-
ArtykułyBieszczady i tropy. Niedźwiedzia? Nie – Aleksandra FredryRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 26 kwietnia 2024LubimyCzytać293
-
ArtykułySzpiegowskie intrygi najwyższej próby – wywiad z Robertem Michniewiczem, autorem „Doliny szpiegów”Marcin Waincetel6
-
ArtykułyWyślij recenzję i wygraj egzemplarz „Ciekawscy. Jurajska draka” Michała ŁuczyńskiegoLubimyCzytać2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2017-01-04
1992-01-01
1999
2006
2019
Skończyłem słuchać „Chrzest ognia” Andrzeja Sapkowskiego – trzeciego tomu, a właściwie piątego, wliczając w to dwa tomy opowiadań, sagi o wiedźminie.
I smutno mi trochę, bo zżyłem się z głosami bohaterów. Fenomenalny był Krzysztof Banaszyk jako Geralt, Sławomir Pacek jako Jaskier i Anna Dereszowska jako Yennefer. Świetnie wszystko spiął narracyjnie Krzysztof Gosztyła. I jak kiedyś miałem do niego jako lektora lekkie powątpiewania, tak już mi przeszło.
Koniec słuchowiska. Ponoć dalszy tom, czyli „Wieża Jaskółki” leży gdzieś nagrana, ale po upadku Fonopolis nie ma kto tego zebrać do kupy. Pozostaje jeszcze „Pani Jeziora”, która nie jest nagrana. No cóż, nie będę na nią czekał w tej formie, bo świat wiedźmiński wciągnął mnie na tyle, że biorę się za tradycyjne czytanie, aby skończyć całość.
Jednak nie jest tak do końca źle, bo moi audio bohaterowie wrócą w „Sezonie burz”. Dlaczego ten dodatek do całości cyklu został zrealizowany, a wcześniejsze tomy nie? Nie wiadomo. A jak nie wiadomo, zapewne chodziło o kasę.
Czyli, jak widać, mój powrót do wiedźmina Geralta po niemal dwudziestu latach był udany. Powrót w wersji audio. Mało co pamiętałem szczegółów z pierwszej lektury tej sagi i na początku ponownego czytania zacząłem porównywać tę książkę do cyklu „Gry o tron”, którą miałem w głowie bardziej na świeżo. Ale to błąd, bo to zupełnie inne czytanie. Sapkowski to inna bajka, bardziej lajtowa, miejscami prześmiewcza, nawiązująca do współczesności, widać że autor bawi się pisaniem, nawiązuje do bajek, legend, bliżej mu do Tolkiena niż do Martina. Jego pisanie jest czystą przygodą, momentami przegadaną, gdzie więcej wynika z dialogów niż z akcji. Jednocześnie wszystko trzyma w ryzach i nie ma tam miejsca na większe sentymenty i pójście na łatwiznę. Mimo tej lajtowosci przy Martinie czy Sandersonie (bo u Sapkowskiego można się autentycznie miejscami wzruszyć jak również pękać ze śmiechu), to jest to krwista literatura, która absolutnie się nie zestarzała. Nie trąci myszką ani trochę. Oprócz rubasznych przyśpiewek Jaskra posoka leje się strumieniami, a flaki fruwają po gospodzie.
Obejrzałem też nowy serial z ciekawości i przyznam, że nie jest tak źle, mimo iż oczekiwania miałem większe. Owszem, pierwsze dwa odcinki to takie sobie były, ale później nabrał tempa. Można się czepiać, że momentami przypomina Pana Kleksa w kosmosie, ale to niuanse i całościowo wychodzi na plus. Z ciekawością obejrzałem wszystkie odcinki. I czekam na więcej. Tylko trochę szkoda mi było Jaskra, bo Geralt nim pomiatał o wiele bardziej niż w książce. W książce bardziej go lubił, mimo różnic byli prawdziwymi przyjaciółmi. Ale za to Yennefer... Ech, Yennefer...
Skończyłem słuchać „Chrzest ognia” Andrzeja Sapkowskiego – trzeciego tomu, a właściwie piątego, wliczając w to dwa tomy opowiadań, sagi o wiedźminie.
I smutno mi trochę, bo zżyłem się z głosami bohaterów. Fenomenalny był Krzysztof Banaszyk jako Geralt, Sławomir Pacek jako Jaskier i Anna Dereszowska jako Yennefer. Świetnie wszystko spiął narracyjnie Krzysztof Gosztyła. I jak...
1992-01-01
1999-01-01
2019-11
Na nowo, po dziewiętnastu latach od pierwszej lektury tej sagi, wszedłem w świat Sapkowskiego jak dziecko w watę cukrową. Byłem ciekaw, czy Wiedźmin się zestarzał, albo zgnuśniał, ale nie. Może tylko czasami mój wyczulony nos na zbyt wysokie rejestry pieprzenia wyłapywał patetyczne sceny i zbyt wielkie słowa jak na zmęczonego życiem
rębajłę, ale absolutnie było to do przyjęcia i do przełknięcia.
Słuchowisko jest na absolutnie najwyższym, mistrzowskim poziomie. Między innymi z Krzysztofem Gosztyłą jako narratorem i Krzysztofem Banaszykiem w rolii wiedźmina. Sama w sobie genialna historia Geralta z Rivii podana w tak kapitalnej formie robi niezłe zamieszanie we łbie. Ciężko się oderwać, ciężko wyjść z tamtego świata. Polecam z czystym sumieniem, bo to najwyższy wymiar przygody, często przekraczający tę niekiedy trywialnie brzmiącą kategorię.
Na nowo, po dziewiętnastu latach od pierwszej lektury tej sagi, wszedłem w świat Sapkowskiego jak dziecko w watę cukrową. Byłem ciekaw, czy Wiedźmin się zestarzał, albo zgnuśniał, ale nie. Może tylko czasami mój wyczulony nos na zbyt wysokie rejestry pieprzenia wyłapywał patetyczne sceny i zbyt wielkie słowa jak na zmęczonego życiem
rębajłę, ale absolutnie było to do...
2017-09-24
Czasami czytam zachłannie. Nie wiem od czego to zależy, bo przecież nierzadko bardzo dobre książki połykam w całości, ale nie o każdej mogę powiedzieć, że czytałem ją zachłannie. Może charakteryzuje się to tym, że pamiętam wówczas z tych książek bardzo dużo i potrafię znaleźć bez problemu dany fragment? Nie zostaje tylko we mnie wrażenie, że książka była świetna, ale mam ją klarownie ułożoną w głowie i mogę być z niej przepytywany na lekcji, kiedy mi się przyśni szkolny koszmar. A może jest to związane z tym, że mocno identyfikuję się z autorem?
No i tak było tym razem. Wszystko w tej opowieści wchodziło we mnie jak do swojego domu. Byłem mrowiskiem, a literki z tej książki jak mrówki urządzały sobie we mnie swoje przytulne mieszkanko.
Mikołaj Golachowski opisał tutaj swoją miłość do przyrody, a zwłaszcza do zwierząt. A że fascynują go polarne części naszej planety głownie tam skupia się jego uwaga.
Jako naukowiec spędzał czas na badaniach zwierząt robiąc doktorat w Polsce. Był na Syberii, potem brał udział w wyprawach naukowych do Antarktyki gdzie przebywał kilka razy w Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego; najpierw jako uczestnik naukowy, a potem jako kierownik tych wypraw. Następnie załapał się na przewodnika polarnego i pływał na statkach z turystami po Arktyce i po Antarktyce.
Cała książka to jego opowieści o zwierzakach i przyrodzie, które poznał i którą zwiedził w dotychczasowym swoim życiu. I jest to opowieść niezwykła, ponieważ zaraża pasją. Pan Mikołaj umiłował Arktykę i Antarktykę. Opisując swoje wyprawy niemal naznacza czytelnika swoją miłością do tych krain.
Postrzeganie świata Mikołaja Golachowskiego jest przebogate. Trudno mi to wyrazić, jak zawsze, kiedy niemal identyfikuję się z Autorem, ponieważ we wszystkim o czym pisze odnajduję tam siebie. Autor nie skupia się jedynie na zwierzętach. Pisze również o ludziach ("ludzi generalnie lubię, to z ludzkością mam na pieńku") i historii odwiedzanych miejsc. Poznajemy historię wypraw arktycznych i antarktycznych, pionierów wypraw polarnych, poznajemy historię ludów pierwotnych zamieszkujących Arktykę. Oprócz tego są barwne opowieści przygód Autora. Często zabawne – pękałem ze śmiechu, kiedy opisywał problem wyjścia „na stronę” z warunkach polarnych - a niekiedy nawet strasznych – kiedy wpadł w szczelinę lodowcową. Mikołaj Golachowski nie przemilcza spraw niewygodnych, kiedy opisuje ignorancję w sprawach ocieplenia klimatu; destrukcyjne i bezmyślne działanie ludzi niszczące środowisko, np. wielorybnictwo; hobbystyczne zabijanie zwierząt zwane myślistwem; uprzedzenia rasistowskie; ale też i niestosowne zachowania towarzyszy w bazie Arctowskiego. W opisywanych historiach można zauważyć duży dystans Autora do samego siebie, jego wrażliwość, szerokie pojmowanie otaczającego nas świata i umiłowanie trunków wszelakich, zwłaszcza w dobrym towarzystwie.
Wszystko opisane lekkim i wciągającym językiem, wzbogacone dużą ilością zdjęć daje efekt mnóstwa wrażeń. Ale stwierdziłem też inny aspekt odbioru tej książki. Nie wiem jak go nazwać. Ponieważ mądrość tej książki w postrzeganiu świata i ludzi jest też moją mądrością; przynajmniej staram się, żeby taka była. Odebrałem ją bardzo osobiście, bo nie chodziło tylko o czytanie ciekawostek, ale o relację człowieka, który ma swoje poglądy na otaczającą rzeczywistość, swoje subiektywne odczucia w opisywaniu przyrody, swój komentarz co do opisywanych historii, itp. I wszystko to było zbieżne z moimi odczuciami.
Wszystko to co napisałem jest zupełnie nieskładne. Ale tak jest kiedy książka pisana od serca trafia prosto w serce (jak już było górnolotnie, to i tak jadę dalej). Jej prawdziwa siła właśnie stąd się bierze; szczerość, pasja, humor oraz, po prostu, miłość Autora do przyrody, a zwłaszcza do polarnych krańców naszej Ziemi daje tej książce takiego kopa, że ciężko się od niej oderwać.
I jeszcze fragment na zakończenie:
„Słońce zachodzi niesamowicie długo i świat przybiera złoto-różowe barwy. Na tym tle intensywnie niebieskie góry lodowe aż przytłaczają swoim pięknem. To, co robią na granatowym morzu, określa się chyba jako majestatyczne sunięcie – dla mnie są jak klejnoty rzucone na bezcenną osnowę Wszechświata. Przegięcie z tą urodą świata. Muszę się napić.”
Takoż i ja zrobię. Zdrowie Autora!
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/09/23/mikolaj-golachowski-czochralem-antarktycznego-slonia/#more-586
Czasami czytam zachłannie. Nie wiem od czego to zależy, bo przecież nierzadko bardzo dobre książki połykam w całości, ale nie o każdej mogę powiedzieć, że czytałem ją zachłannie. Może charakteryzuje się to tym, że pamiętam wówczas z tych książek bardzo dużo i potrafię znaleźć bez problemu dany fragment? Nie zostaje tylko we mnie wrażenie, że książka była świetna, ale mam ją...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-08
Absolutnie genialny kryminał.
Na początku oglądałem serial. Duński „Forbrydelsen”. Jeden z najlepszych seriali jakie oglądałem. Potem okazało się, że jest jego amerykańska wersja „The Killing” o polskim tytule „Dochodzenie”. Ale amerykańskiego nie oglądałem. Wolałem zostać przy wersji oryginalnej. Główna bohaterka – Sarah Lund zawsze będzie dla mnie miała postać Sofie Gråbøl. A później okazało się, że powstała książka. Bardzo byłem jej ciekaw, zwłaszcza, że była informacja na okładce, że w treści „jest radykalna zmiana zakończenia oraz znaczne różnice w prowadzeniu niektórych wątków powieści i filmu”. Co się ostateczne potwierdziło. Książka ma 800 stron, ale nie można się oderwać. Rzecz ciekawa, bo trochę się obawiałem, że przecież znając serial nie będę przeżywał na świeżo tych emocji, że to będą takie odgrzewane kotlety… ale gdzie tam. Gdybym mógł, to bym nie spał, nie chodził do pracy… Coś niesamowitego. Autorowi udało się przełożyć scenariusz na książkę po mistrzowsku.
Absolutnie genialny kryminał.
Na początku oglądałem serial. Duński „Forbrydelsen”. Jeden z najlepszych seriali jakie oglądałem. Potem okazało się, że jest jego amerykańska wersja „The Killing” o polskim tytule „Dochodzenie”. Ale amerykańskiego nie oglądałem. Wolałem zostać przy wersji oryginalnej. Główna bohaterka – Sarah Lund zawsze będzie dla mnie miała postać Sofie...
2017-05-10
Stoję w obliczu książki, która wymyka się wszelkim kalkom recenzenckim. Nawet słowo „recenzja”, czy „opinia” odnośnie tej książki jest czymś co jej po prostu nie przystoi. Trudno oceniać tę książkę i brać ją w kategoriach produktu, ponieważ w tym przypadku oceniając książkę oceniałbym czyjeś życie. A jakie mam do tego prawo? Żadnego.
Dostałem tą książką przez łeb. Jej wymowa dotknęła mnie do żywego. Jest bardzo głęboka i przejmująca. Czasami nie mogłem czytać. Czasami sama literatura przekracza swoje granice i właśnie w tym przypadku pokazała, że kategorie i oceny jej nie dotyczą. Życie jest zawsze arcydziełem, tylko od nas zależy, czy wyrzucimy go w błoto, czy damy mu szansę go podziwiać.
Czytając dedykację w „Oszpicynie” Krzysztofa A. Zajasa oraz wywiady z tym autorem zauważyłem, że wspomina on często Henryka Schönkera – polskiego Żyda rodem z Oświęcimia – i jego autobiograficzną książkę „Dotknięcie anioła”. Zainteresowałem się tym, ponieważ były to wspomnienia z czasów II wojny światowej i zaraz po niej, kiedy Henryk Schönker był jeszcze chłopcem, a potem młodzieńcem. Temat ten mnie interesuje, zwłaszcza w formie relacji naocznych świadków. Jak to się stało, że w czasie zawieruchy wojennej czteroosobowa rodzina żydowska przeżyła? Wszyscy wokół niej pomarli, prawie cała ich rodzina, sąsiedzi, znajomi, a oni przeżyli. Rodzinny Oświęcim, Kraków, Wieliczka, getto w Tarnowie, getto w Bochni, obóz Bergen-Belsen, ucieczki, ukrywanie się u kogoś, w lesie, spryt w udawaniu niemieckiej rodziny, walka z głodem, walka o przeżycie każdego następnego dnia, bydlęce wagony. A potem powojenne lata w stalinowskiej Polsce i kolejne represje, więzienie, konfiskata majątku, w końcu emigracja.
Rodzice z dwójką małych dzieci. Henryk miał w momencie wybuchu wojny 8 lat, a jego siostra chyba 3. Przeżyli. Jakim sposobem? Chciałem się dowiedzieć. Henryk Schönker opowiada o swoim życiu i o przeżyciu jak o cudzie. Opowiada, że od początku Ktoś na nimi czuwał i zawsze w sytuacji nie wiadomo jak ciężkiej, w ostatniej możliwej chwili, odnajdywało się wyjście i nadzieja. Przeżywałem to razem z jego rodziną jak chyba nigdy dotąd. Byłem tam i razem z nimi ogarniała mnie zarówno zgroza, jak i wzruszenie. Ile takich cudów mogliśmy poznać z relacji? Chociażby Szpilman, Żywulska, Edelman. Jednak w tym przypadku dotyczył on całej czteroosobowej rodziny. Cały czas byli razem, nierozłączni.
Oprócz rodzinnej wojennej tułaczki dużo jest o sytuacji społecznej w tamtym okresie. Schönker dużo pisze na temat stosunku Polaków do Żydów i odwrotnie. Podaje różne przykłady i sytuacje ze swojego życia. Jego głos zawsze jest wyważony i mądry.
Książka zawiera ponadto relację ojca Henryka – Leona Schönkera – i odpis dokumentów ją potwierdzającą o tym, że Oświęcim w 1940 roku mógł stać się punktem masowej emigracji Żydów do Palestyny, a nie miejscem Zagłady. Niemcy wyraziły zgodę, wszystko było dopięte na ostatni guzik, nawet niektórzy emigranci wyruszyli na południe, lecz niestety Anglicy, pod jurysdykcją których była wówczas Palestyna, nie zgodzili się na przyjęcie emigrantów i ci, którzy już wyruszyli w okolicach Morza Czarnego zostali cofnięci i musieli wracać. Jest to mało znany fakt w historii wojennej. Stosunkowo niedawno potwierdzony odnalezionymi dokumentami.
Henryk Schönker napisał tę książkę 60 lat po wojnie. Napisał ją w swoim ojczystym języku, czyli po polsku, mimo iż od 50 lat mieszka w Izraelu.
Pojechałem trochę górnolotnie, ale, cholera, dawno nie przeżywałem takich wzruszeń i emocji. Może już powoli robię się stary i sentymentalny. Ta książka to absolutna czołówka moich lektur. Polecam. Państwo się przekonają sami.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/05/11/henryk-schonker-dotkniecie-aniola/
Stoję w obliczu książki, która wymyka się wszelkim kalkom recenzenckim. Nawet słowo „recenzja”, czy „opinia” odnośnie tej książki jest czymś co jej po prostu nie przystoi. Trudno oceniać tę książkę i brać ją w kategoriach produktu, ponieważ w tym przypadku oceniając książkę oceniałbym czyjeś życie. A jakie mam do tego prawo? Żadnego.
Dostałem tą książką przez łeb. Jej...
1999
2014-08-16
Filip Marlowe, lat 42, prywatny detektyw poznaje przypadkiem Terry’ego Lennoxa. Facet jest napity w trzy ognie, a na dodatek żona go wyrzuciła z samochodu i zostawiła na środku ulicy. Lennox wygląda biednie, ale sympatycznie, więc Marlowe lituje się nad nim, zabiera go do domu i daje mu dach nad głową na kilka dni. Potem ich drogi się rozstają, ale po jakimś czasie Marlowe znowuż znajduje Lennoxa zapijaczonego na środku ulicy i historia się powtarza. Marlowe pomaga mu się podnieść, ale tym razem facet na tyle się zbiera, że wraca do niego bogata żonka, a z detektywem chodzi sobie od czasu do czasu na przyjacielskiego drinka. Za trzecim razem jest inaczej; pewnej nocy Lennox staje u drzwi Marlowe’a i oświadcza, że zabił żonę i żeby ten pomógł mu go zawieźć na lotnisko, z którego ucieknie do Meksyku. I zaczyna się dziać.
Wszystkie poprzednie książki Chandlera to były fajerwerki; olśniewały, zdumiewały, zachwycały – biłem brawo, bo to była przednia zabawa. Ta książka jest inna. Zostawia głęboki ślad. Wielowątkowa, dojrzała, wymowna i niezwykle oddziaływująca. Nie ma śledztwa takiego typowego, do którego przyzwyczaił nas Autor. Jest intryga, ale przede wszystkim są ludzie zaplątani w morderstwa, kłamstwa, intrygi i własne demony. Lekarze nie leczą, tylko zarabiają na ludziach podając im narkotyki. Policja potrafi tylko używać pały. Prokuratura i gazety są na usługach oligarchów. Gangsterzy panoszą się nic sobie z tego nie robiąc. Kobiety są zepsute do szpiku kości, a wszyscy faceci to alkoholicy. Żarcie w barach nie nadaje się nawet dla szczurów, a lokaje i służący latynoscy chowają w mankietach sprężynowe noże. A wśród nich Filip Marlowe, który wyśmiewany, popychany i bity, w imię honoru i pamięci dla przyzwoitego człowieka, próbuje wykrzesać iskierkę normalności. Którą pewnie i tak nikt nie zauważy, bo wszystko przykrywa smog miasta Los Angeles.
Dodatkową siłą wyrazu ksiązki może być również zestawienie jej treści do ówczesnych problemów życiowych Raymonda Chandlera. Opisy problemów alkoholowych, zachowań alkoholików, wręcz całe studium alkoholizmu zawarte w powieści przeszywa na wskroś.
Kwintesencja stylu noir. Daje kopniakiem prosto między oczy. Aż niewiarygodne, że książka powstała w 1953. Genialna, genialna.
PS.
Zawarty w książce opis rodzajów i typów blondynek, to dla mnie Nobel. Służę skanem.
Filip Marlowe, lat 42, prywatny detektyw poznaje przypadkiem Terry’ego Lennoxa. Facet jest napity w trzy ognie, a na dodatek żona go wyrzuciła z samochodu i zostawiła na środku ulicy. Lennox wygląda biednie, ale sympatycznie, więc Marlowe lituje się nad nim, zabiera go do domu i daje mu dach nad głową na kilka dni. Potem ich drogi się rozstają, ale po jakimś czasie Marlowe...
więcej mniej Pokaż mimo to1998-01-01
2003-01-01
2014-11-04
To najlepszy Szacki moim zdaniem. Miałem taką radochę jak czytałem tę książkę, że wpadłem w jakąś dziwną śrubę lewoskrętną, bo gdy przerywałem czytanie, to potem wzięcie jej do ręki mi wystarczało, a samo czytanie odkładałem najdłużej jak mogłem, bo bałem się, że za szybko ją skończę. Wszystko tam było to co w kryminałach lubię. Miłoszewski trafia w mój gust jak rzadko kto. Była kupa śmiechu, była groza jak diabli, była pierwszorzędna zagadka i tajemnica, było życie domowe, prozaiczne problemy, no i był gniew. Gniew, że ho ho.
Jestem strasznie nabuzowany tą książką. Ok, skoro „Ziarno prawdy” dostało ode mnie 9, a „Gniew”, jak się rzekło, lepszy, to mamy fulla.
Acha, jeszcze co do zakończenia... Panie Zygmuncie Miłoszewski, chapeau bas!
To najlepszy Szacki moim zdaniem. Miałem taką radochę jak czytałem tę książkę, że wpadłem w jakąś dziwną śrubę lewoskrętną, bo gdy przerywałem czytanie, to potem wzięcie jej do ręki mi wystarczało, a samo czytanie odkładałem najdłużej jak mogłem, bo bałem się, że za szybko ją skończę. Wszystko tam było to co w kryminałach lubię. Miłoszewski trafia w mój gust jak rzadko kto....
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-09
Urzekła mnie ta książka. Niby nic szczególnego się w niej nie dzieje; różne miejsca akcji - często nie powiązane ze sobą, dużo postaci, rozmawiają ze sobą, polują, walczą, kochają – żyją; ale ma to taką siłę, że im bardziej wsiąkałem w książkę, tym chciałem jeszcze i jeszcze… a atmosfera coraz bardziej robiła się gęstsza.
Siła fantastyki ma źródło mocy w realności. Arcydzieła fantastyczne bazują na prawdziwości bohaterów i realności ich motywów działania, scenografia może być dowolna na ile wyobraźnia autora pozwoli. Tutaj mamy szereg różnorakich postaci, ale każda jest prawdziwa, czyli ludzka; zły nie zawsze jest zły, dobry nie zawsze jest dobry, a niezłomny może być złamany. Losami bohaterów często rządzi przypadek. Nie wiemy, co czai się za kolejną stroną, jak w normalnym życiu za kolejnym dniem. Niezłomni herosi mogą być ukąszeni przez kleszcza i umrzeć na zapalenie opon mózgowych.
Jestem zauroczony, bo tu nie ma prostych odpowiedzi, czarno białych postaci, a przygoda wcale nie musi skończyć się szczęśliwie.
Urzekła mnie ta książka. Niby nic szczególnego się w niej nie dzieje; różne miejsca akcji - często nie powiązane ze sobą, dużo postaci, rozmawiają ze sobą, polują, walczą, kochają – żyją; ale ma to taką siłę, że im bardziej wsiąkałem w książkę, tym chciałem jeszcze i jeszcze… a atmosfera coraz bardziej robiła się gęstsza.
Siła fantastyki ma źródło mocy w realności....
2019-06-09
„Głęboki sen” został napisany przez Raymonda Chandlera w 1939 roku i jest modyfikacją i rozwinięciem jego opowiadania pt. „Zasłona” („The Curtain”), które powstało w 1936 r. „Zasłonę” można znaleźć w zbiorze opowiadań „Człowiek, który lubił psy” (Wydawnictwo Da Capo, Warszawa, 1993 r., tłum.: Michał Ronikier).
„Głębokiego snu” od niedawna można posłuchać jako audiobooka w nowym tłumaczeniu Bartosza Czartoryskiego i w wykonaniu Przemysława Bluszcza. Z możliwości tej skorzystałem. Przyjemnie było odświeżyć sobie tę lekturę po paru (pięciu) latach.
Co tu dużo gadać. Genialne.
Więcej moich wrażeń z lektury i z nowego tłumaczenia znajdziecie tutaj:
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s03e11/
„Głęboki sen” został napisany przez Raymonda Chandlera w 1939 roku i jest modyfikacją i rozwinięciem jego opowiadania pt. „Zasłona” („The Curtain”), które powstało w 1936 r. „Zasłonę” można znaleźć w zbiorze opowiadań „Człowiek, który lubił psy” (Wydawnictwo Da Capo, Warszawa, 1993 r., tłum.: Michał Ronikier).
„Głębokiego snu” od niedawna można posłuchać jako audiobooka w...
Jestem sponiewierany tymi wierszami. Dawno poezja nie wywarła na mnie takiej siły, aby mną złapać za fraki podnieść, rzucić o ścianę i wdeptać w ziemię.
Dlaczego Piotr Macierzyński napisał te wiersze? Nie wiem, być może w ten sposób próbował zrozumieć to, co się działo w Oświęcimiu. Tak po ludzku zrozumieć; przenieść się tam i spróbować wczuć się w więźnia lub w kata. To jest jego próba zmierzenia się z tematem. Może ktoś jemu bliski tam był? Zadaje proste pytania, które sam często sobie zadawałem:
„nie wiem jak w warunkach obozu można było przeżyć zimę
ja z moimi skłonnościami do infekcji gardła
albo musiałbym zostać kapo
albo nie przeżyłbym tygodnia”
To nie jest populizm w stylu: napiszmy coś o holokauście, filmy o takiej tematyce z reguły dostają Oscary, więc na pewno przyciągnie czytelników. Gówno prawda. To jest drugie wydanie i o książce cicho. Te wiersze są bardzo niewygodne. Uwierają jak drzazga pod paznokciem. To nie jest lektura pod kocyk przy herbatce.
Więc jakie są te wiersze? Są prawdziwe. Są tak prawdziwe, że znalazłem się tam, w obozie w Oświęcimiu, i znalazłszy się tam próbowałem się odnaleźć. Raz byłem więźniem, ofiarą, a zaraz dalej byłem katem, pogromcą. Byłem głodny, chory i poniewierany, wyrywałem trupom złote zęby i jadłem pomidorową wobec obłąkańczego głodu.
Bardziej czuję poezję niż się na niej znam, dlatego na pytanie: a jak to jest napisane? Odpowiem: świetnie, przewrotnie, dosadnie, z humorem , wstrząsająco.
Jestem sponiewierany tymi wierszami. Dawno poezja nie wywarła na mnie takiej siły, aby mną złapać za fraki podnieść, rzucić o ścianę i wdeptać w ziemię.
więcej Pokaż mimo toDlaczego Piotr Macierzyński napisał te wiersze? Nie wiem, być może w ten sposób próbował zrozumieć to, co się działo w Oświęcimiu. Tak po ludzku zrozumieć; przenieść się tam i spróbować wczuć się w więźnia lub w kata. To...