-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać3
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
O Kronikach Amberu już wiele słyszałem, jak o każdym klasyku fantasy. Kiedyś z księgarskich półek straszyły takie graficzne koszmary, jakieś nieudane jednorożce, obrzydliwe zamczyska, wynaturzone czcionki i mix różowego i fioletowego - typowe grafiki z fantastyki sprzed lat. Teraz wreszcie seria doczekała się solidnego wydania i ładnych okładek, a ja zyskałem okazję, by się za nią zabrać. I jestem bogatszy o kolejną świetną pozycję.
Corwin po prostu się z koszmaru. Nie wie jednak, gdzie jest. Kim jest. Co go spotkało. Czuje się odurzony, wie, że miał jakiś wypadek, a teraz najprawdopodobniej jest zamknięty w szpitalu. Wszystko go boli, w głowie ma mętlik. I musi dowiedzieć się, o co chodzi. Wyrwać się z tego miejsca i odnaleźć kogoś, od kogo dowie się o wydarzeniach z przeszłości. Czekają go krwawe porachunki, intrygi, walka o władzę... i o wiele więcej. To wszystko w Amberze i jego nieskończonych Cieniach.
Zabierając się za tę książkę, nie wiedziałem kompletnie, czego się spodziewać. Zaczęło się naprawdę zwyczajnie - intrygowała amnezja głównego bohatera i zapowiadało się na takie zwyczajne fantasy. Wszystko się zmieniło, gdy okazało się, kim naprawdę jest Corwin i jak złożony, skomplikowany i ciekawy świat za nim stoi. Roger Zelazny to prawdziwy mistrz kreowania rzeczywistości - zagłębiając się w kreowane przez niego światy ma się wrażenie, jakby zwiedzało się kosmos, a nawet lepiej.
Autor również świetnie tworzy postaci - liczne rodzeństwo + ojciec, wszyscy zaangażowani w konflikt o władzę w Amberze. Każdy charakter wyrazisty i zapadający w pamięć, każdy mający własne cele i ambicje, pragnący władzę zdobyć lub obsadzić na tronie własnego kandydata. Rodzinne koneksje, chciwość, tajemniczość, zdrady i knowania. Gra pozorów, walki, krwawe zbrodnie. Do wszystkich trzeba podchodzić z dystansem, prawie nikomu nie można zaufać, każdy będzie chciał ugrać jak najwięcej dla siebie. Pięknie i zaskakująco skonstruowana siatka intryg i dworskich porachunków wśród tych mocnych i charakternych postaci to naprawdę wielka czytelnicza uczta.
Kroniki Amberu to marzenie każdego czytelnika fantasy. Walka o władzę, mocne postaci, tajemnicze i zaskakujące wydarzenia. To wszystko w misternie utkanym, monumentalnym świecie, który działa na kompletnie innych zasadach niż nasz, po części opierając się na teorii światów równoległych. Jest to rzeczywistość pełna smaczków i zawiłości, którą bardzo przyjemnie jest poznawać i do której chętnie się wraca. Do tego świetnie pióro Zelaznego i swoista magia, którą ta powieść w sobie ma, sprawiają, że podczas czytania po raz kolejny docenia się znaczenie słowa klasyk gatunku i to, że takich tytułów nie przyznaje się pierwszej lepszej pozycji. Jeśli ktoś lubi dobrą fantastykę, to bez wahania powinien poświęcić swoje godziny Kronikom Amberu. Mnie się bardzo podobało i mam nadzieję, że i wy się nie zawiedziecie.
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
O Kronikach Amberu już wiele słyszałem, jak o każdym klasyku fantasy. Kiedyś z księgarskich półek straszyły takie graficzne koszmary, jakieś nieudane jednorożce, obrzydliwe zamczyska, wynaturzone czcionki i mix różowego i fioletowego - typowe grafiki z fantastyki sprzed lat. Teraz wreszcie seria doczekała się solidnego wydania i ładnych okładek, a ja zyskałem okazję, by się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Cykl demoniczny Petera V. Bretta zdążył w Polsce zdobyć już niemałą rzeszę fanów, o czym świadczą chociażby pozycje tych książek w rankingach sprzedaży (i to, że Fabryka Słów dalej je wydaje...). Księga II Pustynnej Włóczni to już moje piąte spotkanie z amerykańskim pisarzem i jego serią, które odkładałem i odkładałem... A myślę, że okazało się najbardziej udanym ze wszystkich! Wreszcie chyba naprawdę polubiłem ten cykl i coś czuję, że szybko powrócę do świata, gdzie nocą rządzą demony...
Krasjańska wojna ruszyła na całego. Po zajęciu Rizon do Zakątka Wybawiciela napływa masa uchodźców, każdego dnia coraz więcej. Wieś nie ma przestrzeni by ich wszystkich pomieścić... Jednak dzięki runom wojennym odnalezionym przez Arlena walka z demonami i poszerzanie bezpiecznej przestrzeni jest możliwe. Ale co z tego, że jest w końcu możliwa walka z demonami, gdy nadchodzi kolejne - tym razem ze strony ludzi. Krasja nie spocznie, póki nie wchłonie wszystkich północnych terenów. Tylko jak ocalić ziemię i wolność, gdy władcy są między sobą skłóceni, a demoniczne moce stają się jeszcze potężniejsze?
II tom Pustynnej Włóczni cenię sobie przede wszystkim za to, że wreszcie przemówił do mnie, przekonał mnie do tego, co pisze Brett. Wcześniej owszem, jego książki mi się podobały, ale zawsze coś mi w nich nie grało, nie umiałem tego określić, ubrać w słowa. Wszystko było fajnie, z pomysłem, a jednak nie mogłem powiedzieć, że jego powieści były super, że bardzo je polubiłem - chociaż nie umiałem znaleźć w nich konkretnych wad, po prostu było tak, że coś mi w nich nie grało.
Tego uczucia nareszcie pozbyłem się przy czytaniu księgi II Pustynnej Włóczni. Tym razem po prostu zatopiłem się w opowieść i czytałem z ogromną przyjemnością. W końcu naprawdę doceniłem wartką narrację, dobrą kreację postaci i masę przygód, które ta książka oferuje. Bardzo spodobały mi się też rozwiązania fabularne, które Brett zastosował i to, jak ukierunkował część wątków - zarówno tych znanych nam już z poprzednich tomów, jak i tych nowych. Wszystko nabrało bardzo szybkiego tempa i jeśli moje przeczucia są dobre - że to, co działo się w Pustynnej Włóczni, to tylko cisza przed burzą - to kontynuacja, czyli Wojna w blasku dnia, będzie najbardziej epicką, napakowaną akcją, najlepszą częścią ze wszystkich. I muszę jak najszybciej przekonać się, czy się nie mylę.
Nie wiem, czy ta konkretna część serii naprawdę różni się od pozostałych i Peter V. Brett napisał ją jakoś inaczej, czy po prostu mi spasowało to bardziej od reszty, ale uważam, że Pustynna Włócznia II to do tej pory najlepszy tom cyklu. Jest to porządne fantasy, z ogromną ilością akcji i dobrze poprowadzoną, wartką narracją, a dodatkowo z niezłym pomysłem. Każda zaleta z osobna sprawia, że tę pozycję czyta się bardzo szybko i bardzo dobrze. Nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić was do świata, gdzie lęk nocy i ciemności się urzeczywistnia, a ludzie już nie czują się panami całego świata...
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
Cykl demoniczny Petera V. Bretta zdążył w Polsce zdobyć już niemałą rzeszę fanów, o czym świadczą chociażby pozycje tych książek w rankingach sprzedaży (i to, że Fabryka Słów dalej je wydaje...). Księga II Pustynnej Włóczni to już moje piąte spotkanie z amerykańskim pisarzem i jego serią, które odkładałem i odkładałem... A myślę, że okazało się najbardziej udanym ze...
więcej mniej Pokaż mimo to
W szkole na lekcjach historii niewiele mówi się o Słowianach, naszych przodkach. Tyle, że dzieli się ich na jakieś grupy - południowych, wschodnich, skąd przywędrowali, może trochę więcej o tych Polskich plemionach - Polan, Wiślan, Mazowszan... Jednak ciężko jest wiele powiedzieć o tym okresie, kiedy to jeszcze połowa Europy była pogańska. Nieustanne walki, migracje ludności, setki plemion i ludów, brak konkretnych ośrodków państwowych i ich granic, praktycznie zerowe kronikarstwo i jeszcze wiele innych przyczyn sprawiły, że dzisiaj niewiele wiemy o Słowianach. A już zwłaszcza o ludach żyjących po zachodniej stronie Odry - plemionach połabskich - Obodrzycach, Wieletach, Wagrach, Smolińcach, Bytyńcach i kilku innych, których losy związały się z Germanami, Frankami i Duńczykami.
Słowianie zamieszkujący Połabie nie zdążyli stworzyć stałych struktur państwowości, które przetrwałyby wieki i znacząco zapisałyby się na kartach historii. Zostali wchłonięci przez sąsiednie ludy i mimo oporu w większości zniknęli na stałe z etnicznej mapy Europy. Artur Szrejter w swojej książce Pod pogańskim sztandarem. Dzieje tysiąca wojen Słowian połabskich od VII do XII wieku przedstawia właśnie ich losy - znajdziemy tu opisy poszczególnych plemion, ich książąt i dziejów, z przedstawieniem sytuacji w polityce zarówno wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Mnóstwo informacji i detali, mapy, wyszczególnione ramki i wyjaśnienia. Na pewno każdy, kto będzie poszukiwał wiedzy na temat Słowian i Połabia znajdzie tu przydatne wiadomości.
Jednak to, co znajdziemy w publikacji Artura Szrejtera to przede wszystkim polityka. Wojny i zatargi, szczegółowe rodowody, opisy relacji pomiędzy konkretnymi grupami ludności, podboje, sojusze, napaści i pokoje. Co prawda książka nie obejmuje szerokich ram czasowych, ale jednak w okresie wczesnego średniowiecza układy tak często się zmieniały i występowało tyle konfliktów, że mamy tu naprawdę ogrom informacji. Sprawia to, że ciężko tę pozycję czytać ciągiem dla kogoś, kto nie jest tym tematem prawdziwie zafascynowany. Przyda się ona zdecydowanie bardziej, gdy będziemy chcieli wyszukać coś o konkretnych władcach i ludach czy też o określonych latach. Nie można Pod pogańskim sztandarem traktować jak książki rozrywkowej, bo choć jest ona popularno-naukowa, to jednak z naciskiem na naukowa, więc jeśli liczycie na miłą przygodę ze Słowianami, to radzę poszukać jakiejś powieści rozgrywającej się w tych realiach (Juraja Červenáka chociażby).
Dla mnie zabrakło w tej książce mitologii i kultury Słowian. Z nimi kojarzą mi się głównie pogańskie wierzenia i ciekawe tradycje i też po części na coś takiego nastawiłem się przed czytaniem, a jednak otrzymałem tylko wojny i opisy książąt, wojny i opisy książąt, wojny i opisy książąt, niekończące się wojny i opisy książąt... Czytanie tej pozycji ciurkiem to istna udręka i to, że męczenie się z nią w ten sposób jest bez sensu, dotarło do mnie dopiero po jakimś czasie. Jest tak, jak pisałem wyżej - Pod pogańskim sztandarem to coś albo dla fanatyków, albo dla poszukujących konkretnych informacji.
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
W szkole na lekcjach historii niewiele mówi się o Słowianach, naszych przodkach. Tyle, że dzieli się ich na jakieś grupy - południowych, wschodnich, skąd przywędrowali, może trochę więcej o tych Polskich plemionach - Polan, Wiślan, Mazowszan... Jednak ciężko jest wiele powiedzieć o tym okresie, kiedy to jeszcze połowa Europy była pogańska. Nieustanne walki, migracje...
więcej mniej Pokaż mimo to
Przeszłość zawsze będzie powracać. To, co już się zdarzyło, definiuje całe życie człowieka. Nie można od tego uciec, bo wspomnienia i tak nas dopadną. Ta sfera tylko pozornie zostaje za nami. Można udawać, że się o niej zapomniało, że już wyparło się ją z pamięci. Jednak zawsze będzie to tylko udawanie. Demony przeszłości będą ścigać człowieka na każdym etapie jego bytowania, a ten uwolni się od nich dopiero w momencie śmierci - choć i to nie jest pewne... Pewna jest tylko przeszłość. Teraźniejszość mija w mgnieniu oka, przyszłość nie jest znana. Natomiast przeszłość stale trwa, nieprzerwana, wieczna, silna. Jedyny w pełni lojalny przyjaciel człowieka. Tylko w jej przypadku masz pewność, że cię nie opuści i że zawsze wróci. Choćbyś nie wiadomo jak daleko uciekał i jak głęboko chciał się schować...
Rykusmyku to małe miasteczko. Ciche, spokojne, stare zadupie. Jest ratusz, rynek, zabytkowy kościół... jest też zamek. Zamek skrywający tajemnicę, z którą związana jest cała miejscowość. Wszyscy żyją w cieniu sekretu, który od wieków ukrywa Rykusmyku, nawet jeśli nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Szymon i jego kumple właśnie skończyli szkołę średnią. Przed nimi otworem staje dorosłe życie. Muszą dokonać wyborów, uwierzyć w swoje marzenia, wyruszyć... i zapomnieć o dziurze, jaką było ich miasteczko. Postanawiają więc hucznie zamknąć młodzieńczy etap swojego życia. Pożegnać się z Rykusmyku tak, by wreszcie poza nim odetchnąć pełną piersią, zaczerpnąć powietrza wielkiego świata pełnego wielkich możliwości. Wkradają się do podziemi zamku. Podziemi, które od dziecka przerażały każdego, gdzie nikt nie odważył się wejść dalej niż na parę kroków. Tym razem jednak zagłębiają się w sieć tuneli... I wychodzą. By zacząć nowe życie i zapomnieć o tym, co zdarzyło się pod ziemią. By już nigdy do tego nie wracać, by wyprzeć się tych wspomnień, pogrzebać je na zawsze. Jednak gra pozorów nie zmyli przeszłości, która gdy już raz zamieszka w człowieku... to nie rozstaje się z nim. Nigdy.
Historia szczęśliwej ziemi z Rykusmyku stała się mi bardzo bliska po przeczytaniu. Nie dlatego, że utożsamiałem się z bohaterami czy ich przeżyciami, ale po prostu magia tej opowieści - jej klimat i moc, niesamowicie na mnie działają. Już na drugiej stronie odkryłem, że wydarzenia rozgrywają się w dolnośląskim Jaworze, który udało mi się zwiedzić podczas wakacji dwa lata temu. Miałem wtedy taką wędrówkę po zamkach i najważniejszych zabytkach Dolnego Śląska i wtedy z całego serca pokochałem ten przepiękny region, pełen niezapomnianych widoków, malowniczych krajobrazów... i miejsc takich jak Jawor. Małe, trochę brudne i zaniedbane miasteczko, z zamkniętym do zwiedzania, obdartym zamkiem. A jednak miejscowość z duszą, z klimatem, z bogatą historią. Łatwo przywiązuję się emocjonalnie do takich rzeczy i Orbitowskie Rykusmyku dość dobrze zapadło mi w pamięć. Przez to wiedziałem od początku, że Szczęśliwa ziemia będzie wyjątkowa, bo mogłem sobie przypomnieć część lokacji, w których rozgrywała się akcja i przywołać ten niepowtarzalny klimat - przez co jeszcze bardziej zżyłem się z książką.
Ale nawet jeśli Jawora bym nie poznał i w ogóle opisywanych miejsc nie znał (chociaż w innych miastach pojawiających się w książce też byłem i to jest trochę podejrzane, ale mnie się tam podoba), to podejrzewam, że i tak przepadłbym w prozie Orbitowskiego. Bo kreuje on historię w taki sposób, że pochłania się ją w najwyższym stadium zachwytu. Tworzy coś, co zostaje w głowie już na zawsze - aura, wydarzenia, refleksje, jakie przychodzą po przeczytaniu... Chociaż nie, wróć, Szczęśliwej ziemi się nie czyta - ją się przeżywa. Przynajmniej ja tak miałem. Dla mnie lektura tej książki była fantastycznym wydarzeniem, którego długo nie zapomnę - a jeśli zacznę zapominać, to sięgnę po książkę ponownie, bez wahania.
Szczęśliwa ziemia ma wszystko, by przekonać do siebie czytelnika. Ma przede wszystkim tę magię, niepowtarzalną, zarezerwowaną tylko dla niej. Jej mroczność pochłania i zagłębia się w człowieku, a mimo to nie dobija, nie zasmuca... po prostu wprawia czytającego w specyficzny stan, wywołuje szereg emocji, w pewnym stopniu też uzależnia od siebie. Wszechogarniający klimat tej książki, mrok przepleciony z tajemniczością, z czymś nieodkrytym, strasznym, jej bohaterowie, wydarzenia i sposób w jaki to wszystko jest przedstawione układa się po prostu w mistrzowską powieść. Powieść, która jest brudna, ale jednocześnie oczyszcza. Która zaczyna się niepozornie, a zostawia czytelnika zmienionego, bogatszego... szczęśliwszego?
+ Książka nominowana do Nike 2013. Nagrody nie zdobyła, ale liczy się też samo wyróżnienie. Może jeśli ktoś Nike się sugeruje... to zachęci go to do przeczytania Szczęśliwej ziemi.
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
Przeszłość zawsze będzie powracać. To, co już się zdarzyło, definiuje całe życie człowieka. Nie można od tego uciec, bo wspomnienia i tak nas dopadną. Ta sfera tylko pozornie zostaje za nami. Można udawać, że się o niej zapomniało, że już wyparło się ją z pamięci. Jednak zawsze będzie to tylko udawanie. Demony przeszłości będą ścigać człowieka na każdym etapie jego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dystopie to się miały ostatnimi laty bardzo dobrze. Każdy czytał przynajmniej kilka. Już może nie ma takiego szału na te książki, jak przy okazji premiery Igrzysk śmierci Collins, ale wciąż rynek wydawniczy obfituje w taki wybór, że głowa mała, a autorzy dalej prześcigają się w tym, kto wymyśli gorszy obraz przyszłości. I co taki biedny czytelnik ma zrobić - co wybrać, a co odrzucić? Trochę ciężko dokonać takiej decyzji w świecie, gdzie więcej jest autorów postapo niż ich odbiorców... ale od czego są blogerzy!
Oto przed Wami Mia Price, dziewczyna, którą upodobały sobie pioruny. Wraz z mamą i bratem przeniosła się do Los Angeles, miejsca, gdzie miała poczuć się wolna i bezpieczna, z daleka od burz i elektrycznych przyjaciół. Jednak zamiast sielanki i szczęśliwego życia trafiła na ogromne trzęsienie ziemi, które praktycznie zrównało miasto z ziemią. Setki tysięcy zabitych, rannych, głodnych, biednych, bez dachu nad głową, ruiny, pogorzeliska, przestępczość... i Wyznawcy. Tak można w skrócie opisać Miasto Aniołów po katastrofie. Zdesperowani i zrozpaczeni ludzie nie mają u kogo szukać pomocy... więc część z nich znajduje ją w ramionach wiary. Bezgranicznej wiary w fałszywego białego proroka i jego przepowiednie. Jest też jednak druga grupa - Tropiciele. Obie sekty poszukują nowych wyznawców, walczą w zrujnowanym mieście o każdego. Z tym, że tak naprawdę obie walczą o Mię, bo to na niej właśnie najbardziej im zależy.
Czytałem tę książkę w poprzednim miesiącu, ale niestety bardzo niewiele z niej pamiętam. O ile ogólny zarys fabuły mam w głowie poukładany, to jednak mało co kojarzę z konkretnych aspektów, które mi się podobały lub mnie irytowały. Jednak odczucia w stosunku do tej pozycji pozostały - bo choć nie jest to literatura wysokich lotów, to jednak całkiem przyjemne i lekkie czytadło.
Generalnie lekturę wspominam dobrze - nie nudziłem się, zasztyletować głównej bohaterki też nie chciałem, choć pamiętam, że momenty niezrównoważenia psychicznego jej się zdarzały - jak praktycznie każdej nastoletniej bohaterce w książkach, czyli mamy raczej standardzik, nie ma się czym ekscytować. Pomysł na fabułę też zły nie jest - pomieszanie fascynacji piorunami, antyutopiami i religijnego fanatyzmu. Chociaż fajerwerków nie było, widać, że autorka dopiero zaczyna pisanie i nie wszystkie ścieżki poszły w dobrą stronę. Nad narracją też można by trochę popracować, bo choć przez większość czasu jakoś to leci, to jednak czasami zdarzają się topornie ujęte fragmenty (chociaż to może być wina tłumaczenia).
Żeby Was nie kłamać, to uczynię ten akapit ostatnim. Bo to, co napisałem wyżej, to z grubsza większość z tego, co pamiętam. Dziewczyna, którą kochały pioruny na pewno gniotem nie jest i mam z nią raczej pozytywne wspomnienia, jednak nie wróżę nam kolorowej przyszłości, skoro tak szybko zapomniałem o jej cechach. To też jest chyba seria, której druga część ma się ukazać w przyszłym roku - a biorąc pod uwagę, że tom I ujrzał światło dzienne w 2012, to Jennifer Bosworth robi sobie trochę heheszki z czytelników... ale życzę jej powodzenia w karierze. Chociaż ja na razie za jej twory podziękuję - Dziewczyna... może się sprawdzić, gdy ktoś szuka mało ambitnej młodzieżowej dystopii, ale tak jak pisałem na początku - blogerzy są od tego, żeby doradzać, więc doradzę od serca, że w tym gatunku można znaleźć wiele lepszych lektur (przykładowo Partials, Z jak Zachariasz czy popularna Niezgodna).
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
Dystopie to się miały ostatnimi laty bardzo dobrze. Każdy czytał przynajmniej kilka. Już może nie ma takiego szału na te książki, jak przy okazji premiery Igrzysk śmierci Collins, ale wciąż rynek wydawniczy obfituje w taki wybór, że głowa mała, a autorzy dalej prześcigają się w tym, kto wymyśli gorszy obraz przyszłości. I co taki biedny czytelnik ma zrobić - co wybrać, a co...
więcej mniej Pokaż mimo to
We wcale nie tak dalekiej przyszłości powstaje samowystarczalne miasto idealne - Ketra. Wysokie wieżowce, kontrola nad pogodą, każdy minimetr zaprojektowany zgodnie z planem i najnowocześniejszymi technologiami. A wokół tego wszystkiego, za murami, znajduje się Ketra B. Początkowo były to jedynie osiedla robotnicze dla tych, którzy budowali miasto marzeń - z czasem zewsząd zaczęli dołączać ci, którzy szukali lepszego życia i liczyli, że Ketra A stanie dla nich otworem. Jednak dostanie się tam graniczy z cudem, a każdy jej mieszkaniec to wielki szczęściarz i wybraniec.
Robert Welkin od zawsze mieszkał w nowoczesnym i luksusowym mieście. Myślał, że ma to zagwarantowane dzięki rodzicom, którzy przyczynili się do powstania tego miejsca. I tak żył spokojnie, uczył się, pracował, zdobywał kolejne szczeble kariery zawodowej, a oszklone ściany wysokiego wieżowca nazywał swoim domem. Jednak w jednej chwili został wszystkiego pozbawiony. Niesłusznie oskarżony, osądzony i wydalony... do Ketry B. Do miejsca gorszego, przeludnionego, niebezpiecznego. Z tak wysoka spada na sam dół. I musi wstać na nogi, zacząć żyć... choć takie rzeczy nie śniły mu się nawet w najgorszych koszmarach.
2049 to ciekawy debiut, którzy przyciąga nie tylko świetną okładką autorstwa Piotra Cieślińskiego (Dark Crayon), ale i opisem. Ktoś, kto ma wszystko i nie musi się martwić praktycznie o nic, nagle to po prostu traci. Zostaje z niczym, wrzucony do świata, który do tej pory obserwował jedynie zza szyb swojego wieżowca. Prostym wyjściem byłoby samobójstwo - jednak główny bohater decyduje się na próbę przetrwania w nowym otoczeniu i obiecuje sobie, że jeszcze do Ketry A wróci. Przemiana głównego bohatera i to, jak będzie się on odnajdywał w nowej rzeczywistości, co pocznie, z kim się zwiąże - to podstawa tej powieści i być może jej największy atut, z jednym szkopułem...
Bo mam wrażenie, że już na etapie kreowania postaci głównego bohatera coś nie wyszło. Robertowi nie mogę niczego konkretnego zarzucić, ale jednak jest w nim jakaś rzecz, której nie potrafię ubrać w słowa i która mnie w nim irytowała. To taki rodzaj bohatera, który jest fajny, spoko i w ogóle ma wszystkie predyspozycje do tego, żeby przypaść ci do gustu, a jednak tak się nie dzieje i im więcej o nim czytasz, tym bardziej nie czujesz się do niego przekonany, chociaż z pozoru wszystko z nim w porządku. I chociaż nie przeszkadzał mi w lekturze, to jednak mam wrażenie, że można go było stworzyć inaczej - tak, by postać naprawdę poruszała tłumy, tworzyła jakąś więź z czytelnikiem i zapadała w pamięć na dłużej niż pół miesiąca po przeczytaniu.
A wracając do przemiany bohatera i jego odnajdywania się w Ketrze B - to faktycznie mogła być najlepsza część książki, jednak przez taką a nie inną figurę głównego bohatera, przebiegło jakoś bez fajerwerków. Jak wszystko w 2049. Bo właściwie nie ma się tutaj czym zachwycać - miasto przyszłości jak miasto przyszłości, podobne znajdziemy w setkach innych książek science-fiction. Intryga też nie jest tu jakaś zachwycająca, postaci drugoplanowe też jakoś specjalnie sytuacji nie ratują. Mimo wszystko ta powieść to przyjemne czytadło, pewnie za sprawą umiejętności autora do opowiadania i zaciekawiania czytelnika historią - rozdziały lecą bardzo szybko i chociaż treść to nic szczególnego, to jednak można przyjemnie spędzić czas na lekturze.
2049 poza tym, że jest całkiem miłym czytadłem, nie ma nic szczególnego do zaoferowania. Świat przedstawiony, bohaterowie, wydarzenia... wszystko to przebiegło jakoś przeciętnie, znośnie. Gdzieś tam ten potencjał jest, nieduży, ale jednak, i pewnie można było z tej historii wycisnąć więcej, ale i tak jest w porządku. Jako coś lekkiego i niewymagającego z pewnością się sprawdzi.
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
We wcale nie tak dalekiej przyszłości powstaje samowystarczalne miasto idealne - Ketra. Wysokie wieżowce, kontrola nad pogodą, każdy minimetr zaprojektowany zgodnie z planem i najnowocześniejszymi technologiami. A wokół tego wszystkiego, za murami, znajduje się Ketra B. Początkowo były to jedynie osiedla robotnicze dla tych, którzy budowali miasto marzeń - z czasem zewsząd...
więcej mniej Pokaż mimo to
BU!
Ha, tak, celowo straszę was już w pierwszym zdaniu. Bo powyższa książka raczej tego nie zrobi - chyba, że macie wyjątkowo słabe nerwy. Co prawda jest to horror, dla młodzieży, acz wciąż horror i ma w sumie wszystko, co mieć powinien: głupiutką bohaterkę, głupiutką koleżankę głupiutkiej bohaterki i równie głupiutki romans (bohaterka be like: "Ach, Romeoeoeoeo, czy nasza miłość uratuje nas przed tą okropną klątwą?!"), straszną historię z przeszłości, ducha, nawiedzoną szkołę. No, ale zwróćcie jeszcze raz uwagę na numer 1, 2 i 3. A teraz uśmiech proszę i czytać dalej!
Roberta, pieszczotliwie nazywana Bobbie (tak miło, słodziutko, bardzo ładnie, idealnie na karty książki) to główna postać Wypowiedz jej imię. Na szczęście nie chodzi o wypowiadanie imienia Bobbie, ale o Mary - Krwawej Mary, ściślej rzecz ujmując. Roberta uczęszcza do szkoły dla dziewcząt z internatem i wraz z koleżankami, które sprowadziły sobie chłopaków z pobliskiego miasta, spędzają Halloween opowiadając sobie straszne historie. No i tak leci jedna za drugą, aż dochodzi do opowieści o Mary, dawnej uczennicy ich szkoły, która popełniła samobójstwo, a teraz prześladuje tych, którzy przed lustrem wypowiedzą kilkakrotnie jej imię. Chyba nie muszę mówić, co było dalej, w każdym razie sporo zmarnowanego materiału na dobrą książkę.
Pozwólcie, że przejdę od razu do konkretów. Nieścisłość numero uno: Bobbie wielokrotnie w książce podkreśla, jak to E L I T K I mają w szkole władzę, jak to nikogo do siebie nie dopuszczają, za jak ładne i ekskluzywne się uważają... A sama, niewyróżniająca się, średnio-ładna i nie śpiąca na pieniądzach - co też wielokrotnie zaznacza, się z nimi buja - wraz ze swoją koleżanką Nayą, która podobno do elitek przyjęta nie została, bo ktoś jej tam za coś nie lubił. No komą, jesteś łajza, czy jesteś elita, nie lubisz tych lasek, czy w końcu chcesz się z nimi zadawać. Bobbie chyba do tej pory nie wie... i pewnie nigdy się nie dowie. Bo drugiej części zgaduję, że nie będzie.
DOS. Kolejna nieodgadniona zagadka mózgu panny Roberty Rowe. Wywołałaś ducha. Za kilka dni on po ciebie przyjdzie i umrzesz lub jeszcze gorzej. Pięć minut temu widziałaś go w jakimś odbiciu i prawie narobiłaś w gacie. A teraz stoisz jak gdyby nigdy nic i prawie mdlejesz, ale dlatego, że zagadał do ciebie chłopak, który ci się podoba. A h a. "Kurde no, ta Mery tu przed chwilą była, ale no kij z nią, gada do mnie, omg, jaki on jest seksi a ja nie, coż jest we mnie tak wyjątkowego...".
Treeees! Ogół bohaterów, a ściślej ci, których goni Krwawa Mary. Są nieco... zbyt spokojni, jak na to, w jakiej sytuacji się znajdują. Niby czasem się wystraszą, ale to w sumie jak im się przypomni. Szukają rozwiązania zagadki i działają zasadą "No weź, jesteśmy tacy super, że na pewno wymyślimy, co zrobić, żeby ta zjawa nas nie dorwała, co z tego, że nikt inny przez 100 lat tego nie dokonał i wszyscy znikali. Ja jestem BOBI, ja nie dam rady?!". No nie wiem... jakoś tak troszkę ociekali mi sztucznością, a przynajmniej mnie nie przekonywali. PS Jak nastoletni chłopak z liceum rumieni się, gdy ma wypowiedzieć słowo "SEKS", to powinien zostać skierowany do psychologa. Ale. James. Dawson. Wie. Lepiej. Zaburzenia w rozwoju są w końcu mega słodkie!
C u a t r o. Infantylnych opisów też tu troszkę jest, sporo zdań, które bym wyeliminował, fragmentów, które bym pozmieniał pod względem doboru słownictwa. Bo często coś brzmi dziwnie lub nienaturalnie - nie wiem, czy wina autora, czy tłumacza, obstawiam to drugie. No i tak jeszcze dodam, że Wypowiedz jej imię jest troszkę przewidywalne, bo mało co jest tu nas w stanie zaskoczyć... Ale w sumie jak ty już będziesz wiedzieć, to siedź cicho, nie psuj Bobbie zabawy, będzie myślała nad tym jeszcze ze 100 stron! :D Albo i więcej! :D A i tak jest najmądrzejsza z całej tej bandy, serio... Chociaż plus za zwrot akcji w samej końcówce! Doceniam, chociaż i tak było za późno jak na ratowanie powieści!
Noooo, ale już nie będę taki zły, bo w sumie dość wysoko oceniłem tę książkę. Oprócz tego, co wymieniłem wyżej, ma też kilka zalet. To na przykład klimat - straszna historia, stara szkoła z internatem, małomiasteczkowa społeczność, do tego jesienna aura - to wszystko ma w sobie coś, co potrafi urzec. No i gdy czyta się Wypowiedz jej imię o 3 w nocy, kiedy wszyscy już śpią i w domu światło świeci się tylko w twoim pokoju, to końcówka może troszkę przerazić, fakt... Chociaż wciąż nie są to dreszcze na miarę czegoś, przez co tydzień balibyście się ciemności. I tu właśnie jest główny minus książki i to, dlaczego jest ona zmarnowanym potencjałem.
Autor mógł pójść w skrajności - serio zrobić coś tak schizowego i przerażającego, że przy okazji każdego wykrzyknika czytelnik skakałby po ścianach... lub obrać drogę komedii. Wtedy byłoby chociaż się z czego pośmiać. A tak to w sumie ani się człowiek porządnie nie wystraszy, ani nie rozbawi. Nic w sumie z tą książką nie zrobi. Dla mnie całość brzmi jak scenariusz do każdego znośnego kinowego horroru i tam takie bohaterki są raczej normą... ale niestety film działa na trochę innych zasadach niż książka. Być może młodszym czytelnikom Bobbie nie będzie aż tak przeszkadzała, a tym bardziej obytym - którzy mają już za sobą sporo przygód z bohaterkami, którym chciałoby się wbić nóż w oko - chyba nie muszę powyższej lektury odradzać.
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
BU!
Ha, tak, celowo straszę was już w pierwszym zdaniu. Bo powyższa książka raczej tego nie zrobi - chyba, że macie wyjątkowo słabe nerwy. Co prawda jest to horror, dla młodzieży, acz wciąż horror i ma w sumie wszystko, co mieć powinien: głupiutką bohaterkę, głupiutką koleżankę głupiutkiej bohaterki i równie głupiutki romans (bohaterka be like: "Ach, Romeoeoeoeo, czy...
Lot sowy to historia młodego Dariana, osieroconego nastolatka, którego jedynym ratunkiem są mieszkańcy jego wsi. Ci oddali go na naukę do starego, niedołężnego maga Justyna i na każdym kroku przypominają chłopcu, jakim to wielkim ciężarem dla nich jest i jak bardzo powinien być wdzięczny za "łaskę", którą mu okazano. Jednak Darian nienawidzi terminowania u starego magika, tak samo jak nienawidzi mieszkańców wioski i wszystkiego, co z nią związane. Chce być jak swoi rodzice, z którymi w młodości wyprawiał się do Lasu Pelagirskiego polować na magiczne zwierzęta. Jednak na jedną z wypraw rodzice go nie zabrali... a sami już z niej nie wrócili.
Teraz Darian nie ma nic, nienawidzi swojego życia, ale nie chce okazywać słabości przy mieszkańcach Zagajnika Errolda. Często więc ucieka z lekcji i nie wykonuje swoich obowiązków, czuje się samotny i niezrozumiany. Pewnego dnia jego wioska zostaje zaatakowana przez tajemniczych i brutalnych przybyszów z północy. Chłopiec ucieka do lasu, a jego nauczyciel ginie, dając ludziom czas na ukrycie się. Teraz jednak pozostaje sprawa tego, co Darian napotka w lesie... i czy uda mu się tam przeżyć?
Pierwsze wydanie Lotu sowy ukazało się w 1997 roku, więc historia gościła już w rękach niejednej osoby. Opowieść jest jednak kierowana w stronę młodego czytelnika - nastoletni bohater, uniwersalne problemy. Podejrzewam, że starszym osobom będzie się czytało tak jak mnie, czyli przyjemnie, ale bez fajerwerków. Bo Mercedes Lackey i Larry Dixon stworzyli klimatyczną, ciekawą historię, sprawnie też posługują się piórem, więc jest to dobre, ale szczególnie dobre będzie dla młodych - takie fantasy może być niezłym początkiem z tym gatunkiem, jak i w ogóle z czytaniem książek. Jeśli tylko dziecko lubi przygody i fantastyczne stwory - do dzieła! Rozwój wyobraźni gwarantowany.
Jednak na początku Lot sowy potrafi zirytować. Przez jakieś 60 początkowych stron czytamy tylko o ciągłych problemach nastoletniego bohatera, o tym, jak on się nad sobą użala, jak to ma źle, jak wszystkich nienawidzi, jak niczego nie lubi, jak chciałby uciec, jak ma dość życia, jak to wszystko wokół jest straszne. I w kółko. Na chwilę spokój... to znowu przywołany problem sprzed kilku stron. Ciągle to samo, maglowane wzdłuż i wszerz. A później, aż do końca, skrupulatne powracanie, płacze, smutki, rozterki. Rozumiem, że Darian ma ciężkie życie, jest młody i nie do końca sobie z tym radzi. No ale ileż można... Przez to też niełatwo wciągnąć się w lekturę i niemiłe wspomnienia zostają niestety do końca.
Ciężko może też przychodzić tolerowanie Dariana. Między innymi ze względu na to, co powyżej, ale chłopak ogólnie jest... trudny. Płacz i użalanie się nad sobą to jego dieta codzienna. Dodatkowo często rozwodzi się nad tym, jak to mieszkańcy jego wioski nie byli tacy źli, jak to mógł im pomóc, jak mógł lepiej traktować swojego mistrza... podczas gdy robił to co robił. Odrobina racjonalnego myślenia, kop w tyłek, otarcie łez - i już byłoby o wiele przyjemniej. A tak Darian-ciamajda to w wielu momentach wręcz kara boska.
Jako że Lot sowy to bardziej gratka dla młodszej młodzieży, często na wiele rozwiązań można wpaść wcześniej, no i nie należy oczekiwać zbyt wielkich zaskoczeń, bo po prostu rozwoju fabuły ciężko nie przewidzieć. Czasem jest to aż zbyt proste i dziecinne, ale ma też swój urok. Jeśli zaczynaliście czytelniczą przygodę od właśnie tego typu fantasy - jak ja - to Lot sowy powinien wam przypomnieć, dlaczego wtedy polubiliście tego typu historie i czemu pokochaliście czytanie. W moim przypadku tak było, i choć ta pozycja majstersztykiem nie jest, to chętnie dowiem się, co wydarzy się dalej w świecie Dariana.
Jeśli miałbym Lot sowy krótko streścić, to powiem tak - początek dość ciężki, niełatwo się wkręcić, z czasem jednak robi się ciekawie, historia nabiera barw, pojawia się świetny klimat... ale koniec zbyt dziecinny, zbyt prosty, zbyt tęczowy. Mogło być lepiej, acz wciąż powieść Lackey i Dixona ma się czym pochwalić i na pewno znajdzie grono odbiorców, którym przypadnie do gustu.
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
Lot sowy to historia młodego Dariana, osieroconego nastolatka, którego jedynym ratunkiem są mieszkańcy jego wsi. Ci oddali go na naukę do starego, niedołężnego maga Justyna i na każdym kroku przypominają chłopcu, jakim to wielkim ciężarem dla nich jest i jak bardzo powinien być wdzięczny za "łaskę", którą mu okazano. Jednak Darian nienawidzi terminowania u starego magika,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ja | znani autorzy. Te dwie drogi nie zawsze się przecinają. Przynajmniej nie zawsze w chwili pierwszej fali popularności tych drugich. Czasem jest to ot tak, zwyczajnie nie po drodze. Czasem omijam z premedytacją, czasem kompletne zapominam, że miałem na kogoś zwrócić uwagę. I też... czasem nie żałuję, że omijałem. A czasem czuję się jak ostatni frajer, gdy wszyscy dookoła już coś przeczytali, a ja o zajebistości tego czegoś przekonuję się... po roku. Albo po dwóch latach. Chociaż wszyscy wszędzie o tym trąbili. Dobrze jednak, że już teraz trafiłem na Sandersona. Przynajmniej wiem, skąd bierze się coraz większa popularność tego pisarza i jego dzieł. Bo bynajmniej nie z kosmosu.
W pewnym momencie nad ludzkością zawisa istna klątwa. Dosłownie. Calamity. Pojawia się na niebie, nikt nie wie skąd ani dlaczego. Wszyscy wiedzą jednak, co zrobi z niektórymi ludźmi. Jak zwykli obywatele przemieniają się w Epików - obdarzonych supermocami, rządnych władzy, przekonanych o swojej niezrównanej potędze i prawie do panowania nad innymi. Tak oto, gdy rząd nie ma już sił by walczyć, a wola zwykłej ludności zostaje całkowicie skruszona, Stany Zjednoczone przestają istnieć. Wszystko należy teraz do Epików - im któryś silniejszy, tym więcej ziemi i sługusów posiada.
David Charleston wychowuje się w Chicago... a od jakichś dziesięciu lat Newcago, ściślej mówiąc. Jako mały chłopiec był świadkiem, jak Stalowe Serce, jeden z najpotężniejszych Epików stąpających po ziemi, przejmował władzę nad miastem. Przy okazji pozbawiając życia jego ojca. Nowy pan metropolii wydaje się niepokonany. Jednak David wie, że tak nie jest. I zrobi wszystko, by tego dowieść... oraz by pozbawić uzurpatora władzy... i życia.
Na początku czytania Stalowego Serca zostałem uderzony pozorną bezsensownością fabuły. Jaka Calamity, Epicy, co to w ogóle za nazwa, przecież to są jakieś kompletne bzdury. Gdy się zaczyna czytać tę książkę i nie ma pojęcia o czym ona jest, to serio, można się porządnie zdziwić. Że to niby taki poczytny autor, a to wszystko brzmi, jakby już naprawdę pomysłu na coś sensownego nie miał. I choć dalej było tylko lepiej i jestem w stanie powiedzieć, że po pewnym czasie Sanderson przekonał mnie do swojego pomysłu, to jednak dalej uważam, że materiał na książkę to średni. Chociaż wyszedł z tego majstersztyk. Ale to udowadnia tylko, jak genialnym pisarzem jest Brandon Sanderson!
Najbardziej do gustu przypadli mi bohaterowie, zdecydowanie. Ich kreacja jest mistrzowska. Już prolog jest obiecujący, a gdy poznajemy Davida jako dorosłego człowieka, to od pierwszych kart czujemy bijące od niego zapał i determinację. Później pojawiają się inni, robi się świetna ekipka - mieszanka najróżniejszych charakterów, cech, humorów. Każda postać jest realistyczna, przekonywująca i wszyscy sporo wnoszą do powieści. Do tego wszystko stworzone tak, by podchodzić do tego z dystansem, patrzeć na bohaterów z lekkim przymróżeniem oka - co absolutnie, absolutnie uwielbiam. Całość czyta się nieziemsko i naprawdę - ekipy Mścicieli nie da się nie lubić!
Sanderson, mimo iż z pomysłem na fabułę średnio mu poszło, to już z tworzeniem świata po Epiko-apokalipsie wyszło przednio. Jest klimat, są opisy pobudzające wyobraźnię, jest w rzeczywistości Stalowego Serca coś innego, mrocznego i intrygującego. Talent pisarza nie zawiódł też przy wymyślaniu intryg i prowadzeniu ich przez kolejne rozdziały. Dużo się dzieje, jest nad czym główkować i co obstawiać, a nawet, gdy autor już coś zdradza, to i tak praktycznie nie wiadomo nic. Na rozwiązania trzeba cierpliwie czekać do końca książki, który, biorąc pod uwagę wszystkie jej zalety, nadchodzi całkiem szybko.
Do tego dodać jeszcze sceny walk i pościgów (zwłaszcza tych drugich) opisane tak, że w głowie wyglądają jak film akcji rzędu 11/10... I całość prezentuje się już w ogóle jak raj dla niejednego czytelnika. Warsztat pisarski Sandersona pozwala mu na tworzenie tak sprawnej narracji, tak świetnie ujętych wydarzeń, wykreowanych postaci i intrygującego świata... że tu nie ma innej opcji, chce się po prostu jeszcze i jeszcze! Nie mogę się doczekać, aż poznam inne światy, które przygotował ten amerykański pisarz i będę też z niecierpliwością oczekiwał ekranizacji Stalowego Serca. Bo hańbą dla całego Holiłudu byłoby niewykorzystanie takiego potencjału. Toż to gotowy scenariusz na miliardy dolarów!
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
Ja | znani autorzy. Te dwie drogi nie zawsze się przecinają. Przynajmniej nie zawsze w chwili pierwszej fali popularności tych drugich. Czasem jest to ot tak, zwyczajnie nie po drodze. Czasem omijam z premedytacją, czasem kompletne zapominam, że miałem na kogoś zwrócić uwagę. I też... czasem nie żałuję, że omijałem. A czasem czuję się jak ostatni frajer, gdy wszyscy dookoła...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gangsterski Nowy Jork lat 70. - tam właśnie przenosimy się wraz z Johnem Albano, dawnym cieślą, który teraz zmuszony jest pracować dla mafii, jeśli chce opłacać alimenty dla byłej żony i mieć z czego żyć. Traktuje to jako przejściowy etap, dopóki nie znajdzie czegoś lepszego i jest absolutnie przeciwko pseudonimowi, który do niego przylgnął - Johnny Porno. Wyświetla on bowiem Deep Throat - Głębokie gardło, film pornograficzny zakazany przez rząd Stanów Zjednoczonych. Władze USA muszą odwrócić uwagę społeczeństwa od wojny w południowo-wschodniej Azji i afery Watergate, wyruszają więc do walki z tym amatorskim wideo dla dorosłych, które dzięki temu zyskuje ogromny rozgłos i popularność. John ma więc wiele pracy, a większość zysku z pokazów filmu zabiera mafia.
Wie, że musi z tym skończyć, jednak nowe zlecenia, obietnice i wizje sprawiają, że nie odchodzi tak szybko, jak planował. Póki co nic specjalnego się nie wydarzyło - wiadomo, praca dla mafii jest niebezpieczna, ale jeśli nie liczyć kilku bójek, to Albano nie ma się czym martwić. Problem zaczyna się w momencie, gdy jego była żona, skuszona wizją życia ze swoim kochankiem, postanawia wykorzystać Johna i ukraść od niego mafijne pieniądze. Dopiero wtedy zaczynają się prawdziwe schody - bo gdy ktoś podpadnie gangsterom, to zagrożenie pada nie tylko na niego samego, ale i na wszystkich jego bliskich. Problem jest też taki, że John Albano nie podpadł jedynie szefowi nowojorskiej mafii...
Johnny Porno to dość dobra powieść akcji z nieco mylącym tytułem. Skusiłem się na nią ze względu na retro-klimat, którym emanuje. Uwielbiam Nowy Jork, a lata 70. i mafia brzmiały naprawdę kusząco. Nie oczekiwałem po powieści Charliego Stelli czegoś wielkiego, także też się nie zawiodłem. Wątek kryminalny i intryga gładko mieszają się tutaj z elementami z historii USA. Autor całkiem sprawnie kreuje rzeczywistość - co prawda mogłoby być lepiej, ale i tak jest znośnie. Wynagradza to klimat, który książka z pewnością posiada. Fajnie tak zatopić się w nowojorskich ulicach ubiegłego wieku i śledzić bezkompromisowe mafijne porachunki.
Charlie Stella stworzył książkę, która na pewno uwiedzie fanów retro-kryminałów. Akcji jest tu całkiem sporo, na kreację bohaterów też nie można narzekać. Problem nie jest jeden, a wiele, jest co śledzić i co obstawiać. Ciekawie jest poznawać różne koneksje nie tylko w mafii, ale i w policji, a dodatkowo mieć do obserwacji sieć intryg i kokon problemów, który z rozdziału na rozdział coraz ciaśniej zaciska się wokół głównego bohatera. Johnny Porno to na pewno dobra rozrywka dla osób, którym podchodzi taka literatura, jednak wątpię, czy będzie ona jakimś przeżyciem wybitnym czy wyjątkowym. To powieść lekka i interesująca, aczkolwiek szału nie ma.
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
Gangsterski Nowy Jork lat 70. - tam właśnie przenosimy się wraz z Johnem Albano, dawnym cieślą, który teraz zmuszony jest pracować dla mafii, jeśli chce opłacać alimenty dla byłej żony i mieć z czego żyć. Traktuje to jako przejściowy etap, dopóki nie znajdzie czegoś lepszego i jest absolutnie przeciwko pseudonimowi, który do niego przylgnął - Johnny Porno. Wyświetla on...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ja serio miałem tej książki nie czytać. Jednak los najwyraźniej chciał inaczej... i dostałem ją w swoje ręce. Eh.
No dobra - myślę. To się z wami uporam. Może nie będzie tak źle.
I zaczynam czytać...
"Dziś miała się odbyć uroczystość rozdania świadectw szkoły średniej.
Ledwie mogłam ustać w miejscu, gdy matka wygładzała moją odświętną tunikę i odgarniała mi za ucho kosmyk jasnobrązowych włosów. W końcu odwróciła mnie i spojrzałam w lustrzaną taflę na ścianie naszego salonu. Czerwień. Noszę się na czerwono. Koniec z różowymi ubiorami. Stałam się dorosła".
To prawie całe dwa pierwsze akapity. I nie przejmujcie się, że to brzmi zupełnie jak początek Niezgodnej. Dalej jest jeszcze lepiej... o tak, znacznie lepiej.
Okazuje się, że świat, w którym żyje główna bohaterka Valencia Vale, powstał na gruzach Ameryki Północnej po jądrowej wojnie, katastrofach, deszczu spaghetti i czymś tam jeszcze. Stworzono 18 kolonii w różnych miejscach, podporządkowanych jednemu rządzącemu miastu - Tosu.
Zamieńcie sobie teraz 18 na 12, kolonia na dystrykt, a Tosu na Kapitol. No, a teraz z uśmiechem czytajcie dalej.
W dniu 16 urodzin Cia kończy szkołę średnią i przechodzi ceremonię (Niezgodna again?), po której to może wybrać sobie w jakim zawodzie będzie pracowała ku chwale kolonii i narodu. Jednak co roku kilku najbystrzejszych wybiera się do Testów, które kształcą przyszłych przywódców i najznamienitsze umysły Zjednoczonej Wspólnoty (bo tak kreatywnie nazywa się tej cały kraj, dobrze chociaż, że nie Manem... Hanem... Kanem - bo te jakoś dziwnie brzmią, prawda?). Jednak nie wszyscy wybrani mogą dostać się dalej na Uniwersytet, o nie!
Wybrańcy z każdej kolonii muszą przejść cztery etapy niebezpiecznych, ciężkich, trudnych zadań, po zaliczeniu których zostaną tylko najlepsi. W czwartym etapie uczestnicy zostają wyrzuceni na niebezpiecznym terenie daleko od miasta Tosu i mają odnaleźć drogę powrotną.
Cia w trakcie Testów lepiej poznaje się z chłopakiem z jej kolonii, Tomasem, który również został wybrany. Zakochują się w sobie i postanawiają sobie pomagać. Muszą uważać na wiele rzeczy, bo młodociani kandydaci wzajemnie się zabijają, a po drodze czeka ich masa niebezpieczeństw. Wkrótce odkrywają, że teren, na którym zostali umieszczeni, jest specjalnie zaprojektowany i kontrolowany z Tosu, a urzędnicy z premedytacją umieścili w nim mnóstwo pułapek i niebezpiecznych stworzeń. Tomas i Cia dowiadują się również, że są podsłuchiwali, że rząd kłamie, jest bezlitosny i ich inwigiluje. Rośnie w nich nienawiść i chęć zemsty... itd... who cares?
Brzmi... ekhm... lekko, leciutko znajomo? :) No bo raczej powinno. Testy to jakaś jedna wielka kpina. Miszmasz Igrzysk..., Niezgodnej i kij wie czego jeszcze (podczas lektury nasunęły mi się na myśl chociażby Z jak Zachariasz Roberta C. O'Briena i trylogia Legenda Marie Lu).
Bohaterka, z którą mamy tu do czynienia, jest kolejnym fatalnym pomysłem Joelle Charbonneau. Niby intelygentna, bo wybrana do tych całych Testów, a życiowo głupia jak but, naiwna, dziecinna i infantylna. Denerwuje na każdym kroku swoim zachowaniem, a jako narrator sprawia, że nóż otwiera się w kieszeni. Chociaż chętniej otworzyłoby się go jej. W oku.
"Gdy burmistrz dotarła do mównicy na podium, nachyliła się do mikrofonu mającego wzmocnić jej głos, tak aby był słyszalny na całym placu" - tak tylko Cia przypomina nam, do czego jest mikrofon. No wiem, czepiam się, bo ona może chciała po prostu być dokładna... żeby przypadkiem ktoś nie główkował, po co jest mikrofon. W całej książce tak oto sprawuje się jako narrator. A jako postać jeszcze gorzej. Macie może na nią ochotę? ^^
Mam nadzieję, że jednak nie macie. Nie wiem, kto postanowił już w oryginale wydać to DZIEŁO, ale z księgarń powinno się je jak najszybciej przenieść do sklepów z akcesoriami do grillowania, na półkę z podpałkami. Dziękuję.
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
Ja serio miałem tej książki nie czytać. Jednak los najwyraźniej chciał inaczej... i dostałem ją w swoje ręce. Eh.
No dobra - myślę. To się z wami uporam. Może nie będzie tak źle.
I zaczynam czytać...
"Dziś miała się odbyć uroczystość rozdania świadectw szkoły średniej.
Ledwie mogłam ustać w miejscu, gdy matka wygładzała moją odświętną tunikę i odgarniała mi za ucho...
Ravka to kraj przedzielony na dwie części Niemorzem, zwanym też Fałdą Cienia, w której kryją się jedynie ciemność i niebezpieczne stwory. Fałda osłabiła kraj i rozdzieliła jego mieszkańców, a zniszczyć może ją jedynie Przyzywaczka Słońca. Tak się składa, że jest nią sierota Alina, której życie ooooodrobinę się zmieni, gdy już wszyscy (łącznie z nią) się o tym dowiedzą.
Szał na Cień i kość odnotowałem zarówno zagranicą, jak i w Polsce. Młoda autorka swoim debiutem czarowała wszystkich naokoło, miało to być coś niesztampowego, wyjątkowego, z niesamowitym światem inspirowanym Rosją. No i z tą Rosją to się poczułem przekonany, dodatkowo ładna okładka, kupiłem, przeczytałem. I wyszło tak jak wychodzi bardzo często, gdy napalam się na coś, bo inni polecają...
Przede wszystkim liczyłem na naprawdę epicką, klimatyczną powieść fantasy. A dostałem... młodzieżówkę. Taką nijaką, płaską, zwykłą. Niby Leigh Bardugo wysiliła swoje twórcze moce i oddała w ręce czytelnika oryginalny, ciekawy świat, jest w książce nawet ładna mapka, ale co z tego, skoro moim zdaniem zawaliła przy reszcie.
Kreacja bohaterów śmieszyła mnie chyba najbardziej. Aliny w ogóle nie pamiętam, jej chłoptaś nr 1 został mi w głowie jako taki mięśniak-osiłek, chociaż może i nie był taki głupi, ale najbardziej rozwalił mnie Darkling. Przede wszystkim sugeruję polskie tłumaczenie tego imienia, bo to jest zwyczajnie durne. Po drugie, miał wyjść ktoś mroczny, tajemniczy, niebezpieczny, pociągający? Tak, pewnie tak. To nie wyszło zdecydowanie, Darkling jedynie śmieszy, a ta nieudolnie budowana otoczka grozy wokół niego tylko wzmacnia uczucie komizmu.
Cień i kość to chyba jednak powieść nie dla mnie. Chyba oczekiwałem czegoś... doroślejszego? Fantasy z prawdziwego zdarzenia? Dodatkowo intrygował mnie ten a'la rosyjski świat, który naprawdę zły nie jest, ale jakoś tak z resztą Bardugo do mnie nie trafiła. Dla mnie ta książka jest płaska i średnio warta uwagi, ale chociaż ma bardzo ładną okładkę. Nie wiem, czy będę czytał pozostałe tomy tej serii, bo choć na koniec podziało się całkiem ciekawie, to jednak chwilowo nie czuję takiej potrzeby. Pierwszy tom Griszy to jak dla mnie powieść przereklamowana... i tyle. Kurtyna.
http://ksiazkowo-wg-rafala.blogspot.com/
Ravka to kraj przedzielony na dwie części Niemorzem, zwanym też Fałdą Cienia, w której kryją się jedynie ciemność i niebezpieczne stwory. Fałda osłabiła kraj i rozdzieliła jego mieszkańców, a zniszczyć może ją jedynie Przyzywaczka Słońca. Tak się składa, że jest nią sierota Alina, której życie ooooodrobinę się zmieni, gdy już wszyscy (łącznie z nią) się o tym dowiedzą....
więcej Pokaż mimo to