-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
Fascynująca, emocjonalna drama z plejadą barwnych, głębokich psychologicznie postaci. Historia trzech barci, karamazowskich dusz, które umiłowały sobie skrajność - rozpustnika-hulaki, intelektualisty oraz irytująco kornego mnicha.
Jest pewna rzecz, która mnie nurtuje i irytuje zarazem. Po sądowej rozprawie, w której Dymitr zostaje niesłusznie skazany na katorgę, Krasotkin pyta Aloszę, kto w rzeczywistości ponosi odpowiedzialność za zabójstwo starego - największej kanalii w powieśći - by w odpowiedzi usłyszeć:
- Brat nie zabił, Smierdiakow zabił.
Zabawne, prawda? Smierdiakow jest przecież w takim samym stopniu bratem Aloszy, co Dymitr - obydwu łączą wyłącznie więzy krwi od strony ojca. Każdy z braci w głębi duszy musiał zdawać sobie z tego sprawę, a mimo to - wszyscy skrupulatnie milczeli; prawdopodobnie w obawie przed niechcianą konkurencją o spadek.
Nie tylko protekcjonalni wobec Smierdiakowa bracia, ale sam narrator przedstawia go niejednokrotnie jako niechlujnego i ordynarnego dupka, kompletnie ignorując powody, dlaczego stał się nim w pierwszej kolejności. Sam był pomywaczem i kuchcikiem, podczas gdy jego bracia albo tańcowali w pijatykach, albo robili karierę uniwersytecką. W mpoim prywatnym odczuciu głównym złym powieści nie jest Smierdiakow, a stary, obrzydliwy i żałosny rozpustnik, który go spłodził (oraz system carskiej Rosji, która przekreślała szanse wszystkim tym, którzy przypadkowo urodzili się w chlewie).
Dostojewski musiał zdawać sobie sprawę z niesprawiedliwośći oraz głębokich nierówności społecznych carskiej Rosji (sam zresztą romansował z socjalistami). Za dowód, że widział problem niejednoznacznie, mogą posłużyć notatki pisarza (dotyczące przyszłych części powieści), w których Alosza miał stać się zacietrzewiałym komunistą. To niesamowite - najnudniejsza i najbardziej przerysowana, ale bezdyskusyjnie najszlachetniejsza i serdeczna osoba miała w przyszłośći dołączyć do kręgu żądnych krwi rewolucjonistów. Nieśmiałą podbudowę pod bunt Aloszy można znaleźć jeszcze na stronnicach pierwszej części powieści (i, niestety, jedynej), kiedy jeden z mnichów proponuje mu kiełbasę, a ten nie odmawia. A to buntownik!
Swoją drogą - scena jest świetna, ponieważ pokazuje, jak wielki wpływ na Aloszę miał jego starszy i nieco szerszy w uszach brat, Iwan. To także fenomenalna ekspozycja niemniej barwnej postaci, Agrafeiny, która mizdrzy się do Aleksjiego w myśl zasady "zakazany owoc lepiej smakuje".
Piękno prozy Dorojewskiego osadza się w jej niezwykłej uniwersalności. Braci Karamazow można czytać jako powieść psychologiczną, rozprawę filozoficzną (wielki inkwizytor) i dyskusję polityczno-społeczną zarazem. Jeśli natomiast ktoś nie oczekuje od literatury niczego więcej niż rozrywki, powieść także spełni swą rolę jako kryminał i obyczajówka (swoją drogą zabawne, że źródłem większości cierpień i konfliktów w powieści są wiedzione emocjami, kapryśne i pełne sprzeczności kobiety, które najwyraźniej same nie zdają sobie sprawy z tego, co robią).
Must read.
Fascynująca, emocjonalna drama z plejadą barwnych, głębokich psychologicznie postaci. Historia trzech barci, karamazowskich dusz, które umiłowały sobie skrajność - rozpustnika-hulaki, intelektualisty oraz irytująco kornego mnicha.
Jest pewna rzecz, która mnie nurtuje i irytuje zarazem. Po sądowej rozprawie, w której Dymitr zostaje niesłusznie skazany na katorgę, Krasotkin...
2016-01-02
Jedna z najwspanialszych książek Orwella - nie chcę nawet w najmniejszym stopniu psuć Wam zabawy z lektury, więc tekst poświęce samej sylwetce pisarza.
Orwell był nieporównywalnie lepszym eseistą niż powieściopisarzem. Z tego powodu powieści łączące w sobie wątki autobiograficzne ("Na dnie w Paryżu i Londynie", "W Hołdzie Katalonii", rzeczone "Birmańskie Dni") jakością znacznie przewyższały te fikcyjne (Córkę Proboszcza" czy "Aspidistre"). Doprawdy ciężko nazwać życie pisarza nudnym; choć przymiotnik "ciekawy" też bylby nieadewatny; szczególnie wziąwszy pod uwagę fakt, że sam niejednokrotnie ocierał się o własną śmierć.
Obawiam się, że nie będę oryginalny, stwierdzając, że George Orwell należy do moich ulubionych pisarzy - nie ze względu na styl i formę, które są przeciętne, nie za zawartą w książce retorykę, ale treść. Zawartość większości dzieł pisarza okupioną własną krwią i potem.
Paradoksalnie - najbardziej fascynującą cechą Orwella był fakt, iż nie był geniuszem - nie dysponował talentem Tołstoja, nie posiadał wyobraźni Kafki, a sprawności i kunsztu jego pióra nie można porównać z gracją Szekspira. Nie zrozumcie mnie źle, ponieważ wciąż był to nieprzeciętnie utalentowany pisarz.
Dlaczego jest to cecha fascynująca? Dowodzi bowiem, że nie trzeba być wcale intelektualnym tytanem, by być jedną z najbardziej przyzwoitych sylwetek, jaką widział świat literatury. Do altruizmu i głębokiego poczucia sprawiedliwości zaprowadziła pisarza li tylko jego intelektualna uczciwość oraz bezkompromisowy, często bezduszny upór w dążeniu do prawdy. Orwell w żadnym wypadku nie należał do grona kuglarzy czy propagandystów, którzy pod płaszczykiem szczodrości i szlachetnych intencji usiłują ugrać własny intere.
"Chciałem zaprotestować przeciwko tchórzliwemu nastawieniu do powstania w Warszawie brytyjskiej prasy[...]. Generalnie zostało stworzone wrażenie, że Polacy zasługują na klęskę, nawet jeżeli robią dokładnie to, do czego nawołują ich alianckie rozgłośnie w ostatnich latach [...]. To jest moje przesłanie skierowane do lewicowych dziennikarzy i generalnie do całej inteligencji. Pamiętajcie, że każdy z was zapłaci za swoją nieszczerość i tchórzostwo. Nawet nie myślcie, że przez lata będziecie służalczo lizać buty sowieckiego reżimu i nagle znowu powrócicie do duchowej godności. Raz się skurwisz – kurwą zostaniesz"
Do dziś uważam, że poniższy cytat stanowi wzorcowe świadectwo odwagi, męstwa i godnego pozazdroszczenia non-konformizmu. Postawmy Orwella w kontraście do tysiąca innych twórców, którzy, choć niejednokrotnie przewyższali pisarza talentem, nie mieli nawet jednej dziesiątej jego odwagi. Podczas gdy większość pisarzy osiada w wygodnym fortelu fikcji i powieściopisarstwa, Orwell idzie na wojnę, stając w szeregach katalońskich rewolucjonistów.
Przeciętny twórca, zapytany, dlaczego pisze, górnolotnie i pretensjonalnie odpowie - piszę z powodu głębokiej duchowej potrzeby, literatura to forma sztuki najwyższej, to kontakt z boskim majestatem. Blair natomiast z niepospolitą uczciwością i rozbrajającą szczerością wyznaje - zacząłem pisać z próżności, chciałem utrzeć nosa kolegom, pragnąłem, by mi zazdrościli. Wielu pisarzy, muzyków i poetów tworzy z pobudek niskich, ale doprawdy niewielka ilość jest w stanie to przyznać.
Orwell tuła się po przytułkach dla bezdomnych, ponieważ gardzi zgnilizną, zepsuciem i hipokryzją, które narzuca światu pieniądz - wiele źródeł wskazuje, że dobrowolnie wybrał żywot obdartego trampa, choć mógł pożyczyć pieniądze od ciotki. Znowu - wielu myślicieli tworzy idee, lecz nie zadaje sobie trudu, by skonfrontować je z rzeczywistośćią. Nietzchemu brak bezkompromisowości Zaratursty, a Marks raczej nie leczyłby się na NFZ. Orwell natomiast z właściwym dla siebie brakiem umiaru swą ideą żył i oddychał bez względu na cenę, jaką przyszło mu za ową zapłacić - pisarz nad gdakanie przekładał czyny, a tworzona przez niego literatura nie była wycieczką po krainie abstrakcyjnych majaczeń; mocno osadzona w rzeczywistości i doświadczeniu jest najwartościowszym skarbem, jaki po sobie zostawił.
Ludzie tego typu rodzą się jeszcze rzadziej niż wszelkiej geniusze.
Jedna z najwspanialszych książek Orwella - nie chcę nawet w najmniejszym stopniu psuć Wam zabawy z lektury, więc tekst poświęce samej sylwetce pisarza.
Orwell był nieporównywalnie lepszym eseistą niż powieściopisarzem. Z tego powodu powieści łączące w sobie wątki autobiograficzne ("Na dnie w Paryżu i Londynie", "W Hołdzie Katalonii", rzeczone "Birmańskie Dni") jakością...
2013-12-22
Powstanie "W hołdzie Katalonii" Orwell o mały włos przypłacił życiem. Pisarz uczestniczył w hiszpańskiej wojnie domowej, wcielając się w szeregi POUM - robotniczej milicji marksistowskiej opowiadającej się za rewolucją. Jest to więc relacja z pierwszej ręki, pisana krwią i własnym doświadczeniem. Facet miał jaja.
Pomijając historie bezpośrednio z frontu, mamy tu również analizę rozmaitych politycznych waśni. Pisarz opowiada o ohydnych zagrywkach stalinowskich partii (oraz z właściwą sobie wnikliwością demaskuje jednakowo ohydne łgarstwa pojawiające się na łamach komunistycznej prasy) - pełne demagogii szafowanie określeniami trocksita (jest wiele powodów pozwalających przypuszczać, że folwarczany Snowball to personifikacja Trockiego, to samo tyczy się Goldsteina z 1984), tłamszenie robotniczej rewolucji, delegalizacja POUM, zamykanie i prześladowanie jej członków. Wszystkie te rzeczy były chyba bezpośrednim przyczynkiem późniejszego powstania 1984, uzasadniają również niemającą granic Orwella pogardę wobec wszelkich przejawów totalitaryzmu. Pisarz przez długi okres tułał się po Barcelonie i spał pod gołym niebem tylko dlatego, że władze kraju, za który narażał życie (oraz za który prawie permanentnie stracił głos, ponieważ kula snajperska przeszyła jego krtań) chciały go wrzucić za kratki.
Blair bardzo pozytywnie wypowiada się o samych Hiszpanach: chwali ich spontaniczność, prostoduszność, pokorę i skromność. Zwłaszcza urzekł mnie sposób, w jaki Katalończycy uczestniczą w wojnie pozycyjnej - niewykluczone, że dużo większe starty powoduje działalność NFZ. Po lekturze "W hołdzie Katalonii" również z niekłamaną ochotą pojadę w przyszłości do Hiszpanii - choćby po to, żeby spróbować legendarnej kawy na Huesca (:)). Pozycja genialna. Obowiązkowa dla historyków i ludzi zainteresowanych ekspansją komunistów w Europie.
Powstanie "W hołdzie Katalonii" Orwell o mały włos przypłacił życiem. Pisarz uczestniczył w hiszpańskiej wojnie domowej, wcielając się w szeregi POUM - robotniczej milicji marksistowskiej opowiadającej się za rewolucją. Jest to więc relacja z pierwszej ręki, pisana krwią i własnym doświadczeniem. Facet miał jaja.
Pomijając historie bezpośrednio z frontu, mamy tu również...
2013-08-14
Książkę polecam szczególnie dziewczynom, które zaszły w ciążę i rozważają możliwość popełnienia aborcji. Naprawdę chciałbym wiedzieć ile z nich po przeczytaniu publikacji nabrało odwagi, by otwarcie mówić o swoich poglądach i przeciwstawiać społeczeństwu zdominowanemu przez kler i patriarchalny model rodziny.
Książka zdecydowanie potrzebna i przystępna, niezły biologiczny instruktaż, a przede wszystkim anons do wszystkich zbłąkanych owieczek. Coś w stylu: pamiętajcie, że zawsze jest wybór. To Wasze ciało i Wasza odpowiedzialność, nie podejmujcie pochopnej decyzji i nie działajcie pod presją otoczenia. Ciąża jest heroizmem, a do Was należy ostatnie słowo.
Stosowna wydała mi się również idea zaprezentowania różnych religii z tysiącem różnych poglądów dotyczących przerywania ciąży.
I pamiętajcie, dziewczyny - wielcy moraliści stojący na piedestale i osądzający innych z góry, chociaż mają najwięcej do powiedzenia, prawie na pewno są w błędzie. Zmuszają, szantażują, drwią i sądzą, chociaż w ogóle nie pomogą Wam w wychowaniu dziecka. Łatwo mówić o odpowiedzialności, gdy przewodzi się szajką ludzi, którzy ładują w coś, co jest jeszcze bezpłodne. :)
Książkę polecam szczególnie dziewczynom, które zaszły w ciążę i rozważają możliwość popełnienia aborcji. Naprawdę chciałbym wiedzieć ile z nich po przeczytaniu publikacji nabrało odwagi, by otwarcie mówić o swoich poglądach i przeciwstawiać społeczeństwu zdominowanemu przez kler i patriarchalny model rodziny.
Książka zdecydowanie potrzebna i przystępna, niezły biologiczny...
2015-01-17
Nikomu nie polecam czytać tych śmieci. Chociaż opowieści o Krzysiu kucharzu mają swój urok i unosi się nad nimi charakterystyczny, opiatowy duch (nie kwestionuję autentyczności tego, o czym opowiada Maleńczuk - zaznania są zbyt prawdziwe, szczegółowe), przesłanie książki należy włożyć między bajki.
Kolejny kontrowersyjny, niepotrzebnie skandaliczny, napompowany wywiad-rzeka, który nie wnosi nic do tematu, a jest syrenim, beznadziejnie desperackim wołaniem o atencję.
Nie dajcie się zwieść. Nie wszystko jest dla ludzi.
Nikomu nie polecam czytać tych śmieci. Chociaż opowieści o Krzysiu kucharzu mają swój urok i unosi się nad nimi charakterystyczny, opiatowy duch (nie kwestionuję autentyczności tego, o czym opowiada Maleńczuk - zaznania są zbyt prawdziwe, szczegółowe), przesłanie książki należy włożyć między bajki.
Kolejny kontrowersyjny, niepotrzebnie skandaliczny, napompowany...
2013-11-13
Hitchens był niezwykłym facetem. "Śmiertelność" to sprawozdanie z wizyty w Tumorowie oraz odważne, choć pozornie tylko niewstrząśnięte spojrzenie w oczy swojej własnej śmierci. Christopher ani przez chwilę nie wyrzeka się swoich poglądów, nie skomle ani nie użala nad sobą. Zamiast tego wciąż z właściwą sobie ironią, erudycją i literacką klasą kpi z żenujących zabobonów. W pewnym momencie zresztą żartuje nawet z medycyny alternatywnej i uśmiech mimowolnie maluje się na twarzy, kiedy pisarz prześmiewczo wypowiada się o fantastycznych właściwościach pestek brzoskwini (albo otwieraniu czakramów w celu wypędzenia złowrogich mocy). Świadczy to nie tylko o nieopuszczającym Hitchensa poczuciu humoru i umiłowaniu prawdy, ale godnym pozazdroszczenia charcie ducha, z jakim facet stawia czoła własnej śmierci.
Książka króciutka (właściwie na jeden wieczór), ale naprawdę niezwykła. Śmiertelność to nie tylko świadectwo wierności swoim przekonaniom i ideałom oraz udana manifestacja myśli ateistycznej. Warto przeczytać, żeby uświadomić sobie pozorność błahych i często powtarzanych porzekadeł. Chodzi mianowicie o kontrowersyjną, lecz powtarzaną jak mantrę koncepcję, że to, co nie zabija, wzmacnia. Sam dawno przestałem wierzyć w wzmocnienie hartu ducha poprzez nieustające cierpienie i to nie tylko w kontekście osób śmiertelnie chorych. Pozwólcie, że swoją retorykę przekuję na politykę i gospodarkę, ponieważ w środowisku kapitalistów i wolnorynkowców dominuje szczególna wiara w ten idiotyczny truizm. Kontrowersyjny i przygłupi demagog pokroju Korwina - jak zresztą większość Polaków-cierpiętników - w dalszym ciągu wierzy w jakąś budującą, pokrzepiającą, szlachecką niemalże wartość cierpienia. Z moich prywatnych spostrzeżeń wynika jednak coś zupełnie odwrotnego - osoba będąca na dnie raczej nie odbije się od niego bez pomocy osób z zewnątrz - prędzej popadnie w alkoholizm albo skuma się ze światem przestępczym. Hitchens, zainspirowany Orwellem (nie wnikając w szczegóły odsyłam do jego biografii albo autorskich tekstów i esejów), wielokrotnie wyrzekał się przywdziewanej mu etykiety liberała i unikając niepotrzebnych nieporozumień - bez najmniejszego poczucia wstydu oraz ku rozdrażnieniu swoich licznych antagonistów - wielokrotnie określał się jako marksista lub lewicujący socjaldemokrata. Do czego piję? Rzeczą, która odróżniała Christophera od większości wolnomyślicieli i intelektualistów była niesamowita odwaga. Śmiała, nieulękła, nieustraszona oraz niesłabnąca pomimo śmiertelnej choroby gotowość na konfrontacje. Gotowość na obronę własnego zdania i wykpienia rzeczy, które wykpienia wymagają. Odkąd pamiętam Hitchens cenił intelektualną niezależność (polecam jego "Listy do młodego buntownika) i sam był jej mężną, co ja mówię, jedną z najmężniejszych reprezentacji. Powtarzając za Jackiem Dominiczakiem, tłumaczem "Misjonarskiej miłości": ewidentnie chciał uczynić świat lepszym. Stąd, jak sądzę, do końca życia zacięcie bronił wartości, w które wierzył. Wypadałoby tu jednak poczynić pewną istotną wzmiankę: ponieważ bez najmniejszych wątpliwości Hitchens był człowiekiem nauki, filarem owej wiary nie była bynajmniej naiwna ufność "bez względu na wszystko", a potrzebny, zdrowy sceptycyzm. W odróżnieniu od ohydnych, religijnych fanatyków, którzy życzyli mi prędkiego nawrócenia lub pośmiertnej męki i cierpień.
Książkę, co nie powinno budzić najmniejszych wątpliwości pomimo stanu zdrowotnego jej autora, charakteryzuje cięte i gorliwe pióro (mówię zupełnie serio: styl autora na długo pozostanie niezrównany). Ze "Śmiertelności" nieustannie kipi żarzącą się pasja (Christopher naprawdę kochał pisanie i słowo pisane), a właściwa autorowi nieoczywista i żartobliwa ironia jest najwyższej próby.
Hitch, Ty błyskotliwy draniu. Nie sądzę, że kiedykolwiek doczekamy się równie efektownych nokautów w debatach, w których tak śmiało uczestniczyłeś. I chociaż także za życia doczekałeś się mnóstwo naśladowców, byłeś i pozostaniesz niepowtarzalny.
Hitchens był niezwykłym facetem. "Śmiertelność" to sprawozdanie z wizyty w Tumorowie oraz odważne, choć pozornie tylko niewstrząśnięte spojrzenie w oczy swojej własnej śmierci. Christopher ani przez chwilę nie wyrzeka się swoich poglądów, nie skomle ani nie użala nad sobą. Zamiast tego wciąż z właściwą sobie ironią, erudycją i literacką klasą kpi z żenujących zabobonów. W...
więcej mniej Pokaż mimo to2006-02-02
Arcydzieło literackie? Raczej śmieciowe teksty pełne głupich, niemoralnych nauk. Napisane wybitnie niewprawnym, ubogim i stylistycznie niespójnym piórem - co nie dziwi, biorąc pod uwagę ilość autorów tych niedorzecznych pism. Z rozlicznymi śladami majstrowania i fabrykacji; mówiąc oględniej: widocznych i - jak na ironie - zupełnie ludzkich usiłowań dopasowania treści przypowieści do faktów historycznych. Jezus z Nazaretu jest z Nazaretu czy z Betlejem? By rozwiązać ten problem, odsyłam do zapoznania się ze spisem ludności przeprowadzonym za Oktawiana Augusta po narodzinach Chrystusa. Wydarzenie te nigdy nie miało miejsca i zostało (niezbyt roztropnie zresztą) zmyślone na użytek religijnych apologetów.
Dużym zdziwieniem jest dla mnie - zważywszy na domniemane "boskie" pochodzenie wspomnianej księgi - że teksty starożytnych Greków zawierały znacznie więcej wyrafinowania i kunsztu. Pisma Platona czy Arystotelesa, budzące niekiedy dobrotliwy, pobłażliwy uśmiech (biorąc pod uwagę czasy i wiedzę, którą dysponował wówczas gatunek ludzki) to rzeczy znacznie cenniejsze niż którakolwiek z biblijnych przypowieści. I pomimo ich niezaprzeczalnej mądrości, w odróżnieniu od autorów Biblii, greccy filozofowie nie wmawiali nikomu, że handlują prawdą boską i objawioną, niekwestionowaną. Nasze niemowlęce próby zderzenia się z tą piękną dziedziną to zresztą temat doprawdy fascynujący i zasługujący na osobną dyskusje. Nie tylko wczesne osiągnięcia cywilizacji łacińskiej, lecz także późniejsze, równie imponujące odłamy dalekowschodnich szkół filozoficznych to rzeczy znacznie bardziej intrygujące. Koncepcja duszy wydaje się infantylną mrzonką w zestawieniu z finezyjnymi spostrzeżeniami nad świadomością, zwodniczą i nieprawomocną koncepcją wolnej woli lub ego stanowiącego wyłącznie iluzję odrębności. Nie ma Boga, więc co w zamian? Odpowiednia literatura i wyśmienite idee, które do dziś ciekawią i inspirują. Co jednak ważniejsze: te osobliwe, niepowtarzalne i - chciałoby się powiedzieć - mistyczne doświadczenia wcale nie muszą stać w opozycji do nauki i zdrowego rozsądku.
Zdecydowanie najgorsze jest jednak to, że Biblia do dziś jest traktowana jako moralny i intelektualny przewodnik, mimo że jej treść można było uznać za zdezaktualizowaną ponad tysiąc lat temu. Stanowi także etyczną podporę dla wariatów i apatycznych bydlaków pokroju Chazana. Jest to więc pismo nie tylko głupie i infantylne, a wręcz niebezpieczne wskutek działań wszystkich tych, którzy zawarte w niej treści bezrefleksyjnie przyjmują za pewnik.
Powszechnie uważa się, że nauka nie ma nic do powiedzenia w sferze moralności, a nawet ona zdążyła zaproponować znacznie lepsze rozwiązania. Ot, badania nad stanami świadomości i dobrostanem; najnowsze osiągnięcia z zakresu neurologii i psychologii ewolucyjnej. Potrzebna nam optyka nowa, bardziej racjonalna, nieoparta na pobożnych życzonkach i właściwym gatunku ludzkiemu solipsyzmie. Jeżeli naprawdę chcecie wnikać w praprzyczyny powstania i rozwoju człowieka, sięgnijcie choćby do "O powstawaniu gatunków" Darwina. Będziecie oszołomieni, jak celne i finezyjne koncepcje rozpościerają przed Wami zupełnie nową, spójną i elegancką, a przede wszystkim obdartą z mitów wizję rzeczywistość. Nie oszczędzajcie jednak koncentracji i szarych komórek, których potencjał, wskutek czytania biblijnych bzdur, mógł zostać zauważalnie nadwątlony.
Ponadto: przypowieści, obok wątpliwego waloru edukacyjnego, są po prostu wybitnie nudne. To zabawne, że wielcy poeci pokroju Keatsa i Szekspira byli znacznie bardziej utalentowani niż Bóg we własnej osobie.
Gdybym umarł, a Bóg i życie pośmiertne (warto spostrzec, że istnienie Boga nie musi wcale implikować życia po śmierci) byłyby faktem - nie uklęknąłbym. Na pewno nie przed tą ohydną, budzącą strach i trwogę sylwetką tyrana wyłaniającego się na stronicach Talmudu.
Arcydzieło literackie? Raczej śmieciowe teksty pełne głupich, niemoralnych nauk. Napisane wybitnie niewprawnym, ubogim i stylistycznie niespójnym piórem - co nie dziwi, biorąc pod uwagę ilość autorów tych niedorzecznych pism. Z rozlicznymi śladami majstrowania i fabrykacji; mówiąc oględniej: widocznych i - jak na ironie - zupełnie ludzkich usiłowań dopasowania treści...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-19
Aspidistrę cechuje jedna całkiem interesująca właściwość: jest w stanie przetrwać nawet w najpodlejszych, najbardziej nieznośnych warunkach. Roślina ta jest symboliczną reprezentacją jałowej egzystencji Gordona Comstocka - głównego bohatera powieści. Zupełnie jak tytułowa aspidistra Gordon zdaje się trwać, dogorywać, bezcelowo wegetować.
Nasz bohater jest poetą nonkonformistą, który wytacza ciężkie działo przeciwko pieniądzom. Przeciwstawia się bezsensownemu wyścigowi szczurów i wiecznej walce o stołek, gardzi kapitalistyczną zgnilizną oraz nadętą arystokratyczną ułudą. Głęboko w duchu marzy, by zostać poetą, jednocześnie karmiąc w sercu naiwne przekonanie, że w przyszłości będzie w stanie z tego wyżyć. Rzeczywistość szybko weryfikuje mrzonki i ideały Gordona, wystawiając je na bardzo ciężką próbę. Nie mija wiele czasu, nim pieniądze stają się centralnym punktem jego egzystencji. Za wszelkie niepowodzenia i trudności w życiu Gordon obarcza swoją pustą kieszeń. Dosyć słusznie, choć nie bez ewidentnej przesady, wyznaje jak biedowanie wpływa na jego moc twórczą czy relacje z kobietami. Orwell w mistrzowski sposób prezentuje rozmaite huśtawki emocjonalne swojego protagonisty (oraz, jak przypuszczam, w jakiejś części także swojego alter-ego), który, w zależności od stanu portfela, w krańcowo krytyczny bądź bezkrytyczny sposób podchodzi również do oceny swojej własnej twórczości.
"Wiwat aspidistra!" to nie tylko ciekawa i głęboka powieść, ale także swego rodzaju dokument autobiograficzny (proponuje zapoznać się z esejami "I ślepy by dostrzegł"). W moich spostrzeżeniach na temat pierwszej książki "Na dnie w Paryżu i Londynie" mogliście zauważyć, jak zastanawiam się, dlaczego Orwell, wiodąc życie śmierdzącego trampa, po prostu nie pożyczył pieniędzy od swojej ciotki. Być może "Wiwat aspidistra!" jest odpowiedzią na te pytanie? Kto wie, czyż niewykluczone jest, że ideały Gordona Comstocka wybrzmiewały także w duszy samego pisarza?
Aspidistrę cechuje jedna całkiem interesująca właściwość: jest w stanie przetrwać nawet w najpodlejszych, najbardziej nieznośnych warunkach. Roślina ta jest symboliczną reprezentacją jałowej egzystencji Gordona Comstocka - głównego bohatera powieści. Zupełnie jak tytułowa aspidistra Gordon zdaje się trwać, dogorywać, bezcelowo wegetować.
Nasz bohater jest poetą...
2012-09-13
Odkąd pamiętam temat ewolucji od zawsze towarzyszył mi w życiu. Kiedy byłem mały, mama, próbując zaszczepić we mnie naukową pasje do poznawania świata, kupowała mi książki dotyczące dinozaurów i pradawnych ludzi. Miałem też gumowe zabawki z tymi gadami, a jedną z bombek na choince, do dzisiaj, jest mój narysowany w wieku 5-6 lat Tyranozaur. Nie byłem wówczas wtajemniczony w żadne szczegółowe zagadnienia dotyczące ewolucji, ale już wtedy wiedziałem sprzeczność pomiędzy tym, czego naucza się na lekcji religii, a tym co zostało powszechnie zweryfikowane przez nauki na całym świecie. Samolubny Gen nie dotyczy dinozaurów stricte - jest wyjaśnieniem myśli, która dotyka każdej żyjącej istoty, zasiedlającej ziemie współcześnie, jak i miliony lat temu. Myśl ta, bez absolutnie żadnych wyjątków, obejmuje owady, rośliny, zwierzęta, bakterie czy nawet nas, ludzi. Mowa tu oczywiście o ewolucji działającej poprzez dobór naturalny - to szalenie uniwersalna koncepcja o prostych mechanizmach, dająca się zastosować do wszystkiego, co - oceniając w bardzo szerokich kryteriach - możemy uznać za żywe. To koncepcja dzięki której, bez większych problemów, w końcu możemy odpowiedzieć na pytanie: co było pierwsze, kura czy jajko?
Nieprzerwany ciąg pokoleń, począwszy od naszych ludzkich przodków, przez ssaki, gady ssakokształtne i, w końcu, organizmy wodne, sprawił, że możesz teraz siedzieć i czytać moją notatkę. Każdy z Twoich przodków osiągnął reprodukcyjny sukces, znalazł co najmniej jednego seksualnego partnera i spłodził z nim potomstwo. Dotyczy to zarówno Twoich ludzkich przodków, afrykańskich małp, jak i pradawnych, żyjących w kambrze, licznych istot wodnych. W nieustannej walce o przetrwanie i reprodukcje przetrwali wyłącznie najsilniejsi - i ja i Ty, czytelniku, jesteśmy owocem ich starań. W długim ewolucyjnym ciągu pokoleń żadnego z Twoich przodków nie pieprznął przypadkowy piorun zanim spłodził potomstwo, żaden z nich nie padł również ofiarą drapieżnika. Co więcej - znalazł seksualnego partnera, któremu przekazał swoje cenne geny i z miliona różnych plemników padło akurat na ten jeden, dający początek Tobie i wszystkim Twoim przodkom. Tak przez miliony milionów lat. To niezły mindfuck, pozwalający jednak docenić niezwykłość naszego życia - a mówię to, ponieważ, jak zauważyłem, zbyt wielu z nas zatraca się w prozie codzienności. No, i również dlatego, że Samolubny Gen był swego czasu poddawany ogromnej krytyce właśnie z uwagi na jego surowe i zimne przesłanie - nie do końca słuszne moim zdaniem. Kiedy człowiek zda sobie sprawę z tego niewyobrażalnego przypadku, chciałoby się rzec wręcz astronomicznie nieprawdopodobnej loterii, zdecydowanie łatwiej jest docenić mu życie takim, jakim jest - nawet jeśli jego istnienie poprzedzone było cierpieniem innych i bezkompromisową, trwającą miliony lat krwawą walką o przetrwanie. Umrzemy, i to czyni z nas szczęściarzy - tą trafną sentencję Dawkins nakazał przeczytać na swoim pogrzebie, na niego również nadejdzie pora.
Samolubny Gen, w momencie premiery, stanowił polemikę z innym wybitnym ewolucjonistą - Stephanem Jay Gouldem. Paleontolog sądził, że dobór naturalny odbywał się na poziomie grupy, nie pojedynczego osobnika czy genu. Ujmując to najkrócej jak się tylko da: Gould uważał, że pojedynczy osobnik może poświęcić swoje życie dla reszty stada, innymi słowy - cechy osobnicze skutkujące pozytywnie na grupę, ale nie na osobnika, mogą być faworyzowane w długim, darwinowskim procesie ewolucji. W Samolubnym Genie Dawkins polemizuje z koncepcją Goulda, proponując bardziej elastyczne i uniwersalne rozwiązanie. Autor uważa, że wszelkie zachowania służące reprodukcji da się wyjaśnić za pomocą genu, czyli fragmentu DNA, który "dba" wyłącznie o własny interes. Słowo dba jest tutaj tylko użyteczną metaforą, ponieważ, jak dobrze wiemy, geny niczego nie planują i nie mają intencji - jest to celowy zabieg wprowadzony przez autora, który w łatwiejszy i bardziej obrazowy sposób pozwala zrozumieć zagadnienia przedstawione w książce. Jeśli w grupie altruistów znajdzie się choć jeden samolubny jegomość, natychmiast zacznie on prosperować kosztem swoich swoich mniej egoistycznych pobratymców - wkrótce potem większość populacji zdominowana będzie przez osobników, którzy mają w interesie wyłącznie własne korzyści. Idea samolubnego genu jako motoru napędowego ewolucji jest przewodnim tematem książki. Mając również solidne logiczne podstawy, uznawana jest dzisiaj za jedną z bardziej wiarygodnych koncepcji tłumaczących mechanizmy, poprzez które działa dobór naturalny.
Dzieło Dawkinsa jest dość surowym, lecz relatywnie przystępnym wyjaśnieniem mechanizmów rządzących ewolucją. Właściwie jest to bardziej książka o doborze naturalnym, niż ewolucji sensu stricte. Ciężko jest w kilku zdaniach streścić książkę liczącą niespełna 500 stron - z tego powodu ograniczę się może do ogólników. Samolubny Gen szczegółowo porusza temat strategii ewolucyjnie stabilnych, czyli licznych postaw behawioralnych obecnych wśród osobników podlegających działaniu doboru naturalnego. Paradoksalnie: większość postaw służących reprodukcji w świecie zwierząt to zachowania altruistyczne, nie egoistyczne. Ogólne korzyści płynące z opieki nad swoim gniazdem, zaangażowaniem ze strony obydwojga rodziców, przewyższają korzyści płynące z bycia osobnikiem mającym w interesie wyłącznie własne dobro. To książka, która - jak żadna inna - pokazuje zresztą ogromne zależności pomiędzy ekonomią a ewolucją. Jednym z ważniejszych mechanizmów doboru naturalnego jest również koewolucja - czyli ewolucja różnych gatunków zwierząt (i nie tylko), wywierających na siebie wzajemne presje. Zarówno w postaci wzajemnej współpracy, jak i w formie ewolucyjnego wyścigu zbrojeń. Antylopa będzie dążyła do wykształcenia kończyn pozwalających pokonywać dłuższe dystanse, nie osiągając jednak maksymalnych prędkości, podczas gdy drapieżnikowi, gepardowi na przykład, będzie zależało na krótszym dystansie, jednak większej prędkości maksymalnej i przyśpieszeniu. Na podstawie pojęcia doboru płciowego dowiemy się również, skąd wzięły się bujne i majestatyczne ogony pawia. Samice, wywierając presje ewolucyjną na samcach, przez bardzo długi okres kopulowały tylko z tymi najpiękniejszymi, najbardziej wyróżniającymi się osobnikami płci przeciwnej - i kto śmiałby zarzucać zwierzętom brak zmysłu estetycznego? Książka dotyczy również szeregu innych pojęć: mamy tu ciekawą hipotezę bulionu pierwotnego (zagadnienia dotyczące początków życia), Dawkins ukuwa pojęcie memu (czyli zapisu informacji kulturowej) oraz, w ostatnim rozdziale, rozprawia się na temat zmian fenotypowych (czyli zmian sięgających daleko poza same osobniki).
Popularnonaukowa publikacja Dawkinsa to bardzo interesująca przeprawa przez pojęcia biologii ewolucyjnej - jest jednak surowa i strasznie zasadnicza. Poszczególne rozdziały wymagają skupienia i analitycznego myślenia, jednak naprawdę warto jest się przez to przegryźć. Nikt nie powiedział, że zrozumienie praw rządzących naszym światem jest czymś prostym i przyjemnym. To prawie taki sam komunał jak to, że świat nie jest sprawiedliwy - a jednak, tak niewielu z nas zdaje sobie z tego sprawę. Nasze geny (metaforyzując) z gruntu są samolubne i zależy im wyłącznie na przetrwaniu i reprodukcji. Nie znaczy to jednak, że jesteśmy im w pełni podporządkowani. Jesteśmy ludźmi i nawet, kiedy patrzymy na nasz gatunek jako wynik doboru naturalnego, jesteśmy zdolni do współczucia i szacunku wobec drugiego człowieka. Jako jedyne osoby na ziemi jesteśmy w stanie wyobrazić sobie czyjeś cierpnie - nie traktujemy innych tak, jak sami nie chcielibyśmy być traktowani. Przeciwstawiamy się naszym genom za każdym razem, kiedy ryzykujemy życie próbując uratować innego człowieka z pożaru, a nawet - o czym wspominał sam autor - używając środków antykoncepcyjnych. Piękna, inspirująca książka. Polecam ją każdemu, kto próbuje zrozumieć otaczający nas świat i zastanawia się czasem nad tak fundamentalną kwestią - skąd pochodzę? Jeśli cokolwiek jest w stanie udzielić nam satysfakcjonującej odpowiedzi na to pytanie, z całą pewnością w pierwszej kolejności jest to ewolucja, a Samolubny Gen jest do niej świetnym wprowadzeniem.
Odkąd pamiętam temat ewolucji od zawsze towarzyszył mi w życiu. Kiedy byłem mały, mama, próbując zaszczepić we mnie naukową pasje do poznawania świata, kupowała mi książki dotyczące dinozaurów i pradawnych ludzi. Miałem też gumowe zabawki z tymi gadami, a jedną z bombek na choince, do dzisiaj, jest mój narysowany w wieku 5-6 lat Tyranozaur. Nie byłem wówczas wtajemniczony w...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-01-13
Bohaterem powieści jest gruby i sarkastyczny George Bowling. Mężczyzna zjadany jest przez przeciętność - żyje w przeciętnym bliźniaczym domu ulokowanym na jednej z miliona przeciętnych angielskich ulic. Pracuje w firmie asekuracyjnej, jeżdżąc po domach i wciskając ludziom ubezpieczenia, za co otrzymuje równie przeciętne wynagrodzenie. Mieszka z dwójką złośliwych bachorów oraz irytującą żoną, Hildą, ekonomiczną wiedźmą, której jedynym zajęciem jest narzekanie na ceny masła oraz oszczędzanie pieniędzy na czymkolwiek się da. George Bowling decyduje się na urlop, w trakcie którego odwiedzi swoje prowincjonalne rodzinne miasteczko. Chce w ten sposób uciec nie tylko od domowego ogniska, ale również panujących wówczas wojennych nastrojów (czas powieści ulokowany jest w przededniu II wojny światowej). Bohater pragnie chociaż na chwilę odetchnąć od przerażającego zgiełku spowodowanego wojną, zapomnieć o nadchodzącym turkocie karabinów maszynowych oraz świście bomb spadających nad ranem z nieba. Wie, że spokojne życie, które wiódł dotychczas, ma swój wcale nie tak daleki kres.
Powieść pisana jest w pierwszej osobie - i bardzo dobrze. Zgryźliwe, ironiczne, często bezkompromisowe i szczere do bólu komentarze George'a nadają dziełu głębi i kolorytu. Bohater opowiada o swoim dzieciństwie - wspomina o pasji do wędkowania oraz czytania książek. Rozpamiętuje leniwe i błogie dni spędzone z wędką nad stawikiem - w spokoju, ciszy, z dala od miejskiej wrzawy i jazgotu silników. Przywołuje obraz swojej pierwszej miłości. Mówi jak, kierowany pasją do czytania książek, zapisał się do kółka czytelniczego; oraz jak przyłączył się do "Czarnej Ręki" i wspólnie ze swoimi kolegami deptał ptasie jaja (mało w tym poezji, przyznacie). Wspomina o domu rodzinnym, sklepiku ojca przy High Street, w którym sprzedawano ptasie nasiona, ptaku Jacusiu na wystawie, etc., etc.
Bohatera czeka bolesne zderzenie z rzeczywistością. Zindustrializowany świat, który zastaje George, okazuje się mdły i apatyczny. Nie ma śladu po dawnym Dolnym Binfield - porcelanowe i subtelne wspomnienie sprzed dwudziestu lat lega niczym domek z kart. Brak tchu to fantastyczna podróż w krainę wspomnień, opowiadana przez człowieka, który prędzej czy później będzie zmuszony zmierzyć się z trudami wojny - żyć w strachu przed jutrem, wśród robotniczych mundurów, partyjnych plakatów i propagandowych haseł, każdego dnia w lęku nasłuchując ryku samolotów myśliwskich i karabinów maszynowych (trzeba przyznać, że Orwell roił całkiem ponurą wizję zakończenia wojny, przypuszczenia te miały jednak swą racje bytu). Ten rwetes i chaos, spowodowany obawą przed nadchodzącym jutrem, sprawia, że czasami po prostu brakuje tchu.
Genialna powieść.
Bohaterem powieści jest gruby i sarkastyczny George Bowling. Mężczyzna zjadany jest przez przeciętność - żyje w przeciętnym bliźniaczym domu ulokowanym na jednej z miliona przeciętnych angielskich ulic. Pracuje w firmie asekuracyjnej, jeżdżąc po domach i wciskając ludziom ubezpieczenia, za co otrzymuje równie przeciętne wynagrodzenie. Mieszka z dwójką złośliwych bachorów...
więcej mniej Pokaż mimo toPozycja dla fachowców. Ciężko przez to przebrnąć bez prawdziwego zacięcia filozoficznego.
Pozycja dla fachowców. Ciężko przez to przebrnąć bez prawdziwego zacięcia filozoficznego.
Pokaż mimo to2013-06-05
Uwielbiam Dawkins'owe rozprawy na temat ewolucji, dlatego z wypiekami na twarzy wyczekiwałem kuriera, kiedy zamówiłem sobie używany egzemplarz książki na allegro. Wspinaczka Na Szczyt Nieprawdopodobieństwa to bardzo złożona, lecz przystępnie napisana rozprawa na temat doboru naturalnego. Przez sporą częścią książki autor obraca się właśnie w okół - skądinąd naprawdę wyszukanej i trafnej - metafory "góry nieprawdopodobieństwa", szczytu do którego "dąży" każde żyjące stworzenie na ziemi. Mowa tu, jak zapewne łatwo się domyślić, o ewolucji - przekształcania się form niedoskonałych i prostych w złożone i przytłaczająco wyrafinowane.
Może w ramach zachęty przedstawię pokrótce czym jest ta metafora. Na naszej górze nieprawdopodobieństwa nie można iść wstecz. Dobór naturalny nie może pozwolić sobie rezygnacje z nawet kiepsko działających wynalazków - zamiast tego stara się udoskonalać to, co już ma. Dobrym przykładem jest tutaj np. nerw krtaniowy wsteczny, który - zamiast łączyć się bezpośrednio z mózgiem - ciągnie się wzdłuż klatki piersiowej. Najprawdopodobniej jest to ewolucyjny spadek po naszych rybo-podobnych przodkach, ponieważ żaden rozsądny inżynier nie zaprojektowałby czegoś w tak niepraktyczny sposób.
Nie górze nie można też wykonywać żadnych wysokich skoków - darwinizm porusza się raczej małymi kroczkami, szukając najbardziej łagodnych stoków. Jest to krytyka skierowana wobec zwolenników makromutacji - gwałtownych zmian w obrębie organizmu. W tym miejscu Dawkins posuwa się do metafory hipotetycznego urządzenia. Jeśli za mocno wnikniemy w jego strukturę, losowo przekładając elementy znajdujące się wewnątrz mechanizmu, jest ogromne prawdopodobieństwo, że zamiast go naprawić, spowodujemy w nim nieodwracalne szkody. Jeśli natomiast będziemy zmieniać niewiele rzeczy, to nawet jeśli nie usprawnią naszego sprzętu, mamy dużo mniejszą szansę, że ulegnie on jakiemuś uszkodzeniu. Tak samo jest z ewoluującymi organizmami - proces przebiega wolno kumulując przypadkowe zmiany, jednak tylko najmniejsze z nich są faworyzowane przez dobór. Nieporównywalnie więcej jest mutacji szkodliwych niż sprzyjających. Wszystkie z nich są losowe, lecz tylko te najmniejsze sprawiają, że organizmy stają się coraz lepsze w swoich rzemiosłach. I znowu: Darwinizm cedzi powoli i bardzo ostrożnie, redukując potencjalny próg błędu do minimum.
Góra nieprawdopodobieństwa ma również mnóstwo szczytów i wzniesień - każde żyjące na ziemi stworzenie wypracowało indywidualną strategie przetrwania. Niektóre zwierzęta zamieszkują pod ziemią, rezygnując ze wzroku, który w tamtejszych warunkach jest najzupełniej zbędny. Jeszcze inne, w toku ewolucji, zyskały skrzydła (a nawet czasami je traciły), pomagające im wznieść się w przestworza i szybować w poszukiwaniu łowów. Kolejne, jak na przykład delfiny, powróciły do kolebki wszelkiego życia i zdecydowały się wieść żywot w wodzie na podobieństwo swoich dawnych, niessaczych przodków. Sposobów na życie i reprodukcje jest wiele, a dobór jest pod tym względem szalenie kreatywny - to kolejna z zasad góry nieprawdopodobieństwa.
W "Wspinaczce" mamy również naprawdę rozbudowany rozdział dotyczący ewolucji oka, trochę o muszelkach w czwartym wymiarze (mój ulubiony rozdział), pajęczych sieciach oraz - tutaj niestety raczej nużący, przywodzący na myśl jeszcze "Ślepego Zegarmistrza - rozwlekły wywód o biomorfach. Książka wypełniona jest czarno-białymi rycinami - z pewnością jest to duży plus, ponieważ niedzielnemu czytelnikowi ułatwia to zobrazowanie sobie wielu zagadnień przedstawionych w książce. "Wspinaczka Na Szczyt Nieprawdopodobieństwa" ma swoje momenty, niewielka jej część jest ciut nudnawa (zwłaszcza powielając stare patenty z wcześniejszych publikacji autora). Mimo to nie mam żadnych wątpliwości, że ludzie o otwartych umysłach przyjmą ją z niekłamanym entuzjazmem. Na ogół - zdecydowanie na plus. Polecam!
Uwielbiam Dawkins'owe rozprawy na temat ewolucji, dlatego z wypiekami na twarzy wyczekiwałem kuriera, kiedy zamówiłem sobie używany egzemplarz książki na allegro. Wspinaczka Na Szczyt Nieprawdopodobieństwa to bardzo złożona, lecz przystępnie napisana rozprawa na temat doboru naturalnego. Przez sporą częścią książki autor obraca się właśnie w okół - skądinąd naprawdę...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-19
Książka przyjemna, napisana prostym i przystępnym językiem. W niezwykle barwny (i prawdziwy) sposób ukazuje naturę prowincjonalnych miasteczek - wszechobecną wścibskość, plotkarstwo, zaściankowość, tępą wiarę w gusła i zabobony. Szczególną uwagę przykuwa sugestywna ilustracja małomiasteczkowej baby, prowincjonalnej zarazy, cedzącej przez żeby toksyny i jad, byle tylko uprzykrzyć życie innym.
Orwell ukazuje również ponurą rzeczywistość szkół prywatnych - mówi o ich korupcji i szerzącym się łapówkarstwie. Nauczyciele nie kierowani są żadnym poczuciem misji - zamiast tego można przyrównać ich do wieśniaków targujących sałatą i chlebem na targowisku. W murach szkoły dzieciaki, zamiast uczyć się kreatywnego myślenia, wykonują arcynudne, mechaniczne i zautomatyzowane pracę. Ten beznadziejny system edukacji dyktują ciemni, ignoranccy i niekształceni rodzice, a ponieważ płacą, to własnie do nich należy ostatnie zdanie.
W książce dosyć ciekawie ukazana jest również istota samej wiary. Autor daje nam do zrozumienia, że wiara bądź niewiara niekoniecznie jest skutkiem analizy czy głębokich filozoficznych gdybań i rozważań. To rzecz, którą się albo czuje, albo nie. Orwell uważa, że panteistyczna wizja wszechświata (kult natury, nieosobowego boga, zachwyt nad spinozjańską substancją) jest w gruncie rzeczy pusta i naiwna - wielokrotnie daje nam to do zrozumienia na kartach powieści. Zamiast tego proponuje wiarę w wiarę - nawet jeżeli utraciło się jej poczucie, dobrze jest posiadać wewnętrzne przeświadczenie (nawet bardzo mętne, naiwne), że istnieje jakiś ostateczny cel, przeznaczenie, zamysł. Wtedy łatwiej poradzić sobie z szarą, pogrążającą rutyną i wyjałowioną rzeczywistością. Zdaje sobie również sprawę, że ludzie, pomimo utraty wiary, nie odrzucają kulturowego zaplecza religii, w której się urodzili. Jeżeli ktoś wychował się w Kościele anglikańskim i wyrósł z klękania przed ołtarzem, raczej nie będzie miał problemu z pozostaniem anglikańskim ateistą.
Bardzo dobra powieść. Nie mam pojęcia, czemu Blair chciał ją spalić.
Książka przyjemna, napisana prostym i przystępnym językiem. W niezwykle barwny (i prawdziwy) sposób ukazuje naturę prowincjonalnych miasteczek - wszechobecną wścibskość, plotkarstwo, zaściankowość, tępą wiarę w gusła i zabobony. Szczególną uwagę przykuwa sugestywna ilustracja małomiasteczkowej baby, prowincjonalnej zarazy, cedzącej przez żeby toksyny i jad, byle tylko...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-28
Blair przez długi czas pracował jako pomywacz w paryskich hotelach i restauracjach. Potem przeniósł się do Londynu i wiódł życie włóczęgi, przez kilka tygodni tułając się po przytułkach dla bezdomnych. Jego doświadczenia z tego okresu zostały zwieńczone książką "Na dnie w Paryżu i w Londynie", stanowiącej pamiętnik z tamtych dni.
Można tylko domniemywać, czy na zawarte w tytule dno sprowadził Orwella splot niepomyślnych wydarzeń, czy sam na własną rękę chciał zasmakować życia pogardzanego przez społeczeństwo wyrzutka. Tłumacz mówił, że w jednej z paryskich dzielnic mieszkała wówczas jego ciotka, od której Blair mógł zwyczajnie pożyczyć pieniądze, jednak nie pozwalała mu na to duma. Z drugiej strony nasuwa się tutaj pytanie: dlaczego ta sama duma nie odezwała się, gdy Blair podstępnie uchlał swojego brata do nieprzytomności, po czym obrabował go z wszelkich oszczędności (które swoją drogą wydał na 'bordel', w którym z temperamentem godnym zwyrola i gwałciciela raptownie rżnął jedną z jego pracownic)?
"Na dnie w Londynie i w Paryżu" to opowieść dość zabawna i efektowna. Tym bardziej zabawna i efektowna, im częściej uświadamiamy sobie, że przedstawione w tekście wydarzenia nie są bynajmmniej literacką fikcją, a miały miejsce naprawdę. Obok relacji jest tutaj kilka luźnych i raczej banalnych - co zresztą przyznaje sam autor - spostrzeżeń. Blair kreśli np. całkiem osobliwe (i zgoła utopijne) sylwetki bezdomnych, wskazując, iż sytuacja, w której się znaleźli, to nie do końca ich wina. Mówi, że większość biedaków stanowiących margines nie pije, a resztki pieniędzy roztropnie wydaje na schroniska i herbatę-plus-dwie-kromki-chleba. Książkę skończyłem dziś wieczorem, wracając autobusem do domu. Jakaś gorzka ironia sprawiła, że świeżo po lekturze spotkałem bezdomnego, który podszedł do mnie, po czym bezceremonialnie i wręcz roszczeniowo wydukał:
"Dajże pan na wino." xD
Blair przez długi czas pracował jako pomywacz w paryskich hotelach i restauracjach. Potem przeniósł się do Londynu i wiódł życie włóczęgi, przez kilka tygodni tułając się po przytułkach dla bezdomnych. Jego doświadczenia z tego okresu zostały zwieńczone książką "Na dnie w Paryżu i w Londynie", stanowiącej pamiętnik z tamtych dni.
Można tylko domniemywać, czy na zawarte w...
Nie jestem w żadnym wypadku rycerzem przyodzianym w błyszczącą zbroje, piewcą sprawiedliwości, ojcem dwunastolatki i takie tam, ale Lolity przetrawić nie potrafiłem. Książka brzydziła mnie, wprawiała w odrazę za każdym razem, gdy przedzierałem się przez knowania Humberta i te gęstwiny obrazowych, poetyckich opisów. Niczym konserwatywny wałkoń-kreacjonista ze wzburzeniem czytający Darwina, odłożyłem Lolitę na półkę mając wrażenie, że wbrew woli obcuje z czymś wstrętnym, śmierdzącym, głęboko złowrogim i niegodziwym. Być może złożył się na to dość przygnębiający okres w moim życiu, w którym zacząłem szczerze powątpiewać w dobrą wolę ludzi w okół, a odepchnięcie książki, której bohaterem jest nędzny i parszywy karaluch, było zrozumiałą reakcją obronną. Na pewno w przyszłości dokończę Lolitę - mam nadzieję, że z otwartym umysłem i innym usposobieniem.
Zapytajcie siebie szczerze, czy mielibyście w sobie dość irytującej przekory i arogancji, by posądzać ojców dwunastolatek o zaściankowość i konserwatyzm, ponieważ również nie mogą znieść powieści?
Moim zdaniem Lolita nie jest w żadnym razie winną podjudzaczką, tylko ofiarą - niewinną i nieuświadomioną sierotą. Zapiski Humberta jasno wskazują na to, że wykorzystałby dziewczynkę bez względu na to, czy rzucała mu zalotne spojrzenia, czy nie - był pedrylem, zwodzonym przez fiuta i instynkty, ale wciąż: wyrachowanym, zimnym, planującym pedrylem; zwykłym zboczeńcem dopuszczającym się świństw, których nie da się usprawiedliwić.
Doceniam natomiast znaczenie książki i cieszą mnie niewygodne tony, w które uderza; zwłaszcza te około-freudowskie akcenty - jakże niemodne i nie na topie dzisiaj! - które wskazują, że fetysze, preferencje seksualne wcale nie muszą mieć swoich korzeni w biologii, a nierzadko wiążą się z głęboko osobistymi, często zawstydzającymi i traumatycznymi doświadczeniami z dzieciństwa (dziwić się ludziom krytykującym adopcje dzieci przez pary homo-, bi-, transeskaulne jest pospolitą głupotą). Stylizowana na epistolografie struktura książki sprawia, że - zamiast współczuć - raczej wzgardziłem bohaterem; obsesyjnym, trawionym przez głód trzewi maniakiem-socjopatą.
Nie jestem w żadnym wypadku rycerzem przyodzianym w błyszczącą zbroje, piewcą sprawiedliwości, ojcem dwunastolatki i takie tam, ale Lolity przetrawić nie potrafiłem. Książka brzydziła mnie, wprawiała w odrazę za każdym razem, gdy przedzierałem się przez knowania Humberta i te gęstwiny obrazowych, poetyckich opisów. Niczym konserwatywny wałkoń-kreacjonista ze wzburzeniem...
więcej Pokaż mimo to