-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać3
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
Większość doktryn łatwo wykpić. Nieco trudniej uczynić to przy użyciu ich własnego arsenału. A naprawdę ciężko jest zrobić to na najwyższym literackim poziomie. Tymczasem Terlecki dokonał tego wszystkiego, prezentując odbiorcy prawdziwe cudo. I dziw bierze, że niemal nikt już dziś, w trzydziestą ledwie rocznicę publikacji powieści, o tym nie pamięta.
Oto Stanisław August podejmuje ostatnią próbę ratowania upadającej Rzeczypospolitej. Pragnie złożyć Katarzynie Wielkiej pewną propozycję, a tajną misję powierza jednemu z ostatnich ludzi, jakim jeszcze ufa. Hrabia misję przyjmuje i rusza w nią niezwłocznie w towarzystwie swego sługi i przyjaciela, który charakteryzuje się bardzo kompaktowymi gabarytami oraz skłonnością do filozofowania.
Autor rozprawia się tu z różnymi prądami umysłowymi oświecenia – przede wszystkim oczywiście z racjonalizmem – a używa do tego popularnej w epoce formuły dziennika z podróży. Sama podróż jednak – ku bezbrzeżnemu zdumieniu jej głoszących prymat rozumu uczestników – obfituje w epizody umykające tegoż rozumu władzy. Hrabiemu oraz jego słudze przyjdzie się bowiem w nader bolesny sposób przekonać, że granicę możliwości tak poznawczych, jak i sprawczych człowieka można bez wysiłku wytyczyć.
Terlecki tka narrację gęstą i nieoczywistą, każe swym bohaterom roztrząsać wzniosłe zagadnienia, by za chwilę pchnąć ich w okoliczności bardzo od tych zagadnień odległe. Jego poczucie humoru jest przewrotne i bezlitosne, a kunszt, objawiający się również poprzez zabawę literackimi konwencjami, budzi najwyższe uznanie.
Ciekawą, choć może ślepą ścieżkę interpretacyjną można wytyczyć poprzez uznanie jednej z postaci za materializację w powieści samego autora. Pomniejsza demiurgowatość tejże postaci pozwala wówczas doszukać się w całej intrydze wielkiej i brutalnej mistyfikacji, ideologicznej walki o dusze bohaterów.
Mnogość możliwych odczytań to tylko jedna z rozlicznych zalet tej nietuzinkowej powieści. Zachęcam do samodzielnego odkrywania pozostałych. I pamiętajmy, jak poucza Terlecki, że nie da się życia upakować w definicje. A nawet gdyby było to możliwe w przypadku życia, mruga autor, to z pewnością pozostają definicje całkowicie bezradne w obliczu takiego zjawiska jak Rosja.
Większość doktryn łatwo wykpić. Nieco trudniej uczynić to przy użyciu ich własnego arsenału. A naprawdę ciężko jest zrobić to na najwyższym literackim poziomie. Tymczasem Terlecki dokonał tego wszystkiego, prezentując odbiorcy prawdziwe cudo. I dziw bierze, że niemal nikt już dziś, w trzydziestą ledwie rocznicę publikacji powieści, o tym nie pamięta.
Oto Stanisław August...
Ta gotycka powieść przypomina gotycką katedrę, z konstrukcją zarazem solidną i niepozbawioną subtelności. Szczególnie specyficzne połączenie autotematyzmu z autoironią zasługuje na oklaski.
Drwi sobie Hogg okrutnie z doktryny predestynacji, ale i szerzej, z religijnego fanatyzmu, a w końcu i z fanatyzmu w ogóle. Drwina to przy tym śmiertelnie poważna, bo też opisane konsekwencje fanatyzmu są i śmiertelne, i poważne.
Wykreowany przez Hogga diabeł musi być jednym z najbardziej przekonujących i sugestywnych diabłów w całej literaturze. Zwodzi, kluczy i przeraża w niebezpośredni, a zatem najbardziej przerażający sposób.
Co ciekawe, walka dobra ze złem to niejedyna możliwa interpretacja powieści. Można ją bowiem uznać również za mistrzowskie ujęcie zjawiska schizofrenii, co przywodzi oczywiście na myśl starsze o dziewięć lat „Diable eliksiry” Hoffmanna, równie ambitne artystycznie dzieło o zbliżonej tematyce. Nie trzeba przy tym rozstrzygać, które jest lepsze. Trzeba natomiast oba szybko czytać. To znaczy szybko zacząć, a później już czytać powoli.
Ta gotycka powieść przypomina gotycką katedrę, z konstrukcją zarazem solidną i niepozbawioną subtelności. Szczególnie specyficzne połączenie autotematyzmu z autoironią zasługuje na oklaski.
Drwi sobie Hogg okrutnie z doktryny predestynacji, ale i szerzej, z religijnego fanatyzmu, a w końcu i z fanatyzmu w ogóle. Drwina to przy tym śmiertelnie poważna, bo też opisane...
Nie będzie „Zbyt głośna samotność” moją ulubioną powieścią Hrabala, gdyż tą pozostaną na zawsze „Skarby świata całego”; jest jednak chyba jego najlepszą. Jak można na tak niewielu stronach, i to jeszcze przy użyciu ograniczonej metaforyki, zmieścić tak dużo, pozostaje i pozostanie dla mnie niepojęte.
Przewijają się tu i sprawy bardzo w momencie pisania aktualne, i odwieczne, nierozwiązywalne ludzkie dylematy. Konstatacji o załamaniu się kultury towarzyszy zaduma nad niemożnością ucieczki od dualizmu naszej natury. Cygankom rosną skrzydła, szczury bawią się w wojnę, myszy pożywiają się klasyką, a Seneka zakrwawioną dłonią ściska prawicę Goethego. Wszystko to w oparach mistrzowskiej i niepodrabialnej, koniecznie melancholijnej poezji, nawet jeśli pisanej prozą. Cudo.
Nie będzie „Zbyt głośna samotność” moją ulubioną powieścią Hrabala, gdyż tą pozostaną na zawsze „Skarby świata całego”; jest jednak chyba jego najlepszą. Jak można na tak niewielu stronach, i to jeszcze przy użyciu ograniczonej metaforyki, zmieścić tak dużo, pozostaje i pozostanie dla mnie niepojęte.
Przewijają się tu i sprawy bardzo w momencie pisania aktualne, i...
Jeśli ktoś pisał w dwudziestym wieku, jakby pisał w dziewiętnastym, zazwyczaj zasługuje na uwagę. Nie inaczej jest w tym wypadku. Wyobraźcie sobie stylistę pokroju Dickensa, który również spogląda na bliźnich z życzliwością, ale podszytą nie sentymentalizmem, tylko błyskotliwą ironią. W tle czają się zaś dylematy moralne i odwołania do tak zwanych dużych tekstów.
Elsschot nie był pisarzem przesadnie płodnym, a cały niemal jego prozatorski dorobek dostępny jest w naszej szeleszczącej mowie. Kto zatem ceni styl, lekkość oraz głębię i pragnie raczej ujrzeć je w jednym tomie niż w trzech oddzielnych, może bez obaw zawrzeć znajomość z tym spośród flamandzkim mistrzów, który wyjątkowo władał piórem miast pędzla.
Jeśli ktoś pisał w dwudziestym wieku, jakby pisał w dziewiętnastym, zazwyczaj zasługuje na uwagę. Nie inaczej jest w tym wypadku. Wyobraźcie sobie stylistę pokroju Dickensa, który również spogląda na bliźnich z życzliwością, ale podszytą nie sentymentalizmem, tylko błyskotliwą ironią. W tle czają się zaś dylematy moralne i odwołania do tak zwanych dużych tekstów.
Elsschot...
Jako że podzielam pogląd France'a oraz Calvino, iż zwięzłość jest jedną z głównych cnót literatury, nieczęsto zdarza mi się sięgać po dzieła rozdęte. Tymczasem sam widok fizycznej postaci "Bakunowego faktora" może przyprawić o wysypkę - w moim wydaniu tylko pierwszy tom liczy sobie blisko dziewięćset stron.
Barth postawił sobie ambitny cel. Zaplanował rozległą epopeję, w którą postanowił poupychać wiele aluzji, tropów, cytatów oraz innych smakołyków dla tzw. uważnego czytelnika. Skoro, jak wierzą postmoderniści, wszystko w literaturze zostało już powiedziane, pozostaje jedynie eksperymentowanie z formą, warstwami znaczeniowymi i zabawa tym, co już było, poprzez układanie tego tworzywa w nowych konfiguracjach. „Bakunowy faktor” jest więc stylizacją bliską brytyjskiej powieści oświeceniowej, szczególnie przypominającą twórczość Fieldinga. Jako taka, powieść płynie znakomicie, ukazując ludzką twarz postmodernizmu.
Sama historia Ebenezera Cooke’a, poety i laureata prowincji Maryland, stanowi sprytne przemieszanie faktów historycznych i fikcji literackiej. Nasz bohater rzuca się w wir wydarzeń bądź, wobec jego braku, nieświadomie go tworzy; umyka coraz to nowym niebezpieczeństwom, uczestniczy w intrygach politycznych, a wszystko to czyni zachowując duszę (i ciało) w czystości.
Ebenezer jest bowiem osobnikiem naiwnym i słabo osadzonym w rzeczywistości kosztem świata literatury. Jego bezgraniczne zamiłowanie do tradycji literackiej każe mu widzieć w niej prawdziwy obraz dziejów i współczesności; tradycję tę podtrzymuje własnym stosunkiem do rzeczywistości oraz językiem, a jego słowo staje się ciałem, pozwalając przeżywać kolejne niewiarygodne, następujące po sobie w szalonym tempie przygody.
Wzniosłość, wręcz pompatyczność postawy Ebenezera i jego natchnionych przemów znajduje zabawny kontrast w powracających wciąż historiach i zdarzeniach znacznie bardziej przyziemnych, pozostających w sferach najmniej godnych, acz, ze względu na obarczenie człowieka brzemieniem płci i metabolizmu, nieuniknionych.
Nigdzie kwiecistość stylu Bartha nie objawia się bowiem z taką fantazją, jak w metaforycznych opisach organów płciowych i wykonywanych przy pomocy tych organów w najróżniejszych konfiguracjach czynności. Niewiele im zresztą ustępują fragmenty oddające sprawiedliwość procesom trawiennym, ze zdecydowanym naciskiem na kwitujące te procesy akty. Wrażliwe dusze może nieco to autorskie rozlubowanie uwierać, podobnie zresztą jak wizerunki odmalowanych w powieści kobiet, licznych wprawdzie, lecz bez wyjątku prowadzących się wyjątkowo nagannie. "Bakunowego faktora" trzeba więc czytać z dystansem, o który zresztą nietrudno, bo Barth co rusz figlarnie do czytelnika mruga.
Odczytanie powieści jako parodii to jednak tylko jedna z możliwości. Jest to bowiem zarazem wielki hołd złożony literaturze i tym, którzy pamiętali, że wywodzi się ona z rytuału skupiania się wokół ogniska i opowiadania, długo przed zaistnieniem piśmiennictwa. Więc Barth opowiada - z rozmachem, z humorem; cytując, gmatwając, pędząc i dostarczając wszystkim uczestnikom tekstu przedniej zabawy. Przywołuje myśli i konwencje z przestrzeni wieków, żonglując nimi z maestrią, lekkością i - tak, tak - dużym jajcem. Dowcip jego nie zawsze jest subtelny, lecz zawsze subtelnie podany.
Barth oddaje zresztą honory wielu klasykom literatury, ale najczęściej kłania się Rabelais'emu. Wkłada do swego dzieła także mity, przypowieści i legendy, a będący efektem tych zabiegów patchwork okazuje się dzięki jego kunsztowi zaskakująco spójny i jednorodny.
Osadzenie akcji w siedemnastowiecznej Ameryce daje autorowi jeszcze jedną szansę, z której ten skwapliwie korzysta. Otóż patos, którym Amerykanie zdążyli obudować swoją krótką i niezbyt chwalebną historię, zostaje tu przez Bartha subtelnie, ale i bezwzględnie wyszydzony.
Talent pisarza objawia się też w samej konwencji powieści, pozwalającej nam jednocześnie rozkoszować się fabułą i brać ją w nawias. Bo choć technicznie autor jest nieobecny, nie wstawia siebie do tekstu (poza ostatnimi stronicami), przecież nieustannie czujemy powiew jego oddechu, widzimy cień, słyszymy echo jego śmiechu zadowolenia z kolejnego figla.
Tytułem podsumowania muszę wrócić do pierwszych wierszy tej opinii - "Bakunowy faktor" naprawdę jawi mi się jako zbyt obszerny, co w połączeniu z artystycznymi ambicjami Bartha spowodowało w końcu okresowe zaniki koncentracji niżej podpisanego. Choć bowiem wątek fabularny jest niezmiennie pasjonujący, umysł domaga się odpoczynku od zbożnego dzieła odkrywania, co też się w danym momencie pod tym wątkiem kryje. Lepszym pomysłem byłoby chyba zatem, wzorem pierwszego wydawcy Tolkiena, uczynienie z „Bakunowego faktora” trylogii, wydanej i w założeniu czytywanej osobno. Mimo tego zastrzeżenia, zapewniam, iż trzecia i zarazem najsłynniejsza powieść Bartha jest zdolna dostarczyć rozrywki każdemu, niezależnie od płci, wieku i wyrobienia literackiego.
Jako że podzielam pogląd France'a oraz Calvino, iż zwięzłość jest jedną z głównych cnót literatury, nieczęsto zdarza mi się sięgać po dzieła rozdęte. Tymczasem sam widok fizycznej postaci "Bakunowego faktora" może przyprawić o wysypkę - w moim wydaniu tylko pierwszy tom liczy sobie blisko dziewięćset stron.
Barth postawił sobie ambitny cel. Zaplanował rozległą epopeję, w...
Mistrzowski język, utrafiające w sedno obserwacje, kilka chrześcijańskich mitów w autorskim ujęciu, a także refleksja na temat roli przypadku w historii i jego wpływu na filtr, przez jaki postrzegamy to, co się ongiś wydarzyło. Głębokie i satysfakcjonujące.
Mistrzowski język, utrafiające w sedno obserwacje, kilka chrześcijańskich mitów w autorskim ujęciu, a także refleksja na temat roli przypadku w historii i jego wpływu na filtr, przez jaki postrzegamy to, co się ongiś wydarzyło. Głębokie i satysfakcjonujące.
Pokaż mimo to
Niewiele znam dzieł dorównujących umownej trylogii "Nasi przodkowie".
Oczywiście, gdyby nasi przodkowie choć w przybliżeniu przypominali opisywane przez Calvino postaci, świat wyglądałby dziś inaczej i zapewne ciekawiej.
"Rycerz nieistniejący" to niewątpliwie najdowcipniejsza część cyklu, ale też najbardziej otwarta - daje tu już o sobie znać rozkwitła później w pełni skłonność pisarza do eksperymentu, a w miarę postępowania tekstu, na pierwszy plan wysuwa się metanarracja.
Narratorka opowieści wykazuje zresztą zbyt wiele cech wspólnych z narratorem mannowskiego "Wybrańca", by nie uznać powiastki Calvino za hołd złożony tej wyjątkowej powieści niemieckiego noblisty. Powieści, której "Rycerz nieistniejący" w niczym nie ustępuje.
Na starość nie powinienem się tak łatwo entuzjazmować, ale przyznaję, iż wobec takiej prozy pozostaję całkowicie bezbronny - wobec smakowitego języka, niewymuszonego humoru, pobłażliwego humanizmu i świata przedstawionego, w który chciałoby się natychmiast przenieść. A przecież tyle jest jeszcze pod spodem ukryte!
Bo u Calvino metaforą może być zdanie, metaforą - ale inną - może być zawierający to zdanie akapit, a kolejną - rozdział mieszczący te i inne zdania oraz akapity. By w odczytywaniu tych metafor nie pogrążyć się bez reszty, sugeruję czytanie swobodne, koncentrujące się na pięknie opowiedzianych historiach - aluzje do systemów filozoficznych czy stanowisk poznawczych ujawnią się wówczas przy całościowym oglądzie, a jeśli nie ujawnią się wszystkie - tym lepiej, znakomity to pretekst, by powrócić do tekstu za jakiś czas w innym usposobieniu i z odmiennymi doświadczeniami, co pozwoli na odnalezienie w nim nowych mądrości bądź starych głupot, pospołu składających się na ludzki żywot.
Niewiele znam dzieł dorównujących umownej trylogii "Nasi przodkowie".
Oczywiście, gdyby nasi przodkowie choć w przybliżeniu przypominali opisywane przez Calvino postaci, świat wyglądałby dziś inaczej i zapewne ciekawiej.
"Rycerz nieistniejący" to niewątpliwie najdowcipniejsza część cyklu, ale też najbardziej otwarta - daje tu już o sobie znać rozkwitła później w pełni...
Przedostatnia powieść Manna, "Wybraniec", skrzy się humorem, przez co powziąłem nadzieję, że i ostatnia pozwoli mi się niekiedy uśmiechnąć. Niemiecki (i jakże zasłużony) noblista nie sprawił mi zawodu i upichcił historię młodzieniaszka dość pośledniego pochodzenia, który dysponując znaczną urodą oraz przekonaniem o swej względem innych ludzi wyższości, postanawia naprawić owo genealogiczno-społeczne niedopatrzenie i czyni to z niespodziewanie dobrymi efektami, objawiając talent do mimikry oraz niezbędną wobec swych zamiarów moralną giętkość. Poza wspomnianym powyżej i charakterystycznie dla Manna subtelnym poczuciem humoru, uwagę zwraca jego równie nieodłączny atrybut, czyli wysmakowany, dopracowany do najmniejszego szczegółu język, czyniący autora "Czarodziejskiej góry" czarodziejem słowa.
Mann przewrotnie uczynił swego bohatera sympatycznym, ale przecież najlepiej oddaje jego charakter pokaz wazeliniarstwa podczas audiencji u portugalskiego monarchy. Bo do tego to się sprowadza, że Krull chciałby, żeby wszyscy go lubili, a najbardziej - żeby lubili go ci, których on sam lubi i szanuje, czyli ludzie z wyższych sfer. Do tego właśnie, by być lubianym, nieustannie dąży, przywdziewając kolejne maski i uprawiając autokreację na niespotykaną skalę, przy czym uprawia ją podwójnie, a może nawet potrójnie, bo cała to historia opowiada właśnie o autokreacji, o tym, jak Krull zwodzi ludzi; ale sama też jest autokreacją, bo przecież nie wszystkim epizodom sposób dać wiarę; co więcej, jeśli uwierzyć (krok to cokolwiek ryzykowny) zapewnieniom bohatera, iż wspomnienia swe spisuje on jedynie dla siebie, to wówczas trzeba zmierzyć się z autokreacją na trzecim poziomie, czyli przyjąć do wiadomości, iż Krull mami nie tylko czytelnika, ale i samego siebie, w tej próbie uczynienia siebie jak najbardziej lubianym, kochanym, co nasuwa interpretację - jedną z wielu możliwych - tej opowieści jako próby poszukiwania autoakceptacji.
A skoro rzecz o maskach, to kluczowym momentem powieści, pierwszym jej i najmocniejszym węzłem, impulsem mającym zdeterminować żywot Krulla, jest pierwsza wizyta bohatera w teatrze, zachwyt magnetyzmem głównego aktora, a następnie, dzięki ojcu, skonfrontowanie tego wizerunku z człowiekiem z krwi i kości, szokująco niedoskonałym i jakże odmiennym od tego, którego młody Feliks podziwiał na scenie. W tym świetle intryguje mnie, jak powieść przedstawiałaby się od strony kompozycyjnej, gdyby została ukończona; w obecnej postaci jawnie brakuje w niej podobnego węzła konkludującego dzieło, ostatni rozdział urywa się nagle, choć w okolicznościach zgoła korzystnych, i sprawia wrażenie kończonego w pośpiechu.
Spotkać się można z opiniami, iż Mann parodiuje tutaj niektóre gatunki powieściowe; istotnie, odnajdujemy w "Wyznaniach" elementy wielu z nich, jeśli jednak upierać się przy parodii, trzeba przyznać, że zawiera ona sporo życzliwości, a może nawet umiłowania, szczególnie wobec Bildungsroman czy powieści łotrzykowskiej. Trzeba też rzec wyraźnie, iż nie da się dzieła Manna jednoznacznie zaklasyfikować, bo autor bardzo zręcznie się takim próbom wymyka, gubiąc tropy i dokonując niespodziewanych wolt. Dlatego trzeba "Wyznania" czytać z otwartym umysłem, etykietki zostawiwszy raczej na półce ze słoikami w piwnicy.
Przedostatnia powieść Manna, "Wybraniec", skrzy się humorem, przez co powziąłem nadzieję, że i ostatnia pozwoli mi się niekiedy uśmiechnąć. Niemiecki (i jakże zasłużony) noblista nie sprawił mi zawodu i upichcił historię młodzieniaszka dość pośledniego pochodzenia, który dysponując znaczną urodą oraz przekonaniem o swej względem innych ludzi wyższości, postanawia naprawić...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Dziwny świat Tomasza Nipernaadiego", niczym filmy Wesa Andersona (choć inaczej, bo więcej tu czucia, a mniej operowania intelektem), stanowi hołd dla natur wrażliwych, które postrzegają rzeczywistość nieco intensywniej, barwniej i raczej nie weselej.
To powieść na wskroś przesiąknięta wiejskim folklorem, ale folklorem sytuującym się po jasnej stronie mocy.
Dwa są tu główne wątki: nieszczęśliwej, niespełnionej miłości oraz sprzeczności wiecznie targających człowiekiem. Ta smutna w wymowie książka jest jednak napisana pięknie i nie bez humoru. Sporą jej część stanowią poetyckie i pomysłowe opisy, w których autor z miłością opiewa urodę natury. Czyni to językiem prostym, ale niesłychanie śpiewnym. Warto nadmienić, że nad udoskonaleniem przekładu Alicji Maciejewskiej długo pracowała Zofia Nałkowska. Efekt pracy trzech piór jest piorunujący, zza opisywanego świata zdaje się wyłaniać świat drugi, bliźniaczy i nie tak całkiem samowity.
Tomasz Nipernaadi wędruje przez pola i wsie, gotów śmiertelnie zakochać się w każdej napotkanej dziewce, tym śmiertelniej, im ta większego ma zeza. Każda miłość jest jednak na jakiś sposób nieszczęśliwa, nietrafiona, spóźniona lub przedwczesna. Ten bezczelny mitoman i czarodziej słowa gnany jest jakąś niewypowiedzianą i niemożliwą do zaspokojenia tęsknotą. Coś każe mu stronić od ludzi, a przecież w końcu zawsze coś innego go do nich przyciąga, więc miesza się w ich sprawy, bałamuci swą wymową, pakuje się w tarapaty i raz zdaje się człowiekiem, raz duchem, raz aniołem, a raz złośliwym chochlikiem.
Pod pozornie prostymi historyjkami kryje się tu sporo materiału do poszukiwań i przemyśleń. Sama konstrukcja również godna jest pochwały, bo to przecież właściwie nie powieść, tylko zbiór opowiadań, te zaś płynnie się zazębiają, a na końcu przekonujemy się, że wraz z bohaterem zatoczyliśmy wielkie koło.
Byłbym bardzo podły, gdybym nie polecał.
"Dziwny świat Tomasza Nipernaadiego", niczym filmy Wesa Andersona (choć inaczej, bo więcej tu czucia, a mniej operowania intelektem), stanowi hołd dla natur wrażliwych, które postrzegają rzeczywistość nieco intensywniej, barwniej i raczej nie weselej.
To powieść na wskroś przesiąknięta wiejskim folklorem, ale folklorem sytuującym się po jasnej stronie mocy.
Dwa są tu główne...
Każda wyprawa do Nymburka pod przewodnictwem Hrabala to gwarancja słodko-gorzkich doznań, niepowtarzalnego klimatu i wreszcie mozaika ludzkich do bólu charakterów.
Tym razem świat zawężony do małego miasteczka i miejscowego browaru widzimy oczami małego chłopca.
I niech Was nie zwiedzie pozornie uproszczone postrzeganie przez dziecko oraz odpowiadający mu naiwny język, bo właśnie to dziecko, wolne jeszcze od konwenansów i gotowych wzorców interpretacyjnych, bez trudu demaskuje dorosłe ciała i powodujące ich postępowaniem mechanizmy, zazwyczaj bardzo odległe od tego, co głoszą dorosłe usta.
I tak jak dzielni polscy naukowcy od lat badają zawartość cukru w cukrze, tak czeski literat z ogromnym wyczuciem wkłada do prozy poezję, pilnując ustalonych rozsądkiem (lub żołądkiem) limitów.
Jakkolwiek gawędziarsko-sentymentalny styl Hrabala zdecydowanie mi odpowiada, zdarzają się autorowi pisma bardziej i mniej trafne. Z ulgą zaliczam niniejszą powieść do tej pierwszej grupy, nie do końca zborną formę tej opinii przebiegle sprzedając Wam jako hołd dla czeskiego pisarza.
Każda wyprawa do Nymburka pod przewodnictwem Hrabala to gwarancja słodko-gorzkich doznań, niepowtarzalnego klimatu i wreszcie mozaika ludzkich do bólu charakterów.
Tym razem świat zawężony do małego miasteczka i miejscowego browaru widzimy oczami małego chłopca.
I niech Was nie zwiedzie pozornie uproszczone postrzeganie przez dziecko oraz odpowiadający mu naiwny język, bo...
W naszym kraju zwykło się dość pochopnie zwać tego czy innego pisarza mistrzem, a nawet Mistrzem. W konfrontacji z twórczością Lema nie da się jednak tych aktów wspaniałomyślności obronić.
"Wizja lokalna" stanowi bezpośrednią kontynuację Podróży czternastej z "Dzienników gwiazdowych". Oto Ijon Tichy, znany obieżyświat i kosmiczny zawadiaka, zmuszony jest raz jeszcze porzucić domowe pielesze, ciepłe kapcie i niezastąpione kanapki z mielonką, by udać się na planetę Encję w celu zapobieżenia galaktycznemu skandalowi dyplomatycznemu. Zanim wyruszy, musi uniknąć licznych niebezpieczeństw, których ich prawny tudzież biurokratyczny charakter nie czyni bynajmniej mniej groźnymi.
Po stupięćdziesięcioletnim locie trafia Tichy na planetę z podejrzanie dualistycznym układem politycznym. Na szczęście jest to tylko wstęp do wnikliwej analizy socjologicznej zbiorowisk istot równie podejrzanie przypominających ludzi, i do bardzo już ogólnej, niekoniecznie wesołej refleksji, sprawnie rozprawiającej się z niektórymi typowymi ludzkimi mrzonkami. Na tym właśnie kunszt Lema polega, że tę refleksję przyprawia swoimi firmowymi specjałami, wśród których prym wiodą tu hiperbola i niepowtarzalny talent do komicznego zestawiania rzeczy wzniosłych i bardzo przyziemnych. Jako że specjałów tych wrzucił tu autor nie szczyptę, lecz kilka garści, można się przy lekturze uśmiać, jakby miało nie być jutra. Na szczęście autor spieszy nas uspokoić, że jutro jednak będzie. Problem polega na tym - mówi - że szklane domy zasiedlą te same istoty, które mieszkały w jaskiniach.
W naszym kraju zwykło się dość pochopnie zwać tego czy innego pisarza mistrzem, a nawet Mistrzem. W konfrontacji z twórczością Lema nie da się jednak tych aktów wspaniałomyślności obronić.
"Wizja lokalna" stanowi bezpośrednią kontynuację Podróży czternastej z "Dzienników gwiazdowych". Oto Ijon Tichy, znany obieżyświat i kosmiczny zawadiaka, zmuszony jest raz jeszcze...
Zbiór recenzji z fikcyjnych powieści to pomysł sam w sobie znakomity, a w wykonaniu Lema to prawdziwy majstersztyk.
Należy tu z miejsca rozprawić się z pokutującymi gdzieniegdzie opiniami, że są to pomysły, których Lem z jakichś względów nie zdołał bądź nie zdążył rozwinąć w powieści. Podobna sugestia autora zawarta w swoistym wstępie jest żartem. W rzeczywistości "Doskonała próżnia" to zakamuflowane eseje. W początkowych Lem diagnozuje, niezbyt zresztą przychylnie, kondycję współczesnej sobie kultury, z naciskiem na literaturę. A jako że przez czterdzieści lat, które minęły od pierwotnej publikacji "Doskonałej próżni", kultura, oględnie mówiąc, nie stała się bynajmniej bardziej wzniosła, teksty nie straciły ani trochę na żywości czy aktualności. Są za to naprawdę przerażające.
Moim ulubionym kawałkiem z całego zbioru jest "Gigamesh", w którym, ku mej bezgranicznej uciesze, solidnie obrywa się inicjatorom posuniętych do absurdu eksperymentów literackich, w których forma dominuje i przyćmiewa treść. Najzjadliwiej zostali tu potraktowani głosiciele postulatu literatury totalnej, mającej w zamyśle objąć w jednej powieści całość ludzkiego doświadczenia, przy czym powieść taka byłaby oczywiście niemożliwa do bezpośredniego odczytania, bez wsparcia piśmiennictwa pomocniczego. W tym wypadku piśmiennictwo takowe usłużnie dostarcza czytelnikowi sam autor "Gigamesha", przy czym objętościowo dalece przerasta ono tekst zasadniczy (co żywo przypomina mi lekturę "Fedona" w życzliwym opracowaniu profesora Legutki).
Analiza kultury na przykładzie literatury to zresztą zabieg, który pozwala Lemowi spojrzeć krytycznie na każdy rodzaj ludzkiej działalności, bo też nie ma takiej działalności, która nie mogłaby przedmiotem literatury zostać. Wachlarz podjętych tematów jest niewiarygodnie szeroki, od drobnych, niewinnych niemal perwersji seksualnych począwszy, a na fundamentalnych zagadnieniach filozoficznych kończąc. Sprawom płci poświęca zresztą autor sporo uwagi, odwzorowując zawłaszczanie przez nie kolejnych sfer rzeczywistości i skuteczne redukowanie obszaru tabu do skrawka obyczajowego gruntu. Całość podlana jest gęsto sosem słynnego lemowskiego humoru, którego niepoślednim elementem nieodmiennie pozostaje wyrafinowana gra językowa.
Dalsze teksty to już zabawa na całego z nauką. Lem dysponuje ogromną i wszechstronną wiedzą, która pozwala mu, niekiedy żartobliwie, a zawsze błyskotliwie, snuć teorie i budować rewolucyjne systemy, przy czym z równą swobodą porusza się po terytorium genetyki, cybernetyki, kosmologii, ontologii, epistemologii, logiki, teologii czy wreszcie (choć może to tylko moja życzeniowa projekcja) metopomancji. Podejrzewam, że właśnie tę drugą część książki cenił autor wyżej, ja sam czuję się jednak na gruncie naukowym mniej pewnie. Nie sposób wszakże nie docenić rozmachu, z jakim burzy Lem podwaliny nauki, naszego myślenia o świecie, by tworzyć - dla zabawy! - całkowicie nowe konstrukcje teoretyczne. Ten głośny chichot ma nam wykazać, jak łatwo grzęźniemy w paradygmatach, jak brakuje nam intelektualnej odwagi i jak oswoiliśmy się z miałkością.
Trzeba przy tym zauważyć, że teksty są erudycyjnie przeładowane. Z Lemem problem jest taki, że, przynajmniej od czasu do czasu, pisał dla równych sobie, czyli innymi słowy - dla nikogo. Chwilami podejrzenia Philipa Dicka wobec tożsamości polskiego pisarza wydają się całkiem dorzeczne.
Zbiór recenzji z fikcyjnych powieści to pomysł sam w sobie znakomity, a w wykonaniu Lema to prawdziwy majstersztyk.
Należy tu z miejsca rozprawić się z pokutującymi gdzieniegdzie opiniami, że są to pomysły, których Lem z jakichś względów nie zdołał bądź nie zdążył rozwinąć w powieści. Podobna sugestia autora zawarta w swoistym wstępie jest żartem. W rzeczywistości...
Dziwią mnie trochę niskie oceny wystawiane przez użytkowników LC tej powieści. Być może nieporozumienie wynika z jej opisu, mogącego sugerować, iż mamy do czynienia z kryminałem i przyciągającego fanów poszukiwań odpowiedzi na pytanie, kto zabił. Tymczasem jest to traktat teologiczny, w przystępny sposób przybliżający niektóre z podstawowych zagadnień wiary chrześcijańskiej i stawiający dotyczące ich pytania. Ten to sposób, właściwie więcej niż przystępny - atrakcyjny i jednoznacznie zabawny, stanowi właśnie o sile i wyjątkowości dzieła Chestertona. Galopująca akcja, ciągłe paradoksy (perfekcyjnie zorganizowani anarchiści) mają zaś za zadanie, poza utrzymaniem uwagi czytelnika, zobrazowanie odwiecznej walki, która toczy się na tym świecie między wiadomymi siłami. Lekkość, z jaką całość jest napisana, zasługuje na najwyższe pochwały, a nie czcze połajanki.
Dziwią mnie trochę niskie oceny wystawiane przez użytkowników LC tej powieści. Być może nieporozumienie wynika z jej opisu, mogącego sugerować, iż mamy do czynienia z kryminałem i przyciągającego fanów poszukiwań odpowiedzi na pytanie, kto zabił. Tymczasem jest to traktat teologiczny, w przystępny sposób przybliżający niektóre z podstawowych zagadnień wiary chrześcijańskiej...
więcej mniej Pokaż mimo toGdy znudzą Wam się najnowsi nobliści, urzędowi autorzy bestsellerów i pisarze, którzy na Facebooku mówią Wam, na kogo głosować, jak żyć i gdzie się myć; kiedy znużą Was już liczone na kopy debiuty roku oraz powieści, które należy czytać poruszając się ruchami skoczka pustynnego czy w majtkach na głowie - wtedy sięgnijcie po tę niepozorną, wydaną przed ponad trzydziestu laty książkę. By przypomnieć sobie, że humor nie gryzie się z mądrością, a wiedza z fantazją; by uświadomić sobie, ile warte są największe wykwity myśli ludzkiej, zarówno filozoficznej, jak i teologicznej, kiedy doprowadzić je konsekwentnie do punktu, do którego ich autorzy bądź nie byli w stanie, bądź też nie mieli odwagi dotrzeć; by unaocznić sobie niesmaczny dowcip antropocentryzmu; wreszcie, by niemal umrzeć ze szczerego, zdrowego śmiechu. I by zakosztować trochę nie mniej zdrowego smutku.
Gdy znudzą Wam się najnowsi nobliści, urzędowi autorzy bestsellerów i pisarze, którzy na Facebooku mówią Wam, na kogo głosować, jak żyć i gdzie się myć; kiedy znużą Was już liczone na kopy debiuty roku oraz powieści, które należy czytać poruszając się ruchami skoczka pustynnego czy w majtkach na głowie - wtedy sięgnijcie po tę niepozorną, wydaną przed ponad trzydziestu laty...
więcej mniej Pokaż mimo to
Można pisać o starości bez upiększeń i przemilczeń, a jednak pogodnie.
Porównuję sobie "Skarby" z "Ostatnim rozdaniem" Myśliwskiego i mam przed oczami żywy dowód, że smutek nie musi być brzydki, że może być piękny. Hrabal aplikuje nam zresztą również sentymentalizm drogi zamiast taniego, a i sama powieść zbudowana jest na zasadzie opozycji, starzy ludzie przeplatają się ze zdobiącymi dom starców, a dawny pałac hrabiego Szporka, wizerunkami postaci młodych i kipiących witalnością; przedwojenne stosunki społeczne zostają zestawione z pozornie bardziej sprawiedliwą, a jednak w pewien sposób ordynarną powojenną władzą proletariatu. W sposób bardziej subtelny poruszamy się pomiędzy światem rzeczywistym i wyimaginowanym, a w końcu sam tekst, rozpatrywany jako całość, jest niewesoły, a zarazem dodający otuchy. Istny festiwal ambiwalencji, jaką jest ludzkie życie.
I jak w tym wszystkim człowiek, szarpany sprzecznościami, rozdarty, ma pozostać spójną jednostką, jak ma pogodzić się ze sobą i swym losem, gdy wszystko wydaje się już dziś ledwie cieniem dawnej urody, dawnego szczęścia, tego, co było lepsze i co na zawsze zniknęło? Bohaterka próbuje tego dokonać poprzez zachowanie swojej odrębności, indywidualnej postawy, odnosząc jednak sukces ledwie połowiczny. Ukojenie przynosi jej też wskrzeszanie dawno minionych wydarzeń, w czym dzielnie sekundują jej panowie Otokar, Wacław i Karol, trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów, którzy utrwalili przeszłość miasteczka dla Hrabala, on zaś uwiecznił ją w swej powieści.
Gdy czytam o zbawczej roli sentymentalnych podróży w przeszłość, zastanawiam się, co będą wspominać na stare lata zapaleni czytelnicy amerykańskich poradników i klienci znacznej części psychoterapeutów, jak mantrę powtarzający przykazanie, by żyć tylko w teraźniejszości. A przecież wspomnienia trzeba pielęgnować, przeglądać i od czasu do czasu odświeżać, bo pozbawione takiej opieki wykoślawiają się, więdną i w końcu gasną, i nie zostaje już nic poza pustką wyblakłych oczu.
Zarazem krzyczy jednak bohaterka "carpe diem", usiłując ustrzec młodych przed powieleniem swoich błędów, przed odkładaniem największych radości na potem, na lepszą okazję, na dogodniejszy czas. Ale młodzi i tak zrozumieją ją dopiero wówczas, gdy sami będą starzy...
Jest tu kilka niedoścignionych ustępów - ten o grzybobraniu czy ten o sile muzyki, o tym, jak potrafi ona przywieść duszę wrażliwą na skraj szaleństwa. Cała powieść jest przesiąknięta sugestywnym, nostalgicznym klimatem i nadaje się do smakowania, nie do galopowania.
Ja sam wyniosłem z niej coś jeszcze. Dzięki temu, że Hrabal połączył dwie miejscowości w jedną, będę miał okazję odbyć wzorem Sterne'a podróż sentymentalną, tyle że zamiast Francji i Włoch odwiedzę Nymburk i Kuks.
Można pisać o starości bez upiększeń i przemilczeń, a jednak pogodnie.
Porównuję sobie "Skarby" z "Ostatnim rozdaniem" Myśliwskiego i mam przed oczami żywy dowód, że smutek nie musi być brzydki, że może być piękny. Hrabal aplikuje nam zresztą również sentymentalizm drogi zamiast taniego, a i sama powieść zbudowana jest na zasadzie opozycji, starzy ludzie przeplatają się ze...
Znakomity testament literacki i człowieczy.
Oto co zdolny jest wyciągnąć z rzeczywistości umysł wrażliwy.
"Kornel Esti" to pochwała życia i jego różnorodności. Przybiera ona postać zbioru epizodów na poły autobiograficznych, luźno powiązanych osobą głównego bohatera i przedzielonych dla równowagi cezurą czasową. Z otaczającego nas bogactwa i chaosu wybiera Kosztolanyi jeden detal, koncentruje się na nim i buduje wokół niego wciągającą historię. Ma zmysł obserwacyjny, dysponuje bogatym arsenałem środków stylistycznych (w końcu był również, a może przede wszystkim, poetą) i stopniowo układa barwną mozaikę zdarzeń oraz charakterów.
Kilka bardziej psychologizujących opowiadań przypomina trochę historyjki Moravii ze znakomitego zbioru "Rzecz jest tylko rzeczą". Porównanie wypada jednak na korzyść Kosztolanyego, który swobodnie nadaje swej prozie aspekt wielowymiarowości.
Z "Kornela Estiego" przebija mądrość, znajomość ludzi, szczerość pisarska oraz niekiedy subtelny, innym razem absurdalny humor. Autor znakomicie zna swoje rzemiosło, ale jego dzieło jest dowodem na istnienie sztuki.
Znakomity testament literacki i człowieczy.
Oto co zdolny jest wyciągnąć z rzeczywistości umysł wrażliwy.
"Kornel Esti" to pochwała życia i jego różnorodności. Przybiera ona postać zbioru epizodów na poły autobiograficznych, luźno powiązanych osobą głównego bohatera i przedzielonych dla równowagi cezurą czasową. Z otaczającego nas bogactwa i chaosu wybiera Kosztolanyi...
Wyjątkowa pozycja (choć nie tak, jak "zaprzęg Priapa"), pod luźnym płaszczem powieści skrywająca traktat filozoficzno-społeczny. Znany nam z "Gospody pod Królową Gęsią Nóżką" ksiądz Coignard hojnie rozdaje tu perły swojego kpiącego stoicyzmu, a czyni to z niepowtarzalnym wdziękiem i w wyjątkowo oględnych słowach. Z pewnością nie przeszkadza mu w tym autor przekładu Franciszek Mirandola, który dokonując podobno tłumaczeń w zabójczym tempie, niechybnie dał sporo pracy redaktorom, ale w tym wypadku obronił nienaganny styl France'a.
Każdy rozdział to mini-traktat, podany w sposób lekki, dowcipny i smakowity. Treść jest tu przeciwieństwem formy, tyrady księdza Coignard traktują bowiem o kwestiach zasadniczych dla ludzkiej zbiorowości, rysując obrazy polityki czy społeczności z odmiennej, zdystansowanej perspektywy. Krytyka społeczna jest w tym ujęciu dogłębna miast powierzchownej, gdyż nie koncentruje się na danym ustroju czy zestawie praw, ale wywodzi niedoskonałość organizacji ludzi w społeczność z samego rdzenia, czyli natury ludzkiej, słabej, podatnej na pokusy i pozbawionej inicjatywy intelektualnej.
Staje się zarazem dzieło France'a antytezą przeważającej części dorobku literatury, szczególnie współczesnej, która często tym się wyróżnia, że skomplikowaną konstrukcją i hermetycznym językiem usiłuje skryć pustogłowie twórcy.
Co najciekawsze, przy tej naprawdę prostej konstrukcji można czytać powieść wielorako: na jednym poziomie jako pochwałę niezależności myślenia, na innym jako apologię wiary katolickiej i jej dogmatów, a na kolejnym jako drwinę z tejże wiary bezrozumności. Jedno nie ulega wątpliwości - France daje ucztę bogatą w smaki i barwy, ale także w przyprawy, odcienie i subtelności.
Ksiadz Coignard zarzuca ludziom zaślepienie prawidłami epoki, ustroju, czy nawet mody, hołubionymi pomimo dobitnie dostarczanych przez historię dowodów, że obyczaje i przepisy nie są wartościami stałymi i niezachwianymi, a tak zwany postęp nie zawsze dokonuje się w służbie rozumu.
Za pomocą paradoksów dowodzi niesprawiedliwości praw mających znieść niesprawiedliwość, a jako przyczynę takiego stanu wskazuje autora praw, człowieka, który będąc istotą skończoną i ograniczoną, bezskutecznie usiłuje stworzyć namiastkę doskonałości.
Wszystkie te myśli bez wysiłku wygłasza nieznany księżulo, przeglądając woluminy w księgarni lub pochylając się nad szklanicą wina w gospodzie i spoglądając niekiedy pożądliwym okiem ku Kasi koronczarce, która zeszła na złą drogę, o ile kiedykolwiek poczuła kształtną stópką dotyk drogi właściwej.
Hieronim Coignard, który, poniekąd słusznie, wyzywa Sokratesa od sofistów, niekiedy sam ochoczo ucieka się do sofistyki, choć czyni to dalece subtelniej, doskonale niemalże, przez co jego rzeczywiste poglądy wciąż czytelnikowi umykają, czyniąc tytuł dzieła genialnym żartem. W ten sposób powieść France'a staje się nieustanną zabawą w kotka i myszkę, do tego napisaną w stylu wysmakowanym, niedoścignionym. Przeczytałem ją bodajże już po raz trzeci, za każdym razem doszukując się w niej innych intencji autora i prawdopodobnie za każdym razem rozkosznie błądząc.
Wyjątkowa pozycja (choć nie tak, jak "zaprzęg Priapa"), pod luźnym płaszczem powieści skrywająca traktat filozoficzno-społeczny. Znany nam z "Gospody pod Królową Gęsią Nóżką" ksiądz Coignard hojnie rozdaje tu perły swojego kpiącego stoicyzmu, a czyni to z niepowtarzalnym wdziękiem i w wyjątkowo oględnych słowach. Z pewnością nie przeszkadza mu w tym autor przekładu...
więcej mniej Pokaż mimo to
Właściwie można by przyjąć za dobrą monetę treść blurba i czytać "Gospodę" jako powiastkę oświeceniową, gdzie za światopogląd A podstawiamy C, B czytamy zaś jako D i wszystko jest jasne. Jasne, tyle że ciemne. France jest bowiem przewrotny, a w przewrotności tej niezwykle subtelny, dzięki czemu czytelnik zamiast mieć do czynienia z czterema literami (dwuznaczność niezamierzona), zmaga się z całym alfabetem, którym autor dowolnie sobie żongluje, zmieniając nawet kąt nachylenia poszczególnych kresek, a więc i znaczenia.
Kluczowym terminem dla odczytania "Gospody" jest zatem niejednoznaczność. France wypowiada się tą znakomitą powieścią przeciw doktrynie, dowodzi, że nie warto zamykać się w ciasnych ramach zestawu nieodłącznie ze sobą powiązanych przekonań. Rozprawia się z czarno-białą wizją świata, ograniczeniem umysłowym, zamiłowaniem do skrajnych poglądów i pokazuje, iż rzeczywistość - zarówno fizyczna, jak i duchowa, bo o obu "Gospoda" traktuje - jest dalece bardziej złożona i przede wszystkim dynamiczna. To ważny głos za pluralizmem, za owocną koegzystencją ludzi o odmiennych poglądach, którzy mogą się wzajemnie uczyć od siebie i uzupełniać.
Należy także podkreślić, że szkielet fabularny nie jest tu tylko pozorny - mamy romans, śmierć w walce na szpady i kilka podobnych elementów, które przedzielają stanowiące podstawową materię powieści wywody i dają chwilę wytchnienia czytelnikom bardziej żądnym zdarzeń niż myśli. Ogromnym atutem "Gospody" jest też najwyższej próby humor France'a, swą subtelną ironią przywodzący na myśl Dickensa, ale całkowicie pozbawiony cechującej niekiedy angielskiego pisarza naiwności.
Ksiądz Hieronim Coignard musi być jedną z najsympatyczniejszych postaci w historii literatury, a jego filozofia okazuje się w swej istocie bardzo zbliżona do filozofii innego pomnika literatury francuskiej, Colasa Breugnon, choć wyrażona jest przy pomocy dalece bardziej zaawansowanej terminologii. Jest on niedoścignionym mistrzem elokwencji i potrafi każdy postępek ludzki, w szczególności własny, wyśmienicie wytłumaczyć oraz umieścić w kontekście etyki chrześcijańskiej, wspierając się odpowiednim cytatem lub w razie wyższej konieczności wymyślając go na poczekaniu. Dopiero pod koniec dzieła porzuca urzędowy optymizm i ujawnia swe rzeczywiste, krytyczne zapatrywanie na człowieka, które w pełni rozwinięte zostanie w kolejnej powieści-traktacie France'a, "Poglądach księdza Hieronima Coignard".
Właściwie można by przyjąć za dobrą monetę treść blurba i czytać "Gospodę" jako powiastkę oświeceniową, gdzie za światopogląd A podstawiamy C, B czytamy zaś jako D i wszystko jest jasne. Jasne, tyle że ciemne. France jest bowiem przewrotny, a w przewrotności tej niezwykle subtelny, dzięki czemu czytelnik zamiast mieć do czynienia z czterema literami (dwuznaczność...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niebywale mnie Mann "Wybrańcem" zaskoczył. Do tej pory miałem w ręce tylko jego "Czarodziejską górę", ale było to jeszcze za młodu i wzwodu, toteż pamiętam tylko związane z lekturą ogólne wrażenia, a te są letnie, ani zimne, ani gorące. Zapewne zwykła przekora pozwoliła mi też wypracować przez lata pewną niechęć do autora jako twórcy powszechnie hołubionego. Tymczasem jego przedostatnia powieść, zamiast spodziewanego zadęcia, prezentuje przymioty tak mile przeze mnie widziane w literaturze.
Mann nie ukrywa, ze oparł "Wybrańca" na niemieckim eposie średniowiecznym, który z kolei bogato czerpał z francuskiej legendy. Dla odkrycia pełni jego kunsztu należałoby więc zapewne przeprowadzić analizę porównawczą i zapoznać się z dziełem Hartmanna von Aue; na to jestem jednak stanowczo za leniwy. Język niemiecki znam, ale go nie lubię; co idealnie odtwarza mój stosunek do większości ludzi. Zaniechawszy więc tego przykrego obowiązku, pozwolę sobie rozpatrywać tekst jako autonomiczny.
Bo też historia Grigorsa, który jako owoc kazirodczego związku nieświadomie sprowadza grzech rodziców do kwadratu, by następnie go odpokutować i zostać wyniesionym na stolec Piotrowy, choć skłania do refleksji nad przeznaczeniem, wolą czy odkupieniem, jest tylko osnową, na której autor tka najbardziej wyszukane ornamenty językowe. Nieczęsto zdarza mi się celowo spowalniać lekturę, ale tym razem nie miałem wyboru - "Wybrańca" trzeba smakować bez pośpiechu. Rozkosz czytelnika zwiększa jeszcze poczucie humoru obecne w każdym elemencie powieści i coraz to wyrywające się na pierwszy plan. W sporej przecież mierze hagiograficzna tematyka podana jest tu lekko i żartobliwie. Oczywiście, sama historia jest w całości żartem na kolejnym poziomie. Dowcip zasadza się w powieści na wspomnianym już języku, ale spotykamy go również w mistrzowskich dialogach czy opisach podających w nader uporządkowany sposób przesadną liczbę szczegółów. Świetnie spisują się także porozsiewane tu i tam wtrącenia z innych języków, szczególnie z francuskiego w pierwszej części powieści.
Z pewnością żartuje sobie autor z chrześcijaństwa i jego rytuałów. Wydaje mi się również, iż subtelnie wykpiwa kilka doktryn filozoficznych; nie ręczę za to jednak głową, gdyż nie jestem w tych doktrynach tak znowu biegły, jak może być powinienem.
Na osobne pochwały zasługuje mnich, który z zamysłu autora spisuje dla nas całą historię. Na pewno jest jednym z najbardziej interesujących narratorów, z jakimi miałem do czynienia. Usiłujący rzekomo pozostać niewidocznym, przecież wypływa co rusz na wierzch opowieści, mącąc jej bieg. Zarzeka się, iż o większości opisywanych odczuć czy czynności nie ma z racji mniszego żywota najmniejszego pojęcia, a za chwilę daje celne i wysmakowane tychże czynności opisy. Być może jest to zasługa wcielonego w niego ducha opowieści. Byłżeby ów duch osławionym natchnieniem, któremu kłam zadaje nikczemny Umberto Eco?
Można i trzeba pisać o "Wybrańcu" więcej. Przede wszystkim trzeba go jednak przeczytać.
Niebywale mnie Mann "Wybrańcem" zaskoczył. Do tej pory miałem w ręce tylko jego "Czarodziejską górę", ale było to jeszcze za młodu i wzwodu, toteż pamiętam tylko związane z lekturą ogólne wrażenia, a te są letnie, ani zimne, ani gorące. Zapewne zwykła przekora pozwoliła mi też wypracować przez lata pewną niechęć do autora jako twórcy powszechnie hołubionego. Tymczasem jego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Od kiedy pamiętam, literatura jest dla mnie przede wszystkim ucieczką od rzeczywistości w świat fantazji. Nie czytuję reportaży czy publicystyki, a po pozycje popularnonaukowe zdarza mi się sięgać tylko dlatego, że nauka zajmuje się przede wszystkim niestrudzonym zastępowaniem dawnych fikcji nowymi.
Borges podniósł fantazjowanie do rangi sztuki, żeniąc literaturę z filozofią, mieszając dorobek twórców rzeczywistych z dorobkiem twórców zmyślonych. Błądzenie po zaprojektowanym przez argentyńskiego pisarza labiryncie skojarzeń i nawiązań przynosi niewymowną satysfakcję, nawet jeśli ostatecznie okazuje się, że projektant nie raczył przewidzieć wyjścia. Powtarzający się mechanizm, w ramach którego Borges daje obietnice, których następnie nie spełnia, można uznać za metaforę ludzkiego losu.
Bo przecież te fantastyczne historie, emanujące z niezwykłej wyobraźni Borgesa i wsparte jego godną zazdrości erudycją, dzielą bardzo istotny pierwiastek z naszą twardą rzeczywistością – wszyscy ich bohaterowie okazują się w pewien sposób chybieni; gdybym i ja miał zaszczyt popaść w jakąś niecodzienną obsesję, mógłbym z łatwością trafić na karty tego zbioru, odrobinę tylko podmalowany dla celów estetycznych.
I to poniekąd zabawne, że Borges deklaruje przyjemność jako podstawową funkcję literatury, gdy tymczasem przez jego opowiadania przeziera nicość.
Od kiedy pamiętam, literatura jest dla mnie przede wszystkim ucieczką od rzeczywistości w świat fantazji. Nie czytuję reportaży czy publicystyki, a po pozycje popularnonaukowe zdarza mi się sięgać tylko dlatego, że nauka zajmuje się przede wszystkim niestrudzonym zastępowaniem dawnych fikcji nowymi.
więcej Pokaż mimo toBorges podniósł fantazjowanie do rangi sztuki, żeniąc literaturę z...