-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel16
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik267
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2017-08-16
2020-09-12
2018
2022-12-11
2021-08-24
2022-01-23
2022-09
2021-09-02
Gdyby nie fejsbukowa grupa o książkach i posty z prośbą o polecenie zabawnych książek, nie usłyszałabym, a już na pewno nie sięgnęłabym po „Dożywocie”. Powód jest prosty - w bibliotekach i księgarniach książka ta znajduje się w dziale dziecięcym/młodzieżowym, na półce opatrzonej hasłem „fantastyka”. Mamy tu jednak do czynienia z podobnym zjawiskiem jak w przypadku animacji typu „Shrek” – dzieci mają radochę, ale chyba jeszcze większą dorośli odczytujący aluzje, kody kulturowe i symbole oraz całą intertekstualność przejawiającą się w nawiązywaniu do klasycznych bajek czy baśni.
Ale ad rem. Oto mamy las („liściasty, sądząc po liściach”), a w nim Kondzia, czyli głównego bohatera, Konrada, który jedzie spotkać swoje przeznaczenie. Przeznaczenie czeka na niego w odziedziczonym domu z wieżyczką wraz z jego mieszkańcami, czyli dożywotnikami. Pewnie zastanawiacie się teraz, co to za osoby. Śpieszę wyjaśnić, chociaż osoby, to lekkie nadużycie semantyczne ;). Kondzia wypatrują zatem: duch XIX-wiecznego poety o zmiennym stanie skupienia, wielokrotny samobójca, Szczęsny; cztery utopce namiętnie zajmujące początkowo łazienkę, a później przydomową sadzawkę; pradawny stwór z głębin odwiecznego zła, Krakers; kot Zmora; I creme de la creme, szczeniak labradora w różowym ubranku jedzący ptysie na chmurce z waty cukrowej wśród bohaterów literackich, czyli aniołek Licho.
Szczęsny jest zazwyczaj bardzo nieszczęsny, biadoli, czyta wiersze, pisze poematy, włóczy się po cmentarzu, ewentualnie zakochuje się, haftuje albo robi przetwory na zimę (chyba że „skończą mu się palce” – jak już wspomniałam, jego stan skupienia jest zmienny). Uprzykrza przy tym życie Konradowi, wkurzając go niemiłosiernie, czego mam wrażenie żaden czytelnik nie rozumie, bo wszyscy go uwielbiają. Bo czy można nie pokochać bohatera, który co i rusz popadając w nostalgię na zmianę z egzaltacją operuje językiem prosto ze swoich wierszy sprzed dwóch wieków? (fragment akurat mniej poetycki, ale wart przeczytania: „Blond loki, zwykle opadające swobodnie na ramiona, panicz zebrał w klasyczną cebulę i związał wściekle błękitną frotką z koronkowym kwiatkiem. Efekt był wstrząsający.- Przeszkadzały, gdym haftował na tamborku, więc je okiełznałem. - Nie wydawał się zbyt przejęty tym, że wygląda jak Fragles na sterydach”.)
Krakers jest wielką ośmiornicą i najlepszym gosposiem, na jakiego Kondzio mógł trafić. Specjalizuje się w tiramisu, ale codziennie można liczyć na świeże ciasteczka, kakao i ciepłe, może nie słowo, ale zabulgotanie, płynące prosto z jego serca ukrytego pod plątaniną macek.
No i Licho, czyli postać, która mnie, mającą instynkt macierzyński w zaniku, rozczula niebotycznie (do tej pory coś na kształt takiego uczucia wywoływał we mnie tylko Zgredek z HP). Liszko ma skrzydła, włosy z czegoś jako żywo przypominającego celofan, tęczowe oczy, metr pięćdziesiąt wzrostu i bamboszki. Ma naiwność dziecka, chęć czynienia dobra, zamiłowanie do sprzątania, czyszczenia i pucowania, a i przy złapaniu wi-fi pomoże ;). Czego nie ma? Spodenek ani nawet odrobiny umiejętności wyłapywania ironii. Posiada jeszcze jedną cechę sprawiającą, że jest jedyny w swoim rodzaju, ale nie chcę Was pozbawiać elementu zaskoczenia i przyjemności z lektury. Aha, i mówi o sobie w rodzaju nijakim, tak też wszyscy się do niego zwracają („I tym sposobem zostałom aniołem upadłym!”).
Tyle tytułem przydługiego wstępu. Postaram się, żeby dalej było zwięźle i rzeczowo, chociaż przy moim ogromie miłości wobec tej książki nie jest to łatwe… Otóż Konrad, początkowo chcący sprzedać wymagającą remontu Lichotkę, przechodzący fazę sprzeciwu, buntu, wściekłości na Szczęsnego i siebie samego z powodu niewystarczającej uwagi i zaopiekowania się Lichem, postanawia jednak w niej zamieszkać. I to jest właściwie najważniejsza informacja. Nie będę opisywać fabuły, powiem tylko, że na pewno nie będziecie się nudzić i że ta książka to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mnie spotkały, a już na pewno, jeśli mówimy o moim życiu czytelniczym. Poziom humoru, głównie słownego i nierzadko abstrakcyjnego, przekracza czasem wszelkie granice i powoduje kilkuminutowy płacz ze śmiechu. Marta Kisiel jest absolwentką polonistyki, sposób w jaki posługuje się językiem, jak bawi się słowem, jest pierwszorzędny. Każdy bohater operuje swoim własnym, bardzo charakterystycznym stylem wypowiedzi. Dodatkowo autorka tworzy nowe słowa, serwuje nawiązania literackie i przemyca pewne wartości, ważne, gdy po książkę sięgają młodsi czytelnicy.
Jest to książka idealna na poprawę humoru, można ją otworzyć w dowolnym miejscu i najpóźniej po 2-3 stronach będziemy śmiać się do rozpuku. Tylko może lepiej, w związku z tym, nie otwierać jej w każdym miejscu publicznym ;).
Wbrew temu, co sądzi moja koleżanka, że podchodzę do „Dożywocia” w sposób bezkrytyczny, to widzę w nim jedną wadę - taką tycią, drobniutką (no dobrze, dla niektórych może być ogromna i zasadnicza ;)). Jest nią brak konkretnej fabuły, niektóre rozdziały stanowią coś w rodzaju osobnych opowiadań (powiązanych mimo wszystko oczywiście jakimś ciągiem przyczynowo-skutkowym). Ale kto by się tym przejmował? Mnie to wszystko zrekompensował wspaniały język, mnogość zdań wielokrotnie złożonych, świetne, często cięte dialogi, klimat, dzięki któremu mamy wrażenie, jakbyśmy znajdowali się w środku sceny, a to wszystko okraszone gigantyczną dawką humoru świadczącego o niezwykłej inteligencji i osobowości Marty Kisiel. Nie zrażajcie się tylko, jeśli fantastyka nie należy do Waszego ulubionego gatunku. Ja też jej nie czytam na co dzień i zupełnie nie traktuję tej książki w takich kategoriach.
Doliczyłam się sześciu osób, które dziękowały mi za polecenie "Dożywocia" (niektóre tylko wirtualnie), mam nadzieję, że chociaż kilkoro z Was dołączy grona sympatyków tej cudnej książki :)
Apsik i Alleluja!
Gdyby nie fejsbukowa grupa o książkach i posty z prośbą o polecenie zabawnych książek, nie usłyszałabym, a już na pewno nie sięgnęłabym po „Dożywocie”. Powód jest prosty - w bibliotekach i księgarniach książka ta znajduje się w dziale dziecięcym/młodzieżowym, na półce opatrzonej hasłem „fantastyka”. Mamy tu jednak do czynienia z podobnym zjawiskiem jak w przypadku animacji...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09
2019-06-01
Mój ojciec to nie bardzo, ale ja jestem fanatyczką zabawnych książek. Połowa miejsca na półkach zawalona takimi właśnie tytułami. Średnio raz w miesiącu muszę przeczytać coś, co rozbawi mnie do łez albo sprawi, że szeroko uśmiechnę się przynajmniej co kilka stron. Na pogotowiu jeszcze z tego powodu nie wylądowałam, ale wszystko przede mną xd.
Tak, to luźna (i nieco przerysowana ;)) parafraza najbardziej znanej polskiej pasty “Fanatyk”. Traktuje o mężczyźnie, który jest zapalonym wędkarzem i przyniosła jej autorowi, czyli anonimowemu twórcy, Malcolmowi XD, sławę i uznanie ;), doczekała się 140 wersji, a nawet została sfilmowana. Jeśli chodzi o mnie, to moja miłość do autora zaczęła się od tekstu o Paulinie i Patologu, przy czytaniu którego zawsze płaczę ze śmiechu prawie tak samo, jak za pierwszym razem. “Emigracja” to literacki debiut autora i myślę, że osoby, które dobrze bawiły się przy którymś z tekstów Malcolma przynajmniej w jakimś stopniu tak dobrze, jak ja, to mogą tę książkę kupować bez wahania. Natomiast pozostałym polecałabym w pierwszej kolejności zapoznanie się z tym rodzajem twórczości (niżej wklejam link do pasty o Patologu). Jeśli taki rodzaj humoru i styl nie przypadną Wam do gustu, to w przypadku książki będzie zapewne tak samo.
A o czym jest “Emigracja”? O jednym z najpowszechniejszych zjawisk ostatnich lat, czyli wyjazdach Polaków do Anglii w celach zarobkowych. Pasty, których autorem jest Malcolm, mają jakiś zaczątek w prawdziwym życiu. Mówił w jednym z wywiadów, że wokół zasłyszanego gdzieś jednego zdanie buduje całą historię. W przypadku książki myślę, że mamy do czynienia z czymś więcej - autor spędził pewnie co najmniej kilka miesięcy w Londynie albo może ktoś bliski opowiedział mu ze szczegółami, jak wygląda życie tam, kiedy ma się 19 lat, podstawy angielskiego i praktycznie nie ma się żadnego doświadczenia zawodowego. Bo w takiej sytuacji jest właśnie bohater, który po ukończeniu szkoły średniej wybiera się do Anglii z bliskim kolegą o urokliwym przydomku Stomil. Autor zabiera nas w podróż razem z nimi - najpierw opowiada o tym, jak żyje się i na czym upływa czas w miejscu określanym jako miasto o liczbie ludności 10 000 - 19 999, które może być dumne jedynie z zakrojonej na szeroką skalę uprawy agrestu. Następnie towarzyszymy chłopakom podczas podróży do Londynu autokarem, szukania miejsca do zamieszkania, no i przede wszystkim pracy. Poznajemy najróżniejsze osoby, które stanęły na ich drodze - kierowcę Wojtka, Cyganów Wano i Szukiego, Romana - niezbyt pokojowo nastawionego do świata fana kolei, różnych ziomków określanych jako, przykładowo, “taki Piotrek z Białegostoku” i wielu innych. Historie każdego z bohaterów, czy to goszczących na kartach książki dłużej czy pojawiających się na chwilę, są takie, jak cała powieść - na zmianę komiczne, czasem nawet wzruszające i fantastycznie niebanalne. Co jest istotne, ta książka to nie tylko ciekawe historyjki - to obserwacje ludzi i społeczeństwa, sensowne wnioski i trafne analizy.
To tyle, jeśli chodzi o treść. Równie ważny, przynajmniej z mojego punktu widzenia, jest tu styl. Styl, który mówiąc najkrócej, kocham. :) Dość powiedzieć, że czytałam tę książkę przez prawie dwa tygodnie, żeby cieszyć się nią dłużej. Malcolm ma nieprawdopodobny dar układania słów w taki sposób, że nawet zwyczajne zdania, bez potencjału na komiczny wymiar, w efekcie taki właśnie osiągają. Nie wiem nawet, jak to dokładnie opisać, u nikogo nie spotkałam jeszcze niczego, co można by było do porównać sposobu pisania Malcolma. Tego trzeba po prostu doświadczyć. :) Na pewno autor osiągnął mistrzostwo w czymś, co na potrzeby tego tekstu nazwałam mini puentą, czyli dwóch - trzech słów na końcu zdania, które są tą kropką nad i nadającą wypowiedzi charakterystyczny dla autora klimat i komizm. Są momenty poważniejsze czy analizy zahaczające o historię, ale są takie, gdzie przez kilkanaście stron z rzędu turlamy się ze śmiechu. Co ciekawe, styl ten uznałam za tak dobry, mimo że jest bardzo luźny, w pewien sposób wręcz potoczny (ale w żadnym wypadku nie prostacki). W efekcie można tę książkę przeczytać w ciągu dwóch wieczorów, świetnie się bawiąc, ale też angażując momentami nawet emocjonalnie w losy bohaterów - nie tylko głównych. Napisałam, że jest to ciekawe, bo mam ogólnie wysokie wymagania wobec książek, a jeśli chodzi właśnie o styl, to jestem wyjątkowo krytyczna. Zatem jakim cudem, mimo wspomnianej potoczności, Malcolmowi udało się osiągnąć tak genialny efekt? Nie wiem, to prostu jest wspomniany wyżej dar.
Myślę, że z wymienionych wyżej powodów nie jest to książka dla osób, które wymagają od autorów klasycznego i standardowego podejścia do słowa pisanego i nie są otwarte na odstępstwa od tej normy. Jest tu momentami dziwna składnia, wypowiedzi bohaterów są zapisane w potoczny sposób i dużymi literami. Na początku mojej opinii zawahałam się nawet przez moment przy terminie “literatura”, w końcu, ze względu na styl, nadal jest to w pewnym sensie długa pasta wydrukowana w formie książki. Tylko że po pierwsze literatura też ewoluuje, po drugie zostały tu zachowane wszystkie kwestie formalno-gatunkowe właściwe dla powieści, a po trzecie Malcolm nie jest zwykłym autorem past, tylko mistrzem słowa w swoim gatunku. Wracając do tego, co napisałam o ewolucji, to myślę, że temat past jest już poruszany w dyskursie akademickim i chętnie przeczytałabym na ten temat jakiś tekst naukowy, więc jeśli coś takiego znacie, to będę wdzięczna za podzielenie się.
Aha, żeby nie było, że nie uprzedziłam - autor nie stroni od wulgaryzmów, ale uwierzcie mi, że one tu po prostu pasują, nie są niesmaczne ani użyte ot tak, bez wyraźnej potrzeby. Jeśli więc ktoś z Was uda się teraz na stronę Lubimy czytać, żeby sprawdzić, czy nikt mi za tę laurkę nie zapłacił ;) i natknie się na negatywne opinie, to wynikają one z jednej przyczyny - ich autorzy najwyraźniej z past znają i lubią tylko te do zębów, butów, no i do jedzenia.
Więcej opinii i nie tylko znajdziesz tu https://www.facebook.com/Pi%C3%B3rko-w-ka%C5%82amarzu-112326713521931/
Mój ojciec to nie bardzo, ale ja jestem fanatyczką zabawnych książek. Połowa miejsca na półkach zawalona takimi właśnie tytułami. Średnio raz w miesiącu muszę przeczytać coś, co rozbawi mnie do łez albo sprawi, że szeroko uśmiechnę się przynajmniej co kilka stron. Na pogotowiu jeszcze z tego powodu nie wylądowałam, ale wszystko przede mną xd.
Tak, to luźna (i nieco...
2019-08-07
Czasem pomiędzy kolejnymi powieściami trafiam na książki, które oprócz czystej przyjemności z lektury czy oddziaływania w taki czy inny sposób na emocje, dają mi konkretną wiedzę i poszerzają moje horyzonty myślowe. Jedną z ostatnich takich pozycji była dla mnie „Krótka historia prawie wszystkiego”, w której autor w niezwykle ciekawy, zabawny i przystępny sposób przybliża laikom to, co dzieje się w kosmosie, jak dokonywano wielu odkryć i pomiarów naukowych i wiele innych. W „Emo sapiens” również mamy do czynienia z nieodkrytym jeszcze kosmosem, jaki każdy nosi w sobie, czyli naszym mózgiem.
To, że naukowcy cały czas pracują nad zbadaniem mózgu pewnie jest dla Was wiadomym. Ale czy wiedzieliście, że rozumem w takiej formie, jaką mamy obecnie, możemy chwalić się dopiero od 5 minut, jeśli założymy, że od 24 godzin mamy ciało? Tak, ciało mamy od 2 mln lat, mówimy od 200 tys. lat, a w cywilizacji żyjemy od zaledwie 7 tys. lat. Zatem posługując się użytym przez autora przelicznikiem cywilizacja trwa od 5 minut. Wcześniej byliśmy, jak to ujął, „po uszy zanurzeni w naturze”. Co to dla nas oznacza? To, że po pierwsze bardziej rządzą nami zwierzęce instynkty nią logika, a po drugie, że tak samo, jak rozwija się nauka badająca nasze mózgi, tak samo rozwijają się one same. W efekcie to, co dziś jest przedmiotem badań najwybitniejszych naukowców, za paręset tysięcy lat lub nawet wcześniej będzie, jak prognozuje autor, nauczane w przedszkolach. Tak naprawdę dziś jesteśmy ułomni też choćby w swoim irracjonalnym myśleniu pełnym iluzji albo usprawiedliwiającym zbyt kosztowne zakupy czy inne decyzje. A może doświadczyliście tego, że własne sukcesy przypisujecie swojemu geniuszowi, ale osiągnięcia innych to według Was już kwestia szczęścia? Spokojnie, każdy tak myśli i każdy codziennie wpada w pułapki, jakie zastawia na nas nasz własny umysł.
Interesują Was ewolucyjne uwarunkowania naszych zachowań, lęków i uprzedzeń? Tu znajdziecie ciekawostki i informacje, które rzucają nowe światło na wiele aspektów naszego życia. Zastanawialiście się, jak wiele wspólnego mają nasze mózgi z tymi gadzimi, ale baliście się zapytać? ;) Ta książka wszystko wyjaśnia. Chcecie poznać naukową odpowiedź na pytanie, dlaczego właściwie człowiek ogląda pornografię? Zgadliście, o tym również autor wspomniał.
Książka ta zawiera też wiele praktycznych i prostych porad, które każdemu z nas mogą przydać się w codziennym życiu. Problem ze stresem, podjęciem decyzji albo z zasypianiem? Autor serwuje proste i oparte na neuronauce techniki radzenia sobie z nimi. Czy spacery, poza tym, że dotleniające i w jakiś sposób na pewno relaksujące, wydawały Wam się zawsze banalne? Ohme przekona Was do tego, że są najtańszym i najprostszym sposobem na niektóre problemy czy dolegliwości. Chcecie dowiedzieć się, w jaki sposób można rozwinąć uśpioną intuicję? Nic prostszego, wystarczy przeczytać tę książkę.
Przede wszystkim jednak jest to książka o emo sapiens, którym jesteśmy i który „łączy dziką naturę i piękny umysł”, rodzaj naukowego poradnika, który podpowiada co zrobić, żeby połączenie to przyniosło nam jak najwięcej korzyści.
Więcej recenzji i nie tylko znajdziesz tu https://www.facebook.com/Pi%C3%B3rko-w-ka%C5%82amarzu-112326713521931/
Czasem pomiędzy kolejnymi powieściami trafiam na książki, które oprócz czystej przyjemności z lektury czy oddziaływania w taki czy inny sposób na emocje, dają mi konkretną wiedzę i poszerzają moje horyzonty myślowe. Jedną z ostatnich takich pozycji była dla mnie „Krótka historia prawie wszystkiego”, w której autor w niezwykle ciekawy, zabawny i przystępny sposób przybliża...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-13
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, ile waży Ziemia? Jak często przelatują obok niej asteroidy? Jaki wpływ na nasz klimat mają biliony maleńkich morskich żyjątek? Jakie były konsekwencje erupcji superwulkanu 74 tys. lat temu? I czy przypadkiem jeden z parków narodowych w USA nie jest wulkanem, który w każdej chwili może wybuchnąć? Czy myśleliście kiedyś o tym, że w każdej sekundzie wizytę na naszej planecie składa 10 tys. bilionów bilionów neutrin, które przechodzą sobie po prostu przez nas, Ziemię na wylot i wszystko inne? I skąd te neutriny się biorą?
Pewnie niektórzy z Was mieli takie pytania, a inni nawet znają na nie odpowiedź. Może nauka jest Waszym hobby, a może mieliście nauczycieli, którzy zaszczepili w Was zainteresowanie nią. Mnie taka przyjemność nie spotkała, na szczęście kolejny raz przekonałam jaką przygodą jest udział w grupach książkowych na Facebooku. Jeden post na 5-50 (w zależności od grupy ;)) to perełka w postaci recenzji książki, która wnosi do naszego życia więcej niż mogłoby się z pozoru wydawać. Książki, która w tym wypadku, na zawsze zmienia postrzeganie świata, życia wokół nas, otwiera oczy i poszerza horyzonty. Skłania do refleksji, odpowiada na czasem nigdy nie zadane pytania, prowokuje do kolejnych i często mówi o rzeczach, o których nigdy byśmy się nie dowiedzieli. Może też sprawić, że nabierzemy dystansu do siebie, kiedy uświadomimy sobie, czym jesteśmy w przestrzeni całego kosmosu i jakim znikomym procentem w historii świata jest obecna era.
Co jest istotne, Bryson nie pisze tylko o samych zjawiskach, ale informuje nas, jak zostały one zbadane. Począwszy od krótkich i interesujących notek biograficznych badaczy, poprzez ciekawostki z ich życia, anegdoty, kończąc na sposobach prowadzenia badań. Dowiadujemy się zatem np. kto jako pierwszy odkrył dane zjawisko, ale z różnych przyczyn został w najlepszym wypadku zlekceważony, w wyniku czego zostało ono obwieszczone światu np. po stu latach. Czytamy o szalonych naukowcach, ekscentrykach, którzy poświęcili 40 lat życia na badanie jednego gatunku roślin i zmarli nie zostając zupełnie docenionymi. Nie bez znaczenia pozostawała tez oczywiście rywalizacja między nimi.
A co jest w tym wszystkim najważniejsze? To, jak te zjawiska – często naprawdę skomplikowane – zostały opisane i wyjaśnione. Otóż sposób ten najprościej opisuje powiedzenie „jak chłop krowie na rowie” ;). Każdy temat, czy to dotyczący wielkiego wybuchu czy też genów albo całego świata cząsteczek, przedstawiony został w sposób przystępny i zrozumiały naprawdę dla każdego, a dodatkowo okraszony często humorem. Styl autora jest lekki i niewymuszony, podczas lektury nie miałam poczucia, jak ciężką pracę musiał w to włożyć. Wszystko sprawia wrażenie, jakby Bryson świetnie się bawił podczas zbierania materiałów, systematyzowania ich i całego procesu twórczego.
Końcówka książki niestety nie nastraja optymizmem. Autor właściwie całe zakończenie poświęcił na uświadomienie nam, że ludzie zawsze byli okrutni i bezmyślni. Niektórzy z Was słyszeli zapewne o niedawnym zabiciu nosorożca dla centymetra rogu. Okazuje się, że wiele gatunków zwierząt wyginęło tylko dlatego, że ludzie strzelali do nich z nudów.
Zapewniam Was, że macie przed sobą jedną z największych przygód, w zasadzie nie tylko czytelniczych. Jeśli zamierzacie tę książkę wypożyczyć, radzę od razu zainwestować w jej zakup, nie zapominając o dużej ilości karteczek do zaznaczania fragmentów. Ja na pewno przeczytam ją jeszcze niejednokrotnie.
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, ile waży Ziemia? Jak często przelatują obok niej asteroidy? Jaki wpływ na nasz klimat mają biliony maleńkich morskich żyjątek? Jakie były konsekwencje erupcji superwulkanu 74 tys. lat temu? I czy przypadkiem jeden z parków narodowych w USA nie jest wulkanem, który w każdej chwili może wybuchnąć? Czy myśleliście kiedyś o tym, że w każdej...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-02
Łukasz Orbitowski napisał książkę doskonałą. Wychodząc z pewnych wydarzeń, które naprawdę miały miejsce – mowa o wszystkim, co związane z oławskimi objawieniami maryjnymi (oczywiście domniemanymi), stworzył własną historię z bohaterami, mimo że fikcyjnymi, to z krwi i kości. Historia rzekomych cudów stała się tu częściowo pretekstem do przedstawienia życia bohaterów od ich najmłodszych lat. Autor zastosował ciekawy zabieg polegający na pokazaniu wszystkiego oczami brata mężczyzny, który uzdrawiał ludzi, „rozmawiał” ze świętymi, a finalnie zbudował sanktuarium. Uzyskał dzięki temu żywy, naturalny język i pokazanie wydarzeń takimi, jakimi były – w przypadku tych zwyczajnych i z perspektywy najbliższego obserwatora relacjonującego często to, co usłyszał od brata – w przypadku tych „cudownych”. Powieść ta nie byłaby wg mnie tak dobra, gdyby Orbitowski nie stworzył bohatera tak bardzo szczerego i prawdziwego, bo jak wspomniałam, wątek religijny jest tylko jednym z zawartych w tej opowieści.
Wydarzenia nie zostały przedstawione w pełni linearnie, a mimo to Orbitowski uniknął (niewykluczone, że z pomocą reaktora) efektu poczucia zagubienia czy niejasności. Pewne sytuacje zasygnalizował, ale fakt ten nie wpłynął źle na mój odbiór powieści, w żaden sposób mnie to nie rozczarowało. Ponadto podczas lektury miałam niejednokrotnie myśl, że powieść ta jest gotowym materiałem na scenariusz.
W odpowiednich momentach „Kult” delikatnie rozśmiesza, w innych rozczula, końcówka zdecydowanie wywołuje smutek. Całość natomiast wzbudziła we mnie podziw i ogromny szacunek dla autora. Lekcję z researchu zdał na piątkę, a za zastosowany gawędziarski styl, kreację bohaterów i ogólne poprowadzenie fabuły daję mu 10 punktów. Wad, nawet małych, właściwie w tej powieści nie widzę.
To nie jest książka o cudach, tylko o życiu i o ludziach ze wszystkimi naszymi wadami i słabościami.
Łukasz Orbitowski napisał książkę doskonałą. Wychodząc z pewnych wydarzeń, które naprawdę miały miejsce – mowa o wszystkim, co związane z oławskimi objawieniami maryjnymi (oczywiście domniemanymi), stworzył własną historię z bohaterami, mimo że fikcyjnymi, to z krwi i kości. Historia rzekomych cudów stała się tu częściowo pretekstem do przedstawienia życia bohaterów od ich...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-05
2017-05-11
„Magiczne lata” zostały właśnie jedną z moich ukochanych powieści. Cieszy mnie, że dowiedziałam się o tej wyjątkowej książce z grupy o książkach na Facebooku, a nie sięgnęłam po nią w księgarni. Z opisu na czwartej stronie okładki dowiadujemy się, że opowiada ona o 12-letnim Corym, który wraz z ojcem jest świadkiem zrzucenia do jeziora samochodu ze zwłokami brutalnie pobitego mężczyzny. Uzbrojony jedynie w znalezione na miejscu zielone piórko szuka zabójcy. I tak przez ponad 600 stron? Na szczęście nie. Wątek kryminalny będzie nam oczywiście towarzyszył do końca, mając ogromny wpływ na bohaterów i wydarzenia, ale nie on jest tu kluczowy.
„Magiczne lata” są zapisem dojrzewania, odkrywania siebie i swojego przeznaczenia. Cory jest dzieckiem niezwykle przyjacielskim, uczciwym, wrażliwym, pełnym empatii. Odkrywa w sobie ogromną odwagę, siłę, mierzy się z bardzo bolesnymi stratami, doświadcza pierwszego zauroczenia. Ma okazję przekonać się, czym jest rasizm, przemoc i dojmująca bieda. Mamy tu walkę dobra ze złem ukazaną bez patosu ani banału. Zakończenie powieści każe nam zadać sobie pytanie, czym tak naprawdę jest zło, czy są ludzie w pełni źli i gdzie leży granica. McCammon przemyca mnóstwo wartości, ale tak, jak wspomniałam – nawet nie ociera się ani o patos, ani o kicz. W odpowiednich momentach atmosfera jest rozładowana subtelnym, acz błyskotliwym żartem, tym bardziej rozbrajającym, że narratorem jest Cory. Mamy tu mnóstwo wątków, ale niczego nie jest za dużo, bo to przecież rodzaj kroniki. Wszystko ma głęboki sens, żadne z wydarzeń nie jest umieszczone w tekście przypadkowo.
Akcja toczy się w małym miasteczku w stanie Alabama w połowie lat 60. I już sam ten fakt buduje niezwykłą atmosferę. Cory przemierza spokojne (nie zawsze!) uliczki rowerem (który kryje kolejną tajemnicę), jego mama piecze dyniowe placki, a tata rozwozi mleko – widzicie to? Może w tym momencie wspomnę o tym, jak żywe obrazy buduje McCammon. Niejednokrotnie miałam wrażenie, że oglądam film albo, że uczestniczę w tych wydarzeniach. Scena, w której w kilku samochodach równocześnie kierowcy ustawiają stacje radiową tak, aby usłyszeć kultową wtedy piosenkę Beach Boys została napisana w taki sposób, że dla mnie jest wyjętymi kilkunastoma sekundami z dobrego musicalu. Ta umiejętność jest jedną z głównym cech świadczących wg mnie o ogromnym talencie pisarza.
To wszystko mamy podane w przepiękny sposób. Nie tylko dlatego, że McCammon po prostu potrafi pisać, ma świetny warsztat i wyczucie. Dużą wartością dodaną jest tu fakt, że zawarł tu elementy realizmu magicznego i fantastyki. Dzięki temu symbolika jest jeszcze głębsza, mamy nad czym rozmyślać i czym się zachwycać. Jest to chyba pierwsza książka od liceum, przy której uroniłam łezkę, i to niejedną.
Autor serwuje nam całą galerię postaci – bohaterów z krwi i kości, ale też potworów, duchów, mar sennych. Niektóre pojawiają się tylko na chwilę, czasem nawet tylko w opowieści, żeby po kilkuset stronach wnieść do fabuły więcej niż mogłoby się wydawać.
Na pewno pominęłam wiele ważnych kwestii, a o niektórych napisałam zbyt krótko, bo inaczej nie potrafię. To jest typowa książka, w której uwaga czytelników zostanie zwrócona w różnym stopniu na poruszone tematy i każdy wyniesie z niej coś innego. Dla jednych będzie powrotem do dzieciństwa, w innych obudzi z kolei tęsknotę za ciepłym rodzinnym domem, o którym zawsze marzyli. Dlatego gorąco Was zachęcam do dopisania tego tytułu do listy opatrzonej nagłówkiem „Przeczytać w pierwszej kolejności” i przekonania się samemu, jakie wrażenie na Was wywrze. Mam nadzieję, że każdemu z Was zapadnie głęboko w serce.
„Magiczne lata” zostały właśnie jedną z moich ukochanych powieści. Cieszy mnie, że dowiedziałam się o tej wyjątkowej książce z grupy o książkach na Facebooku, a nie sięgnęłam po nią w księgarni. Z opisu na czwartej stronie okładki dowiadujemy się, że opowiada ona o 12-letnim Corym, który wraz z ojcem jest świadkiem zrzucenia do jeziora samochodu ze zwłokami brutalnie...
więcej mniej Pokaż mimo to
26 kwietnia 1986 w czarnobylskiej elektrowni jądrowej dochodzi do wybuchu reaktora. W wyniku tej ogromnej katastrofy promieniotwórcze skażenie obejmuje obszar ponad 100 tys. km kw. na pograniczu Białorusi, Rosji i Ukrainy. Trzy dni po wybuchu wysoki poziom promieniowania odnotowano w krajach europejskich, a 3 maja dotarło do Izraela, Turcji i Kuwejtu. 20 lat po tym wydarzeniu wybitna reportażystka, Swietłana Aleksijewicz, dociera do osób, które doświadczyły tej tragedii i stały się częścią historii.
W swojej książce Aleksijewicz skupia się w głównej mierze na historiach pojedynczych ludzi. A dla nich było to jak wybuch wojny. Wiele osób nie wiedziało, co się właściwie dzieje, pożar oglądany był z balkonów. Nie każdy otrzymał informację o tym, jak zabezpieczyć siebie i mieszkanie przed promieniowaniem. Na miejsce wezwano straż i wojsko, nie zachowano odpowiednich środków bezpieczeństwa, nie wszyscy otrzymali choćby odpowiednią odzież ochronną. Niektórzy zmarli w tym samym roku, wielu w ciągu kilku lat. Proces umierania, to, co dzieje się z ciałem, jak schodzi z niego skóra, opisane jest w pierwszym reportażu. Najbardziej jednak wojnę przypominało (przynajmniej w moim odczuciu) wysiedlanie ludzi, a ich liczba wyniosła ponad 350 tys.
„- Oj, nie chce się wspominać. Strach bierze. Wypędzali nas żołnierze, oj, wypędzali. Przyjechało pełno wojska, pojazdów. Jeden dziadek stary… Już leżał. Umierał”.
„Samoloty, helikoptery, jeden ciągły huk. Kamazy z przyczepami… Żołnierze. No, myślę sobie, zaczęła się wojna”.
„Mój chłop przyszedł z zebrania kołchozowego i mówi: >>Jutro nas wywożą<<. Ja na to: >>A co z kartoflami? Nie wykopaliśmy<<. Sąsiad puka do drzwi, wtedy siedli z moim, żeby wypić. Wypili i dalej wsiadać na przewodniczącego: >>Nie jedziemy i już! Wojnęśmy przeżyli, a oni nam tu z jakimiś promieniami<<. Pod ziemię się schowamy, a nie pojedziemy!”.
„Wyjechaliśmy… Wzięłam do woreczka ziemię z matczynego grobu. Uklękłam na chwileczkę: >>Wybacz, że cię zostawiamy<<. (…). Ludzie pisali na chałupach swoje nazwiska. Na belkach, na płocie, na asfalcie”.
„Żołnierze zabijali psy. Strzelali! Po tym już nie mogę słuchać, jak krzyczy żywe stworzenie”.
Mnie chyba najbardziej chwyciła za serce historia o drzwiach. Każdy chciał zabrać ze sobą to, co miał najcenniejszego, dla wielu były koty czy psy. W jednej z rozmów mamy natomiast historię mężczyzny, który najbardziej pragnął ochronić drzwi stanowiące dla niego talizman i rodzinną relikwię. Siedział przy nich całą noc, kiedy zgodnie ze zwyczajem, do momentu przyjechania karawanu z trumną, leżał na nich po śmierci jego ojciec. Potem zaznaczano na nich to, jak rósł, następnie on przeniósł tę tradycję na swoje dzieci. „Całe nasze życie zapisane jest na tych drzwiach, jak na papirusach. Jakże mam je zostawić?”. Postanowił zakopać je w lesie. Kiedy wrócił po dwóch latach, w domu nie było już niczego, wszystko zostało ukradzione. Zabierając drzwi został wzięty przez policję za szabrownika…
Książka zawiera też kilka rozmów z osobami, które zostały na miejscu i mieszkają tam nielegalnie. Czytamy o tym, jak wybuch zabrał życie przyrodzie i o pszczołach, które wyleciały z uli dopiero po trzech dniach. Dowiadujemy się o manipulacjach ze strony rządu, o tym, jakie fakty zostały utajnione lub przekłamane, jak np. liczba rentgenów otrzymywanych przez osoby pracujące przy likwidacji skutków wybuchu. Niezwykłe są też rozdziały o przepełnionych heroizmem żołnierzach, którzy pracowali przy samym reaktorze lub np. przy zrywaniu skażonej trawy. „Przez dach zniszczonego reaktora przewinęło się trzy tysiące sześciuset żołnierzy. Spali w pałatkach na gołej ziemi. Wszyscy opowiadają jak początkowo musieli rozściełać sobie słomę. A brali ją ze stogów w pobliżu reaktora. Młodzi chłopcy… Też teraz umierają, ale mają świadomość, że gdyby nie oni… To jeszcze są ludzie szczególnej kultury. Kultury ofiarności. Ofiary”.
„Czarnobylska modlitwa” to kilkadziesiąt historii, przedstawionych w formie monologów - szczerych i często wstrząsających. Nie wiem, czy pytania tylko nie zostały uwzględnione czy po prostu nie musiały być zadawane. Każda opowieść to inna ludzka tragedia. Równocześnie czytelnik otrzymuje mnóstwo konkretnych informacji o tym, jak wyglądała sytuacja po wybuchu i jakie skutki przyniósł. Mogłabym zatem napisać tu jeszcze dużo, a i tak nie wyczerpałabym tematu, zresztą nie czuję się wystarczająco kompetentna. Książka weszła już do kanonu najlepszych reportaży, myślę, że każdy miłośnik literatury faktu zna ją od dawna. Polecam ją wszystkim, którzy chcą dowiedzieć się czegoś więcej o tej katastrofie, a w takim samym stopniu tym, którzy chcą poznawać dramaty zwyczajnych ludzi, ich przeżycia, przemyślenia, małe radości, duże tęsknoty i niedokończone miłości.
Więcej recenzji i nie tylko znajdziesz tu https://www.facebook.com/Pi%C3%B3rko-w-ka%C5%82amarzu-112326713521931/
26 kwietnia 1986 w czarnobylskiej elektrowni jądrowej dochodzi do wybuchu reaktora. W wyniku tej ogromnej katastrofy promieniotwórcze skażenie obejmuje obszar ponad 100 tys. km kw. na pograniczu Białorusi, Rosji i Ukrainy. Trzy dni po wybuchu wysoki poziom promieniowania odnotowano w krajach europejskich, a 3 maja dotarło do Izraela, Turcji i Kuwejtu. 20 lat po tym...
więcej Pokaż mimo to