Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Matka od zawsze powtarzała małej Ruth: „Dostaniesz wszystko o czym zamarzysz, nie dlatego, że o to poprosisz, ani z powodu koloru swojej skóry. Dostaniesz to, bo na to zasługujesz.” (str. 64). Jednak Ruth Jefferson zamiast tego, na co pracowała całe swoje życie, otrzymała ostracyzm społeczny i proces sądowy. Przecież jest szanowaną pielęgniarką i obywatelką, której mąż zginął na misji w Afganistanie, matką jednego z najzdolniejszych uczniów liceum „dla białych”; tą, która wyrwa się z dawnego życia. Ale jest jeden szkopuł, który stworzył rysę na tym wizerunku – jest czarnoskóra! Wielu nadal widziałoby ją najchętniej jako wślizgującą się bocznym wejściem gosposię, a nie położną i pielęgniarkę ich żon i dzieci. Mimo, że w Ameryce formalnie czasy dyskryminacji rasowej w należą do przeszłości, w społeczeństwie nadal podskórnie pokutuje przekonanie, że o człowieku nie świadczy to, co sobą reprezentuje, ale jak wygląda jego skóra.

„Mówię im, że nie ma nic bardziej samolubnego niż narzucanie komuś swojego zdania, bo myśli inaczej niż my. To, że ktoś jest inny, nie znaczy, że nie zasługuje na szacunek.” (str. 588)
Nie oszukujmy się: rasizm w amerykańskich społeczeństwie pozostanie na zawsze, bo to nie tylko bezpośrednio wyrażana nienawiść. To zakorzenione uprzedzenia, z których nie zdajemy sobie sprawy. Rasizm to również to, do kogo należy realna władza i kto ma do niej dostęp. Biali od zawsze korzystają na tym, że są biali, a czarni tracą na tym, że są czarni. Gdy nie pytamy dlaczego tak jest, tylko przyjmujemy to jako coś naturalnego, wpadamy w kleszcze biernego rasizmu. Rzadko ktokolwiek widzi własne korzyści płynące z bycia białym, że ma z tego faktu konkretne przywileje i nie zauważa innych, związanych z tym zależności. Przejawy rażącego rasizmu są oczywiście piętnowane, ale nie widzi się codziennych nieudogodnień dla czarnych. Czasem tak bardzo wmawiamy sobie, że kolor skóry nie ma znaczenia, że paradoksalnie nie widzimy nic ponad kolorem skóry! Wypieramy fakt, że dyskryminacja jest dyskryminacją. Zniewalamy kogoś, bo możemy, bo mamy władzę. Nieważne jak piętnowano by uprzedzenia, one pozostaną ciągle żywe, bo stały się naleciałością ludzkiej natury.

„Czy lepiej nie znać brzydkiej prawy i udawać, że nie istnieje? A może lepiej stawić jej czoło, mimo ryzyka, że będziemy zmuszeni żyć z jej ciężarem?” (str. 79)
Sytuacja, w której znalazła się Ruth jest jeszcze bardziej krzywdząca, gdy spojrzy się całościowo na jej postać. W szkole bardziej dokuczały jej czarne dzieci, bo była „za jasna”, aby do należeć do ich świata i „za ciemna”, aby należeć do świata białych rówieśników, którzy tolerowali ją, ale nie witali z otwartymi ramionami. Dobrowolnie asymiluje się do grona tych drugich i uodparnia się na podszyte litością, nieprzychylne spojrzenia. Wybrała zupełnie inna drogę niż jej siostra Rachel, która zmieniła imię na Adisa i głośno gloryfikuje swój kolor skóry, głosi aktywny sprzeciw wobec zaistniałej sytuacji ludności afroamerykańskiej. Mimo, że latami Ruth drążyła skałę wymierzonych w nią uprzedzeń, nadal czuje, że nie pasuje do tej układanki świata, czuje się obco, niestabilnie. Czy to znaczy, że ma spiłować sobie brzegi, aby nadać kształt, który się dopasuje do otoczenia? I czy cena, jaką przyjdzie jej za to zapłacić, jest warta tego, co otrzyma w zamian?

„Widzimy to, co każą nam widzieć.” (str. 567)
„Ile potrzeba wyjątków, zanim sobie uświadomimy, że prawda, którą nam wpajano, to jedno wielkie kłamstwo?” (str. 572)
Żyjemy pozorami, które ciężko zedrzeć i zajrzeć w głąb. Ciężko nam oderwać się od świata, w jakim zostaliśmy wychowani, bo przyzwyczajenie staje się drugą naturą. Ruth zawsze grzecznie podporządkowywała się; robiła to, czego od niej oczekiwano. Myślała, że tylko w ten sposób sprawi, że ją zaakceptują, że będzie jedną „z nich”. Jednak trzymanie z białymi nie wybiela. Teraz wstaje z kolan. Odczuwa potrzebę omówienia i potrzeba wysłuchania jej słów. Chce przywrócić ludziom wzrok i ostrość widzenia, aby już więcej nie przemilczać tego, co ważne i w końcu nazywać po imieniu prawdę o uprzedzeniach rasowych. Chce udowodnić, że jest dobrą pielęgniarką, dobrym człowiekiem, nawet kosztem wyroku. To co orzeknie ława przysięgłych nie jest aż tak ważne, jak sam fakt, że w końcu udzielono jej prawa głosu i może powiedzieć prawdę, nawet jeśli nie należy ona do najwygodniejszych.

„Niesamowite, jak można zniekształcić prawdę. Lepić w niej jak z wosku, który za długo leżał na słońcu. Nie ma czegoś takiego jak fakt, liczy się tylko to, jak postrzegałeś go w danej chwili. Jak go opisałeś. Jak przetworzył go twój mózg. Opowieść jest nierozerwalnie złączona z narratorem.” (str. 441)
Jodi Picoult znów pokazuje czytelnikowi niejednoznaczną sytuację z życia codziennego. Nie ma tu łatwych wyborów; nie ma wygranych; wszystkie strony poniosły ofiarę. W nagłych sytuacjach decyzje podejmuje się błyskawicznie, nie patrząc na konsekwencje, to impuls, potrzeba niesienia ratunku i ulżenia innym lub samemu sobie. Sprawiedliwość nie zawsze jest tym samym co równość, a każdy człowiek zasługuje na taki sam sprawiedliwy proces i prawo głosu. I nie jest to w żaden sposób zależne od wieku, płci, rasy czy zasobności portfela. Wspaniałomyślnie brzmi, prawda? Ale nie dla Turka Bauera, mieszanki wybuchowej antysemity, rasisty i supranacjonalisty, który jest świadkiem śmierci swego wyczekiwanego synka na rękach czarnoskórej pielęgniarki, która przecież miała zakaz zbliżania do jego dziecka. Zaślepiony rozpaczą i bólem po stracie, szuka kozła ofiarnego i znajduje go w postaci Ruth, kolejnej niewinnej ofiary sytuacji i miejsca, w którym się znalazła. Jego podsycany nienawiścią dla samej nienawiści i własną hierarchią wartości mózg przetwarza tak okoliczności, aby odnaleźć ukojenie i sprawiedliwość. Jego kierunkiem poszukiwania winnych kieruje odwrócony rasizm, czyli przekonanie, że biali stają się mniejszością w tym kraju i są narażeni na ciągłe bezpodstawne szykany ze strony czarnych. Wystarczy jednak mała zmiana okoliczności, aby zmienić jej narratora, aby zmienić całą jego opowieść…

„Jeśli nie mogę czynić wielkich rzeczy, mogę czynić rzeczy małe w wielki sposób” (str. 224)
Nie bez powodu te właśnie te słowa Martina Luthera Kinga zostały sparafrazowane w tytule powieści, której akcja jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Jest to opowieść skierowana do białych, którzy wytykają palcem neonazistę, ale nie widzą belki we własnym oku. Nie twierdzę, że ta powieść, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmieni światopogląd całego świata, ale to kolejna cegiełka wyjęta przez Picoult z muru uprzedzeń i nienawiści międzyrasowej. Bohaterki powieści pokazują, że dokonując małych rzeczy, możemy doprowadzić do doniosłych i trwałych konsekwencji dla innych ludzi. Kierują na ścieżki świadomości rasowej, stawiają małe kroczki w walce z rasizmem, aby zbudować podwaliny do obalenia skostniałych instytucji i systemów. Autorka doskonale wie, jak wiele wartości można przekazać za pomocą wydarzeń i problemów, które budzą w nas sprzeczne uczucia. Skrajne sytuacje pozwalają dojrzeć, że tak jak prawa strona kieszeni jest taka sama jak jej lewa strona, tak pod różnym kolorem skóry kryje się taki sam człowiek. Nadal w to nie wierzysz, drogi czytelniku? Jeśli tak, to koniecznie sięgnij po tę powieść!

Matka od zawsze powtarzała małej Ruth: „Dostaniesz wszystko o czym zamarzysz, nie dlatego, że o to poprosisz, ani z powodu koloru swojej skóry. Dostaniesz to, bo na to zasługujesz.” (str. 64). Jednak Ruth Jefferson zamiast tego, na co pracowała całe swoje życie, otrzymała ostracyzm społeczny i proces sądowy. Przecież jest szanowaną pielęgniarką i obywatelką, której mąż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Wypadki chodzą po ludziach, prawda? Lampa się przewraca, powiewa firanka. Drobne zdarzenia, które składają się w jeden wielki przypadek. Można też uznać, że nieszczęścia spadają na ludzi, którzy na to zasłużyli – taki dopust.” (str. 422)
Przypadek sprawił, że rodzice Eriki Flack zginęli w wypadku samochodowym miesiąc temu, a teraz ona przybywa na prowincję, gdzie nie była od lat, aby uporządkować ich dom i przygotować go na sprzedaż. Przypadek sprawił, że znalazła się o odpowiedniej porze w okolicy domu, w którym znaleziono martwą kobietę z podciętymi żyłami w wannie zamarzającej wody. Przypadek sprawił, że tą kobietą, była Aleksandra Wijkner – jej najbliższa przyjaciółka z dzieciństwa, która ponad 20 lat temu bez uprzedzenia opuściła miasteczko. Ile przypadku było w sprawie śmierci Alex? Kim tak naprawdę było to piękne dziewczę, w którego samobójstwo aż ciężko uwierzyć? I dlaczego musiała przed laty wyjechać z Fjällbacki? Luki w historii szanowanej rodziny okażą się kluczem do rozwiązania nie tylko zagadek teraźniejszości, ale także tych z przeszłości – tajemnic, których nie powinno się zabierać do grobu, a wielu zależy na tym, aby tak właśnie się stało... Dla Eriki współczesność staje się inspiracją procesu twórczego, ale także katalizatorem odkrywania przeszłości. Próba rozliczenia się z minionym czasem jest konieczna, bo aby ruszyć do przodu, zacząć budować coś na nowo, trzeba zamknąć niedomknięte w przeszłości drzwi. Podczas swojego prywatnego śledztwa Erika poznaje na nowo prawdę o przyjaciółce oraz lokalnej społeczności, która daleka jest od ideału.

„Często się zdarza, że nie znamy kogoś tak dobrze, jak nam się zdaje” (str. 26)
„Księżniczka z lodu” to opowieść o różnych twarzach nieszczęśliwych ludzi. Prawda o człowieku ukryta pod pozorem wyrzeźbionego przez nich lodu. Bohaterowie czasem stąpają po cienkim lodzie, czekając aż tafla zarwie się pod ich stopami. Kiedy kostki lodu radośnie pobrzękują w drinku podczas wystawnego przyjęcia, oni pokrywają się cienką warstewką oziębłości, aby ukryć to, co niewygodne. Jednak jest to warstwa przezroczysta – co Erika zobaczy, gdy się pochyli nad tą taflą? Czy rozmrozi ją dociekliwością, czy wpadnie pod jej powierzchnię i znajdzie się w niebezpieczeństwie, a może odkryje coś, czego lepiej nie wiedzieć? Człowiek skrzywdzony przez okoliczności, w których przyszło mu żyć odgradza się murem obronnym, dźwiga swoje tajemnice, którymi nie może się z nikim podzielić, a które mu ciążą. Nie czujący wsparcia, złamany przez przeszłość, nie zawsze radzi sobie z teraźniejszością, jego życie obraca się w ruinę, pustą wydmuszkę. Smutek miesza się ze wściekłością, bezsilność z próbą ucieczki, a zaniedbania z przeszłości teraz odbijają się echem. Bohaterowie wydają się być jak lód – twardzi, nieustępliwi, krystalicznie przejrzyści, ale w wyniku podgrzania atmosfery okazuje się, że to tylko pozór siły i majestatyczności…

„Latem Fjällbacka przypominała mrowisko, w którym panuje ciągły ruch. Teraz było tak spokojnie, jakby miasteczko zapadło w sen. A przecież wiedziała, że to złudny spokój, a pod powierzchnią kłębi się to samo zło co wszędzie, gdzie są ludzie. (…) Nienawiść, zawiść, chciwość i zemsta – wszystko to zamiatano pod dywan, bo „co ludzie powiedzą”. Pod wyglancowaną powierzchnią kipiało: zło, małostkowość i złośliwość.” (str. 326)
Fjällbacka – niewielka rybacka wioska na zachodnim wybrzeżu Szwecji, mała osada turystyczna poza sezonem, przepełniona małomiasteczkową mentalnością, gdzie wszyscy znają wszystkich, a plotka jest nośnikiem wiedzy. Nieniosąca większych perspektyw dla młodych, którzy z niej wyjeżdżają, albo zostają rybakami, jak ojciec i dziadek, aby kultywować tradycję. Zimą cicha i spokojna szwedzka prowincja tak inna od Sztokholmu, ale w niektórych kwestiach tak do niego podobna. Dla Eriki to powrót po latach do miejsca dzieciństwa i wspomnienia znajomości, które odcisnęły piętno na jej obecnym życiu. Pod cienką warstewką lodu i chłodu, obojętności, pozorów skrywała tłamszone przez lata emocje i niecne uczynki, buzujące w fermencie pod powierzchnią. Ale kiedy nadchodzi odwilż nawet najtwardszy lód zaczyna pękać, wylewają się spod niego stróżki wydarzeń, które gnijąc przez lata są nieczyste i cuchnące… Siłą takiego miejsca akcji jest jego uniwersalność, bo takich miejscowości jak ta znajdziemy wiele pod każdą szerokością geograficzną.

„Jak to możliwe, że pozory stają się ważniejsze od życia i zdrowia dziecka?” (str. 365)
Funkcjonowanie małych społeczności zasadza się na budowania pozorów, wbrew wszystkiemu co logiczne. Bohaterowie kłamią i przemilczają pewne sprawy, bo wydaje się to słuszne, nawet jeśli pociąga to za sobą zgubne konsekwencje. Boją się ostracyzmu społecznego, napiętnowania, upokorzenia, wstydu, spotkania się z wykluczeniem, a czasem współczuciem i litością. Może gdyby mieli dość siły, aby złamać konwenanse ich życie i życia ważnych dla nich osób potoczyłyby się inaczej. Budowanie pozorów zaciera powagę sytuacji, zaciemnia bądź wypacza sprawy ważniejsze niż reputacja i poważanie społeczne. Prawdą w Fjällbace nie jest to, co inni uważają za fakty, ale to, w co wierzy społeczność. A przecież także ludzie poważani mogą skrywać mroczne wnętrza. Celowo utrzymują w sekrecie tajemnice sprzed lat, gdyż są przekonani, że przeszłości nie zmienią, więc nie ma co rozdrapywać starych ran, wyciągać po latach tego, co powinno być głęboko pogrzebane, szczególnie, kiedy było się za słabym działać, gdy te ranny były jeszcze świeże. Dla bohaterów milczenie jest wygodniejsze, łatwiejsze, bo wmówiona sobie wersja rzeczywistości może przynieść im jakieś pozorne zyski, nawet gdyby wiązało się to z krzywdą innych. Zaburzone zostaje poczucia bycia ofiarą i bycia oprawcą. Syndrom sztokholmski jest przecież tak charakterystyczny nie tylko dla molestowań, przemocy domowych, pedofilii, ale także dla drobnych, niecnych uczynków dnia codziennego. Małe społeczności są bardzo niechętne do wyróżniania się czymkolwiek. Gdyby cokolwiek złego ujrzało światło dzienne jej członków wytykano by palcami, obmawiano, nie znieśli by oni wstydu, więc brną w tuszowaniu wszystkiego, co niewygodne. Jak daleko można się posunąć w budowania pozorów i chęci zachowania ciągłości obecnego, ułudnie dobrego stanu? Aż do zbrodni, a może jeszcze dalej?

„Wątków było tak dużo i były tak poplątane, że przypominało to obrazek z kropek, na którym kształty stają się wyraźne dopiero, kiedy się stanie w odpowiedniej odległości i zmruży oczy. Problem w tym, że jak dotąd nie wiedział, jaka to odległość” (str. 229-230)
Nie wiem czy stanęłam w odpowiedniej odległości i dobrze odczytałam całość powieści, ale po zmrużeniu oczu kropki akcji ukazały się w pełnej krasie i ułożyły się w satysfakcjonujący mnie obrazek ze słów. To moje pierwsze spotkanie z tą autorką, ale jestem pewna, że nie jeden raz wrócę wraz z nią do niewielkiej, szwedzkiej Fjällbacki. Camilla Läckberg nie bez powodu jest jedną z najsłynniejszych i najchętniej czytanych skandynawskich twórców powieści kryminalnych z rozbudowanym wątkiem obyczajowo-społecznym. Społeczność to u niej zbiór odrębnych jednostek ludzkich, który ogniskuje w sobie prawdę o człowieku z różnymi (głównie ciemnymi) stronami jego natury, które skrywa za jasnymi fasadami. Läckberg pisze bardzo naturalnie, przystępnie dla zwykłego czytelnika, nawet jeśli porusza tematy uważane za trudne. Lekkość pióra dopełniona specyficznym humorystycznym sznytem [ci, którzy zwrócili uwagę na scenę wyboru bielizny rodem z powieści o Bridget Jones, wiedzą o czym mówię :)], sprawia, że książkę czyta się bardzo szybko i przyjemnie. Polecam!

„Wypadki chodzą po ludziach, prawda? Lampa się przewraca, powiewa firanka. Drobne zdarzenia, które składają się w jeden wielki przypadek. Można też uznać, że nieszczęścia spadają na ludzi, którzy na to zasłużyli – taki dopust.” (str. 422)
Przypadek sprawił, że rodzice Eriki Flack zginęli w wypadku samochodowym miesiąc temu, a teraz ona przybywa na prowincję, gdzie nie była...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Śpiące królewny Owen King, Stephen King
Ocena 6,7
Śpiące królewny Owen King, Stephen ...

Na półkach: ,

„Historie to tylko historie, ale te, które przetrwały setki lat, muszą zawierać ziarno prawdy.” (str. 317)
Któż z nas nie zna baśni braci Grimm (bądź jej wcześniejszej, bardziej przerażającej wersji) o pięknej Śpiącej Królewnie, która w wieku 16 lat zapadła w trwający 100 lat błogi sen, który mógł przerwać dopiero pocałunek dzielnego i wspaniałego księcia? Wielu zapewne widziało też animowaną Disnejowską wariację z 1959 roku na ten temat. Być może także Stephan King oglądał ją pewnego dnia ze swoim synem Owenem, co po latach zaowocowało wspólną powieścią, na kartach której imię tytułowej bohaterki staje się nazwą dziwnego zjawiska, dotykającego tylko kobiety na całym świecie. Aurora w mitologii rzymskiej to bogini jutrzenki, zorzy polarnej, brzasku, świtu. Ale w powieści świat, aby mógł się obudzić musi na początku zasnąć, a zamiast ukłucia wrzecionem mamy stada brązowych ciem, które ciasno obsiadają szczególnie okolice pewnego amerykańskiego miasteczka… Nazwa królowych nocy, ciem, kiedyś oznaczała mrok, dlatego też mówimy, że się ściemnia, następuje zaciemnienie czegoś. Bo King znowu balansuje między bielą, a czernią; między tym co ukryte, a tym, co jawne; między rzeczywistością, a tym co wykracza poza nasze postrzeganie świata i zatapia nas w szarości dnia codziennego. Ale jeśli przestawić litery tego słowa „ćma” otrzymamy „mać”- matka, ta, która daje życie, Ewa - pierwsza kobieta, która w kingowskim wykonaniu to Czarny Anioł, który „wyrósł z korzeni i sfrunął z gałęzi. Jej palce to śmierć, jej włosy są pełne pajęczyn, jej sen jest jej królestwem.” (str. 81). Ale kim tak naprawdę jest tajemnicza, pojawiająca się znikąd Evie Black? Źródłem epidemii, czarownicą, diabłem wcielonym, a może kluczem do zagadki? Lekarzem, lekarstwem, aptekarzem czy specyficznym pacjentem?

„Praktycznie pół świata śpi, a reszta miota się jak stado bezgłowych kur.” (str. 581)
Nikt nie ma wątpliwości, że odpowiednia dawka snu jest niezbędna dla naszego zdrowia fizycznego i psychicznego. Wszelkie drastyczne odchylenia w kierunku nadmiaru lub niedomiaru są niebezpieczne i niewskazane. Kobiety ukazane w „Śpiących Królewnach” jednak tylko dzięki niemu mogą wypełnić swoje przeznaczenie. „Sen jest jak śmierć” stwierdza w pewnym momencie jedna z bohaterek. Opanowująca świat śpiączka zwana Aurorą powoduje jednak sen specyficzny, bo nie ma pewności, że kobiety niczym bajkowe królewny kiedykolwiek się zbudzą. Jest niezbadana - nikt z ludzi nie wie skąd się wzięła, nikt też nie wie, jak ją zatrzymać i czy w ogóle jest to możliwe. Z powodu braku snu wytrwałe kobiety mają osłabiony refleks, zaburzoną umiejętność oceny sytuacji, są drażliwe i zdeterminowane w poszukiwaniu „pobudzaczy”. Niepewność tego, co nadejdzie; bycie jedną nogą w rzeczywistości, a drugą w krainie snu budzi w walczących z sennością kobietach histerię, upośledzenie procesów poznawczych, problemy z pamięcią krótkotrwałą oraz niepanowanie nad emocjami. Balansują na granicy życia i śmierci, bo nie ma pewności, że sen nie jest jednoznaczny tu ze śmiercią. A co jeśli nagle wpadną w ramiona Morfeusza i już nigdy się nie obudzą? A może po tej „drugiej stronie” czeka je lepsze życie, a z kokonu wykluje się coś piękniejszego niż zwykła ćma?

„Jestem kobietą, usłysz mój ryk.” (str. 499)
Niewiele bohaterek powieści wie jak to jest coś w życiu wygrać, ale wiele z nich wie, jak to jest być z niewłaściwym mężczyzną, stracić cześć samej siebie. Teraz bezradnie siedzą w zamknięciu czekając aż koło fortuny zakręci się na ich korzyść. Więźniarki z zakładu dla kobiet w Dooling trafiły tu bo miały pecha - okropne dzieciństwo, niewłaściwi mężowie, sytuacje bez wyjścia, zaburzenia i patologie leczone alkoholem bądź narkotykami. Za uwięzieniem niemalże każdej kobiety stoi mężczyzna, który uniknął kary. Nie tylko opanowały do perfekcji sztukę kłamania, ale były także ofiarami tego procederu. Kobiety na całym świecie żyją w swoim własnym więzieniu i, niczym mityczny Ikar, nie mogą wzlecieć ponad to, co im zgotował los. A po drugiej stronie krat są ich synowie, dla których chcą żyć i wyjść z tego stanu; których mogą wychować na inny typ mężczyzny niż ten, który ich otacza. Są na szczęście odseparowane od mężów, ojców, kochanków, przez których tu trafiły, ale po obu stronach krat znajdują się zarówno ich oprawcy, jak i sprzymierzeńcy.

„Mężczyźni tracą, kobiety płacą.” (str. 293)
Mężczyźni rządzą i stanowią prawo, kobiety rodzą dzieci i wypełniają prawo ustanowione przez mężów. Tak było przez tysiące lat. Kobiety są ćmami, które krążą wokół swego źródła światła, nawet jeśli grozi to upadkiem i spaleniem skrzydeł. Gdy nagle zabrakło kobiet, mężczyźni tracą swoje „satelity”. Wcześniej mężczyźni, tacy jak Frank, często wmawiali sobie i innym, że wszystko co robią, robią dla dobra swoich kobiet, usprawiedliwiając w ten sposób czyny, które przepełniała przemoc i chęć dominacji. Zaistniała sytuacja odsłoniła zagubienie męskiej części społeczeństwa, kiedy pozostawi się ich samych sobie. Mężczyźni nie radzą sobie w nowej rzeczywistości, nie wiedzą jak wychowywać dziecko, jak je karmi i jak zapewnić przetrwanie gatunku. Brutalne rozwiązania, samosądy, zamieszki i celowe podpalenia stają się codziennością oszalałych mężczyzn, którzy nieposkramiani przez kobiety dają upust swoim instynktom. Wszelkie normy i standardy etyczne poszły do lamusa. Czy gdyby to mężczyźni zasnęli, kobiety zachowałyby się podobnie? Mało prawdopodobne… A może to próba uświadomienia mężczyznom ile kobiety dla nich robią; ile poświęcają; ile dla nich znaczą. I ile oni znaczą bez nich. A może to tylko sen zmorzonego marzyciela, który skończy się wraz z przebudzeniem kobiet? Bo jeśli mężczyzna jest tekstem piosenki, to kobieta jest muzyką, bez której słowa zatracają swą delikatność i śpiewność.

„W świecie zdjętym przerażeniem fałszywa wiadomość jest królem.” (str. 370)
Ludzie posiadają umiejętność dobrowolnego i zaplanowanego tkania wokół siebie misternej sieć kłamstw, aby odgrodzić się od ludzi. Szczególnie kobiety mają tendencję kontynuowania fars, wypierania, że są krzywdzone, bite, poniżane, aby utrzymać status quo. Wpajana przez lata uległość została już tak oswojona, że staje się normą, choć sytuacja zasługuje na krzyk, rozdzierający gardło skowyt wściekłości i bólu. Nie ma nikogo, kto mógłby pociągnąć za nitkę, aby spruć całą pajęczynę, która szczelnie okryła prawdziwe wnętrze. Tworzymy kokon kłamstw, w których chcemy żyć, a jeśli jednak znajdzie się ktoś, kto go zaczyna rozcinać, zachłannie rozszarpywać dłońmi wpadamy w szał, czujemy się zagrożeni, atakujemy, a potem znów wycofujemy się, uciekamy…

„Widzisz? Nic nie jest przed tobą zamknięte. Zawsze gdzieś są drzwi prowadzące do zdrowszego, szczęśliwszego życia.” (str. 424)
Choć wiemy, że nie można wszystkiego ot tak zostawić za sobą, nic w naturze nie przepada. Nawet po latach człowiek nosi swoją niewygodną przeszłość jak ciężki naszyjnik – jeśli sam go nie będziesz chciał bądź potrafił zrzucić, to pociągnie cię na dno, kiedy będziesz musiał zanurzyć się w rzece życia. W więzieniu ma się wrażenie, że zaraz się udusisz, nie czujesz się tu bezpiecznie. Mury więzienne i dosłowne pozbawienie wolności schodzi na dalszy plan, kiedy więziona jest nasza dusza, nasze myśli, nasza potrzeba kochania i akceptacji. Żyjesz z dnia na dzień, w otępieniu i rezygnacji, marazmie, nie licząc, że cokolwiek mogłoby się zmienić. To bardzo nadwątla istotę człowieczeństwa. Świadomość decydowania o swojej przyszłości zmniejsza jarzmo dnia codziennego, otwiera oczy na nowe możliwości, buduje opcję odbudowania wszystkiego na nowo. Nie ma pewności, że podjęte decyzje będą słuszne, ale pewnością jest, że niesłusznym byłoby nie móc ich podejmować. Trudne sytuacje wymagają trudnych decyzji. Ale najważniejsze jest, aby móc dobrowolnie dokonywać wyborów, jakiekolwiek one by nie były.

„Rajski ogród bez Adama, co?” (str. 516)
Autorzy pod płaszczykiem parafrazy baśni skrywają gorzki obraz współczesnego społeczeństwa, które wychodzi z ery patriarchatu i szuka jakiegoś ekwiwalentu. Odrysowują daleki od ideału obraz systemu penitencjarnego na świecie. Dość daleka od ideału jest także cała ta powieść. Zdarzają się tu pewne dłużyzny, sceny, które nie wnoszą niczego znaczącego do fabuły, a tylko rozbijają akcję i podnoszą poziom efekciarstwa; nie ma tego gawędziarskiego prowadzenia akcji i małomiasteczkowej duszności, które są tak charakterystyczne dla Kinga Seniora. Ale mimo to przyjemnie się czyta tę interesującą realizację konceptu rozdzielenia świata męskiego od żeńskiego. Stworzyli coś na wzór chusteczki wróżki (czyli pajęczyny tkanej przez żyjące w trawie pająki) – skierowali uwagę czytelników na coś, co można dostrzec tylko w odpowiednich okolicznościach, gdy spojrzy się pod właściwym kątem w odpowiednią stronę.

„Historie to tylko historie, ale te, które przetrwały setki lat, muszą zawierać ziarno prawdy.” (str. 317)
Któż z nas nie zna baśni braci Grimm (bądź jej wcześniejszej, bardziej przerażającej wersji) o pięknej Śpiącej Królewnie, która w wieku 16 lat zapadła w trwający 100 lat błogi sen, który mógł przerwać dopiero pocałunek dzielnego i wspaniałego księcia? Wielu zapewne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Umarli mogą mówić jedynie ustami tych, którzy nadal żyją, i za pośrednictwem pozostawionych po sobie śladów” (s. 281)

Pewnej zimowej nocy śnieg przed jednym z londyńskich budynków zabarwia się purpurą... Biel zasypanej śniegiem ulicy zostaje zbrukana przez czerwień krwi 23-letniej Luli Landry, modelki, która przed chwilą wyskoczyła z okna apartamentu. Zważywszy na to, że los nie oszczędzał dziewczyny, a w przeszłości przejawiała pęd do autodestrukcji, sensacyjne wydarzenie zostaje uznane za samobójstwo. W taki stan rzeczy nie wierzy jednak brat zmarłej. Przed wynajętym przez niego detektyw, Cormoranem Strikem, trudne zadanie, którego dodatkowo nie ułatwiają znajomi i rodzina Luli niejednokrotnie blefując i sprowadzając śledztwo na ślepe tory, jakby sami mieli coś do ukrycia… Biorąc tę sprawę, Strike nawet nie przypuszczał, że odkryje kilka zagadek z przeszłości, które dotyczą także jego samego…

Sława i bogactwo świata show biznesu jest czymś, co wielu intryguje i nęci. Fascynuje ze względu na swą nieosiągalność, łatwe i szybkie przyjemności bądź niejednokrotnie życie poza granicami wszelkich zasad. Ze względu na naszą ludzką próżność, pochlebstwa sprawiają, że czujemy się lepsi; ustanawiamy się poza prawem, które w teorii w równym stopniu obowiązuje wszystkich. Zatopienie w pędzącym świecie bogatych modelek, celebrytów z pierwszych stron gazet, ekscentrycznych projektantów mody, sławnych raperów i obrzydliwie bogatych producentów filmowych często przyczynia się do ludzkich tragedii. Rozbuchane ego i wszechobecne zakłamanie przysłania świat rzeczywisty, od którego takie osoby nieustannie się oddalają. Twarde prawa przetrwania w świecie skomercjalizowanego show biznesu są nieubłagane. Albo się dostosuj albo w samotności zapomnienia rozpamiętuj swą klęskę i miej nadzieję, że tylko na tym się skończy twoja „kariera”...

Świat ten przypomina gniazdo stereotypowych rozkrzyczanych, łasych na świecidełka srok. A wśród nich ona, Lula Landry- niepasujący do układanki element; pisklę, które wykluło się z podrzuconego do tego gniazda jaja. Jeszcze w pełni nieopierzona, ale już charakteryzuje ją niebywałe piękno, które połączone z niespotykaną niewinnością graniczy niemal z absurdem. Nieodrodna córka swojej matki, także kukułki, która kierując się zwierzęcymi instynktami przetrwania, zdecydowała się pozbywać własnych dzieci, zanim te zdążył wymagać od niej umiejętności, których nigdy nie posiadała. Wystawiając je na liczne ciosy, jakie przyjdzie im otrzymać od losu.

Los nie oszczędzał także głównego bohatera powieści, detektywa Cormorana Strike’a, który wraz z sekretarką, Robin Ellacott, tworzą specyficzny, komplementarny duet. Jedno jest pewne: gdy znajomość dwojga, jakże różnych od siebie osób rozpoczyna się złapaniem za pierś, które asekuruje przed upadkiem ze schodów, to istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że dalsza relacja rozwinie się równie nieprzewidywalnie :) On, postawny, samotny mężczyzna przeżywający gorsze dni pełne gorzkich rozmyślań nad swoją tragiczną, bezkształtną teraźniejszością: wiekiem, zrujnowanym życiem uczuciowym, ogromnymi długami, z którymi nie upora się ani jego nieuleczalna skrupulatność ani sama dyscyplina, z bezdomnością oraz przegranym życiem swobodnie mieszczącym się w kilku kartonowych pudłach. A na dodatek w stresującej pracy „przywykł do wcielania się w archeologa wśród ruin bolesnych ludzkich wspomnień. Stał się powiernikiem oprychów, zastraszał przerażonych, nęcił niebezpiecznych i zastawiał pułapki na przebiegłych” (s. 97). Robin natomiast jest młoda i piękna, dopiero co zaręczona, stojąca u progu życia. Choć łączy ich jedna prymarna cecha, która sprawia, że szybko nawiązuje się między nimi nić porozumienia - świadomość „tymczasowości” życia, stanu przejściowego ku ostatecznemu i oczekiwanemu stabilnemu osadzeniu w tym pędzącym świecie zagmatwanych, londyńskich ulic. Jest jeszcze jedna cecha, dzięki której w powieści tak dobrze się harmonizują. Jest nią dociekliwość w dążeniu do prawdy, która nie pozwala im pozostawić nierozwiązanej sprawy domniemanego morderstwa Luli, i dzięki której „Wołanie kukułki” tak przyjemnie się czyta.

Bardzo udany debiut kryminalny J. K. Rowling vel Robert Galbraith. Zachęcający do poznawania dalszych perypetii charakterystycznego detektywa Strike’a i jego pomocnika Robin. Powieść wciąga (choć nie brakuje jej kilku niepotrzebnych dłużyzn) i trzyma w napięciu na takim poziomie, że „Wołanie kukułki” może sprawdzić się w roli idealnej, niezobowiązującej lektury „na leżak”.

„Umarli mogą mówić jedynie ustami tych, którzy nadal żyją, i za pośrednictwem pozostawionych po sobie śladów” (s. 281)

Pewnej zimowej nocy śnieg przed jednym z londyńskich budynków zabarwia się purpurą... Biel zasypanej śniegiem ulicy zostaje zbrukana przez czerwień krwi 23-letniej Luli Landry, modelki, która przed chwilą wyskoczyła z okna apartamentu. Zważywszy na to, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powyższa powieść to liczący ponad 800 stron dowód na to, że pomimo upływu lat King nadal jest w świetnej formie i niezmiennie reprezentuje prozę na światowym poziomie. Co więcej, nieustannie się rozwija i swym czujnym okiem bacznie lustruje rzeczywistość, którą zamyka w obrazach mających siłę zmienić światopogląd czytelników. To powieść wielka nie tylko ze względu na pokaźne gabaryty objętościowe wydania papierowego, ale przede wszystkim dzięki charakterystycznej dla Kinga sile snucia gawędziarskich, mięsistych historii, kreowaniu zapadających w pamięć postaci, niejednoznaczności i mnogości wątków, podejmowania nieoczywistych tematów oraz ukazywania codzienności, która nie zawsze jest tak prozaiczna, na jaką wygląda.

„Nigdy nie wiemy, na czyje życie wywieramy wpływ, kiedy i dlaczego. Przynajmniej dopóki przyszłość nie pożre teraźniejszości. Dowiadujemy się, gdy jest już za późno.” (str. 462)

Znacie grę zwaną „Jenga”? Usuwanie kolejnych elementów z misternej konstrukcji wymaga nie lada zręczności. Wybór niewłaściwego klocka, zachwianie ręki, chwila niepewności i nadbudowane powyżej poziomy runą niczym muśnięty wiatrem domek z kart. Podkopanie powstałego w przeszłości fundamentu doprowadza do zawalenia się powstałej na nim wysokiej wieży. Czasem wyjęcie nic nieznaczącego pod względem strategicznym klocka przechodzi bez echa. Ale jak usunąć istotny dla całości element, aby nie obróć wszystkiego w ruinę? Podobnego karkołomnego zadania podjął się główny bohater „Dallas ‘63” Jake Epping, trzydziestokilkuletni nauczyciel angielskiego, który przekraczając próg nierzeczywistości, wziął się za bary z przeznaczeniem. Drewniany klocek zamienił na postać domniemanego zabójcy Johna J. Kennedy’go, a wieżą, której wygląd zamierza zmodyfikować jest współczesna historia jednego z największych państw świata. Czy to może się udać? Czy taka zabawa przeszłością może być absolutnie bezpieczna? I czy istnieje jakakolwiek pewność, że manipulowanie czasem zawsze wywoła zmiany tylko na lepsze?

„Wiem jedno: przeszłość jest nieustępliwa z tego samego powodu, dla którego nieustępliwa jest skorupa żółwia – bo żywe ciało pod nią jest delikatne i bezbronne. I wiem coś jeszcze: wszystkie codzienne wybory i możliwości to muzyka, do której tańczymy. Są jak struny gitary. Trąć je, to wydadzą przyjemny dźwięk. Harmoniczny. Potem jednak zacznij dodawać kolejne struny. Dziesięć, sto, tysiąc, milion strun. Bo one się mnożą! Harry nie wiedział czym jest ten bulgoczący warkot na niebie, ale ja jestem prawie pewien, że wiem – to dźwięk zbyt wielkiej harmonii wytworzonej przez zbyt wiele strun. (…) jeśli założysz wystarczająco dużo strun na instrument czasu, możesz rozbić rzeczywistość.” (str. 835)

Jake jest „Człowiekiem bez epoki”, przed którym staje trudny wybór pomiędzy podjęciem próby stworzenia kompozycji dźwięków idealnych, a ostatecznym wyciszeniem muzyki strun świata. Obie opcje bardzo trudne do zaakceptowania, a jeszcze trudniejsze do osiągnięcia. Budowanie losu całego narodu dodatkowo utrudnia opór samej przeszłości, która niczym spersonalizowany, wrogo nastawiony twór nie chce być zmieniana, nieprzewidywalnie wpada w harmoniczny rezonans, zastawia na Jake’a sidła efektu motyla. Z drugiej zaś strony, przeszłość jest delikatna jak piórko, jak domek z kart - łatwo nią zachwiać, można ją dowolnie zmienić jakąś błahostką, delikatnym powiewem wiatru nieostrożności, ale trudniej przewidzieć konsekwencje i dalszą lawinę zdarzeń, jakie nasza interwencja wywoła. Każda zmiana niesie za sobą wydarzenia, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Wszystkie ponowne wejścia Jake’a do rzeki historii nie zmywają absolutnie przewin czasu minionego, ale tworzą osad, trwały ślad w życiu innych oraz w jego własnej psychice. Niepewności się mnożą, a kierunek życia wyznacza jedynie tryb przypuszczający… i nie chodzi tu tylko o Wielka Historię, ale także o sprawy codzienne, życie osobiste samego Jake’a.

„A czy nie to właśnie powinna robić proza godna piątki z plusem? Wywoływać reakcję?” (str. 13)

Dokładnie taką notę wystawił Jake woźnemu Harry’emu Dunningowi za jego przejmujące opowiadanie, od którego wszystko się zaczęło. Moim zdaniem, na taką samą ocenę zasługuje także całe „Dallas ‘63”. Jest to proza godna „5+”, gdyż wywołuje silnie emocjonalną reakcję w czytelniku, nie pozostawia go obojętnym, otwiera oczy na postrzeganie świata. Wierni czytelnicy Kinga odnajdą w tej powieści liczne zakamuflowane treści nawiązujące do innych jego książek i charakterystyczny im klimat małych amerykańskich miasteczek, w których czas jest pozbawiony znaczenia i wręcz rozpływa się w nicości pozornie stabilnego trwania… Jake nie tylko „zobaczył” to wszystko, ale także dosadnie „doświadczył”. Żył pełną piersią gdzieś poza granicą czasów. King ponownie podkreśla jak ważna dla niego jest obserwacja codziennego życia, w możliwie każdym jego aspekcie i wymiarze. Niezależnie czy trwa ono w 1958, w 1963 czy 2011 roku…Gdzieś między wierszami ukryta została afirmacja życia, takiego jakie dane nam jest przeżyć - z jego blaskami i cieniami, z uśmiechami radości, beztroski i łzami smutku, z przyjemnościami i trudami, z nienawistnymi żądzami i emocjonalnymi miłosnymi uniesieniami…

Muszę przyznać, że długo zwlekałam z sięgnięciem po „Dallas ’63”, gdyż możliwość powodzenia realizacji tego zamysłu na wykreowanie alternatywnej wersji historii USA budziła u mnie pewną obawę, sceptycyzm. Gdyby nie rekomendacja pewnego znajomego, być może wahałabym się do dziś. Z jego polecenia zdecydowanie wzięłam do swej ręki ten swoisty bilet do przeszłości i dałam się przenieść do magicznego świata licznych Kingowskich wariacji. Choć przekornie powiem, że żałuję… żałuję, że dopiero tak późno… żałuję, że ta przygoda już za mną… żałuję, że była to dla mnie zdecydowanie za krótka podróż, której z chęcią oddałabym więcej czasu i miejsca w moim sercu… Choć właśnie świadomość, że każda przemijająca chwila poświęcona lekturze tej książki jest czymś niepowtarzalnym i unikatowym jest właśnie najlepszym uczuciem w życiu. Naocznie stanowi o wyjątkowości każdego pojedynczego momentu naszego życia…

Powyższa powieść to liczący ponad 800 stron dowód na to, że pomimo upływu lat King nadal jest w świetnej formie i niezmiennie reprezentuje prozę na światowym poziomie. Co więcej, nieustannie się rozwija i swym czujnym okiem bacznie lustruje rzeczywistość, którą zamyka w obrazach mających siłę zmienić światopogląd czytelników. To powieść wielka nie tylko ze względu na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Nie szukaj swego przeznaczenia, bo to ono szuka ciebie.” (s. 19)

Znacie historię odnalezienia Machu Picchu? Według źródeł Zaginione Miasto, jedno z najpiękniejszych świętych miast założonych przez Inków tysiące lat temu, zostało odnalezione przy pomocy tubylczej ludności dopiero w 1911 roku przez amerykańskiego badacza i wykładowcę uniwersytetu w Yale, Hirama Binghama. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że celem wyprawy było odszukanie Vilcabamby, ostatniego bastionu królestwa Inków w walce z Hiszpanami, a o istnieniu Machu Picchu Bingham i jego współtowarzysze zapewne nawet nie wiedzieli! Można wręcz powiedzieć, że to miejsce odnalazło ich, a nie odwrotnie. Niejednokrotnie jest tak, że czasem znajdujemy nie to, czego początkowo szukamy, a nasze odkrycie przekracza swą wartością nasz pierwotny cel. Nawet jeśli cały nasz plan legnie w gruzach, nie oznacza to, że okres poszukiwań będzie czasem straconym. Nawet, gdy zawsze staramy się żyć ściśle według planu, to zwykle wszystkie przełomowe momenty w naszym życiu są wynikiem czystego przypadku…

„Wszyscy nosimy w głowie obraz tego, jak powinno wyglądać nasze życie, namalowany pędzlem naszych pragnień i celów. Tymczasem w ostatecznym rozrachunku okazuje się, że ono nigdy nie wygląda tak, jak sobie wyobrażaliśmy. W tym tkwi tajemnica człowieczeństwa. Choć wolimy w to nie wierzyć, życie w znacznej części jest tylko reakcją na okoliczności.” (s. 262)

Wyruszając w głąb dżungli żadne z głównych bohaterów „Słonecznika” Evansa nie myślało o zabawie, poszukiwaniu miłości, bliskości, budowaniu jakichkolwiek związków damsko-męskich. Paul i Christine chcieli po prostu doświadczyć błogiego stanu niepamięci w związku z wiszącym samotnie w szafie ślubnym welonem czy tragicznej bożonarodzeniowej nocy na szpitalnym oddziale ratunkowym, wyleczyć się z ran przeszłości i spróbować odnaleźć siebie poprzez zatracanie się w służeniu innym, którzy bardziej potrzebują wsparcia. To, co ostatecznie odnaleźli przerosło ich oczekiwania, otworzyło szeroko oczy na świat, przywróciło nadzieję na lepsze jutro. Evans ponownie daje czytelnikom podszytą odrobiną naiwności otuchę, że kiedy miłość jest prawdziwa, sprawy same się układają, choć nie zawsze tak, jak byśmy się tego spodziewali…

„Całe życie stawiamy coraz wyższe płoty, montujemy mocniejsze zamki, tymczasem największe zagrożenia tkwią już w środku.” (s. 310)

Evans jedną z osi swojej powieści ustanowił złożoność niestałej natury ludzkiej. Bohaterowie odczuwają lęki przed odrzuceniem, przed życiem w samotności, albo wręcz przeciwnie przed życiem „z kimś”. Dźwigają swoje życiowe rozczarowania, których wspomnienia są dla nich źródłem bólu i cierpienia. Ujawniają pragnienia, których nie mają siły i odwagi zrealizować. Żyją z konsekwencjami złych wyborów z przeszłości, noszą brzemię dawnych deklaracji, a niejednokrotnie oszukują samego siebie, że chcą osiągnąć coś innego, niż to, co naprawdę im jest potrzebne… Evans sprawił, że są bliscy czytelnikom, bo w miniaturze przedstawiają ich samych. Bo czyż nie jest tak, że próbując usilnie zapełnić różne odcienie rodzącej się w naszych sercu pustki niejednokrotnie posługujemy się niewłaściwymi „wypełniaczami”. Bezmyślnie chwytamy się wszystkiego, co znajdujemy w zasięgu naszych dłoni i nieumiejętnie łatamy te strzępy tego, co z nas zostało. Ślepo bierzemy z życia coraz więcej i więcej, i więcej… Odrzucając od siebie opcję, że zamiast brać niejednokrotnie lepiej jest dawać.

„(…) każdy związek to podróż, a podróż bez ryzyka nie istnieje. A więc najlepsze, co możemy zrobić, to znaleźć sobie towarzysza, z którym chciałoby się ją odbyć.” (s. 320)

Każdy dźwiga jakiś bagaż doświadczeń, którego nie może, albo po prostu nie potrafi zrzucić ze swoich barków. Tak było z Paulem, tak było z Christine, tak jest z niejednym z czytelników Evansa. Męczy się z tym niemiłosiernym ciężarem w pojedynkę do czasu, aż spotka kogoś, kto pomoże mu go nieść. Kogoś, kto niestrudzenie nie spocznie, gdy podróż prowadzić będzie przez najeżoną przeciwnościami, wyboista drogę. A może właśnie dopiero wtedy w pełni uświadomimy sobie jak ważna dla nas jest obecność tego cichego towarzysza. Szczególnie jeśli podróż prowadzi przez wiele posępnych i nieprzewidywalnych miejsc, podobnych do upalnej i pełnej niebezpieczeństw peruwiańskiej dżungli.

W swej powieści Evans odmalowuje barwny obraz Peru. Umieszcza akcję w małych miasteczkach z historyczną zabudową, gdzie na każdym kroku widać dziedzictwo Inków, które sprzyja rozwojowi turystyki. Przysmakiem regionalnej kuchni tego południowoamerykańskiego kraju jest smażona świnka morska, a peruwiańskie tradycyjne zespoły folklorystyczne grają do późna na ulicy, która nocą przemienia się w nocny, wypełniony gwarem i muzyką targ. Tutaj czas biegnie inaczej, całe miesiące przemijają zanim człowiek się obejrzy, a własne problemy wydają się mniejsze, kiedy zestawi się je w opozycji do tych, które doświadcza tutejsza ludność. Bo Peru to państwo pełne kontrastów. Obok egzotycznej ferii barw ma ono także swoje ciemne strony: obdarte dzieci masowo żebrzą na ulicach, matki porzucają z powodu biedy swe potomstwo, kwitnie handel narkotykami i pośrednictwo pedofilskich usług seksualnych, a dzieci wychowuje ulica, która niejednokrotnie stawia ich przed koniecznością głodu, kradzieży, prostytucji.

Posługując się prostymi zdarzeniami, niezawiłym językiem i skomplikowaną historią zaledwie kilku bohaterów, Evans ponownie uświadamia czytelnikom, że istnieją uczucia silniejsze od bólu, niewyspania, niewygód i własnych lęków. Jedyne, czego nam tak naprawdę potrzeba to miłość, w każdych jej odcieniach i smakach. Gdy zestawimy własne, niejednokrotnie sztucznie rozdmuchiwane porażki i zmartwienia z niesprawiedliwością, cierpieniami i problemami innych osób, uświadamiamy sobie, jak małe w rzeczywistości one są. Kontakt z tymi, którzy utracili wszystko, co naprawdę w życiu cenne pozwala spojrzeć na nasze własne życie z innej perspektywy. Powinniśmy tak jak Paul, mieć świadomość, że nasze czyny nie naprawią całego świata, ale dzięki naszym usilnym staraniom odmienią posępną szarość życia choćby niewielkiej grupy osób - nadadzą mu barw, wpuszczą promień słońca w ich życie i sprawią, że niczym słoneczniki odruchowo zwrócą się ku blasku słońca, które ich przepełni nadzieją. Już sama nazwa sierocińca sugeruje motyw metaforycznego skierowania się w stronę słońca, które nie tylko jest czynnikiem warunkującym życie, ale także powodem nadziei na zadowalający plon.

PS. Obserwując w jednym z rozdziałów powieści nocne polowanie na krokodyle można stwierdzić, że pochodzące z „Zemsty” Fredry słowa: „Jeśli nie chcesz mojej zguby/ Krrrokodyla daj mi luby” nabierają nowego, bardziej dosłownego znaczenia :)

„Nie szukaj swego przeznaczenia, bo to ono szuka ciebie.” (s. 19)

Znacie historię odnalezienia Machu Picchu? Według źródeł Zaginione Miasto, jedno z najpiękniejszych świętych miast założonych przez Inków tysiące lat temu, zostało odnalezione przy pomocy tubylczej ludności dopiero w 1911 roku przez amerykańskiego badacza i wykładowcę uniwersytetu w Yale, Hirama Binghama....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Twoja dyscypliną będzie bieg przełajowy przez życie, ptysiu” (str. 145)

Złowieszcza przepowiednia okazuje się prorocza. Główny bohater, Jack Burns, będzie zmuszony na drodze swego życia przeskoczyć niejeden płotek, ominąć niejedną przeszkodę, przebić niejeden mur, który go otacza. Zdobycie upragnionego Oscara wcale nie będzie najtrudniejszym postawionym przed nim zadaniem. Wydaje się jakby całe jego życie zastygło w czasie, jakby zatopione w bursztynie wyrzuconym na brzeg jednej z plaż nad Morzem Bałtyckim. Z czasem Jack przekona się, że odróżnienie drogocennej inkluzji minerału od zbędnego, osiadłego na powierzchni jego wspomnień zanieczyszczenia będzie trudniejsze niż przypuszczał.

Dorosły Jack podejmuje próbę odnalezienia ojca, a co za tym idzie swojej tożsamości; brakującego przęsła relacji rodzinnych, które ma nadzieję, że pomoże mu odkryć prawdę o sobie samym. Wspomnienia z okresu dzieciństwa spowija mgła niejednoznaczności. Z ukrytej w zawodnej pamięci 4-letniego dziecka układanki chce odtworzyć linearność swojego życia. Powoli odsiewa ziarna prawdy od plew fikcji i konfabulacji. Rzeczywistość nie tylko go zaskoczy, ale pozwoli inaczej spojrzeć na bliskie mu osoby. Poprzez jego losy autor w łatwy sposób pokazuje, że czasem spotykamy na swojej drodze ludzi, których możemy jednocześnie kochać i nienawidzić, potrzebować i odrzucać, wykreślić ze swego życia, ale jednocześnie pragnąc odnaleźć ich, aby powrócili i obdarzyli nas swoją bliskością…

W powieści nie brakuje także zbliżeń w podstawowym, cielesnym rozumieniu. Pełno w niej erotycznych bądź podszytych seksualnym podtekstem opisów zdarzeń, które balansują na granicy dobrego smaku, moralności, a czasem swym wydźwiękiem wykraczają poza nią, zakrawają o bycie czynami karalnymi prawem. Czy autor mógł ograniczyć ich występowanie? Pewnie tak. Ale czy nie doprowadziłoby to do zubożenia kolorytu i charakteru powieści? Przecież to właśnie te wszystkie kobiety: prostytutki, ukochane, uczennice, nauczycielki, starsze kochanki, platoniczne miłości, „koleżanki”… naznaczyły Jacka na zawsze. Widma ważnych dla niego kobiet nawiedzają go w przyszłości i wprowadzają zamęt w jego, już i tak niestabilnej psychice.

Niezaprzeczalnie największe piętno na życiu Jacka odcisnęła jego matka, znana tatuażystka, Alice „Córka Alice” Stronach. Nic więc dziwnego, że w powieści tatuaże to nie tylko pozostawione na ciele pamiątki, które odgrywają rolę swoistego albumu fotograficznego. Czasem zanim znajdziemy to, czego szukamy powstanie wiele tatuaży nie tylko na naszym ciele, ale głównie na naszej duszy. Niekoniecznie to widoczne na ciele tatuaże nas naznaczają, ale ludzie, których spotykamy oraz emocje, których doświadczamy. Wszystko, co słyszeliśmy i czuliśmy. Wszystko, co kiedykolwiek kochaliśmy bądź nienawidziliśmy. Niejednokrotnie to nie fizyczne obnażenie naznaczonego tatuażem ciała sprawia, że bohaterów ogarnia wszechobecny chłód - odpowiadają za to straty, które ponoszą każdego dnia. Ciało każdego z nas naznaczone jest balastem, który nagromadził się na naszych barkach przez długie lata, a pewnego dnia może nas przygnieść. To, czy będziemy w stanie się podnieść zależy już tylko głównie od nas…

„Gdy wybaczasz komuś, kto się skrzywdził, dzieje się tak, jakbyś uciekał z własnej skóry: stajesz się wolny, wychodzisz poza siebie, dzięki czemu zyskujesz lepszą perspektywę.” (str. 561)

„Zanim Cię znajdę” Irvinga jest także, a może przede wszystkim, opowieścią o trudnej sztuce wybaczania. Zdobycie się na przebaczenie jest niejednokrotnie głównym warunkiem wyzwolenia własnej duszy. Odcięcie się od przeszłości nie oznacza zapominania o niej. Raczej potraktowanie jej jako jednego z rozdziałów naszego życia, którego zamknięcie pozwoli otworzyć nowy jego etap. Żal do kogoś najbardziej przytłacza osobę, która go czuje, a nie osobę, będącą jego źródłem. A może właśnie tym, czego niejednokrotnie szukamy w naszym życiu jest potrzeba wybaczania i żalu za własne czyny?

„Twoja dyscypliną będzie bieg przełajowy przez życie, ptysiu” (str. 145)

Złowieszcza przepowiednia okazuje się prorocza. Główny bohater, Jack Burns, będzie zmuszony na drodze swego życia przeskoczyć niejeden płotek, ominąć niejedną przeszkodę, przebić niejeden mur, który go otacza. Zdobycie upragnionego Oscara wcale nie będzie najtrudniejszym postawionym przed nim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Wyszedł na szary dzień, stanął i przez ułamek sekundy zobaczył absolutną prawdę o świecie. Zimne nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra. Nieubłagana ciemność. Spuszczone ze smyczy ślepe psy słońca. Miażdżąca czarna pustka wszechświata. I gdzieś tam dwa zaszczute zwierzątka dygocące jak lisy w kryjówce. Czas dany na kredyt i świat dany na kredyt, i oczy na kredyt, by go nimi opłakiwać.” (str. 123)

Jakże pesymistyczny obraz świata stworzył McCarthy w tej powieści. Jak okiem sięgnąć wokół głównych bohaterów rozciąga się tylko niepokojący, posępny, postapokaliptyczny krajobraz. „Jałowa, cicha, zapomniana przez Boga kraina” (str. 8). Po zaawansowaniu jej wyniszczenia, spustoszenia i splądrowania, faktycznie można odnieść wrażenie, że Bóg zdążył już dawno ją opuścić. W sytuacjach ekstremalnych bardzo łatwo o zwątpienie w siłę wyższą; złorzeczenia, aż same cisną się na usta. Poczucie boskiej sprawiedliwości obróciło się w pył, popiół okrywający ten umierający świat, gdy człowiek uświadamia sobie, że kara, jaką przyszło mu ponieść wydaje się nieadekwatna do jego przewinień.

„Nie ma żadnego później. Później jest teraz. Wszystkie rzeczy pełne wdzięku i piękna, które są bliskie sercu człowieka, mają wspólne źródło w cierpieniu. Rodzą się w żałości i w popiele. No tak, szepnął do śpiącego dziecka. Ja mam ciebie.” (str. 54)

Dwoje samotnych ludzi w drodze. Mężczyzna i chłopiec. Ojciec i syn. Opuszczeni, ale jednak razem. Związani nierozerwalną więzią bliskości i zaufania. Są dla siebie powodem wzajemnych cierpień, ale także oparcia i źródłem sił, by iść przed siebie. Syn jest dla ojca jedyną racją bytu, znakiem od Boga. Tylko chłopiec odgradza go od śmierci. Dziecko niejednokrotnie kończy dialogi słowem „Dobrze”, co jeszcze dosadniej podkreśla niezachwianą ufność dziecka względem słów rodzica. Uderzające jest to, jak syn prostymi słowami, z charakterystyczną dziecięcą bezpośredniością porusza kwestie ważnych spraw. Zważywszy na okoliczności, być może jest to jedyny, słuszny sposób mówienia o istocie życia w tej posępnej krainie, w której nie obowiązują już żadne normy moralne i etyczne.

Kres człowieczeństwa to nie tylko dosłowne wyginięcie gatunku homo sapiens, ale także powolny upadek wartości, które powinien wyznawać, wyrugowanie pozytywnych postaw i uczestnictwo w dziele czynienia zła. Nie bez kozery mówi się w takich przypadkach o „zezwierzęceniu” człowieka. Granica, która dzieli jego zachowanie od sposobów postępowań gatunków mu poddanych, czasem bywa bardzo cienka, przez co można ją niepostrzeżenie przekroczyć. Szczególnie, gdy boryka się on z licznymi przeciwnościami, brakiem snu, jedzenia, a wszędzie czai się niebezpieczeństwo w postaci czyhających na żer kanibali, którzy ludźmi pozostali już tylko z nazwy.

Czy samozagłada nie byłaby najlepszym wyjściem z tej beznadziejnej sytuacji, ucieczką z tego okrutnego świata? Może lepiej umrzeć w odpowiednim czasie, aby nie być jak żywe trupy w horrorze. Nie żyć tylko dla samego życia; nie zabijać, aby przetrwać; nie iść bezsensu przed siebie, gdy na końcu drogi czeka tylko zagłada… A może mimo wszystko warto nie poddawać się, zachować swój kręgosłup moralny i wierzyć, że ofiarowane dobro do nas powróci? Choć może to okazać się tylko naiwnością i mglistą mrzonką…

Powieść napisana prostym językiem, ale niebagatelna w swej treści. Bardzo „męska” poprzez oszczędność formy, szorstkość dialogów i dosadność mówienia o rzeczach istotnych. Nie sztuką jest przyciągnąć uwagę czytelnika, gdy ma się do dyspozycji mnóstwo przełomowych wydarzeń, zwrotów akcji, barwnych bohaterów. Wyczynem jest natomiast posiąść umiejętność mówienia o człowieku, gdy jest on nagi, nie zasłoniętymi zbędnymi wydarzeniami, pozostawiony sam ze swoimi przemyśleniami i interpretacjami rzeczywistości. Zahipnotyzować czytelnika, aby nie odłożył książki, aż po kres literackiej wędrówki. Wymaga to nie lada zdolności operowania słowem, napięciem, emocjami. Ale McCarthy udowodnił, że jest to wykonalne i można w ten sposób stworzyć wyjątkową opowieść o życiu oraz śmierci.

„Wyszedł na szary dzień, stanął i przez ułamek sekundy zobaczył absolutną prawdę o świecie. Zimne nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra. Nieubłagana ciemność. Spuszczone ze smyczy ślepe psy słońca. Miażdżąca czarna pustka wszechświata. I gdzieś tam dwa zaszczute zwierzątka dygocące jak lisy w kryjówce. Czas dany na kredyt i świat dany na kredyt, i oczy na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Składany obietnice, kiedy nie chcemy, aby ktoś odszedł; kiedy usiłujemy sprostać czyimś oczekiwaniom; kiedy pragniemy kogoś, do czegoś przekonać; kiedy próbujemy kogoś udobruchać, uspokoić, kogoś zmanipulować… Powody składania obietnic można nieustannie mnożyć, ale jedno bywa niezmienne – w centrum naszej uwagi nieustannie umieszczamy kogoś innego, a nie siebie samego. To zastanawiające, jak często obietnice wynikają ze świadomości konieczności zaspokojenia czyjeś potrzeby, a nie z wewnętrznego przekonania osoby składającej przysięgę. Różne okoliczności wpływają na nasze obietnice, ale powinniśmy świadomie składać tylko takie, które nie pozostaną pustymi słowami, ale okażą się tymi przemyślanymi, ostatecznymi i wiążącymi zapewnieniami.

W starożytnym Rzymie westalki składały 3 uroczyste śluby, z których ostatnim była obietnica dozgonnego wyrzeczenia się miłości poprzez złożenie ślubów czystości. Innymi słowy, przysięgały, że w imię wypełnianej funkcji strażniczek świątyni Westy nigdy nie obdarzą żadnego mężczyzny uczuciem miłości. Tak już jest, że składanie obietnic zwykle nierozerwalnie łączy się z ludzkim zarzekaniem się. Ale czy możemy przewidzieć nadejście czegoś tak nieprzewidywalnego jak miłość? Czy warto jest złamać daną obietnicę, jeśli jest to jedyny sposób na szczęście i życie zgodnie z sobą samym? Czy jakiekolwiek zarzekania są celowe, jeśli uczucie, którego tak bardzo się obawiamy, czeka na nas za progiem, dosłownie, tuż po drugiej stronie ściany…?

„Zasługujesz na to, żeby być kochaną. Każdy zasługuje na miłość. Każdy potrzebuje miłości. Jednak przekonałem się, że ci, którzy potrzebują jej najbardziej, zwykle czują się jej najmniej warci. Więc wyrzekają się prawdziwej miłości na rzecz miłości warunkowej. Miłość warunkowa to nie miłość, tylko sposób na manipulowanie drugim człowiekiem i panowanie nad nim (…) W pewnym momencie musisz wybrać miłość, jakiej pragniesz.” (s. 233)

Wydawać by się mogło, że Eliana Ferrini ma w życiu wszystko- wspaniałego męża Maurizia, uroczego synka Alessia, beztroskie życie w rozgrzanej słońcem i pachnącej śródziemnomorską kuchnią włoskiej willi, która przed laty należała do słynnego Machiavelliego. Ale to tylko pozory… Za niemalże każdą idyllą ukryte jest jakieś „ale”… Mąż jest co prawda inteligentnym i czarującym człowiekiem, ale nieustanie nieobecnym czołowym reprezentantem podwójnej włoskiej moralności. Pozornie, Eliana spędza całe dni tylko na zabawie z synem, ale całymi nocami wypłakuje oczy podczas jego astmatycznych ataków. Samo posiadanie 6 sypialni i 4 łazienek nie daje wolności, przestrzeni ale okazuje się więzieniem ponad jej siły. Tłamszona, zmuszana do podporządkowania się, zatraca swoją pierwotną tożsamość uśmiechniętej dziewczyny z małego amerykańskiego miasteczka, którą jeszcze niedawno była. Czy można tak po prostu przyzwyczaić się do takiego życia pomiędzy samotnością, a poczuciem winy? Czy bierne cielesne trwanie w strachu u boku mężczyzny, który formalnie pełni rolę męża, jest tożsame z trwaniem rodziny? Szczególnie jeśli wewnątrz nadal bije otwarte na miłość serce, w którym skryła się spragniona uczucia dawna Ellen. Wystarczy tylko, aby pojawił się ktoś, kto odnajdzie odpowiedni klucz do tego serca…

Eliana i Ross - dwoje ludzi cierpiących z powodu niespełnionej miłości, a jednocześnie bardzo jej łaknący. To czego się nie spodziewają i tak przyjdzie, narodzi się cicho i powoli - z ukradkowych spojrzeń, z drobnych życzliwych gestów, z odrobiny wyrozumiałości, których nie potrafi lub nie chce dać im nikt inny. Czasem wystarczy tylko odrobina obecności, zainteresowania, rozmowy, aby pozwolić komuś otworzyć się, obnażyć swoje tajemnice, które już tak długo ciążyły. Evans ponownie udowadnia czytelnikom, że miłość może okazać się wędrówką niebezpieczną i wyboistą drogą, na którą mimo wszystko warto wkroczyć. Nawet kiedy jest się przekonanym, że miłość nigdy nie daje drugiej szansy, trzeba mieć nadzieje, że ta druga szansa nadejdzie. W odpowiednim czasie, w odpowiedniej chwili, z odpowiednią osobą… i już nigdy nie dopuści, aby wszystkie kolory otaczającego nas świata stopiły się w jeden odcień szarości.

Tak jak „każdy obraz ma swoje przesłanie” (s. 156), tak również ten namalowany słowem przez Evansa. Może nie na tyle odkrywcze, aby zawisnąć w galerii Ufizzi, ale bardzo oczywiste, ukryte w prozie codzienności, a przez to często przez nas zapominane. Tym bardziej, warto za pomocą jednego wieczoru z książką Evansa odświeżyć sobie i przypomnieć te pozorne banały.

Składany obietnice, kiedy nie chcemy, aby ktoś odszedł; kiedy usiłujemy sprostać czyimś oczekiwaniom; kiedy pragniemy kogoś, do czegoś przekonać; kiedy próbujemy kogoś udobruchać, uspokoić, kogoś zmanipulować… Powody składania obietnic można nieustannie mnożyć, ale jedno bywa niezmienne – w centrum naszej uwagi nieustannie umieszczamy kogoś innego, a nie siebie samego. To...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.” (Mt 5, 6)
„Nigdy nie będzie sprawiedliwości. Każdy policjant jest skazany na wieczne niespełnienie.” (s. 153)

Dwa tak różne stwierdzenia na temat sprawiedliwości zamknięte w treści jednej powieści. A między nimi autor umieszcza, znanego czytelnikom z poprzednich tomów cyklu, kapitana Eberharda Mocka i jego definicję sprawiedliwości. Krajewski podkreślał nie raz, że zależało mu na stworzeniu bohatera z krwi i kości, mającego różne ludzkie słabości. 62-letni Mock jest tu o wiele bardziej wyważony niż w poprzednich częściach, ale nadal bardzo niejednoznaczny i daleki od kryształowości. Wciąż cechuje go ponadprzeciętny wigor i swoista wrażliwość, która sprawia, że denerwuje go banalność zła i cierpienia. Pomimo całej swej szorstkości, brutalności i ironii nieobce są mu wyrzuty sumienia oraz dylematy moralne. Z drugiej strony, ziarno prawdy ukryte jest w jego krytycznej samoocenie: „Jestem już na wskroś zepsuty. Płaczę tylko za kurwami i bandytami” (s. 171). Jaki więc naprawdę jest Mock? Czy faktycznie jest niczym biblijny błogosławiony- jedynym sprawiedliwym; mścicielem, który w imię dobra posunie się do samosądu bądź swego słynnego „imadła”, aby ukarać domniemanego winnego? Czy policjantem-realistą, który ma świadomość, że samo domniemanie nie wystarcza, aby zadenuncjować podejrzanego jako winnego…

Powieść powinna usatysfakcjonować wielbicieli pełnokrwistej, dosadnej prozy. Jednym słowem, dużo się tu dzieje. Mamy ciała młodych zgwałconych kobiet, odciętą dłoń podrzuconą do mieszkania Mocka przez otwór na listy, przypalanie pogrzebaczem twarzy, posypywanie solą ran i wannę wypełniona żrącym ługiem. Mamy orgie seksualne, prostytutki i szemrane towarzystwo mrocznego półświatka, ale również zdegradowaną arystokratkę oraz nobilitowanego lokaja. Nie mogło także zabraknąć szeroko zakrojonego śledztwa, efektywnych pościgów i brutalnych bójek.

Ale to wszystko to tylko jakby dodatek. Głównym bohaterem tego kryminału retro jest przecież jego tytułowy bohater, czyli Festung Breslau, Twierdza Wrocław - oblężone, zniszczone miasto, które w 1945 roku chyli się już ku upadkowi. Oczami Mocka i innych bohaterów poznajemy międzywojenną metropolię, która w tej powieści ukazana jest jako miejsce brudne, odrażające, do cna zepsute i przesiąknięte złem. Bombardowania odcisnęły na nim swoje piętno. Piękne kamienice pokryła warstwa dymu, kurzu i sadzy. Na ulicach zalegają góry gruzu, truchła zniszczonych przedmiotów oraz ciała zabitych, a w powietrzu unoszą się głośne lamenty tych, których (nie)szczęściem było przeżyć.

Świadkiem i uczestnikiem tej przemiany, towarzyszącej powolnemu „znikaniu” miasta, jest Mock. Chyba jedyny jego obywatel, który tak bardzo czuje się jego fragmentem, tak bardzo jest z nim nierozerwalnie związany. Podobnie jak Gdańsk w „Hanemannie” Chwina, tak tu Wrocław jest miastem, którego już nota bene nie ma, a które swoją dawną formę zachowało tylko w pamięci i wspomnieniach bohaterów. Mock usilnie stara się zachować ciągłość dawnej rzeczywistości. Dla niego nic się nie zmienia, bo wmawia sobie, że bombardowanie Breslau ma charakter epizodyczny i niedługo wszystko wróci do normy. Dlatego celebruje blichtr codziennego życia: poranną kawę zawsze pije w porcelanowej filiżance i niezależnie od okoliczności nosi eleganckie garnitury. To jego sposób, aby oddać Breslau należną mu cześć i szacunek „niezależnie od tego, w jakiej formie ono istnieje, nie zależnie od tego, kto nim włada, nieważne, w jakiej będzie ono postaci: prawdziwej, podziemnej, czy urojonej”(s. 37).

Plastyczność opisów pomogła autorowi opanować do perfekcji trudną sztukę pochwycenia detali; drobnostek, które budują całościowy obraz miasta. Dzięki przestrzennemu ukazywaniu miejsc akcji odnosi się wrażenie, że jest się w danym miejscu, dotyka się sprzętów, słyszy odgłosy pulsującego życia, czuje zapach zasypanej gruzem ulicy. Krajewski maluje obrazem, dźwiękiem i emocjami namacalne światy, ale jednocześnie jest bardzo stonowany w sile prostych dialogów. Jako rodowity wrocławianin, Krajewski bardzo wiarygodnie odwzorowuje topografię miasta, w którym do tej pory drzemie duch dawnego Wrocławia. W wywiadach niejednokrotnie podkreśla, że to nie on podąża po Breslau śladami Mocka, ale kreuje świat przedstawiony swoich powieści, tak, aby to bohaterzy chodzili jego wrocławskimi ścieżkami. W swych powieściach odwołuje się do miejsc i nazw ulic istniejących w tamtym czasie i niemalże każdą scenę osadza w konkretnych miejscu. Często padają niemieckie nazwy ulic, których polskie (współczesne) odpowiedniki można znaleźć w zamieszczonym na końcu każdej powieści indeksie.

Jak przyznaje sam autor, chodziło mu przede wszystkim o przedstawienie wrocławskich realiów tamtych czasów i złożenie hołdu jego ulubionemu gatunkowi literackiemu, jakim jest amerykański czarny kryminał. Trzeba przyznać, że „Festung Breslau” doskonale się w tę konwencję wpisuje.

„Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.” (Mt 5, 6)
„Nigdy nie będzie sprawiedliwości. Każdy policjant jest skazany na wieczne niespełnienie.” (s. 153)

Dwa tak różne stwierdzenia na temat sprawiedliwości zamknięte w treści jednej powieści. A między nimi autor umieszcza, znanego czytelnikom z poprzednich tomów cyklu, kapitana...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jest w tym opowiadaniu coś niepokojącego, wykraczającego poza granice naszego komfortu psychicznego. Zwykle wszystko, co odbiega od standardowego postrzegania świata bądź zaciera granice pomiędzy jawą a nierealnością budzi w nas bliżej nieokreślony lęk. Możemy tylko sobie wyobrazić jak musiał się czuć trzydziestoletni Soran, którego pewnego dnia zbudziło niezidentyfikowane kapanie wody. Nie ma przy nim żony. Nie ma śpiewu ptaków za oknem. Nie ma blasku wschodzącego słońca. Nie ma nic… Ale to tylko pozory… Jest przecież Soran. Zawieszony pomiędzy światami, z kotłującymi się w jego głowie myślami, wspomnieniami, oddający się metaforycznym podróżom w przeszłość - gdzieś poza bytem, gdzieś poza czasem, gdzieś poza ciemnością pokoju…

Ciemność odgrywa tu znaczącą rolę. To opowieść o ciemnych zakamarkach ludzkiej świadomości i podświadomości. O ciemności ciała usytuowanej w opozycji do ciemności duszy. W końcu to historia o tym, że kiedy zagłębimy się w ciemność możemy zobaczyć coś pozornie niewidzialnego; coś, co stanie się dla nas iskierką nadziei w poczuciu naszej beznadziei. Bo gdyby nie ciemność, nigdy nie docenilibyśmy należycie jasności.

„Deszcz padający od środka najbardziej” wydaje się być jednym wielkim snem zagubionego człowieka o skomplikowanej przeszłości, który nie potrafi żyć teraźniejszością, bo jeszcze nie uporządkował dostatecznie chwil już minionych. Sen powstały z nakładających się na siebie snów, które tworzą wieloznaczny palimpsest psychiki bohatera, jego lęków, stanu uśpienia, bierności i paraliżującej uległości względem losu. Przez co fabuła balansuje na granicy bytu i niebytu, fikcji i rzeczywistości, ciemności i światła, straconych złudzeń i nadziei…

Czasem w ogromie rozpaczy po policzku jest w stanie spłynąć tylko jedna czarna łza. Reszta niczym rzęsisty deszcz przedostaje się do wnętrza człowieka; z całym impetem zalewa go od środka, napełnia czarną mazią bólu i beznadziei. Umiejętność zaczerpnięcia wtedy oddechu jest ściśnie uzależniona od umiejętności życia z ciężarem wspomnień i przeszłości, która nie tylko porusza, ale także oddziałuje na teraźniejszość. Staje się to dla Sorana tym trudniejsze, kiedy nagle okazuje się, że przeszłość zaciera się w jego pamięci, jej elementy przestają do siebie pasować, chronologia zaistniałych zdarzeń zanika i nie widzi on już jakiejkolwiek nadziei na budowanie linearnej przyszłości.

Całkiem udany debiut literacki, który zapewne przepadnie do gustu fanom nieoczywistych momentów z życia bohaterów Murakamiego. Z pewnością, jest to proza, która, ze względu na swoją zawiłość, brak linearności i oniryczny klimat, niekoniecznie przemówi do każdego odbiorcy. Ale widać tkwiący w autorze potencjał, który właściwie wykorzystany, może zaprowadzić go w bardzo interesującym kierunku.

Jest w tym opowiadaniu coś niepokojącego, wykraczającego poza granice naszego komfortu psychicznego. Zwykle wszystko, co odbiega od standardowego postrzegania świata bądź zaciera granice pomiędzy jawą a nierealnością budzi w nas bliżej nieokreślony lęk. Możemy tylko sobie wyobrazić jak musiał się czuć trzydziestoletni Soran, którego pewnego dnia zbudziło niezidentyfikowane...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Z innej bajki Jodi Picoult, Samantha van Leer
Ocena 6,6
Z innej bajki Jodi Picoult, Saman...

Na półkach: ,

Możliwość pozostania sobą przez całe swoje życie to szczęście, które nie każdemu jest pisane. Przynajmniej przyjęło się uważać ten stan za stan szczęśliwy… A co jeśli inni widzą tylko to, co chcą zobaczyć, narzuconą nam maskę, wykreowaną przez kogoś fikcję, a nasze prawdziwe „ja” nigdy nie dochodzi do głosu? Kiedy jesteśmy sobą nie spełniamy czyiś oczekiwań, ale kiedy zaczynamy udawać zyskujemy aprobatę innych, choć jednocześnie budzi to w nas stanowczy sprzeciw. Skomplikowana sytuacja…

Dokładanie tak poplątane jest życie nastoletniego księcia z bajki, Oliviera, który pewnego dnia nawiązuje kontakt z 15-letnią Delilah Eve McPhee – czytelniczką opowieści, której to właśnie on jest głównym bohaterem. Obydwoje dosadnie czują, że są niewłaściwymi ludźmi na niewłaściwym miejscu. Mają świadomość, że nie pasują do światów, w których przyszło im się narodzić; zazdroszczą sobie nawzajem swoich wariantów istnienia. Wydźwięk zwrotu „być z innej bajki” nabiera tutaj nie tylko metaforycznego, ale i dosłownego znaczenia. Pomimo wszelkich różnic Oliviera i Delilah połączył jeden cel: wyrwanie się ze znanych im światów ku innym rzeczywistościom, w których będą mogli w końcu nieskrępowanie odetchnąć pełną piersią wolności. Czy im się to uda? I co ostatecznie wyniknie z tego wspólnego pomysłu? Mogę tylko zdradzić, że to wcale nie będzie takie proste, a efekt końcowy zaskoczy nie tylko czytelnika, ale i samych bohaterów…

Wydaję mi się, że możliwości odczytania problematyki powieść „Z innej bajki” przypominają idee współczesnych długometrażowych filmów animowanych. Młodszy odbiorca będzie widział w niej epizod z życia nastoletniej dziewczyny, która w iście baśniowej scenerii przeżyła niesamowitą przygodę swojego życia, o której niektórym pozostaje tylko pomarzyć. A to wszystko przy wtórze zabawnych sytuacji i licznych dysonansów pomiędzy współczesnym amerykańskim środowiskiem, a zaprzeszłymi czasami rycerzy, smoków, syren, wróżek, zaklętych zwierząt i książąt. Dorośli natomiast mogą spojrzeć na tę pozycję zgoła inaczej. Między wierszami wyczytają pewną gorycz płynącą z ukazanych tu trudnych problemów, których poruszanie jest nieodzowną cechą twórczości Picoult. Na czoło powieści wysuwa się dwoje samotnych młodych ludzi, którzy chcą uciec do alternatywnej (lepszej?) rzeczywistości. Niemożność osiągnięcia akceptacji środowiska zewnętrznego prowadzi do zagubienia, utraty pewności siebie, wycofania w świat własnej wyobraźni. Ale dzięki wzajemnemu oparciu prowadzi do podjęcia próby oszukania przeznaczenia i wykreowania przyjaznej, komfortowej wersji własnego życia. Autorki wskazują jak brzemienny w skutkach może być brak męskich wzorców i wychowywanie się bez obecności ojca. A przecież w bajkach mężczyźni mężnie ratują swych bliskich przed każdą opresją, a nie po prostu znikają porzucając ich na pastwę losu…

Zastanawiałeś się kiedyś, co się dzieje z bohaterami, gdy zamykasz książkę? Albo jak oni cię widzą z kart swej opowieści? A może bohaterowie po skończonej akcji żyją własnym życiem, są innymi ludźmi; mają inne pasje i uczucia, gdy przestają być marionetkami tańczącymi na napiętym sznurku akcji? Ale czy raz zapisane przez autora bajki słowa mogą się dowolnie zmieniać? Autorki zastosowały bardzo ciekawy chwyt, aby spróbować odpowiedzieć na te pytania. Dzięki zabiegowi umieszczenia akcji jednej książki wewnątrz innej opowieści, pozwoliły wniknąć pod powierzchnię bajki o Olivierze, poznać jej bohaterów z innej perspektywy, z której nawet najczarniejszy bohater może ostatecznie okazać się znakomitym kucharzem, wrażliwym malarzem i łagodnym zbieraczem motyli.

To powieść dość przewrotna. To, co wcześniej uważaliśmy za „bajkowe” życie, wcale się takim nie okazuje. Paradoksalnie, w usta Oliviera autorki włożyły swoistą afirmację naszej współczesnej codzienności. Każdy z nas jest wolny od narzuconych ról, jest panem swojego losu, który może dowolnie formować, rozwijać i urozmaicać. To swego rodzaju zachęta do spontanicznego chwytania każdej ulotnej chwili i docenienia ich różnorodności, nieprzewidywalności.

Nazwisko Jodi zajmuje czołowe miejsce na froncie okładki i jest napisane większą czcionką niż dane jej córki. Jednak wydaje mi się, że fani Picoult postulowaliby o zamianę tej kolejności. Mi również wydaje się, że w tym tandemie pisarskim Samantha jest nie tylko pomysłodawczynią fabuły tej powieści, ale też główną osobą kreującą jej świat przedstawiony (nazwisko Picoult tylko jako chwyt marketingowy w celu wywindowania pozycji?). Pomimo iż, to całkiem dobra pozycja, fani Jodi mogą czuć się rozczarowani i uznać ją za odpowiednią do jednorazowego przeczytania.

Na pewno doskonale sprawdzi się jako prezent dla młodszej młodzieży. Już sama przyjemna dla oka estetyka wydania ewidentnie wskazuje na takiego odbiorcę. Trzy plany akcji i towarzyszące temu odmienne sposoby narracji, mają odzwierciedlenie w podziale na odrębne kolory użytej czcionki. Punkt widzenia Oliviera zapisano na niebiesko, natomiast Delilah została narratorem pierwszoosobowym we fragmentach posługujących się zieloną barwą czcionki. Standardową, czarną czcionkę pozostawiono na użytek włączenia do treści powieści kilku stron z samej bajki o Olivierze, która nota bene także nosi tytuł „Z innej bajki”. A wszystko przeplatane adekwatnymi do treści ilustracjami, które także utrzymane są w iście bajkowej konwencji. Dodatkowo całość wzbogacono o czarno-białe miniaturki ilustracji, które przywołują skojarzenia z monochromatycznymi kontrastowymi książeczkami dla najmłodszych.

Możliwość pozostania sobą przez całe swoje życie to szczęście, które nie każdemu jest pisane. Przynajmniej przyjęło się uważać ten stan za stan szczęśliwy… A co jeśli inni widzą tylko to, co chcą zobaczyć, narzuconą nam maskę, wykreowaną przez kogoś fikcję, a nasze prawdziwe „ja” nigdy nie dochodzi do głosu? Kiedy jesteśmy sobą nie spełniamy czyiś oczekiwań, ale kiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Jest czas rodzenia się i czas umierania. (…) Żyjemy w czasach pętli, stwierdził. Niepokój na świecie będzie narastał.” (str. 325)

5 października 2015 roku świat obiegła informacja, że jeden z czołowych pisarzy szwedzkich powieści kryminalnych, Henning Mankell przegrał walkę z nowotworem. Strata dla literackiego świata tym większa, gdyż pisarz uważany był za swoisty zapalnik, od którego wybuchnął fenomen kryminału skandynawskiego, który jednocześnie wplata w swoje zagadkowe historie wiele wątków społeczno-obyczajowych. Kiedy tylko słyszę nazwisko „Mankell”, odruchowo łączę je z postacią policjanta Kurta Wallandera, któremu pisarz poświecił cykl kilkunastu książek. „Morderca bez twarzy” to pierwszy jego tom i zarazem moje pierwsze spotkanie z autorem, ale już teraz jestem pewna, że nie ostatnie.

Dzień 8 stycznia 1990 roku miał niczym nie różnić się od innych zimowych dni w Lenarp w Skanii. Gdyby nie jeden szczegół: wczesnym rankiem tegoż dnia kobyła w stajni emerytowanych rolników, Löegrenów, nie rżała, a przecież codziennie głośno manifestowała swój poranny głód. Wezwana przez sąsiada policja odnajduje w domu zmasakrowane zwłoki Johanesa i jego konającą żonę, Marię, na szyi której ktoś zacisnął pętlę z niespotykanym węzłem. Komu mogło zależeć na śmierci ubogich staruszków z prowincji? I jak wielkie znaczenie dla rozwiązania sprawy może mieć ostanie słowo, które padło z ust pogrążonej w agonii kobiety? Na światło dzienne powoli wychodzą skrywane przez bohaterów tajemnice; powstają liczne poszlaki, których weryfikacja niejednokrotnie spędzi sen z powiek prowadzącego to śledztwo policjanta z Ystad, Kurta Wallandera.

Jak w kalejdoskopie, wraz ze zmianą pogody, zmieniają się okoliczności śledztwa. Mankell nie daje czytelnikowi chwili wytchnienia, mordy przeplatają się z głuchymi anonimowymi telefonami pod adresem Wallandera; co rusz pojawiają się nowe hipotezy, które stopniowo są obalane. Wydarzenia boleśnie smagają bohaterów wichrem emocji, spiętrzają napięcie niczym zburzone morze, a czasem zasnuwają wszystko gęstą mgłą niepewności. Na kartach powieści Wallander staje nie tylko przed trudnym wyzwaniem zawodowym, ale także podejmie usilną próbę pogodzenia się z osobistymi niepowodzeniami: kryzysem wieku średniego, rozstaniem z żoną (jego stwierdzenie „Policjanci są rozwodnikami. Koniec kropka…” jest bardzo trafne w przypadku większości kryminałów…), niestandardowymi relacjami z dorosłą córką i ojcem-malarzem, który cierpi na demencję starczą. Jednocześnie nie zabijając swojej natury wrażliwego (choć nie kryształowego) człowieka, który walecznie próbuje podnieść się po każdym, zadanym mu przez los ciosie.

Inspiracją do napisania opinii o tej powieści Mankella była pewna informacja z naszego polskiego „podwórka”. Początkiem tego roku kapituła znamienitych profesorów językoznawców jednogłośnie ogłosiła, iż „Słowem Roku 2015” został właśnie rzeczownik „uchodźca”. Choć słowo znane jest od lat, dopiero w minionym roku nabrało w świadomości Polaków pewnych przesłanek emocjonalnych, zaczęło budzić skrajne postawy: od współczucia i empatii, ku odczuwaniu pierwotnego lęku przed (potencjalnym? domniemanym?) zagrożeniem wymierzonym w naszą narodową tożsamość kulturowo-religijną bądź stałość naszej egzystencji. Wpływ zjawiska uchodźctwa na nasze postrzeganie świata, ukazuje jak bardzo złożonym problemem ono jest.

„To właśnie brak takiej polityki [wobec uchodźców] powoduje chaos. I teraz żyjemy w kraju, w którym każdy, kto chce, niezależnie od motywów, może robić, co chce, kiedy chce, gdzie chce i jak chce. Kontrole graniczne zostały właściwie zawieszone. Urzędy celne sparaliżowane. Istnieje mnóstwo niestrzeżonych, małych lotnisk, na których narkotyki oraz nielegalni imigranci lądują każdej nocy w wielkich ilościach.” (str. 249)

Mankell bardzo sprawie odmalowuje obraz uchodźców przybywających do Skandynawii przeszło ćwierć wieku temu, ale pomimo tego wcale nie aż tak odległy od współczesnego spojrzenia na ten temat. „Morderca bez twarzy” to swoista krytyka liberalnej polityki państwa wobec imigrantów, która połączona z narastającym rasizmem tworzy mieszankę wybuchową. Wystarczyłoby tylko ogrodzić ośrodek dla uchodźców, a postałoby gotowe więzienie, skupiające ludzi, którzy w efekcie niewygód, fałszowania dokumentów, pracy na „czarno” i barier językowych zagubili swoją tożsamość oraz człowieczeństwo. Szwecja jako kraj dobrobytu przyciąga uchodźców (a może to tylko ekonomiczni imigranci?), którzy z czasem postrzegani są jako zagrożenie, budzą niepokój i obawę o spokojne jutro pozostałych członków społeczności. W wyniku wzrostu przestępczości ostracyzm wobec „obcych” narasta, spirala nienawiści stopniowo nakręca się…

„Morderca bez twarzy” to także opowieść o nieuzasadnionym okrucieństwie, którego pętla niezauważalnie zaciska się na szyjach tak wielu niewinnych ludzi. Czy okrucieństwo dla samej satysfakcji zadawania bólu jest lepsze niż brutalność podyktowana konkretnymi motywami? Morderca nigdy nie ma dla policji konkretnych rysów twarzy, dopóki tożsamość złoczyńcy nie pozostanie ustalona, a może… po prostu kierowany brutalnością morderca nigdy nie posiada określonego wyglądu, podobnie jak inne niezmaterializowane mordercze zapędy, które narodziły się w umyśle człowieka. Nie mają kształtu, ani formy, koloru skóry, pochodzenia, ale po prostu w pewnej sprzyjającej chwili odnajdują swoje ujście.

„Jest czas rodzenia się i czas umierania. (…) Żyjemy w czasach pętli, stwierdził. Niepokój na świecie będzie narastał.” (str. 325)

5 października 2015 roku świat obiegła informacja, że jeden z czołowych pisarzy szwedzkich powieści kryminalnych, Henning Mankell przegrał walkę z nowotworem. Strata dla literackiego świata tym większa, gdyż pisarz uważany był za swoisty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ponownie początek wakacji, ponownie wyjazd w celu nabrania dystansu do życia, ponownie happy end – tylko, ze rok później (tu 1994 rok) i z inną główna bohaterką. Moim zdaniem, to chyba jedna z najsłabszych części Jeżycjady.

Nutria, czyli Natalia Borejko po dosadnym odrzuceniu zalotów pewnego młodego mężczyzny postanawia wakacyjnie zresetować się nad polskim morzem. Ulegając namowom siostry Gabrysi, zabiera ze sobą dwa małe „diabełki” Pyzę i Tygryska. Ci, co czytali poprzednie tomy domyślają się już, że nie wróży to niczego dobrego. Ponadto, w pociągu niespodziewanie spina się z nią kajdankami pewien podejrzany typ, któremu daleko do wizerunku miłego chłopca. Barczysty, ubrany na czarno, rozczochrany „Nerwus” z zygzakowatą blizną na policzku i lekko skrzywionych ustach wydaje się Natalii zupełnie kimś nieznajomym. Ale on doskonale wie, kim ona jest i nie spocznie, dopóki dziewczyna nie przystanie na jego warunki… To dopiero początek ciągu nieprawdopodobnych zdarzeń, które przedefiniują pewne wartości i diametralnie odmienią nastawienie Nutrii do instytucji małżeństwa.

Gapiowatość i niezdarność głównej bohaterki rozczulała Filipa, a mnie po prostu irytowała. O ile młodsza Natalia (ta wklejająca rośliny do zielnika bądź pisząca smętne wiersze w specjalnym zeszycie w fioletowej okładce) była do granic możliwości nieszkodliwa i nudna, o tyle Natalia z tej części to nieodpowiedzialny i nierozsądny rudzielec, który nie potrafi zaopiekować się sobą, a co dopiero dwójką powierzonych jej dzieci! Panicznie ucieka przed nieznajomym, wysiada z pociągu na bliżej nieznanej stacji, podróżuje z chorą na ospę siostrzenicą i śpi gdzieś w głuszy – faktycznie bardzo (nie)dojrzałe postępowanie studentki polonistyki… Bezmyślnie nie dzwoni do Gabrysi, kiedy nie dojeżdżają nad morze, gubi gitarę lub po prostu wysiada z pociągu na jakimś odludziu. Jej piękny śpiew, nieuchwytny wdzięk piegowatej twarzyczki, wrażliwość i poczucie humoru nie wystarczyło, aby pozyskać moją sympatię.

Natalia to ostatnia z córek Borejków, która nadal pozostaje panną. Obserwuje siostry i zazdrości im stabilizacji, dojrzałości, zaradności. Musierowicz porusza problem życia w cieniu rodzeństwa, które postrzegane jest jako lepsze bądź osiągnęło więcej w życiu. Doświadcza tego Natalia, ale także Róża oraz tytułowy Nerwus, czyli Filip Bratek. Dlatego też nie zawsze potrafią odnaleźć własne miejsce w tym dynamicznie zmieniającym się świecie.

Reasumując: nie przemówiła do mnie ani kreacja głównej bohaterki, ani wątek błyskawicznie (akcja trwa tylko 4 dni) rodzącego się pomiędzy Natalią i Filipem uczucia. Brakuje spójności i motywów działań. Moją ocenę minimalnie podniosły sprawnie wkomponowane w treść cytaty z Szekspirowskiego „Snu nocy letniej”. To już drugi z kolei tom, który mnie nie zachwycił, ale poznaje powieści po kolei, żadnej nie opuszczam, aby zachować ciągłość znajomości losów bohaterów Jeżycjady.

Ponownie początek wakacji, ponownie wyjazd w celu nabrania dystansu do życia, ponownie happy end – tylko, ze rok później (tu 1994 rok) i z inną główna bohaterką. Moim zdaniem, to chyba jedna z najsłabszych części Jeżycjady.

Nutria, czyli Natalia Borejko po dosadnym odrzuceniu zalotów pewnego młodego mężczyzny postanawia wakacyjnie zresetować się nad polskim morzem....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Okazała mu zakurzone, choć nadal lśniące wartości – szacunek i lojalność. Może jakieś inne jeszcze – ości, ogryzione do połysku przez nierozsądek, strach, zawiść.”
„Ości” to jedna z najbardziej intrygujących powieści o mił-ości, postrzeganiu rodzinn-ości i polsk-ości we współczesnej rzeczywist-ości, jaką miałam okazję kiedykolwiek przeczytać. A raczej to opowieść o rodzącym się pustym, przeszywającym bólu, który dopada człowieka, gdy sufiks –ość pozbawiony zostanie swego tematu.

To moje pierwsze literackie spotkanie z Ignacym Karpowiczem – autorem głośnych powieści, laureatem Paszportu Polityki i kilkukrotnym finalistą Nagrody Nike. Pisarz nie unika trudnych tematów, o których niewielu ludzi wypowiada się tak stanowczo, jak on. Rasizm, homoseksualizm, krytyka Kościoła Katolickiego, bezrobocie, eutanazja, kontrowersyjne performance drag queen, samotność to tylko niektóre z nich. Pisze o nich bardzo dosadnie, ale często otula je woalem licznych metafor bądź wpisuje w sytuacje z codziennego egzystowania bohaterów. Wykreował tylko wąskie grono głównych postaci, ale jakże silne skorelowanych siecią wzajemnych powiązań, w których początkowo sama momentami się gubiłam. Powstała w ten sposób specyficzna patchworkowa rodzina, która dodatkowo przybrała wersję rozszerzoną o kochanków, matki kochanków, partnerów kochanków… Pozornie charakteryzuje się ona harmonią, jednością i idealnym współgraniem. Na pierwszy rzut oka nic się nie pruje, nie rozłazi, nawet, gdy mocniej się szarpnie tą strukturą. Paradoksalnie, wydaje się, że takie relacje wzmacniają więzi, a nie je nadwątlają… Ale czy aby na pewno?

„Maja czuła się rozdarta. Rozdarta pomiędzy Szymona, Franka, Bruna i samą siebie. Magiczna sztuczka polegałaby na tym, żeby wierzchołki kwadratu czy trapezu (Szymon, Franek, Bruno, Maja) zbliżyć tak bardzo do siebie, aby utworzyły punkt, solidny punkt z zagłębieniem w kartce papieru, jaki zostawia igła cyrkla. Na ten czworokąt nakładały się kolejne figury, nie koniecznie geometryczne”.
Mam wrażenie, że właśnie tego solidnego osadzenia w życiu i zbliżenia brakuje bohaterom. Samotnie żyją obok siebie, zamiast ze sobą. Bury kot jest dla Ninel bliższy niż jej własna matka; tchórzofretka Slawoj to jedyny żywy organizm, z którym Maja można wejść w szczery dialog, karmienie złotej rybki Azora to jedyny powód, dla którego Norbertowi chce się wracać do domu. Każdy fragment patchworku jest inny, doszyty, często krzywo i niedbale w pośpiechu pędu codziennego życia. Tragizm sytuacji polega na tym, że żadnego wierzchołka figury w sieci powiązań nie potrafią usunąć, aby przy okazji nie zatracić sensu trwania części samego siebie.

„Trzeba słyszeć, co się do siebie mówi, ważniejsze jednak, żeby wiedzieć to, czego ktoś słyszeć nie chce. Podstawowy poziom synestezji w międzyludzkich kontaktach.”
Książka składa się z 4 części (+epilog), które rozdzielone zostały czarnymi kartami tytułowymi. Na jednej z nich widnieje zdanie: „Słyszę, co do mnie mówisz”. Bohaterowie faktycznie posiadają sprawny zmysł słuchu, ale mam wrażenie, że nie rozumieją się wzajemnie. Rzadko nazywają po imieniu to co czują, myślą lub widzą. Celowo uciekają się do licznych przemilczeń, stosownego odwracania wzroku i przebiegłych machinacji, aby utrzymać zaistniały stan rzeczy. Z hipokryzją w oczach sprawnie ubierają świat w płaszczyk eufemizmów i niedomówień, by nie wyszło na jaw, że wyznawany przez nich światopogląd nie zawsze pokrywa się z reprezentowanym przez nich zachowaniem. Zapominają o jednym: przybierane przez nich sztuczne pozy nigdy nie narodzą prawdziwych, silnych relacji i emocji. Amputacja spontaniczności i naturalności nieustannie postępuje…

Na czwartej stronie okładki, Maciej Stuhr twierdzi, że podczas czytania „Ości” miał na twarzy wymalowany „wspaniały, szczery i piękny uśmiech”. Sytuacje nakreślone przez Karpowicza są czasem tak abstrakcyjne, odmienne od postaw społecznie uważanych za poprawne, że początkowo i u mnie budziły uśmiech. Ale już po chwili zmienił się on z gorzki grymas oraz uczucie niepokoju. A co jeśli fikcyjny, wykreowany przez autora literacki świat wcale nie jest tak daleki od rzeczywistości, którą znamy, bądź która stanie się realnym obrazem naszego egzystowania w świecie za 10, 20, 30… lat? Polecam niełatwą lekturę tej powieści Karpowicza, aby samodzielnie podjąć próbę odpowiedzi na to pytanie.

„Okazała mu zakurzone, choć nadal lśniące wartości – szacunek i lojalność. Może jakieś inne jeszcze – ości, ogryzione do połysku przez nierozsądek, strach, zawiść.”
„Ości” to jedna z najbardziej intrygujących powieści o mił-ości, postrzeganiu rodzinn-ości i polsk-ości we współczesnej rzeczywist-ości, jaką miałam okazję kiedykolwiek przeczytać. A raczej to opowieść o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ostatnie dni października, spowite mgłą jesienne wieczory i ranki, wszechobecny zapach opadłych z drzew liści oraz wilgotnej ziemi, ognista łuna świata unosząca się nad nekropolią. Obraz rzeczywistości charakterystycznej dla najbliższych dni idealnie przenika się z klimatem „Oczyszczenia” Millera. Zgodna korleracja dwóch płaszczyzn, pozornie podobnych, ale jednocześnie tak różnych.

„Oczyszczenie” wzięłam w bibliotecznej półki pod wpływem impulsu. Autor powieści bliżej mi nieznany, ale tajemniczy tytuł, klimatyczna okładka i intrygujący opis na czwartej stronie okładki ostatecznie mnie przekonały. Ponadto autor otrzymał za nią w 2011 roku Costa Book of the Year Award, więc postanowiłam sprawdzić, czy rzeczywiście zasłużył na tę nagrodę. Muszę przyznać, że moje oczekiwania absolutnie nie pokryły się z tym, co odnalazłam w tej powieści.

Umiejscowienie akcji powieści w takim miejscu jak cmentarz, otwiera przed autorem szeroka furtkę do tworzenia niezwykłych światów, poruszania ważnych tematów, budowania aury zadumy i melancholii przemijania. W świadomości ogółu nekropolie są miejscem, które może być wyrazistym tłem i pretekstem do przemyśleń nad istota życia oraz śmierci, do wynurzeń w duchu chrześcijańskiej eschatologii bądź stać się przystankiem w drodze do odkrycia tajemnicy transcendencji, Absolutu. Wizja Millera jest jednak inna. „Oczyszczenie” to realistyczno-obyczajowa opowieść o ludziach i kondycji politycznej kraju, ale obdarta z płaszcza metafizyki. Autentycznie istniejący w przeszłości cmentarz les Saints-Innocents, czyli Cmentarz Niewiniątek w Paryżu przedstawiony został bardzo dosadnie. Niczym „żarłoczne morze” napiera on na ściany piwnic pobliskich domów, „połyka trupy paryżan od dawna”, nie dziwi więc fakt, że szczątki leżą tam ciasno jak „plaster boczku na stosie cudzych”. Nic więc dziwnego, że kiedy pewnego październikowego dnia 28-letni inżynier z Normandii, Jean-Baptiste Baratte z polecenia ministra przybywa, aby oczyścić to miejsce, zastaje nieprzebrany chaos. Zaledwie w 5 lat po zaprzestaniu na nim pochówku zwłok, stał się on miejscem licznych pijatyk, pojedynków i schadzek; odwiedzany częściej przez stada szczurów niż żywych ludzi. Za jego parkanem toczy się codzienne życie: na pobliskim targowisku przekupki głośno zachwalają swoje dobra, rynsztoki pełne są obdartych żebraków, a krzykliwie ubrane kobiety lekkich obyczajów wyczekują na ulicach, nawet nie zważając na sakralny charakter pobliskiego kościoła.

„Kościół Niewiniątek od pięciuset lat skrzętnie gromadzi cienie. A ty je uwolnisz. Wpuścisz światło i powietrze. Wpuścisz niebo. I to właśnie jest przyszłość!” (s.309)
W 1785 roku wszechobecne prorewolucyjne napisy krzyczą z murów paryskich kamienic na coraz większą skalę. Ferment zbliżającej się rewolucji wisi w powietrzu. Ostatecznie zlikwidowanie cmentarza i spalenie kościoła to metafora zburzenia dotychczasowego ustroju Francji oraz zakończenia okresu świetności wersalu Wersalu. Miller interesująco odniósł kwestię żaru przemieniającego człowieka do teorii flagistonu – obecnego we wszystkim elementu palnego, utajonego zalążku ognia, który pozostaje bierny dopóki się go nie podpali za pomocą iskry, wstrząsu, tarcia albo poprzez stopniowe podgrzewanie. Zniszczenie przynosi oczyszczenie i toruje drogę ku odrodzeniu. Jean-Baptiste czuje, że wraz z kościołem podpalił wszystko, co go w życiu brutalnie lub subtelnie dręczyło, w tym własną słabość i zagubienie. To jego osobiste katharsis, po którym powstanie niczym feniks z popiołów.

Ostatnie dni października, spowite mgłą jesienne wieczory i ranki, wszechobecny zapach opadłych z drzew liści oraz wilgotnej ziemi, ognista łuna świata unosząca się nad nekropolią. Obraz rzeczywistości charakterystycznej dla najbliższych dni idealnie przenika się z klimatem „Oczyszczenia” Millera. Zgodna korleracja dwóch płaszczyzn, pozornie podobnych, ale jednocześnie tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ile samochodów minęło Cię dziś, gdy byłeś w drodze do pracy, szkoły lub na jesienny spacer? Kilkaset, kilkanaście, kilka? Pewnie nawet nie zapamiętałeś kolorów i marek ich wszystkich, potraktowałeś je jako element krajobrazu, niepozorny środek transportu. Pewnie tak samo zareagowała na widok Mercedesa SL500 grupa zziębniętych bezrobotnych, która o brzasku koczowała przed halą Targów Pracy pewnego kwietniowego dnia 2009 roku. Nic nie zapowiadało nagłego wciśnięcia pedału gazu, katastrofy, aktu przemocy, który wybił dziurę w świecie, który dotychczas uważali za niezmienny. A jednak stało się. Morderca długo pozostaje nieuchwytny, ale w świecie wyobraźni literackiej Kinga nie ma miejsca dla takiego stanu rzeczy. Kiedy do niebezpiecznej gry z Panem Mercedesem staje doświadczony stróż prawa wszystko staje się możliwe…

Emerytowany 62-letni detektyw William Kermit Hodges nie powala swoją oryginalnością. Nie spodziewałam się, że King w jego kreacji otrze się aż o taki schematyzm: samotny facet, z „brzuszkiem”, rozwiedziony, z widmem dawnych problemów z alkoholem i ciągle trapiony myślami samobójczymi. Poczciwy człowiek, który utracił sens życia i optymistyczne spojrzenie na świat. Egzystuje gdzieś w zawieszeniu emocjonalnym, rozpamiętując przeszłość, która minęła. Mam nadzieję, że jako tytułowy bohater całej trylogii, pokaże jeszcze na co go stać.

„(…) on jest ogrodnikiem zasiewającym ziarna zwątpienia i paranoi” (s.195)
„(…) to bardzo inteligentny człowiek, który przypadkiem jest szalony” (s.205)
„(…) to kłębek morderczego chaosu” (s.263)
Taki właśnie jest przeciwnik z jakim przyjdzie Billowi się zmierzyć – Pan Mercedes czyli Brady Hartsfield. Podając jego dane nie dopuszczam się żadnego spoileru. W odróżnieniu od detektywa, czytelnik od początku wie kim on jest, dzięki czemu może w sposób nieskrępowany śledzić jego zachowania. King pozwala nam wniknąć do jego umysłu, podążać krętymi ścieżkami myśli, które obnażają jego dwulicowość, zgłębiać motywy rodzących się tam idei - tych szalonych i zarazem bardzo inteligentnych. Żerowanie na strachu i poczuciu winy ofiar przynosi Brady’emu błogą satysfakcję, która przysłania mu znany fakt, że nie ma zbrodni doskonałych, bo każda pozostawia po sobie jakiś ślad…. To człowiek o dwóch twarzach: pozornie sympatyczny i zrównoważony, ambitny obywatel, ale kiedy zdejmuje maskę okazuje się niebezpiecznie agresywny, osamotniony, wewnętrznie złamany, zepsuty „jak jabłko, które z wierzchu wygląda dobrze, ale kiedy je rozkroisz, jest czarne i pełne robaków” (s. 260). Ciekawe do czego mógłby dojść, gdyby nie był przesycony złem? Kolejny interesujący czarny charakter, który wyszedł spod pióra Mistrza.

Właśnie ta pozorna normalność buduje najbardziej niepokojący obraz świata, w którym podobnym Brady’emu „sprafcą” może okazać się każdy – wieloletni sąsiad, chłopak, który kosi raz w miesiącu nasz trawnik, sprzedawca z osiedlowego sklepu bądź bliski znajomy, którego od razu się wyklucza z grona podejrzanych. Nikt nie ma na twarzy jaskrawego napisu typu „morderca”, „złodziej”, „gwałciciel”. Długo ukrywana, zwodnicza natura ludzka dojrzewa, aby dojść do głosu w najmniej oczekiwanym momencie. Może myślisz sobie drogi czytelniku, że „Pan Mercedes” to tylko fikcja literacka, dopracowany wytwór wyobraźni autora; że takie rzeczy się nie zdarzają w rzeczywistości, więc pozwól, że wspomnę pewne wydarzenie. W lipcu 2014 roku (nota bene ponad miesiąc po polskiej premierze „Pana Mercedesa”) młody mężczyzna wjechał w tłum niewinnych ludzi, którzy beztrosko spacerowali po sopockim molo. Brzmi znajomo, prawda?

„Pan Mercedes” to całkiem sprawnie napisany kawałek interesującej prozy, ale do najlepszych dzieł Kinga trochę mu brakuje. Ale to dobry początek świetnie zapowiadającej się trylogii. Poznane tu trio (Bill Hodges, Holly Gibney i Jerome Robinson) powraca w kolejnej jej części, więc liczę na to, że Hodges będzie miał więcej możliwości uchylić rąbka tajemnicy swojej osobowości. Premiera tomu zamykającego trylogię, czyli „End of watch” w Polsce zapowiadana jest na 7 czerwca 2016, wiec mam nadzieję, że do tego czasu zdążę nadrobić „Znalezione nie kradzione”, które podobno jest jeszcze lepsze.

Ile samochodów minęło Cię dziś, gdy byłeś w drodze do pracy, szkoły lub na jesienny spacer? Kilkaset, kilkanaście, kilka? Pewnie nawet nie zapamiętałeś kolorów i marek ich wszystkich, potraktowałeś je jako element krajobrazu, niepozorny środek transportu. Pewnie tak samo zareagowała na widok Mercedesa SL500 grupa zziębniętych bezrobotnych, która o brzasku koczowała przed...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„W grze o tron zwycięża się albo umiera. Nie ma ziemi niczyjej.”

Jestem OCZAROWANA! Kilkaset stron niezapomnianej fantastycznej epopei wypełnionej po brzegi wartką akcją, wyrazistymi bohaterami, magicznym światem rycerzy, pojedynków, uczt i smoków. To początek mojej przygody z cyklem „Pieśni lodu i ognia”, ale już rozumiem w czym tkwi jego fenomen. Ta obrazowość słowa i rozmach połączony z wyczuleniem na szczegół zasługują na te peany pochwalne, które na nie spadają.

Niewielu jest czytelników, którzy nigdy nie słyszeli dywizy Starków z Winterfell, która brzmi „Winter is coming”. Niemalże każdy zna choć ogólny zarys fabuły „Gry o tron” – albo w formie literackiej, albo też serialowej. Wiele powstało recenzji i opinii tej powieści; zapewne jeszcze więcej powstanie w przyszłości. Cóż więc ja, taki laik i czytelnik rzadko sięgający po fantastykę, mogę jeszcze dodać? Najwyżej garść luźnych przemyśleń, które, mam nadzieję, zachęcą niezdecydowanych do sięgnięcia po powieść Martina.

Wszystko rozpoczęło się od mętliku spowodowanego ogromną ilością imion bohaterów i nazw miejsc. Ale kiedy już udało mi się wyselekcjonować główne postacie, ustalić istotne koligacje rodzinne i ze strzępów wydarzeń ułożyć zarys fabuły okresu poprzedzającego akcję, czytanie nabrało tempa i tekst swoistego rytmu. Z zaciekawieniem śledziłam ferment i żądze władzy narastającą wokół tytułowego Żelaznego Tronu. Kto na nim zasiądzie po niespodziewanej śmierci króla Roberta Baratheona? Czy będzie to jego 12-letni syn Joffrey, a może zdetronizowany przed latami smoczy ród Targaryenów? Także Starkowie oraz Lannisterowie nie pozostaną bezinteresowni w tej kwestii. Zaistniała sytuacja popchnie do radykalnych, krwawych rozwiązań oraz ponownie przebudzi czające się w bohaterach zło. Nad Westeros nadciągają czarne chmury i jedno jest pewne: władca może być tylko jeden, wiec trup będzie ścielił się gęsto…

Właśnie, trupy. Na uwagę zasługuje nie tylko płodność Martina w kreowaniu kolejnych bohaterów, ale także intensywność ich uśmiercania. Z niektórymi nawet na dobre nie można się zapoznać, zaprzyjaźnić czy potępić, bo za kilkanaście stron kończą swój literacki żywot. Zgon w wyniku powikłań po zranieniu podczas polowania na dzika bądź na polu bitwy to chyba najdelikatniejsze formy odejścia. Śmiercionośna kreatywność Martina jest imponująca, m.in. otrucie, ścięcie toporem (a potem utworzenie okazałej palisady z głów ofiar), spalenie żywcem, uduszenie, rozerwanie końmi… Ponadto, autor nie stroni od opisów zachowań nieobyczajnych, niemoralnych, kazirodczych związków, brutalności i perwersyjnych gwałtów. Więc nie trudno domyślić się, że nie jest to lektura dla każdego.

Oczywiście ta powieść to nie tylko brutalność, krew lejąca się strumieniami, bezwzględność i nieprzebieranie w środkach w celu dojścia do władzy. Przede wszystkim Martin za pomocą tej iście średniowiecznej, zaczarowanej scenerii i historii odkrywa sedno ludzkiej fałszywości, dwulicowości, zakłamanie. W świecie tym honory i tytuły są tanie, a interesownych konfidentów nie brakuje. To nie Innych za Muru, ani dezerterów z Nocnej Straży trzeba się obawiać, ale pozornych przyjaciół, zaufanych braci krwi, dawnych sprzymierzeńców teraz ogarniętych rządzą zasiadania na Żelaznym Tronie. Tych, którzy z zimną krwią wbiją nam nóż w plecy. Żaden sojusz nie jest niezachwianie stały, a zło w każdej chwili może dojść do głosu. Nie oznacza to jednak, że wszystko jest tutaj jednoznaczne, pesymistyczne i odszyte obłudą. Jak przystało na średniowieczną konwencję utworu, mamy tu bohaterów takich jak Eddard „Ned” Stark, który jest przykładem etosu dobrego, prawego rycerza (szkoda tylko, że Martin zafundował mu taki, a nie inny los…). Starcie dobra i zła budzi wszechobecny niepokój i przeczucie niestałości egzystencji. I po raz kolejny ukazuje, że świat nie jest tylko czarno-biały, a pozory mogą bardzo mylić…

Martin niejednokrotnie spędził mi sen z powiek. Kończy rozdział w takim momencie, że człowieka zżera ciekawość, a kontynuacja danego wątku jest czasem dopiero za kilkadziesiąt stron! I jak tu odłożyć książkę? Wszystko to sprawia, że „Grę o tron”, pomimo sporej gabarytowości, pochłania się w zawrotnym tempie. Proponuję od razu wyposażyć się we wszystkie tomy, aby nie skończyć tak jak ja – osoba pozostająca w zawieszeniu do czasu pozyskania „Starcia królów”. Nie muszę chyba dodawać, że pierwsze spotkanie z prozą Martina było bardzo udane. „Grę o tron” bardzo polecam, szczególnie w senne i mgliście spowite jesienne popołudnia, aby podnieść poziom adrenaliny i odczuć na własnej skórze to rozgrzewające napięcie!

„W grze o tron zwycięża się albo umiera. Nie ma ziemi niczyjej.”

Jestem OCZAROWANA! Kilkaset stron niezapomnianej fantastycznej epopei wypełnionej po brzegi wartką akcją, wyrazistymi bohaterami, magicznym światem rycerzy, pojedynków, uczt i smoków. To początek mojej przygody z cyklem „Pieśni lodu i ognia”, ale już rozumiem w czym tkwi jego fenomen. Ta obrazowość słowa i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jodi Picoult nie boi się podejmowania trudnych tematów. W tej powieści ponownie udowadnia, że można o nich pisać dosadnie, ale nie tabloidowo; rzeczowo, ale jednocześnie emocjonalnie i poruszająco. Po raz kolejny stworzyła historię, która na długo pozostanie w mojej pamięci.

Molestowanie i pedofilia to tematy będące do niedawna objęte ścisłym tabu. Złożoność problemu polega na tym, że dotyka on nie tylko sfery nietykalności cielesnej każdego obywatela, ale także pozostawia ślady na psychice, które są bardzo różnorodne i odmienne dla każdej z ofiar. Ponadto pośrednio krzywdzi także bliskich ofiar, także ich życie zamieniając w piekło na ziemi. Dlatego tak trudno wpisać dany przypadek molestowania w jakiś schemat, uogólnienie, regułę. Picoult pokazuje, że skutki molestowania potrafią przewrócić całe życie do góry nogami; posunąć do czynów, których się po sobie nie spodziewamy, a ich konsekwencje mogą nam ciążyć do końca życia.

„Myślisz sobie: Nigdy. Myślisz: Nie ja. Lecz jesteśmy zdolni do tego, czego się najmniej spodziewamy” (J. Picoult „To, co zostało”)
Ten cytat z innej książki tej samej autorki najlepiej oddaje myśli, odczucia i późniejsze czyny Niny Frost. Zdumienie i niedowierzanie to pierwsza reakcja na fakt, że jej ukochany i wyczekiwany, 5-letni syn, Nathaniel padł ofiarą molestowania i gwałtu. Przecież ona, zastępca prokuratora okręgowego, często prowadzi sprawy o ustalenie zdolności małoletnich ofiar molestowania do uczestniczenia w procesie jako świadków, więc powinna to zauważyć dużo wcześniej… A jednak stało się! Nina postanawia ustalić oraz ukarać winnego cierpienia jej syna; walczyć o sprawiedliwość i spokój dla własnej rodziny, która staje na progu rozpadu. Do rozdarcia wewnętrznego pomiędzy rolę racjonalnego prokuratora, a zrozpaczonej matki dochodzi wystąpienie klasycznego trójkąta miłosnego [Caleb (mąż) – Nina – Patrick (wieloletni przyjaciel)]. Nina Frost jest zawieszona pomiędzy faktami, a uczuciami, co nie sprzyja trzeźwej ocenie sytuacji. Picoult pokazuje, że nawet jeśli obcujemy z jakimś problemem na co dzień, gdy dotyka on naszych bliskich nietrudno jest stracić dystans i opanowanie. A wtedy bardzo łatwo o nieprzemyślany krok. Jego skutki mogą poruszyć lawinę, której nie da się już zatrzymać…

„(…) to, co niemoralne, nie zawsze jest złe” (?)
To opowieść o dylematach moralnych i życiu z konsekwencjami swoich wyborów. O złu, które dotyka także tych niewinnych. O poczuciu winy (bądź jej braku) wynikającym z krzywdy wyrządzonej drugiemu człowiekowi. O bólu trwania ze świadomością niemożności zadośćuczynienia za grzechy. To także obraz amerykańskiego systemu sprawiedliwości. Picoult demaskuje sądowe machinacje i zagrania, które, w celu wygrania procesu, naginają rzeczywistość lub ją wypaczają. Przedefiniowanie sensów swoich posunięć w celu stworzenia pozorów racjonalności często wypacza pojęcie sprawiedliwości. Historia Niny i molestowanego Nathaniela uświadamia, że pomiędzy absolutnym dobrem i absolutnym złem są jeszcze tysiące odcieni szarości.

Czy Nina postąpiła słusznie? Czy samosądy powinny stać poza prawem i moralnością? Czy wolno zamykać koło cierpienia kosztem otwarcia następnego? Czy istnieją czyny, których nie usprawiedliwia nawet bezgraniczna miłość? A do czego Ty byłbyś gotów posunąć się „w imię miłości”? Picoult jak zawsze nie udziela jednoznacznych odpowiedzi, ale pozostawia nas z wciąż namnażającą się liczba pytań. Zapewne ilu czytelników, tyle punktów widzenia. Do tego zaskakujące, nieprzewidywalne zakończenie oraz wyraziści bohaterowie i bardzo dobra lektura gotowa. Polecam!

Jodi Picoult nie boi się podejmowania trudnych tematów. W tej powieści ponownie udowadnia, że można o nich pisać dosadnie, ale nie tabloidowo; rzeczowo, ale jednocześnie emocjonalnie i poruszająco. Po raz kolejny stworzyła historię, która na długo pozostanie w mojej pamięci.

Molestowanie i pedofilia to tematy będące do niedawna objęte ścisłym tabu. Złożoność problemu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak zawsze u Musierowicz mamy tu jakieś nastoletnie dziewczę i jego problemy, trochę humoru, ważnych tematów i obowiązkowy happy end. W tym tomie poznajemy dalsze losy dobrze nam już znanych bohaterów. Oprócz sztampowych członków rodziny Borejko, znaczącą postacią drugoplanową jest zafascynowany teatrem i lalkami Konrad Bitner (brat Beaty z „Brulionu Bebe B.”), a główną heroiną nie kto inny jak Aurelia Jedwabińska.

Tak, tak.. to ta słynna Genusia z „Opium w rosole”, która lubiła „przyjść na obiadek” do nieznajomych! Tyle tylko, że po 10 latach w tej dziewczynie nie zostało nic z tego rezolutnego, szczerbatego 6-letniego psotnika. Mimo, że od śmierci matki mija już rok, dziewczyna nie potrafi pogodzić się ze stratą, straciła dawną beztroskę, nie potrafi porozumieć się z ojcem (w opozycji do rozpieszczanej Elki Skryby z „Noelki”), który założył nową rodzinę. Jej macocha Monika twierdzi, że Aurelia jest na pewno urodzona w piątek, bo nawet minę ma jak postny śledź. To wszystko utwierdza nastolatkę w przekonaniu o swojej wrodzonej pechowości. Dopiero spontaniczny, będący aktem ucieczki od świata wyjazd do babci na prowincję, uświadamia jej, że życie to nie tylko żałobna czerń i odcienie szarości. Aurelia odnajduje w sobie optymizm dawnego dziecka połączony z dojrzałością poglądów dorastającej kobiety, a także pozyskuje wielbiciela jej wdzięków, a może nawet dwóch…

Prozę Musierowicz charakteryzuje dynamizm kontrastów. Po bardzo dobrej i pozytywnie nastawiającej do życia „Pulpecji” otrzymujemy tom Jeżycjady bardzo smutny i nostalgicznie poruszający ważne tematy. Większość z bohaterów to ludzie, którzy doświadczyli straty kogoś bliskiego (matki, żony), czują się nierozumiani, osamotnieni i zupełnie sobie z tym nie radzą. Nie potrafią żyć pełną piersią. Utrudniona komunikacja z drugim człowiekiem sprawia, że zamykają się w sobie; nawzajem odgradzają się od siebie wysokim murem. A przecież tak nietrudno go rozbić siła prostych słów, jasno formułowanych myśli, czułością wyniesioną z pełnego miłości miejsca. Takim miejscem w powieści jest wiejski dom Marty Jedwabińskiej w Pobiedziskach. To w nim Aurelia odkrywa istotę śmierci i powoli wychodzi z czarnej otchłani rozpaczy po stracie, Eugeniusz naprawia swoje relacje z matką, Konrad zajada pachnący, wyśmienity placek z rabarbarem, którego nigdy nie upiekła (i nie upiecze) dla niego jego matka, a pan Jankowiak i Marta odnajdują swoje bratnie dusze.

„Dziecko piątku” to pozycja do przeczytania w 1-2 popołudnia, po których odkładamy lekturę i więcej do niej nie wracamy. Tom potrzebny dla zachowania ciągłości fabuły cyklu, ale nie ukazujący niczego w nowatorski sposób. Swoją drogą, jakoś słabo widzę realność tych diametralnych przemian bohaterów w ciągu kilku dni (w tym tomie akcja trwa 8 dni), skoro problemy narastały nieraz całe lata, a czasem nawet całe życie. Ale to już zupełnie inna kwestia…

Jak zawsze u Musierowicz mamy tu jakieś nastoletnie dziewczę i jego problemy, trochę humoru, ważnych tematów i obowiązkowy happy end. W tym tomie poznajemy dalsze losy dobrze nam już znanych bohaterów. Oprócz sztampowych członków rodziny Borejko, znaczącą postacią drugoplanową jest zafascynowany teatrem i lalkami Konrad Bitner (brat Beaty z „Brulionu Bebe B.”), a główną...

więcej Pokaż mimo to