszukiwaniu drugiej skarpetki do pary? Mnie bardzo często, mimo że po praniu składam je w zgrabne kuleczki i teoretycznie nie mają prawa się pogubić. Do dzisiejszego dnia nie mogę znaleźć niektórych egzemplarzy. Zrzucałam to na karb swojego roztargnienia i obiecywałam solennie, że będę uważniejsza. Niestety skarpetkowy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Strach ma, być może wielkie oczy, ale nie dla nas. Trzymamy w rękach Księgę potworów i śmiejemy mu się prosto w twarz. Piszę śmiejemy, bo tym razem dzielimy się z T. lekturą po połowie. Ja rozsmakowuję się w językowych igraszkach Michała Rusinka, a Tymek oswaja potwory. A żeby tego jeszcze było mało studiujemy ilustracje Daniela de Latoura, dobrze nam znanego ze Świerszczyka, serii Egmontu Czytam sobie czy książki Co czytali sobie, kiedy byli mali?

Cóż to za książeczka? Ano prawdziwy, wierszowany bestiariusz, w którym aż roi się od baśniowych, mitycznych i legendarnych potworów. Gnomy? Są. Kikimory? Obecne. Harpie? Na posterunku. Walkirie, Trytony i inne Krakeny również. A na dokładkę całkiem nowoczesne Rusinki i Delatury zaplątały się w kartach tej księgi. Wszystkie próbują być straszne i przerażające, ale niestety, a może raczej stety Michał Rusinek i Daniel de Latour oswoili je na dobre.

I my też oswajamy. Najlepiej robić to przed snem. Siadamy sobie na łóżku i czytamy (najlepiej pół książki na raz), oczywiście oglądamy także obrazki próbując zachować powagę. Potem gasimy światło i wybuchamy śmiechem na widok wszystkich stworów, które mają czelność straszyć T.
No, bo jak też może nas przerazić taki na przykład Bazyliszek, któremu:

(…) z buzi mu pachnie nieładnie:
Na kogo chuchnie – ten padnie

Wystarczy sobie jeszcze tylko przypomnieć, że wygląda jak mający nierówno pod sufitem kogut i przyjemniaczek ucieka z pokoju Tymka jak niepyszny.
A sami powiedzcie, czy przeraża was taki gnom? Raczej nie, choć ma naturę złom (a poprawnie złą):

Gnom
Ma naturę złom,
(a poprawnie: złą).
Przez istotę tą
(a poprawnie tę)
Z przerażenia drżę,
Bo choć mała jest,
Umie kopnąć fest!

Jeszcze ze dwa razy przeczytamy Księgę potworów i będziemy cytować pana Rusinka z pamięci. Ależ on się bawi naszym językiem! Celne, ironiczne anegdotki o baśniowych stworach, pełne gierek słownych, wtrąceń z mowy potocznej, funkcjonującej w sieci, zapożyczeń! Po prostu mnie zachwycają. Tymka też. Trochę mnie to dziwi, bo na przykład Wierszyki rodzinne do niego nie przemówiły. Nie wiem, czy za wcześnie mu jej podsunęłam, czy po prostu w tym przypadku zadziałała „potworna” tematyka. Dużą rolę na pewno odgrywają świetnie współgrające z wierszykami ilustracje Daniela de Latoura, które z pewnością działają na wyobraźnię. Niby to wszystko straszne, a jednocześnie takie rozkoszne, że człowiekowi aż żal czasem tych stworzeń. Tu wyłupiaste oczy, tam krzywe nogi, czy włosy bujnie wyłażące spod koszulki. Obrazy raz wyskakują znienacka, a czasem ciągną się i wiją przez kilka stron. Są tak duże i wyraziste, że inny tekst być może by przyćmiły. W przypadku wierszy M. Rusinka nie ma takiej możliwości. Tu wszystko współgra ze sobą doskonale, choć szaleństwem niejednokrotnie bym to nazwała. A żeby młody czytelnik miał jednak jakiś punkt odniesienia, Magdalena Chorębała i Karolina Przybysławska napisały objaśnienia do alfabetycznego spisu stworów, który znajdziecie na końcu książki. Tam jest już zupełnie poważnie, choć dzięki odwołaniom do literatury, filmów i gier również bardzo interesująco.

Księga potworów z jednej strony edukuje, wyjaśnia, pozwala zapoznać młodego czytelnika z postaciami baśniowymi, mitycznymi i legendarnymi, z którymi spotka się obcując z kulturą. Z drugiej strony, dzięki smaczkom językowym i gierkom słownym, jakie M. Rusinek prowadzi z czytelnikiem, a także fantastycznym ilustracjom Daniela de Latoura, w których przeważa dobry humor, sczypta ironii i dystansu do świata, dziecko (a może nie tylko) oswaja potwory, które wyłażą w nocy spod łóżka.

Rewelacja!

Strach ma, być może wielkie oczy, ale nie dla nas. Trzymamy w rękach Księgę potworów i śmiejemy mu się prosto w twarz. Piszę śmiejemy, bo tym razem dzielimy się z T. lekturą po połowie. Ja rozsmakowuję się w językowych igraszkach Michała Rusinka, a Tymek oswaja potwory. A żeby tego jeszcze było mało studiujemy ilustracje Daniela de Latoura, dobrze nam znanego ze...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Pucio mówi pierwsze słowa Marta Galewska-Kustra, Joanna Kłos
Ocena 8,5
Pucio mówi pie... Marta Galewska-Kust...

Na półkach: , , ,

Czekałam na nowego Pucia i wreszcie się doczekałam :) Widziałam, jaką furorę robiła pierwsza część wśród dzieci znajomych i rodziny, jak pięknie się rozwijały podczytując z rodzicami tę książeczkę i naśladując dźwięki wydawane przez zabawną rodzinkę Pucia. Przez ten czas rosły razem z nim i myślę, że są gotowe na wypowiadanie pierwszych słów i prostych zdań wraz ze swoim ulubionym bohaterem.

Tym razem spędzamy z Puciem i jego rodzinką (mama, tata, starsza siostra, młodszy brat, babcia, dziadek, ciocia, pies i kot) baaaaardzo długi dzień. A jak wiadomo, w ciągu całego dnia małe dzieci wypowiadają bardzo dużo słów. Pucio i jego siostra również.

Druga część przygód Pucia skoncentrowana jest na pierwszych słowach typowych dla rozwoju mowy dziecka. Nic dziwnego więc, że nawiązuje do życia codzienngo, które dla każdego malucha jest polem do zdobywania umiejętności i doświadczeń. Zaczynamy od porannego wstawania i wspólnego śniadanka. Wędrujemy z Puciem i Misią do przedszkola, gdzie dzieci się bawią, rysują, budują, biegają po podwórku i wreszcie sprzątają czekając na rodziców. W drodze powrotnej rodzeństwo pomaga mamie robić zakupy. A to dopiero początek, bo w domu czeka niespodzianka. Goście! Pucio ma urodziny, więc przybyli babcia, dziadzio i ciocia. Wszyscy oczywiście z prezentami! Żeby tego było mało, cała rodzinka wyrusza na basen, gdzie baraszkują do wieczora. Potem pozostaje już tylko kąpiel, czytanie książeczki i pora spać!!!

Historia prosta powiecie i macie rację. Ale czy ktoś z was zastanawiał się, ile taki zwykły dzień przynosi nowych słów dziecku, które dopiero zaczyna swoją przygodę z mówieniem? Każdą czynność można opisać na wiele różnych sposobów tylko trzeba słuchać, obserwować i powtarzać. Nie ma zatem sensu utrudniać mu tej fascynującej lecz trudnej drogi opowiadając zawiłe historie z życia wzięte :)

Jak pisze autorka - Marta Galewska-Kustra rozumienia i prawidłowego zastosowania użytych tutaj słów uczą się dzieci w pierwszym i drugim roku życia, a dwulatki powinny już z powodzeniem łączyć je w proste zdania. Forma przekazu powinna być zatem jak najprostsza i tak właśnie zbudowana jest ta książeczka. Prosty język przedstawiający obiekty i czynności doskonale przemawia do maluchów, a urocze (ale nie słodkie!) ilustracje równie prosto i dosadnie obrazują sytuacje. Na końcu znajdziecie taki mini ilustrowany słowniczek, w którym zebrane zostały wszystkie użyte słowa. Korzystając z niego można sprawdzać, czy dziecko rozumie wyrazy, a w dalszej kolejności czy potrafi samodzielnie nazwać obiekty i czynności.

Książeczka Pucio mówi pierwsze słowa przeznaczona jest zarówno dla dzieci młodszych, które stawiają pierwsze kroki w mówieniu, jak i dla tych z opóźnionym rozwojem mowy. Starsze dzieci mogą w przyjemny sposób trenować czytanie, co też i my z Tymkiem czynimy.

Seria na pewno będzie niezrównaną pomocą w pracy logopedów. Ja używam jej zamiast elementarza podczas nauki czytania z uczniami z trudnych rodzin. Może wam się wydać śmieszne, że siadam z dzieciakami z trzecich klas i podtykam im pod nos Pucia, ale efekt jest taki, że każdego kolejnego dnia chętniej czytają.

Tak jak i w poprzednim przypadku z książki można korzystać na wiele sposobów. Czytając wskazywać konkretne obiekty, zadawać proste pytania (co to? Kto to? Co robi?). W ten prosty i przyjemny sposób uczymy dzieci rozpoznawania i zapamiętywania słów, a także aktywizujemy je do powtarzania.We wstępie jak zwykle znajdziecie szereg wskazówek autorki, co do prawidłowego korzystania z książki, a także, na co należy zwrócić uwagę podczas wspólnej z nią zabawy.

A zabaw takich wytrzyma Pucio na pewno wiele! Książeczka wykonana została z twardego kartonu, a jej format (mniejszy niż A4) pozwoli na wygodne trzymanie w małych rączkach i bezpieczne użytkowanie. To ważne uwierzcie mi! Znam takie małe damy, które niemal każdy poranek zaczynają od aktywnego „czytania” Pucia.

Pani Marto, prosimy o więcej :)

Czekałam na nowego Pucia i wreszcie się doczekałam :) Widziałam, jaką furorę robiła pierwsza część wśród dzieci znajomych i rodziny, jak pięknie się rozwijały podczytując z rodzicami tę książeczkę i naśladując dźwięki wydawane przez zabawną rodzinkę Pucia. Przez ten czas rosły razem z nim i myślę, że są gotowe na wypowiadanie pierwszych słów i prostych zdań wraz ze swoim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po książkę Czarne jeziora Doroty Suwalskiej sięgnęłam zachęcona tym fragmentem:

Uzdolniona literacko dziewczyna zaczyna prowadzić dziennik i szuka odpowiedzi na pytania, które boi się zadać (…) W szkole również nie jest najlepiej. Wyłącznie na spotkaniach Klubu Literackiego Magda łapie oddech. Wśród jego dziwacznych członków czuje się najbardziej na miejscu. Do tego prowadzący to uwielbiany przez nią pisarz.


Dopiero później doczytałam, że autorka odważyła się zmierzyć z trudnym tematem młodego człowieka zakażonego wirusem HIV. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio spotkałam się z tym w polskiej literaturze młodzieżowej. Oczywiście, że nie czytam wszystkiego i pewnie przeoczyłam niejedną powieść, dlatego tym bardziej się cieszę, że trafiłam na Czarne jeziora. Jestem świeżo po lekturze książki pewnej francuskiej pisarki, w której jeden z bohaterów także jest nosicielem wirusa HIV. Oj jakże to inne spojrzenie na temat!

W książce Doroty Suwalskiej HIV wydaje się nie być najważniejszym problemem. Może się mylę, ale czytając dziennik Magdy, głównej bohaterki odniosłam wrażenie, że bardziej niż choroba zaprzątają jej głowę napięte stosunki z matką oraz szukanie dla siebie miejsca w świecie. Oczywiście wszystkie jej rozterki mogą wynikać z faktu, że musi skrywać przed światem tę wirusową tajemnicę, natomiast autorka na pewno nie epatuje tematem.

Jesteśmy z nim każdego dnia, bo przecież czytamy osobiste i niemal codzienne wynurzenia Magdy, dzięki wielu dygresjom z przeszłości wiemy, jak doszło do zakażenia, wiemy też jak trudno jest żyć normalnie będąc zarażonym, kiedy bardzo chce się ten fakt ukryć przed światem. Dziewczyna nie rozumiała dziwnych zachowań matki zawożącej ją do dentysty do odległych miast, histeryzującej z powodu najdrobniejszych przeziębień i skaleczeń. Oczywiście do momentu, kiedy nie dowiedziała się, że jest nosicielką.

Matka chciała chronić dziecko jak najdłużej, co z jednej strony jest zrozumiałe. Z drugiej zaś tak długo ukrywana prawda staje się przyczyną konfliktów między nimi. Magda, nie potrafi zaufać mamie, ma do niej żal. Jest bardzo podatna na ciągłe zmiany nastrojów mamy, których przyczyn dopatruje się w swojej osobie. W ogóle nastolatka jest bardzo skupiona na sobie (co chyba jest zupełnie normalne). Wrażenie to potęguje oczywiście forma dziennika, który ma być dla niej formą terapii. A może tylko mnie, dalekiej od nastoletniej przeszłości tak tylko się zdaje?

Nie spodziewajcie się jednak książki, która traktuje tylko o chorobie. Byłabym raczej skłonna napisać, że to mądra powieść dla nastolatków, w której znajdziecie wielką różnorodność tematów. Pierwsze miłości (nie zawsze spełnione), konflikty z rodzicami i rówieśnikami, przyjaźń, poczucie niezrozumienia, próba odnalezienia swojego miejsca w świecie, samotność. Bardzo ciekawie autorka wplotła wątek literacki w powieści. Magda dużo czyta, sama pisze, uczęszcza na spotkanie Klubu Literackiego, które prowadzi jej ulubiony pisarz Marcin Dreger. Zagubiona dziewczyna szuka w nim guru, przyjaciela, sojusznika, może pierwszej miłości. Odcina się nieco od zwykłego, nieliterackiego świata, co w efekcie doprowadza do coraz większych rozterek osobistych, konfliktów w domu i wreszcie do ucieczki. Tam, Magda, zagłębia się w swoim smutku, rozczarowaniu i strachu przed przyszłością, ale w końcu dzięki sile charakteru i pomocy bliskich wychodzi ze skorupki i chyba jest gotowa stawić czoła codziennemu życiu.

Czarne jeziora to nie jest powieść, którą połyka się w jeden wieczór. Przyznam szczerze, że dziennik Magdy bywa często nużący. Jej drobiazgowość zapisów, liczne dygresje i rozkładanie uczuć na czynniki pierwsze mogą sprawić, że poczujecie się zmęczeni. Niestety, forma dziennika pozwala czytelnikowi obserwować świat jedynie z punktu widzenia piszącego. Autorka chyba doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ponieważ w kilku miejscach wodzi czytelnika za nos, grając napięciem tak, że po znużeniu nie ma śladu. Warto więc sięgnąć po tę ważną książkę. Warto podsunąć ją dorastającemu dziecku. Może stanie się to pretekstem, do fajnej rozmowy?


Książka Doroty Suwalskiej zdobyła wyróżnienie literackie 2016 Polskiej Sekcji IBBY

Po książkę Czarne jeziora Doroty Suwalskiej sięgnęłam zachęcona tym fragmentem:

Uzdolniona literacko dziewczyna zaczyna prowadzić dziennik i szuka odpowiedzi na pytania, które boi się zadać (…) W szkole również nie jest najlepiej. Wyłącznie na spotkaniach Klubu Literackiego Magda łapie oddech. Wśród jego dziwacznych członków czuje się najbardziej na miejscu. Do tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

(...)Szary, bohater powieści Moniki Błądek o tym samym tytule. To również chłopak, który musi walczyć z niechęcią rówieśników. Dużo większą niż Opta i Feliks, bo Szamil zwany Szarym ma czeczeńskie korzenie. Jego rodzice nie żyją i obecnie wraz z Luzią – dziewczyną, którą uważa za swoją siostrę wychowują się w rodzinie zastępczej. Chłopiec każdego dnia musi stawiać czoła osiłkom, dla których jest Rumunem, a jego leniwi rodzice przyjechali do Polski wyciągać ręce po pieniądze. Szamil wychowany twardą ręką ojca nie daje sobie w kaszę dmuchać. Odpiera ataki siłą i przez to jest postrzegany, jako wybuchowy i agresywny nastolatek. Jego rodzice zastępczy dwoją się i troją, aby znaleźć na niego sposób. Nie chcą, aby przez to co przeżywa, trafił na złą drogę. Wiedzą, że pod maską zadziornego twardziela, kryje się pogubiony i poraniony nastolatek. Na szczęście udaje im się znaleźć wakacyjne zajęcia w zielonej szkole z Olkiem – trenerem MMA. Szamil chciałby być mistrzem w tej dziedzinie, jak Mamed Chalidow. Jego entuzjazm spada na łeb na szyję, kiedy okazuje się, że zajęcia z Olkiem to nie żadne MMA, a nauka walki mieczem z tarczą w opancerzeniu. Niestety na treningach tarcze są miękkie, a miecze to kije w grubej otulinie. Spokojnie, Szamil musi nauczyć się pokory i cierpliwości. Na szczęście początkowy bunt szybko mija, a pozostaje zainteresowanie fechtunkiem, jako dobrym początkiem do MMA. Doskonałą lekcję pokory i powód do zmiany nastawienia daje mu mała, szczerbata Klaudia, która z łatwością pokonuje pewnego zwycięstwa chłopaka. Jest wesoła, zwinna i w przeciwieństwie do niego, nie myśli o zwycięstwie.

Podczas wakacyjnego obozu grupa bierze udział w prawdziwych turniejach rycerskich organizowanych na zamku w Ogrodzieńcu. Tam uczą się tolerancji dla inności, pokory i działania w grupie. Zjazd w Ogrodzieńcu, klimat turniejów, szycie strojów rycerskich to tematy niezwykle ciekawie i szczegółowo przedstawione przez autorkę, która sama jest niepokorną wojowniczką z Krakowa. Biega w opancerzeniu z mieczem i tarczą, fechtuje, jeździ na motocyklu enduro i trenuje sztuki walki. A wycisza się… szyjąc stroje historyczne. Niemal wszystkie swoje pasje „oddała” bohaterom Szarego. Tato zastępczy Jacek jest pasjonatem motocykli, a Szamil uwielbia sztuki walki, poznaje tajnik szycia strojów historycznych i uczy się fechtunku. Nowe zainteresowania pomagają Szaremu poskromić niespokojną duszę, przekuć bunt i agresję w dążenie do celu. Mija też dotychczasowy strach przed otworzeniem się na innych, pokazaniem emocji. Szamil nie jest już kąsającym wilkiem, ale szarym, odważnym wojownikiem, który ma cel i pasję. To dobry bohater dla zbuntowanych, zagubionych nastolatków i ich rodziców.

Więcej na blogu: http://juliaorzech.blogspot.com/2016/10/zielone-martensy-i-szary-czyli-o.html

(...)Szary, bohater powieści Moniki Błądek o tym samym tytule. To również chłopak, który musi walczyć z niechęcią rówieśników. Dużo większą niż Opta i Feliks, bo Szamil zwany Szarym ma czeczeńskie korzenie. Jego rodzice nie żyją i obecnie wraz z Luzią – dziewczyną, którą uważa za swoją siostrę wychowują się w rodzinie zastępczej. Chłopiec każdego dnia musi stawiać czoła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

(...)Opta i Feliks, choć tak różni, akceptują siebie w pełni. Siebie i swoje odstające od ideału rodziny. Opta nie ma mamy i musi radzić sobie z kolejnymi partnerkami ojca, a Feliks szybko dorasta opiekując się młodszą siostrą i schorowaną babcią, gdyż mama zarabia na chleb zagranicą, a tata zostawił ich jakiś czas temu. Młodzi pomagają sobie wzajemnie i robią to w sposób niewymuszony, z naturalnej potrzeby, a nie z chęci zaimponowania. Jest jeszcze Wiki, siostra Feliksa, która nie mając oparcie w rodzicach, szuka akceptacji wśród bezwzględnych rówieśniczek. Niestety dla nich liczą się markowe spodnie i nowa deskorolka. Nie stać cię? Sorry, nie będziemy się z tobą zadawać. Wiki robi wszystko, żeby nie odstawać, nie zostać odsuniętą od grupy…

Joanna Jagiełło porusza w swojej książce ważne z punktu widzenia współczesnej młodzieży i ich rodziców tematy nietolerancji w szkole, eurosieroctwa, pedofilii (wątek z siostrą Feliksa Wiki), z drugiej strony pokazując piękno przyjaźni i pierwszej miłości oraz oddanie rodzinie.

Więcej na blogu: http://juliaorzech.blogspot.com/2016/10/zielone-martensy-i-szary-czyli-o.html

(...)Opta i Feliks, choć tak różni, akceptują siebie w pełni. Siebie i swoje odstające od ideału rodziny. Opta nie ma mamy i musi radzić sobie z kolejnymi partnerkami ojca, a Feliks szybko dorasta opiekując się młodszą siostrą i schorowaną babcią, gdyż mama zarabia na chleb zagranicą, a tata zostawił ich jakiś czas temu. Młodzi pomagają sobie wzajemnie i robią to w sposób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy doszły mnie słuchy, że Nasza Księgarnia planuje wydać Dzieci z Bullerbyn w zupełnie nowej szacie graficznej wyciągnęłam swoją starą, podniszczoną, żółtą książeczkę. Powąchałam, przejrzałam ilustracje, przeczytałam ulubione fragmenty i pomyślałam: Nie ma szans, to się nie uda! Ale, kiedy tak myślałam i myślałam doszłam do wniosku, że dorosłym owszem, może trudno będzie polubić inne ilustracje niż te, które stworzyła Hanna Czajkowska. Dlaczego? Bo to nasze dzieciństwo, nasze marzenia o swoim Bullerbyn widziane oczami wyobraźni, ale i oszczędną kreską H. Czajkowskiej. Trudno będzie komukolwiek z tym konkurować. Z drugiej strony, to książka wydana dla naszych dzieci. One mogę odnaleźć siebie w nowych ilustracjach, tak jak my kiedyś. Zastanawiałam się jak będzie z Tymkiem, bo on jednak też już trochę przyzwyczaił się do ilustracji z „mojego” wydania. Takie oto rozterki towarzyszyły mi aż do momentu rozszarpania (z emocji) koperty. Wzięłam do ręki tę grubaśną księgę, jakże inną od mojej, ale… jest piękna! Naprawdę piękna!

Otwieram pierwszy rozdział i co widzę? Zagrody w Bullerbyn. W kolorze. Mocno nasycone barwami, ale ciepłe i… wcale nie takie nowoczesne. Widać, że Magda Kozieł-Nowak nie chciała wchodzić z butami w piękną przeszłość. Zrobiła zatem delikatny ukłon w stronę dzieci, dodała mnóstwo kolorów, ale klimat książki jest ciągle ten sam. Ilustracje bardzo mocno kojarzą mi się z filmem Lassego Hallströma. Może autorka tak jak ja z Tymkiem oglądała go dziesięć razy? Dla mnie najważniejsze w jej ilustracjach jest to, że mój obraz Bullerbyn się nie zmienił. To jest ten sam czas, klimat, sielanka beztroskiego dzieciństwa. Patrzę na nie i czuję smak ślazowych cukierków dziadziusia i zapach pieczonych w ognisku ziemniaków…

A jak wyglądało pierwsze spotkanie Tymka z książką? Zobaczył, porwał w ręce i pobiegł do swojego pokoju. Nie wychodził dobre pół godziny. Ciągle coś mruczał pod nosem. A potem przybiegł i zapytał czy ma mi pokazać, która to Lisa, Anna, Britta, a który to Olle, Lasse i Bosse? Znalazł wszystko na pierwszej stronie, przeczytał i zakodował. Oczywiście, że zaraz potem zaczęliśmy czytać. Niby to samo, bo przecież teks znajomy, a jednak inaczej. Pochylamy się wszak nad każdą ilustracją, których w książce bez liku. I znów wzruszamy się nad Svippem uratowanym przez Ollego, czytamy dziadziusiowi gazetkę, drżymy w oczekiwaniu na Wodnika, chodzimy w kółko do sklepu wujka Emila z zapominalskimi dziewczynami, żeby w końcu kupić kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej, łowimy raki, przedzieramy się z dziećmi przez śniegi do szkoły, czasem nawet w towarzystwie Pontusa itp. Teraz dodatkowo śmiejemy się z obrazów stworzonych przez Magdę Kozieł-Nowak, porównujemy z filmem i starszym wydaniem. Przeczytaliśmy od deski do deski. Trwało to bardzo długo, ponieważ choroba moich oczu nie pozwalała mi jeszcze wtedy na długie posiedzenia z książką. Potem nastąpiła krótka przerwa i Tymek stwierdził, że czytamy jeszcze raz. Oj ma ostatnio kręćka na punkcie książek A. Lindgren. A Dzieci z Bullerbyn pokochał chyba szczególnie. To taka ciepła, sielska opowieść o beztroskim dzieciństwie, którą najlepiej czyta się właśnie teraz, kiedy zbliża się jesień, a wieczory stają się coraz chłodniejsze. Wystarczy wskoczyć szybko pod koc razem z mamą lub tatą, pstryknąć palcami i przenieść się oczami wyobraźni do zagrody Środkowej, Północnej i Południowej…

Kiedy doszły mnie słuchy, że Nasza Księgarnia planuje wydać Dzieci z Bullerbyn w zupełnie nowej szacie graficznej wyciągnęłam swoją starą, podniszczoną, żółtą książeczkę. Powąchałam, przejrzałam ilustracje, przeczytałam ulubione fragmenty i pomyślałam: Nie ma szans, to się nie uda! Ale, kiedy tak myślałam i myślałam doszłam do wniosku, że dorosłym owszem, może trudno będzie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieści biblijne Grzegorz Gortat, Grzegorz Kasdepke, Maria Ewa Letki, Jarosław Mikołajewski, Joanna Papuzińska, Eliza Piotrowska, Wojciech Widłak, Marcin Wroński
Ocena 7,8
Opowieści bibl... Grzegorz Gortat, Gr...

Na półkach: ,

Długo zastanawiałam się zanim sięgnęłam po Opowieści Biblijne wznowione ostatnio przez NK. Po dosyć traumatycznych przeżyciach z tego typu książeczkami w dzieciństwie, chciałam znaleźć takie opracowanie, aby syn nie miał powtórki z mojej wątpliwej rozrywki.

Chyba wszyscy urodzeni w latach osiemdziesiątych otrzymali w prezencie komunijnym Biblię w obrazkach dla najmłodszych. Ja dostałam i niestety z ciekawością małego mola od razu zaczęłam czytać. A muszę jeszcze dodać, że do pierwszej komunii przystąpiłam w wieku siedmiu lat. Pamiętam swój strach, przerażenie i setki pytań, które pojawiły się w mojej głowi po lekturze. Oczywiście mama próbowała powstrzymać moją rozbuchaną już wtedy wyobraźnię i łagodzić sytuację tłumacząc swoimi słowami, to, co tak kiepsko zostało ujęte w książce. No nie polecam takich doświadczeń, szczególnie, że jak widać zostają w głowie na długo.

Tymek zaczął od jakiegoś czasu zadawać coraz więcej pytań. Chce wiedzieć skąd się wziął na ziemi pierwszy ślimak, kwiatek i człowiek, gdzie jest pradziadzio, który zmarł jakiś czas temu. itp. Chciałabym, aby poznał wszystkie możliwe wersje w przystępny dla dziecka w jego wieku sposób. Opowieści Biblijne najpierw oczywiście przeczytałam sama. Przeczytałam od deski do deski i żałowałam, że nie wydano tej książki, kiedy ja potrzebowałam takiej lektury. Ośmioro autorów (znanych i cenionych twórców książek dla dzieci), przeróżne style, narracje. Tu opowiadanie, tam baśń czy historia opowiedziana z perspektywy uczestnika. I wszyscy oni tak pięknie i niezwykle łagodnie wprowadzają najmłodszych w świat bohaterów Starego i Nowego Testamentu. I nie ważne przecież, w co wierzymy – czytanie Biblii nie jest zarezerwowane tylko dla tych, którzy wierzą w to, co zapisano na jej kartach. To jedne z najważniejszych tekstów kultury, które powinniśmy znać (choćby dlatego, żeby rozumieć setki nawiązań, związków frazeologicznych, przysłów).

I wbrew pozorom, jak się sama przekonałam, dzieciom wcale nie jest tak trudno się z nimi zmierzyć. Nie obowiązują je bowiem ograniczenia rozumowe, które dorosłym niejednokrotnie każą wątpić. Tymek słuchając historii Marcina Wrońskiego Stworzenie świata, czyli Bóg jest artystą, słuchał z otwarta buzią i pełnym zachwytem w oczach. Przyjął, stwierdził, że to super, a potem biegał z pędzelkiem po domu i tworzył. Nie wszystkie teksty przypadły mu do gustu, niektórych jeszcze nie zrozumiał i odłożyliśmy je na przyszłość, a jeszcze inne tak polubił, że każe sobie czytać po kilka razy. Tak jak przypuszczałam największe emocje wzbudziły w nim opracowania Grzegorza Gortata, pisane z perspektywy uczestnika. Ogromne znaczenie mają też ilustracje Anny Gensler. Niezwykle bajkowe i ciepłe, choć też nieco kanciaste. Pięknie współgrają łagodząc bądź co bądź poważne teksty.

Cieszę się ogromnie, że grupa autorów, niezwykle wrażliwa na dziecięce uczucia i wyobraźnię stworzyła opracowania tekstów biblijnych z myślą właśnie o tych najmłodszych. To bardzo trudne zadanie, które moim zdaniem zaliczyli na piątkę z plusem. Historie są raczej zrozumiałe, a te, bardziej skomplikowane opatrzone są dodatkowymi wyjaśnieniami. Pobudzają wyobraźnię, odpowiadają na ważne pytania i zachęcają do dalszych poszukiwań. Nie straszą, choć też sztucznie nie infantylizują zmieniając całkowicie narrację. Próżno szukać tutaj zbytecznego moralizowania. Od razu da się wyczuć, że celem autorów było tylko i wyłącznie zapoznanie czytelników z ważnymi tekstami kultury.

Polecamy!

Długo zastanawiałam się zanim sięgnęłam po Opowieści Biblijne wznowione ostatnio przez NK. Po dosyć traumatycznych przeżyciach z tego typu książeczkami w dzieciństwie, chciałam znaleźć takie opracowanie, aby syn nie miał powtórki z mojej wątpliwej rozrywki.

Chyba wszyscy urodzeni w latach osiemdziesiątych otrzymali w prezencie komunijnym Biblię w obrazkach dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z dreszczykiem emocji sięgam po każdą książkę Astrid Lindgren. Mam tak od dzieciństwa. Nie zmieniło się to do dziś. Teraz odczuwam jeszcze większą frajdę, kiedy wracam do moich ukochanych książek razem z Tymkiem i widzę zachwyt na jego buzi. Bywa i tak, że razem poznajemy bohaterów szwedzkiej mistrzyni. Tak jak teraz, kiedy zaprzyjaźniliśmy się z Rasmusem, Pontusem i Tokerem…

Rasmus, Pontus i pies Toker, to powieść detektywistyczna dla dzieci, która powstała na podstawie scenariusza filmowego w latach pięćdziesiątych. Astrid Lindgren powołała do życia kolejnego Rasmusa. Tym razem ma on jedenaście lat i mieszka w małym miasteczku Västanvik. Razem ze swoim przyjacielem Pontusem umilają sobie czas poszukując przygód w najciekawszej dzielnicy miasteczka – Wszawym Dołku. Poznajemy ich w momencie, kiedy wracając ze szkoły dowiadują się, że właśnie przybyło do nich wesołe miasteczko. Oprócz licznych karuzeli i strzelnicy kusi mieszkańców występami światowej sławy połykacza noży Alfreda. Czy dwóch dojrzewających chłopców może się oprzeć takiemu widowisku? Niestety nie mają na tyle pieniędzy, żeby móc zasiąść na widowni i słynnego Alfreda podglądają z ukrycia. Zostają zdemaskowani przez groźnego połykacza noży, kiedy Rasmusowi zupełnie przypadkowo wymyka się z rąk nakręcana, mała myszka… Uciekają gnani przez złowieszcze wrzaski Alfreda. Szybko jednak zapominają o całym zajściu, bo oto Rasmusowi przyjdzie walczyć o honor swojej siostry Pricken. Wraz z wiernym przyjacielem i psem muszą wykraść z domu jej byłego chłopaka zdjęcie, które ten chce wkleić do katalogu przeceny, czyli tam, gdzie lądują wszystkie jego zdobycze. Ich sprytny plan by zakraść się w nocy do domu Joakima wydaje się być prosty. Niestety chłopcy nie przypuszczają, że w tych nocnych okolicznościach spotkają się po raz kolejny z połykaczem noży i jego szemranym kompanem, którzy to okazują się być zwykłymi złodziejami sreber…

I w tym miejscu właśnie zaczyna się wielka, ekscytująca, ale i przerażająca przygoda młodych detektywów. Rasmus i Pontus muszą w niej wziąć udział, gdyż na włosku wisi życie ukochanego psa Tokera.

Po raz kolejny Astrid Lindgren trzymała mnie w napięciu, wydusiła może łez, by w końcu zostawić mnie na ostatniej stronie z uśmiechem na twarzy. Jak tak autorka jest wspaniale ponadczasowa! Oto siedzę sobie z moim synem, czytamy tak samo podekscytowani, śmiejemy się, wzruszamy i denerwujemy w tych samych momentach.

Niby prosta historia, łatwy do przewidzenia finał, a jednak oderwać się nie można i zaraz po skończonej książce ma się ochotę na następną. Ta uniwersalna, prosta w przekazie, jasno oddzielająca dobro od zła literatura, bardzo mocno przemawia zarówno do dzieci jak i dorosłych. Miłość, przyjaźń, lojalność i uczciwość – oto wartości, którymi kieruje się dwójka młodych detektywów. Mimo iż często przychodzi im podejmować trudne decyzje, a jeszcze częściej trafiają w tarapaty, nigdy nie tracą tej uroczej figlarności, którą posiadają wszyscy bohaterowie Astrid Lindgren. Śmiem zatem twierdzić, że musiała ją posiadać sama autorka, która przecież tak dobrze rozumiała i nadal rozumie dzieci na całym świecie.
Osobiście uwielbiam charakterystyczną senność małych miasteczek, w których rozgrywa się większość powieści napisanych przez Lindgren. Niby spokojne, klimatyczne, ale zawsze z jakąś „wszawą” dzielnicą, opuszczonym budynkiem czy innym pustkowiem, gdzie, na co dzień kręcą się zwykli i ci mniej zwykli mieszkańcy.

Polecamy wam serdecznie przygody Rasmusa, Pontusa i psa Tokera, a my zabieramy się do ponownej lektury Detektywa Blomkvista, a potem biegniemy do księgarni po więcej:)

Z dreszczykiem emocji sięgam po każdą książkę Astrid Lindgren. Mam tak od dzieciństwa. Nie zmieniło się to do dziś. Teraz odczuwam jeszcze większą frajdę, kiedy wracam do moich ukochanych książek razem z Tymkiem i widzę zachwyt na jego buzi. Bywa i tak, że razem poznajemy bohaterów szwedzkiej mistrzyni. Tak jak teraz, kiedy zaprzyjaźniliśmy się z Rasmusem, Pontusem i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Chata Magoda to powieść, reportaż, poradnik budowlańca, autobiografia i książka kucharska w jednym. Też się zdziwiłam, ale to jednak możliwe…

Jagoda i Maciej w 2004 roku zdecydowali się opuścić Szczecin i wyruszyli w dzikie Bieszczady, w poszukiwaniu szczęścia. Trafili do Lutowisk, kupili kawałek ziemi, spod Rzeszowa przenieśli piękną chatę z bali i tak się to wszystko zaczęło. Dziś mają już dwie chaty, w tym jedną bojkowską, która ma prawie sto lat. Z powodzeniem prowadzą w niej gospodarstwo agroturystyczne. Brzmi bajkowo? Tak, ale tylko do momentu, kiedy zagłębimy się w treść i przeczytamy ile pracy musieli i nadal muszą wkładać we wszystko, co robią. Nie mając dużej gotówki wiele rzeczy nauczyli się robić sami, metodą prób i błędów. Żyją w zgodzie z naturą, w towarzystwie ukochanych zwierzaków. Prowadzą ekologiczny dom, w którym wiele rzeczy pochodzi z recyklingu, a siebie i swoich gości żywią tym, co wyrośnie w ogrodzie, czy pobliskim lesie.
Książka, w zasadzie od pierwszych stron niesamowicie mnie wciągnęła. Ciągle musiałam mieć koło siebie podczas lektury notes, żeby nie umknęły mi ciekawe fragmenty, przepisy, myśli. Wbrew pozorom, to nie kolejna sielankowa opowieść o tym, jak marzenia się spełniają po przeprowadzce na wieś. Owszem, już dziś Jagoda i Maciek mają spore doświadczenie, ale kiedy zaczynali nie było łatwo. Pomógł przede wszystkim optymizm bijący również z tej książki i niezachwiane poczucie, że jeśli myślisz, że możesz – to możesz, jeśli myślisz, że nie możesz – masz rację. (317) I bardzo ciężka praca od świtu do nocy. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Jagoda i Maciek spotkali na swojej drodze wspaniałych ludzi, którzy nie szczędzili rad i zawsze starali się pomóc. Dla nich znalazło się wiele miejsca w tej książce. A uwierzcie mi jedni ciekawsi od drugich. Co Bieszczady mają takiego w sobie, że przyciągają niebanalne osobowości? Może to ta wciąż nieokiełznana dzikość i szorstkość? Może pokora wobec wszechświata, jaką się czuje patrząc w czarną jak smoła bieszczadzką noc? Wertując strony bogate w fotografie trudno się nie rozmarzyć, trudno nie uśmiechnąć.

Dla kogo ta książka? Dla marzycieli, którzy pragną odmiany, dla budujących swój własny dom, dla pesymistów, którzy nie wierzą, że można ciężką pracą i przy odrobinie szczęścia spełnić swoje marzenia, dla amatorów regionalnej, zdrowej i smacznej kuchni i dla wszystkich tych, którzy potrzebują energetycznego kopa i motywacji bez ściemy.

Chatę Magoda bardzo przyjemnie wziąć do rąk, przeglądać, podczytywać. Wydana została naprawdę pięknie. Dobry papier, bogata dokumentacja fotograficzna i przede wszystkim fascynująca opowieść o życiu w Bieszczadach. Idealna na wakacje :)

Chata Magoda to powieść, reportaż, poradnik budowlańca, autobiografia i książka kucharska w jednym. Też się zdziwiłam, ale to jednak możliwe…

Jagoda i Maciej w 2004 roku zdecydowali się opuścić Szczecin i wyruszyli w dzikie Bieszczady, w poszukiwaniu szczęścia. Trafili do Lutowisk, kupili kawałek ziemi, spod Rzeszowa przenieśli piękną chatę z bali i tak się to wszystko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czekałam na tę książkę bardzo. Nie bałam się po nią sięgnąć, choć zwykle, kiedy czytam debiuty mniej lub bardziej znajomych blogerek obawiam się, że książka mi się nie spodoba i trzeba będzie komuś zrobić przykrość. W przypadku Kasi Horodyniec było inaczej, ponieważ regularnie czytam jej wpisy na facebooku i co, jak co, ale pisać to ta kobieta potrafi. Poczucie humoru – wielkie, dystans do siebie – ogromny, zmysł obserwacji – niczym detektyw Monk. Poza tym lekkie, bardzo przyjemne pióro i te Inglotowe makijaże, te spojrzenia zalotne tym okiem zrobionym, których normalnie zazdroszczę. Bardzo przyjemnie czytało mi się wstawki z wizyt w salonie Inglota, czy u fryzjera. Zawsze widziałam wtedy oczami wyobraźni Kasię. Wszak, kto nie podziwia jej facebookowych makijaży? To samo czułam, kiedy opisywała targi książki. Wszystko takie znajome i bliskie i prawdziwe.

No więc spokojna byłam zasiadając na kanapie z czytnikiem. Ameryki nie odkryję stwierdzając, że zaczęłam czytać i skończyć nie mogłam. Najgorsze było to, że musiałam przerwać, bo inne zobowiązania czekały. No i pokarało mnie, bo i tak nie mogłam się wziąć za inne pisanie. Poddałam się tej książce i tyle. Tylko tematyki innej się spodziewałam. Tym mnie rzeczywiście Kasia zadziwiła. Bo o miłości jest to rzecz i to takiej, o której się marzy po nocach, i która niestety rzadko się zdarza. Dlatego tak przyjemnie się o niej czyta. I tu w zasadzie cała zasługa Katarzyny Horodyniec. Bo choć temat rzucania wszystkiego w diabły i zaczynania od nowa jest bardzo popularny, żeby nie powiedzieć wyświechtany, to autorka poradziła sobie z nim nadzwyczaj dobrze. Postawiła na mocne, charakterne postaci, które czytelnik ma szansę poznać dogłębnie dzięki narracji z perspektywy kobiety i mężczyzny. Helena i Jul. Dwa różne światy, które spotykają się i przyciągają jak magnes. Oboje są zaniepokojeni wrażeniem, jakie na sobie robią. Zdają sobie sprawę, że to bardzo silne i gwałtowne uczucie może ich obezwładnić. Niby próbują się bronić, choć chyba oboje zdają sobie sprawę, że stoją od początku na przegranej pozycji.

Helena wyjeżdża z Koszalina do stolicy, aby tam rozpocząć nowe życie i na spokojnie rozliczyć się z przeszłością. Nie jest pewna, czy dobrze zrobiła zostawiając partnera, z którym żyła (tak, tylko żyła) od czasów licealnych; rzucając nudnawą, ale bezpieczną posadkę dla korporacji. Warszawa przeraża ja, ale jednocześnie fascynuje. Przygarnia ją pod swoje skrzydła, daje dwie nowe przyjaciółki, przyszywaną babcię, no i Jula…

Jul to ten, który wstrząsa całym światem Heleny. Od pierwszego spotkania. Nie polubiłam go, choć muszę przyznać, że jest fascynującym i intrygującym bohaterem. Na początku robi wrażenie podstarzałego podrywacza z dużą kasą w kieszeni, który zagiął parol na piękną, rudą Helenę. I kiedy już, już zaczęłam się do niego przekonywać, on staje się obrażonym chłopcem, który nie odpuści żadnej okazji do dobrego seksu. Jak zakończą się perypetie tych dwoje? Czy myliłam się oceniając w ten sposób Jula? Oczywiście musicie przekonać się sami, bo ja nie o tym jednak teraz chciałam.

Już dawno nie czytałam książki, w której by tak mocno iskrzyło. Uwierzcie mi lub nie, ale tam napięcie seksualne wyczuwalne jest przez skórę czytelnika. I możecie sobie pomarzyć, że Kasia da wam wytchnąć i na setnej stronie rozładuje sytuację. Nie liczcie na to. Trzeba będzie czekać niemal do końca. Ale tym lepiej. Dreszczyk emocji gwarantowany. A kiedy autorka pozwoli Helenie i Julowi zatopić się w sobie, to pani E.L James, zapraszamy na naukę do Kasi! Ona nie potrzebuje żadnych pejczy i innych kulek, żeby zobrazować bardzo sugestywnie akt miłosny. Napięcie, emocje, kilka słów, dwa ciała i spełnienie. Na chwilę. A potem wszystko od początku. Pięknie, szczerze i prawdziwie. A wszystkiemu towarzyszą te piękne słowa, które pamięta się jeszcze długo po zakończonej lekturze:

Poza czasem szukaj mnie
Niech na oślep pędzi świat.
Nie ucieknie nam i tak
Poza czasem, szukaj…


Poza czasem szukaj, to książką, której nie czyta się przez kilka dni. Ja trzeba połknąć na raz, ewentualnie z przerwą na przyrządzenie obiadu, ale za jego jakość trudno wtedy odpowiadać. To jedna z tych powieści, po które się sięga żeby podczytać jedną, dwie strony, po czym człowiek nagle orientuje się, że właśnie zamknął ją na ostatniej stronie. I tu następuje bolesne uczucie niesprawiedliwości. Już? Tak szybko? Ale co dalej? Tak nie można!
No cóż, ja czekam na więcej, a Wam polecam do zaczytania!

Czekałam na tę książkę bardzo. Nie bałam się po nią sięgnąć, choć zwykle, kiedy czytam debiuty mniej lub bardziej znajomych blogerek obawiam się, że książka mi się nie spodoba i trzeba będzie komuś zrobić przykrość. W przypadku Kasi Horodyniec było inaczej, ponieważ regularnie czytam jej wpisy na facebooku i co, jak co, ale pisać to ta kobieta potrafi. Poczucie humoru –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kiedy przychodzi wiosna zawsze mam ochotę na jakąś lekką, niezobowiązującą lekturę. Szczególnie teraz, kiedy dziwnym trafem za sobą mam szereg biografii i reportaży. Wszystko to kawał dobrej literatury, ale czasem człowiek musi odetchnąć. Nasza Księgarnia wydała właśnie najnowszy tytuł z serii babie lato, którą bardzo lubię, więc nie musiałam daleko szukać. W moje rączki wpadła debiutancka powieść Maciejki Mazan Pina, zrób coś! Autorka debiutowała nią, jeśli chodzi o powieść dla dorosłych, ponieważ na swoim koncie ma już dwie książeczki dla dzieci. Jest cenioną tłumaczką prozy C.S. Lewisa, S. Kinga, G. Davida Robertsa, a także autorką tekstów piosenek musicalowych. Ja przyznaję, że po praz pierwszy usłyszałam o niej w lutym, przy okazji premiery głośniej książki Shantaram.

Lubię debiuty, bo zawsze stanową wielką niewiadomą i niespodziankę. Oczywiście, że czasem również niosą wielkie rozczarowania, ale tak się może stać też w przypadku autora o ugruntowanej pozycji. Ten jedyny w swoim rodzaju dreszczyk emocji odczuwam tylko w przypadku debiutu. Książka Maciejki Mazan bardzo szybko sprawiła, że ten dreszczyk zamienił się w niekontrolowane wybuchy śmiechu i czystą radochę. Naprawdę. Jeśli miałabym wam opisać fabułę tej książki, to większość z was stwierdziłaby, że to nic nadzwyczajnego, bo takich historii było już wiele. I ja się z tym zgodzę. Grupka przyjaciół dowiaduje się o poważnej chorobie kogoś im bliskiego i postanawia ze wszystkich sił zawalczyć. Znacie? Pewnie, że tak. Ale gwarantuję wam, że takiego poczucia humoru nie znacie na pewno. I to pierwszy poważny argument, aby sięgnąć po tę książkę. I uwierzcie mi, mam ich jeszcze kilka…

Pina, która jest narratorką powieści i prowodyrem zaistniałych w czasie późniejszym sytuacji, Waltrauta (tak, nie przejęzyczyłam się), Weronika, Adrian, Helena, Monia I Jacuś to grupka przyjaciół, aktorów-amatorów, którzy pewnego pięknego dnia postanowili, że zrobią sobie teatr. No może nie sobie, a dla siebie. Są przecież stworzeni do publicznych występów. A że do tej pory ta publiczność składała się głównie z przedszkolaków, to taki drobny szczegół. Zresztą wiadomo nie od dziś, że dzieci to najtrudniejsza widownia. Ich trupa, to prawdziwa mozaika charakterów. Czasami aż wrze, ale tym lepiej. Bo młodym narwańcom przyjdzie sprostać nie lada zadaniu. Ktoś bliski potrzebuje dużoooo pieniędzy na operację i nie ma siły! Trzeba te pieniążki zdobyć. A jak? To się wymyśli po drodze.

Sposobów szuka głównie Pina, a po każdym jej pomyśle cała reszta umila sobie czas grając w „co zrobimy Pinie, jak to wszystko się skończy?” Nie ma się zresztą co dziwić, bo dziewczynie nie brakuje wyobraźni i determinacji w dążeniu do celu. Nie zdradzę wam wszystkich szczegółów, ale będziecie mieli okazję uczestniczyć w imprezie na zamku Barbie z disco polo w tle, zajrzeć od kuchni do programu typu talent show, pośpiewać na stypie i pobyć za kulisami konkursu teatralnego. Po drodze czeka was jeszcze szereg problemów komunikacyjnych i innych zawirowań. Niektóre są wręcz absurdalne i tak komiczne, że do dziś nie mogę przejść bez uśmiechu patrząc na książkę.

Ogromnym plusem powieści są bardzo wyraziste postaci. Szczególnie spodobała mi się Walka, silna dziewczyna, zdecydowana zrobić wszystko, aby nie pójść drogą rodziców. Genialnie posługuje się w sytuacjach stresowych gwarą śląską, czym rozczula i rozśmiesza jednocześnie wszystkich dookoła. Wszyscy bohaterowie w tej książce są jacyś. Nawet, jeśli występują tylko epizodycznie, to łatwo coś charakterystycznego o nich powiedzieć. Muszę przyznać, że największy ubaw miałam przy mężczyznach. Jacusiu i dwóch Adrianach. Ale o tym to sami przeczytajcie :)

Ach! Zapomniałabym o jednej z najważniejszych dam tej powieści! Trafia na jej strony dosyć późno, ale pozostawia po sobie mocny ślad. Mowa oczywiście o tajemniczej kotce, która upatrzyła sobie Pinę i bez pardonu rozpanoszyła się w jej życiu. Czy taka diablica to już w dość zagmatwanym życiu przyjaciół nie za wiele? Hihihihihi zobaczymy.
Polecam. Na roześmiany dzień:)

Kiedy przychodzi wiosna zawsze mam ochotę na jakąś lekką, niezobowiązującą lekturę. Szczególnie teraz, kiedy dziwnym trafem za sobą mam szereg biografii i reportaży. Wszystko to kawał dobrej literatury, ale czasem człowiek musi odetchnąć. Nasza Księgarnia wydała właśnie najnowszy tytuł z serii babie lato, którą bardzo lubię, więc nie musiałam daleko szukać. W moje rączki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy wiosną zakwitają drzewa i krzewy owocowe, pszczoły uwijają się w ich koronach – dzięki tej gorączkowej pracy już wkrótce dojrzeją pachnące jabłka, czereśnie, gruszki i śliwki…

A jak to wszystko wygląda od podszewki? Od czego tak naprawdę zaczyna się produkcja miodu? Co to jest pierzga, propolis i mleczko pszczele? Dlaczego pszczoły tańczą i czy to prawda, że ich oczy składają się z czterech tysięcy malutkich oczek? Tego oraz innych, niezwykle ciekawych rzeczy na temat życia pszczół, możecie się dowiedzieć z Miodowego bloku rysunkowego Katarzyny Bajerowicz, nie lada gratki dla fanów książki Opowiem ci mamo skąd się bierze miód. To na jej kartach Marcin Brykczyński i Katarzyna Bajerowicz za pomocą obrazów i słów opowiadali o tych niezwykłych owadach. Tym razem przekazują pałeczkę dzieciakom. Teraz one muszą myć pracowite jak pszczółki i z zapałem wypełniać miodowy blok. A jest co robić kochani!

Przede wszystkim możecie chwycić za kredki, mazaki, farby i tworzyć kolorowe łąki pełne kwiatów, żeby dorysowane przez was pszczółki miały gdzie pracować. Autorka proponuje abyście użyli nawet waszych paluszków, z odcisków których powstają naprawdę fantastyczne owady. Dla dzieci, które zmęczą się rysowaniem i kolorowaniem czeka mnóstwo labiryntów, zgadywanek, różnic do odnalezienia. A wszystko oczywiście w słodkim klimacie miodu i pszczół. Łasuchy będą mogły nawet ozdobić miodowe ciasteczka (co u nas skoczyło się oczywiście pieczeniem tych prawdziwych). Znalazło się też kilka szlaczków do uzupełnienia, które autorka sprytnie przemyciła między wierszami. Tymek nawet nie pisnął słowa protestu, tylko pięknie wodził ołówkiem, po śladach zostawionych przez pszczoły. Zwykle nie jest specjalnie chętny do rysowania szlaczków hihihih

A teraz najlepsze! Autorka przygotowała niespodziankę dla tych, którzy nie mieli w rączkach Opowiem ci mamo skąd się bierze miód albo też zapomnieli już większość informacji tam zawartych. Na każdej stronie miodowego bloku znajdziecie moc ciekawostek o pszczołach i pysznym miodku. A kiedy je uważnie przeczytacie, latem nie przyjdzie wam do głowy oganiać się rękami przed pracującym w pocie czoła owadem, tylko z ciekawością pobiegniecie jego tropem:)

Miodowy blok rysunkowy został wykonany bardzo starannie. Jak zwykle zresztą, bo to przecież już któryś z kolei wydany przez Naszą Księgarnię. Grube kartki, kartonowa podkładka, staranne ilustracje i różnorodne, ciekawe zadania sprawią, że spędzicie czas z dzieckiem naprawdę bardzo kreatywnie. Wycinając, klejąc, malując i dobrze się przy tym bawiąc.

Kiedy wiosną zakwitają drzewa i krzewy owocowe, pszczoły uwijają się w ich koronach – dzięki tej gorączkowej pracy już wkrótce dojrzeją pachnące jabłka, czereśnie, gruszki i śliwki…

A jak to wszystko wygląda od podszewki? Od czego tak naprawdę zaczyna się produkcja miodu? Co to jest pierzga, propolis i mleczko pszczele? Dlaczego pszczoły tańczą i czy to prawda, że ich oczy...

więcej Pokaż mimo to