-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel22
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel3
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Jest wiele rodzajów książek. Są na przykład lektury szkolne, do których większość z nas nie ma cierpliwości. Są książki, które zapowiadają się całkiem dobrze, a potem z ich czytaniem męczymy się długie godziny. Wśród nas znajdziemy też lekkie lektury na miły wieczór i takie, które czyta się naprawdę dobrze, ale potem o nich zapominamy. Każdy ma też ulubione serie, z których potem wyrasta. Wśród tego powiewu komercji i przeciętności od czasu do czasu znaleźć można perełki, które szczycą nas swym morałem, uczą życia i zajmują w pamięci miejsce szczególne. Są to pozycje ponadczasowe, piękne i niezapomniane, które szturmem podbijają serca czytelników, wywołują rewolucję, a potem nie sposób wyrzucić je z pamięci. Właśnie do takich książek, zarówno dla mnie, jak i dla wielu innych osób należą ,,Gwiazd naszych wina".
Fabułę zna chyba większość z nas, jednak dla porządku i dla tych, którzy może jeszcze jej nie kojarzą, przybliżę ją trochę. Główną bohaterką książki jest szesnastoletnia, chora na raka Hazel. Pewnie już by nie żyła, gdyby nie medyczny cud. Kroku dziewczynie dotrzymuje jej wierny przyjaciel - aparat tlenowy Philip - a życie kręci się wokół oglądania ,,America's Next Top Model", czytania kolejny raz ,,Ciosu udręki", zajęciami w collegu i spotkaniami grupy wsparcia. Na jednym z takich spotkań Hazel poznaje Augustusa, za sprawą którego dowie się, co w życiu ważne, odbędzie podróż marzeń i inaczej spojrzy na świat.
Autorem tego dzieła jest 36-letni John Green. Zadebiutował powieścią ,,Szukając Alaski", która ukaże się u nas w nowej wersji we wrześniu. ,,Gwiazd naszych wina" przyniosła mu ogromną popularność. Otrzymał wiele nagród, m.in.: Printz Medal, Printz Honor i Edgar Awards. Niedawno w Polsce ukazała się jego kolejna książka ,,Papierowe miasta".
Jak każdy z nas zauważył książki pana Greena robią furorę w blogosferze. Każdy o nich mówi, każdy się zachwyca i znajduje w nich coś dla siebie. Tak więc ja, posiadaczka zatwardziałego serca postanowiłam sprawdzić czy i mnie owa lektura poruszy. Byłam pewna, że raczej nie. Wiedziałam, że powinna mi się spodobać, ale łez na swej twarzy nie oczekiwałam. I wiecie co? Zdarzył się cud. Moje twarde niczym głaz serce rozmiękło na chwilę i pozwoliło oczom ronić łzy czytając tę historię. Za to już będę tę książkę wiecznie wielbić.
Ci, na których ta lektura wciąż czeka, pewnie nadal się zastanawiają, co w niej jest takiego. Już mówię. Jedną z takich rzeczy jest sama koncepcja. Nie chodzi o fakt książki o raku, bo takie znaleźć możemy na każdym kroku. Wielu już autorów przedstawiało nam tę chorobę, także wydawać by się mogło, że jest już obejrzana i przetrawiona z każdej strony. Pan Green jednak miał na nią jeszcze inny pomysł. Przedstawił ją w sposób lekki, nie jako wyrzeczenie, ale sposób życia. Ominął płacz, z powodu jej nadejścia, a zaserwował nam wiele okazji do przemyśleń i całe morze mądrości życiowych, które wcale nie wydają się przerysowane, lecz idealnie wpasowują się w sytuację każdego z nas. Dzięki temu wszyscy coś wyniosą. Jeden więcej, drugi mniej, ale w jakimś stopniu ta książka w czytelniku pozostanie. Nie mamy tu jedynie wątku raka. Co to, to nie. Znajdziemy też motyw problemów dorastania, pierwszych miłości, życiowych wyrzeczeń i niesprawiedliwości losu. Można by rzec, coś dla każdego.
Kolejną z zalet jest sposób pisania autora. Nie raz wspominałam o tym, że pisarz musi umieć wykształcić atmosferę charakterystyczną tylko dla niego. Tutaj tak było. Trudny temat został włożony w otoczkę świeżości i wyszło z tego cudo. Jeżeli miałabym się do czegoś przyczepić, to byłaby to właśnie ta lekkość. Po tylu znakomitych recenzjach tej książki oczekiwałam, że będzie jedną z tych ,,mądrych", które do tej pory utożsamiałam z czymś ciężkim i dającym do myślenia w drastyczny sposób. To nie tak, że się zawiodłam. Po prostu byłam zaskoczona, że pan Green potrafił włożyć mi do głowy przemyślenia w sposób lekki, a czasem wręcz nieco banalny. Mimo, a może lepiej dzięki temu w niezwykle obrazowy, trafiający w nasze serca i przejmujący sposób wykreowana została ta podziwiana przez tłumy historia.
Aby książka była dobra nie może zabraknąć dobrze wykreowanych bohaterów. Najlepiej, żeby byli charyzmatyczni, dowcipni i zapadający w pamięci. O tym, że nie mogą ani przez chwilę irytować nawet nie wspominam. Tutaj ten schemat został zachowany. Począwszy od tytułowej Hazel przez barwnego Augustusa, a na rodzicach skończywszy. To właśnie ci charyzmatyczni bohaterowie przekazują nam wszystkie wartości. Na podstawie ich życia i przemyśleń uczymy się my. Poznajemy ludzką naturę i to, że choroba nie wpływa tylko na nas, ale i na każdego w naszym otoczeniu. Jedna decyzja wpływa na inne, a wspomnienie z przeszłości może zmienić obecny sposób odbierania świata. Autor nie spoczął na laurach i nie przedstawił nam kolorowego obrazka, na którym znajdują się doskonali ludzie. W życiu jest ciężko, nikt nie jest doskonały i tu właśnie widać to najlepiej. Chyba nieco przesadnie zrzyłam się z bohaterami. Już na początku dało się przewidzieć, jak to się skończy, ale nie powstrzymało mnie to od przywiązania się do Hazel i Augustusa i oczywiście późniejszego płaczu.
Nie jedna już osoba odkryła tajemnicę ,,Gwiazd naszych wina". Nie ja pierwsza też się nią zachwycam. Napisana jest w sposób, który zachwyci każdego. To, że jest skierowana do młodzieży nie powoduje, że tylko im się spodoba. Każdy znajdzie w niej coś dla siebie i będzie ją podziwiał z dziecięcą naiwnością i bólem rozdzierającym serce. Nie zwlekajcie wiec dłużej i szybciutko rozpocznijcie lekturę tej powieści. Mogę zagwarantować, że się nie zawiedziecie!
Jest wiele rodzajów książek. Są na przykład lektury szkolne, do których większość z nas nie ma cierpliwości. Są książki, które zapowiadają się całkiem dobrze, a potem z ich czytaniem męczymy się długie godziny. Wśród nas znajdziemy też lekkie lektury na miły wieczór i takie, które czyta się naprawdę dobrze, ale potem o nich zapominamy. Każdy ma też ulubione serie, z których...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-06
W przeciągu ostatniego półrocza kilkakrotnie mogliście się już spotkać na tym blogu z postami odnośnie Harry'ego Pottera. Wiecie zapewne, że swoją przygodę z książkami o nim zaczęłam dopiero niedawno i wciąż ubolewam nad tym, że nastąpiło to tak późno. Dzisiaj przedstawiam Wam moje wrażenia odnośnie czwartej części przygód tego niezwykłego chłopca.
Jak i w poprzednich tomach, tak i tu akcja rozpoczyna się od pobytu Harry'ego w domu wujostwa. Rodzina zaczyna traktować go trochę lepiej, ale nie przez pojawienie się nagłej sympatii do chłopca, a strach przed jego ojcem chrzestnym - groźnym w ich mniemaniu przestępcą. Pod koniec wakacji Harry wraz z Weasleyami udaje się na finał mistrzostw świata w quidditchu, na którym zdarzyć się ma coś strasznego. Kiedy uczniowie wracają do szkoły, czeka ich tam niespodzianka. Do Hogwartu przyjeżdżają reprezentanci innych szkół magii - Durmstrangu i Beauxbatons - aby móc rozegrać Turniej Trójmagiczny. Ma w nim wziąć udział jeden uczeń z każdej szkoły powyżej siedemnastego roku życia. Dziwnym trafem z Hogwartu wybrani zostają dwaj reprezentanci, w tym Harry - czternastolatek. Jak chłopak sobie poradzi z tą odpowiedzialnością? Jaka zagadka będzie wymagała rozwiązania?
W Czarze Ognia pani Rowling znowu zaskakuje czytelnika. Przy okazji Więźnia Azkabanu narzekałam, że brak mi Voldemorta. Tutaj już go nie zabrakło, a na dodatek, było go sto razy więcej, niż w poprzednich częściach. Wcześniejsze jego pojawienia się możemy teraz uznać za swego rodzaju przestrogę dla niegrzecznych dzieci. Tutaj dopiero zaczyna się prawdziwe zło. Z mojego doświadczenia filmowego wiem, że to tak naprawdę początek i będzie zdecydowanie gorzej. Nasz Lord dostarczył zagadki, której brakowało w poprzedniej części. Nie była ona już tak naiwna, jak na przykład w Kamieniu Filozoficznym. Rozwiązanie jej wymagało wsparcia starszych i bardziej doświadczonych czarodziejów, bo nasza trójka sama by sobie nie poradziła. Nie ukrywam, że takie przeniesie rozwoju wypadków na wyższy poziom bardzo mi przypadło do gustu. Akcja mknęła tu niczym z bicza strzelił, a jakieś ostatnie 150 stron przeczytałam na raz, bo inaczej się po prostu nie dało.
Autorka nie zapomniała tutaj także o czarowaniu swym klimatem. Nie było co prawda tylu nowości, ile na przykład w części pierwszej, ale gdybyśmy byli zaskakiwani ciągle morzem nowym elementów świata przedstawionego, w pewnym momencie byłoby ich po prostu za dużo. Do rzeczy nowych, które mogą cieszyć serca spragnione magicznych elementów, w tej części może należeć sam Turniej Trójmagiczny, czy rozszerzenie kwestii "Proroka codziennego". Autorka od początku do końca trzyma się wykreowanego przez siebie świata, coś pogłębia, a coś uznaje już za pewnik. Z pewnością właśnie ten magiczny i urokliwy świat w jakimś stopniu przesądził o powodzeniu tej serii.
Z roku na rok każdy dorasta, a tym samym i nasi bohaterowie. Na początku książki mają już po 14 lat, a więc nie są to już małe dzieci. Dzięki temu zyskuje akcja. Zaczynają pojawiać się pierwsze miłości i zauroczenia. Starsi uczniowie mogą uczestniczyć w balu, co stanowiło z pewnością bardzo ciekawy fragment. Samo zachowanie bohaterów się zmieniło. Zgubili gdzieś tą młodzieńczą umiejętność wywoływania irytacji u innych, co bardzo dobrze na nich wpłynęło. Wciąż mamy przepychanki Harry - Malfoy, ale tak jak i akcja weszły na nieco wyższy poziom. Sam Harry wydoroślał , a jego zachowanie nabrało męskości. Teraz już naprawdę zasługuje na podziw.
Czwarty tom Harry'ego Pottera czytało mi się naprawdę świetnie. Stopień zaangażowania mogę porównać do pierwszej części, gdzie byłam zachwycona poznawaniem tego magicznego świata na papierze, zamiast na ekranie. Z drugiej jednak strony przez okrucieństwo, które tu znajdujemy, nie mogę pokochać Czary Ognia tak, jak Kamienia Filozoficznego. Ta część jest zdecydowanie bardziej mroczna, pełna tajemnic i zła. Niemniej jednak nie znalazłam tu tych małych zgrzytów, które były chociażby w Więźniu Azkabanu. Z pewnością niedługo sięgnę po kolejną część, a tych, którzy jeszcze Harry'ego nie czytali, gorąco do tego zachęcam!
W przeciągu ostatniego półrocza kilkakrotnie mogliście się już spotkać na tym blogu z postami odnośnie Harry'ego Pottera. Wiecie zapewne, że swoją przygodę z książkami o nim zaczęłam dopiero niedawno i wciąż ubolewam nad tym, że nastąpiło to tak późno. Dzisiaj przedstawiam Wam moje wrażenia odnośnie czwartej części przygód tego niezwykłego chłopca.
Jak i w poprzednich...
Nie odkryję tu Ameryki stwierdzając, że wszystko kiedyś musi się skończyć. Tak już jest. Nawet najlepsze rzeczy nie mogą trwać wiecznie. Bo z pewnością gdyby trwały, cały ich urok gdzieś by uleciał. Przyszedł też moment zakończenia mojej pierwszej przygody z papierowymi wersjami Harry'ego Pottera.
Co znajdziemy wewnątrz Insygniów Śmierci? Oczywiście tak długo oczekiwane ostateczne starcie Harry'ego z Vodemortem. Ale zanim do niego dojdzie trójka przyjaciół będzie musiała odnaleźć i zniszczyć horkruksy, co wcale nie jest łatwe, kiedy nie wie się, gdzie szukać. W obliczu śmiertelnego zagrożenia i opanowania świata czarodziejów przez śmierciożerców na ich drodze stanie wiele przeszkód, nie tak wcale łatwych do pokonania.
Ta część różni się od pozostałych. Nie ma tu już tak uwielbianego przeze mnie Hogwartu. Nie ma peronu 9 i 3/4, nie ma quidditcha i chatki Hagrida. I muszę przyznać, że naprawdę mi tego brakowało. Nie znaczy to jednak, że książka przez to staje się gorsza. Autorka znów zaskakuje nas nowinkami ze świata czarodziejów, kreuje nowe fakty i rzuca inne spojrzenie na stare. Powtarzałam to przy okazji opinii o każdej z poprzednich części i powiem to i teraz. Stworzenie tego wszystkiego, dopracowanie każdego szczegółu i pozornie nic nieznaczącego faktu, wykreowanie oddzielnego świata to naprawdę geniusz i kocham autorkę za to! W tej najbardziej dojrzałej części doskonale widać przemianę bohaterów. Nie tylko tych głównych. Patrząc na Kamień Filozoficzny i Igrzyska Śmierci można zaobserwować, jak wszyscy się zmienili. Jak ta długa droga, którą musieli przejść, ich ukształtowała. Szczególnie rzuciła mi się tu metamorfoza Nevilla. A z innych bohaterów, w tej części szczególnie zasłużył się Snape. Przez całą moją przygodę z książkami miałam naprawdę sprzeczne uczucia względem niego, a tu taka bomba na koniec...
W Insygniach Śmierci było o wiele więcej akcji niż poprzednio. Tyle spraw wymagało rozwiązania, tyle kwestii trzeba było zamknąć. I kiedy jeszcze pierwszą połowę czytało mi się względnie spokojnie i potrafiłam pomiędzy czytaniem robić jeszcze coś innego, to kiedy doszłam do drugiej, cały świat zniknął i jak w transie zmuszona byłam do poznawania historii dalej. I kiedy we wcześniejszych częściach tak często towarzyszył mi klimat kominka, herbatki i kocyka, to tutaj zapanował mrok i groza. Z jednej strony brakowało mi tego poprzedniego wrażenia, ale z drugiej... Tyle emocji nie miałam chyba przy żadnym z poprzednich tomów. I choć bardzo ciężko było mi się pogodzić z niektórymi decyzjami autorki, to jednak właśnie takie rozwiązania sprawiają, że całość staje się tak doskonała.
Żałuję, że książki o Harry'm Potterze czytałam dopiero teraz. Wiem jednak, że jeszcze nie raz do nich wrócę. Po skończeniu Igrzysk Śmierci poczułam ogromny smutek, że to już koniec, że nie przeczytam już o niczym nowym. Dlatego teraz udam się do księgarni, zaopatrzę we wszystkie części i będę udawać, że czytam je znów pierwszy raz.
Nie odkryję tu Ameryki stwierdzając, że wszystko kiedyś musi się skończyć. Tak już jest. Nawet najlepsze rzeczy nie mogą trwać wiecznie. Bo z pewnością gdyby trwały, cały ich urok gdzieś by uleciał. Przyszedł też moment zakończenia mojej pierwszej przygody z papierowymi wersjami Harry'ego Pottera.
Co znajdziemy wewnątrz Insygniów Śmierci? Oczywiście tak długo oczekiwane...
Już nie raz stwierdziliśmy wspólnie, że życie jest do bani. Ciągłe rozczarowania nie chcą nas opuścić, rodzina choć powinna wspierać - zawodzi i nigdy nie będzie tak, jak sobie wymarzyliśmy. Nagle jednak staje się coś, co zmienia wszystko. Poznajesz swoje prawdziwe ,,ja" i wiesz już, dlaczego nigdy nie pasowałeś do otoczenia. Od teraz wszystko się zmieni, będzie inaczej i dobrze o tym wiesz.
Harrego Pottera znają wszyscy. Może nie czytali jeszcze o nim (jak ja do niedawna) albo obejrzeli tylko część filmów lub wcale, jednak na pewno o nim słyszeli. Przecież było napisane: ,,Będzie sławny... stanie się legendą... [...] będą o nim pisać książki... każde dziecko będzie znało jego imię!" I tak z pewnością jest. Harry stał się legendą i każdy wie, kim też ten chłopiec jest, a z pewnością też, kto go stworzył - Joanne Kathleen Rowling. Można ją bliżej poznać, oglądając film ,,Magiczne słowa: Opowieść o J.K. Rowling", który serdecznie polecam!
Fabułę mimo tego, że znają ją wszyscy wypada nieco przybliżyć. Harry Potter to sierota i podrzutek, od niemowlęcia wychowywany przez ciotkę i wuja, którzy podobnie jak ich syn Dudley traktowali go jak piąte koło u wozu. Pochodzenie chłopca owiane jest tajemnicą, jedyna pamiątka z przeszłości to zagadkowa blizna na jego czole. Skąd jednak biorą się niesamowite zjawiska, które towarzyszą nieświadomemu niczego Potterowi? Wszystko wyjaśni się w jedenaste urodziny chłopca, a będzie to dopiero początek Wielkiej Tajemnicy...
,,Harry Potter i Kamień Filozoficzny" zawsze kojarzy mi się ze świętami. Pamiętam bowiem, kiedy obejrzałam film po raz pierwszy, a było to właśnie w okresie przedświątecznym. Pamiętam, jak zazdrościłam wtedy Harry'emu wyprawy na Ulicę Pokątną i z pewnością przyjęłabym taką różdżkę na przykład, jako świąteczny prezent. Wtedy właśnie pokochałam tego chłopca, jak i całą otoczkę związaną z jego przygodami. Przesiadywanie w Wielkiej Sali wywoływało we mnie rodzinną atmosferę i śmiałam się najszczerzej, jak potrafiłam obserwując poczynania głównej trójki podczas lekcji latania. Ten klimat pozostał we mnie do dzisiaj. Wiecie pewnie, że obiecywałam, że przeczytam choć jedną część przygód Harrego w wakacje. Zabranie się do lektury nie było dla mnie żadnym wyrzeczeniem, wręcz przeciwnie, było wyczekiwanym powrotem do błogich wspomnień, które dodatkowo mogłam rozszerzyć. I udało się zacząć uwielbiać Harrego jeszcze bardziej. A ściślej mówiąc panią Rowling, za to, że nadała czarodziejom nową twarz. Tak więc, Droga Pani Rowling: dziękuję za Hogwart, dziękuję za każdy rozdział, pełen tajemnicy i magii, dziękuję za język, który sprawiał, że czytanie mknęło w zawrotnym tempie.
Jeżeli już o języku mowa, to trzeba to otwarcie powiedzieć, że autorka umie tak przedstawić opisywaną rzeczywistość, że ma się wrażenie, jakby było ona częścią naszego świata. Każdy rozdział poprowadzony jest z wielką precyzją. Czytelnik nie ma wrażenia, że akcja przeciągana jest na siłę, aby książka była dłuższa. Nie ma też wstawiania czegoś tylko po to, żeby fakty jakoś się łączyły. Zdaję sobie sprawę, że późniejsze części pewnie będą lepsze i z powodu dorastania głównego bohatera, będą też coraz bardziej kierowane do starszych odbiorców. W ,,Kamieniu Filozoficznym" nie ma jakiejś wielkiej, zaplątanej w szczątki wiadomości intrygi. Gdyby była, byłoby to po prostu dziwne i głupie. Harry ma przecież dopiero jedenaście lat. Zagadka musiała być taka, aby chłopak w jego wieku, wspomagany przez przyjaciół, mógł ją rozwiązać. Wszystko to dało świetny efekt.
Bohaterów też pokochałam, nie mogłoby być inaczej. Lekko zarozumiała Hermiona wcale mnie nie irytowała. Pokazała bowiem wielkie serce i zdolność do poświęceń dla przyjaciół. Tego lakonicznego Rona również uwielbiam, że o Harrym nie wspomnę, bo już to wiecie. Jest jeszcze Hagrid, Dumbledore i cała gama innych barwnie nakreślonych, charakterystycznych i zapadających w pamięci postaci. Wiecie za pewne, jak bardzo wpływa to na poziom książki. Tu tak było, zdecydowanie.
Ciężko jest mówić o tak legendarnej już książce, jaką jest ,,Harry Potter". Nie spotkałam jeszcze chyba osoby, która po przeczytaniu przygód małego czarodzieja nie zaczęłaby go uwielbiać. Ta lektura bowiem jest jak narkotyk, który sprawia, że gdy sięgniesz raz, chcesz zdecydowanie więcej i więcej. Nie sposób, powiedzieć ,,nie", jak i nie sposób nie wkręcić się w ten świat. Nie trzeba tu gorąco zachęcać do przeczytania, bo ta książka już jest uwielbiana i przeczytana przez miliony czytelników, a Ci, którzy jeszcze tego nie robili, wiedzą, że już niebawem będą musieli to nadrobić. Pozostawię więc te rozważanie z jednym tylko wnioskiem: muszę w poniedziałek iść do biblioteki i wypożyczyć kolejną część. Kropka.
Już nie raz stwierdziliśmy wspólnie, że życie jest do bani. Ciągłe rozczarowania nie chcą nas opuścić, rodzina choć powinna wspierać - zawodzi i nigdy nie będzie tak, jak sobie wymarzyliśmy. Nagle jednak staje się coś, co zmienia wszystko. Poznajesz swoje prawdziwe ,,ja" i wiesz już, dlaczego nigdy nie pasowałeś do otoczenia. Od teraz wszystko się zmieni, będzie inaczej i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Przygodę z książkowymi wersjami Harry'ego Pottera przeżywam dopiero pierwszy raz. Oglądałam jednak filmy po kilka razy i to nimi się zachwycałam. Dzięki ekranizacjom wiedziałam też, czego spodziewać się po książkach. I choć papierowe wersje pokochałam już od pierwszego tomu, to dopiero po szóstym w końcu zrozumiałam, dlaczego każdy fan wspomina to słynne oczekiwanie na kolejną część.
Myślę, że fabuły tej książki nie trzeba streszczać. Nie trzeba naświetlać biegu wydarzeń. Gdyby jednak ktoś Was nie znał do tej pory tej serii, powiem tylko, że w tej części dowiemy się wielu rzeczy na temat młodości Lorda Voldemorta. On sam postanowi przystąpić do ataku i zaatakować jednego ze swoich wrogów. A trójka naszych przyjaciół będzie się musiała zmierzyć z podręcznikiem Księcia Półkrwi i knuciem Malfoy'a.
Kolejny raz zastanawiam się nad tym, dlaczego dopiero teraz sięgnęłam po książki z tej serii? Jak mogło mnie tyle ominąć? Nad światem stworzonym przez J. K. Rowling zachwycałam się już w opiniach o poprzednich tomach. I teraz nie mogłoby być inaczej! Hogwart to wykreowany w najdrobniejszych szczegółach odrębny świat. Świat, który żyje własnym życiem i w którym z wielką chęcią bym się znalazła. I myślę, że nie tylko ja. Ta część potwierdza też to, o czym wiedziałam już wcześniej. Autorka miała genialny pomysł na serię i z tomu na tom realizowała go w niezwykle przemyślany sposób. Wszystko tam się zgadza. Wszystko ma swoje miejsca. To po prostu majstersztyk!
Ten tom wydaje się takim wstępem przed ostateczną rozgrywką. Ale co to był za wstęp! Ile emocji się tam przewijało! Uwielbiam tę część za wszystkie wspomnienia o Voldemorcie. Za dojrzałe wersje Harry'ego, Rona i Hermiony i wszystkie ich sercowe rozterki. I to zakończenie na koniec! Choć wiedziałam przecież, że tak będzie, to i tak nie mogłam się pozbyć rozdarcia w sercu i uczucia zdruzgotania. Im bliżej końca, tym coraz mniej jest sielanki znanej z początku. Wszyscy przygotowują się na ostatnie starcie i mimo, że już widziałam ekranizację, to i tak emocjonalnie przygotowuję się na książkową wersję.
Harry Potter i Książę Półkrwi pochłonął mnie tak bardzo, że czym prędzej odwiedzę bibliotekę i sięgnę po kolejny tom. Czuję, że nie zaznam spokoju, dopóki tego nie zrobię! Ta seria to nawet nie powiew geniuszu, ale prawdziwy podmuch, któremu naprawdę warto się poddać!
Przygodę z książkowymi wersjami Harry'ego Pottera przeżywam dopiero pierwszy raz. Oglądałam jednak filmy po kilka razy i to nimi się zachwycałam. Dzięki ekranizacjom wiedziałam też, czego spodziewać się po książkach. I choć papierowe wersje pokochałam już od pierwszego tomu, to dopiero po szóstym w końcu zrozumiałam, dlaczego każdy fan wspomina to słynne oczekiwanie na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Piątą część swoich przygód Harry Potter rozpoczyna od nudnych wakacji w domu Dursleyów. Nie wie dlaczego nikt do niego nie pisze, czuje się odizolowany i samotny. Kiedy dwaj dementorzy atakują go na ulicy, jest zmuszony się bronić i tym samym użyć czarów w obecności Dudleya. Młody czarodziej zostaje oskarżony i zmuszony do wzięcia udziału w przesłuchaniu przed Wizengamotem - sądem czarodziejów. To jednak dopiero rozgrzewka przed tym, co czeka na Harry'ego. W tym tomie chłopak spotka się z organizacją do walki z Voldemortem - Zakonem Feniksa i stworzy własną, które będzie miała na celu naukę uczniów obrony przed czarną magią - Gwardię Dumbledore'a. Poza tym okaże się, że jest połączony z Czarnym Panem specjalnym rodzajem więzi. Do jednak nic w porównaniu z tragicznymi wydarzeniami, z którymi nasi bohaterowie będą musieli się zmierzyć.
Książkowe wersje Harry'ego Pottera zaskakują mnie z tomu na tom coraz bardziej. Kocham filmy, ale teraz rozumiem już wszystkich tych, którzy mówili, że nie oddają uroku książek. Bardzo dobrym tego przykładem jest Zakon Feniksa. Ekranizacja jakoś nigdy mnie nie porwała, dlatego trochę bałam się sięgać po książkę. Okazało się, że niepotrzebnie, bo czytało się ją genialnie. Autorka postawiła przed czytelnikami pawie 1000 stron świetnej przygody i mnie osobiście nie nudziła żadna z nich. Co więcej, czytałam na najwyższym poziomie zaangażowania. Obejrzałam sobie potem dla przypomnienia film i znalazłam całe morze różnic. W tej części bardzo dobrze widać, że pomysł na całą serię idzie do przodu. Fabuła się zagęszcza i pozostawia w napiętym oczekiwaniu na dalsze wydarzenia. Pani Rowling przeszła tutaj samą siebie. Tylu wątków, tematów i niezwykłości wcześniej po prostu nie było. Co więcej, końcowy szok jest nie do opisania. Teraz też rozumiem to wyczekiwanie wszystkich na kolejny tom. Gdyby nie świadomość, że w każdej chwili mogę skoczyć do biblioteki, wypożyczyć szóstą część i zacząć czytać, to naprawdę nie wiem, co bym zrobiła.
Wielokrotnie chwaliłam pomysł i sposób stworzenia magicznego świata. Myślę, że nie trzeba się powtarzać i robić tego ponownie. Nie zabrakło tego i tu, a możliwość powrotu do Hogwartu cieszyła mnie niezmiernie. Język autorki wciąż zachwyca. Chyba nigdy nie wyjdę z podziwu, że stworzyła tak magiczną, chwytającą za serce i trzymającą w napięciu serię. Bohaterom także niczego nie można zarzucić. Z tomu na tom dorastają, gubią dziecinne zachowania, aby przybrać dorosłą, mężną postawę. W tej części towarzyszyło im więcej problemów okresu dorastania - gniew, niezrozumienie, pierwsze miłości. Tu znowu objawia się genialny talent autorki, bo czytanie o tym nie nudzi ani przez chwilę. Widać zwłaszcza zmianę Hermiony, z której rodzi się mała buntowniczka. Ron ma w Zakonie Feniksa swoje pięć minut z powodu objęcia posady prefekta i miejsca w drużynie Quidditcha. Harry natomiast staje się coraz bardziej gotowy do ostatecznego starcia z Voldemortem.
Harry Potter i Zakon Feniksa podobał mi się naprawdę bardzo. Myślę, że nawet o wiele bardziej, niż wychwalana wcześniej przeze mnie Czara Ognia. Nie mogę się już doczekać, kiedy sięgnę po dwie, już ostatnie, części tej serii. Wiem, że prawie wszyscy ją już czytali, ale jeżeli jest ktoś jeszcze, jak ja do niedawna, kto nie spotkał się z książkową wersją przygód Harry'ego, niech wie, że powinien szybko to nadrobić. Seria zachwyca i jest jedną z tych, które po prostu wypada znać!
Piątą część swoich przygód Harry Potter rozpoczyna od nudnych wakacji w domu Dursleyów. Nie wie dlaczego nikt do niego nie pisze, czuje się odizolowany i samotny. Kiedy dwaj dementorzy atakują go na ulicy, jest zmuszony się bronić i tym samym użyć czarów w obecności Dudleya. Młody czarodziej zostaje oskarżony i zmuszony do wzięcia udziału w przesłuchaniu przed Wizengamotem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Są takie lektury, które na pierwszy rzut oka niepozorne, potem wstrząsają nami do głębi. O Hopeless było głośno już na długo przed premierą. Przyznaję, że właśnie ten szum popchnął mnie do sięgnięcia po książkę Colleen Hoover. Początkowo obawiałam się, że może fanów jest już zbyt wiele i ja nie dołączę do ich grona. Szybko jednak przekonałam się, że moje obawy są bezpodstawne.
New Adult spotykamy ostatnio na każdym kroku. Trudna przeszłość, wielka miłość - zbyt wiele do tłumaczenia tu nie ma. W Hopeless też mamy ten schemat. Dwójka nastolatków - Sky i Holder - ze złą reputacją. Kiedy się poznają, już wtedy kłopoty można wyczuć w powietrzu. Wspólnie spędzony czas sprawia, że coraz bardziej zbliżają się do siebie. Połączy ich wielka miłość, a odkryte fakty z przeszłości będą miały drastyczny wpływ na ich życie.
Ustalmy coś na początku. Hopeless to NIE JEST kolejny błahy romans. To też NIE JEST kolejne takie samo New Adult. Mamy tu wszystkie potrzebne cechy, które mogą zapowiadać przeciętną historię, ale już po kilku stronach czytelnik zdaje sobie sprawę, że wcale taką nie będzie. Całość niesie za sobą tak olbrzymie emocje, że aż nie można tego wyrazić słowami. Od pierwszej do ostatniej strony doświadczyłam gamy różnych przeżyć, od dobrych po złe. Byłam wielokrotnie wściekła na autorkę, że postanowiła przed bohaterami takie kłody, ale też wdzięczna, że postanowiła ominąć je w taki sposób. Zakochałam się w przedstawionym uczuciu, ale też serce mi się krajało, kiedy czytałam bólu. Rozwiązując kwestię romansu, trzeba szczerze przyznać, że w przypadku Sky i Holdera to nie jest jakieś cukierkowe uczucie. Ich relacja jest delikatna, subtelna i na swój sposób magiczna, ale od cukierkowości dzieli ją olbrzymi ból, obok którego czytelnik nie może przejść obojętnie.
Podobał mi się pomysł z systematycznym powracaniem do przeszłości w snach. Choć przez to domyśliłam się bardzo szybko, co jest grane, to jednak fakt ten pozwolił mi inaczej spojrzeć na zachowanie bohaterów. Jestem pod olbrzymim wrażeniem całego konspektu książki, który sprawia, że jest to na naprawdę dobra lektura. Jestem też pod wrażeniem małych gestów, prostych czynności i codzienności. Bo czytało się o tym świetnie! Do tego język autorki, który wywołał całe to uwielbienie i gamę przeżyć. Colleen Hoover przedstawiła tę pozycję w naprawdę świetny sposób, zaczarowała tłumy, a w tym mnie.
Pokochałam też całym sercem bohaterów. Zacznijmy od Sky, którą podziwiam za odwagę i współczuję jej tego, co musiała przejść. Lubiłabym ją i bez tego. Za to, jaka była i po prostu, bo tak! Może to świadczyć o tym, że spełniła rolę sympatycznej bohaterki. Holder to chłopak w stylu tych, w których możemy się zakochać, na pierwszy rzut oka zbyt idealny, żeby okazał się prawdziwy. Był też jednak bardzo złożoną postacią. Trudno go było rozgryźć i wytłumaczyć sobie jego zachowanie. Później to wszystko nabrało sensu oczywiści. Pokochałam też innych. Choćby Six czy Breckina. Byli bohaterami w rodzaju tych, których po prostu trzeba lubić. Wszystkie postaci stworzone przez autorkę mają tu jedną, ważną cechę - emanują prawdziwością. I za to ich uwielbiam!
Nie chcę zdradzać o Hopeless już nic więcej, niż to zrobiłam wcześniej. To po prostu jedna z tych książek, które trzeba przeczytać samemu i przeżyć opowiadaną w nich historię, bo wszelkie spoilery mogą tylko popsuć radość z lektury. Ja jestem ogromnie szczęśliwa, że ją poznałam, bo dawno żadna książka nie poruszyła mnie aż tak bardzo. Dawno nie czytałam lektury, z której emocje wylewały się dosłownie z każdej strony, a ja przy tym przeskakiwałam od radości do smutku. Przeczytajcie! Choćby z ciekawości, o co cały ten szum. Przekonacie się, że Hopeless to pozycja niezwykła!
Są takie lektury, które na pierwszy rzut oka niepozorne, potem wstrząsają nami do głębi. O Hopeless było głośno już na długo przed premierą. Przyznaję, że właśnie ten szum popchnął mnie do sięgnięcia po książkę Colleen Hoover. Początkowo obawiałam się, że może fanów jest już zbyt wiele i ja nie dołączę do ich grona. Szybko jednak przekonałam się, że moje obawy są...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-01-01
Szał na Igrzyska śmierci trwa już od dłuższego czasu. Nowe osoby stale po nie sięgają, a filmy jeszcze bardziej podsycają panujący zachwyt. Sama od dłuższego już czasu (prawie dwa lata) miałam zamiar się z nimi zapoznać, ale do niedawna jakoś mi się do nie udawało.
Kiedy już się zebrałam i rozpoczęłam czytanie wrzucona zostałam do państwa Panem. Zostało ono utworzone na zgliszczach tego, co zostało z dawnego świata, aby zapewnić ludziom podstawową ochronę, a co ważniejsze - żywność. W jego centrum znajdował się Kapitol otoczony przez trzynaście dystryktów. Kiedy te zaczęły czuć się wyzyskiwane, podniosły bunt, który łatwo stłumiono. Trzynasty dystrykt został zmieciony z powierzchni ziemi, a żeby przypomnieć ludziom o wymaganym posłuszeństwie rozpoczęto organizowanie Głodowych Igrzysk. Z każdego dystryktu losowany jest jeden chłopak i jedna dziewczyna w wieku od 12 do 18 lat, aby mogli rozpocząć walkę na śmierć i życie. Żeby było ciekawiej zwycięzca, który przeżyje, może być tylko jeden.
Katniss Everdeen ma szesnaście lat. Po śmierci ojca jej matka zamknęła się w sobie, więc ciężar utrzymania rodziny spoczął właśnie na niej. Zadanie to nie jest proste, bo żyją one w Dwunastym Dystrykcie - najbiedniejszym ze wszystkich. Młodzież może pobierać racje żywieniowe od państwa, ale skutkuje to dodatkowymi wpisami podczas Igrzysk. Dziewczyna zaczyna zajmować się nielegalnymi polowaniami, podczas których towarzyszy jej przyjaciel Gale. Razem udaje im się w pewnym stopniu zapewnić rodzinom byt. Kiedy na 74 Głodowych Igrzyskach wylosowana zostaje siostra Katniss, ta zgłasza się na jej miejsce. Dołącza do niej Peeta Mellark - wybawca z dzieciństwa. Razem będę musieli stanąć na Arenie i rozpocząć walkę, z której tylko jedno wyjdzie żywe.
Są książki, które nam się podobają, które czytamy z wielką przyjemnością, choć brak w nim czegoś, co by nas zachwyciło i zapadło w naszej pamięci. Tak z pewnością nie jest w wypadku Igrzysk śmierci. Sama ich fabuła ma już w sobie coś szczególnego. Można stwierdzić, że jest ona podobna do innych książek antyutopijnych, ale nie będzie to precyzyjnym określeniem. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że wszędzie indziej widzimy jakby półśrodki. Słyszymy o wyzysku, niesprawiedliwości i okrucieństwie, ale przykłady tego dostajemy jakby wyretuszowane, aby można było je podać delikatnym sercom. Tutaj widzimy całość w pełnej krasie. Suzanne Collins nie boi się pokazywać śmierci i krzywdy innych, nieraz rozdzierając przez to serca i wzbudzając wielkie emocje. Autorka nie skupia się na tym, co stało się z naszym światem i dlaczego, a bardziej na życiu, jakie ludzie muszą wieść w tej zmienionej rzeczywistości. Nie jest to życie łatwe i usłane różami. Kiedy w innych, podobnych tematycznie książkach taki obraz wygląda dość nierealnie, tutaj wierzymy autorce od początku do końca.
Na odbiór Igrzysk śmierci wpływają przede wszystkim emocje, które odczuwamy czytając. Czujemy niesprawiedliwość, okrucieństwo i niemoc, czyli wszystko to, co z pewnością czuli bohaterowie. Oddziałowuje nam to na prawdziwość książki i jak już wspomniałam, sprawia, że bezgranicznie ufamy autorce. Suzanne Collins pisze w bardzo barwny i obrazowy sposób. Nie zanudza czytelnika, a co więcej, powoduje, że od książki wprost nie można się oderwać. Pozostawia rozdział w takim momencie, że nawet się nie orientujemy, kiedy jesteśmy już w połowie kolejnego. Gdybym mogła, zamknęłabym się z tą książką w pokoju na cały dzień i nie wyszła, dopóki bym jej nie skończyła (niestety nie mogłam).
Kolejną rzeczą świadczącą o tym, dlaczego Igrzyska śmierci aż tak przypadły mi do gustu są jej bohaterowie. Nikogo nie moglibyśmy tu jednoznacznie scharakteryzować. Chociażby Katniss, z jednej strony odważna, walcząca o przetrwanie rodziny i nieustraszona w dążeniu do celu, z drugiej okazuje się dość nieufna i nieśmiała. Jej dystryktowy towarzysz Peeta również z jednej strony prezentuje się jako dobry chłopak z sąsiedztwa, a patrząc z drugiej, chce za wszelką cenę przetrwać. Każda postać jest "jakaś", odznacza się na szarym tle, a przede wszystkim bije prawdziwością.
Muszę przyznać, że nie wszytko w Igrzyskach mi się podobało. Niektóre rzeczy mnie irytowały, ale wynikało to nie ze złego wykonania czy niedopracowania. Całość została stworzona jak najbardziej genialnie i właśnie przez to, przez niektóre wydarzenia czy zachowania bohaterów, przez swego rodzaju okrutność, nie wszystko było takie, jakbym skrycie sobie tego życzyła. Kilka dni zajęło mi poukładanie w głowie wrażeń, abym mogła w końcu podzielić się z Wami tą opinią, a i tak wydaje mi się ona dość nieskładna. W ogólnym ujęciu Igrzyska śmierci wędrują na listę moich ulubionych lektur i już niebawem zabieram się za kolejne części. Nie muszę chyba mówić, że jeżeli jeszcze nie poznaliście tej historii, koniecznie musicie to nadrobić?
http://miedzystronami-agrey.blogspot.com/
Szał na Igrzyska śmierci trwa już od dłuższego czasu. Nowe osoby stale po nie sięgają, a filmy jeszcze bardziej podsycają panujący zachwyt. Sama od dłuższego już czasu (prawie dwa lata) miałam zamiar się z nimi zapoznać, ale do niedawna jakoś mi się do nie udawało.
Kiedy już się zebrałam i rozpoczęłam czytanie wrzucona zostałam do państwa Panem. Zostało ono utworzone na...
Po długim odwlekaniu, na początku tego roku zabrałam się w końcu za trylogię Suzanne Collins. Dwa pierwsze tomy przeczytałam w zawrotnym tempie, aż w końcu przyszedł czas na ostatnie spotkanie. Już na początku uświadamiamy sobie, że ta część będzie inna od pozostałych. Katniss mieszka teraz wraz z rodziną w Trzynastym Dystrykcie, który do tej pory uważany był za zniszczony. Władze rebelii stawiają przed nią ważne zadanie - ma stać się Kosogłosem i tym samym zachęcać ludzi do walki. Peeta tymczasem więziony i torturowany przez Kapitol, nie jest już tą samą osobą. Nasi bohaterowie będą musieli wiele poświęcić, aby zdobyć to, czego tak bardzo pragną.
Minęło już dobrych kilka dni, od kiedy skończyłam Kosogłosa. Fakt, że recenzja ukazuje się dopiero dzisiaj, nie jest jednak spowodowany brakiem czasu czy zwykłym lenistwem. Całość bowiem wywołała we mnie tak wielkie emocje, a tym bardziej zakończenie, które dosłownie mnie zmiażdżyło, że musiałam w spokoju pozbierać się do kupy. Jak już napisałam wyżej, ta część nie jest taka, jak poprzednie. Zdecydowanie więcej tu krwi, brutalności i decyzji, których podjęcie wcale nie jest łatwe. Wszystko to wywołuje jeden wielki szok, a po przeczytaniu zastanawiamy się, czy naprawdę całość musiała się zakończyć w ten sposób. W tej części odchodzimy od Głodowych Igrzysk na rzecz walki o wolność. Niektórym takie różnice w porównaniu z poprzednimi częściami mogą nie przypaść do gustu. Mnie wcale to nie przeszkadzało. Zarówno pod względem języka, jak i treści, ta część jest dokładnie tak dobra, jak poprzednie. Autorka nadal trzymała w napięciu i nie pozwalała się oderwać od lektury, choć czasem z uwagi na okrucieństwa, chciałoby się przestać. Nie da się! Tak, jak nie da się pogodzić z wszystkim tym, co zaszło!
Wielkie zmiany dokonały się także w bohaterach. Żadne z nich nie jest takie, jak do tej pory. W każdym jakby coś pękło, a wyjątkowe okoliczności wyzwoliły w nich rzeczy, o które normalnie byśmy ich nie podejrzewali. Faktem jest, że musieli zmierzyć się z całym morzem wątpliwości i spraw, którym ja z pewnością bym nie podołała. Autorka pokombinowała także z wątkiem miłosnym. Zaserwowała nam wiele niepewności i oczekiwania, jaki też będzie jego koniec. Powiedziałabym, że nie jestem zadowolona tym, jak się zakończył, ale w obliczu takiego, a nie innego zakończenia, muszę przyznać, że rozumiem ten wybór i jak najbardziej popieram, choć mi się nie podoba.
Kosogłos to z pewnością najbardziej emocjonująca i dotykająca do żywego część serii (co można zauważyć po tej nieskładnej opinii). Wiem, że uważana jest za najgorszą, ale dla mnie z pewnością taka nie była. Była inna, to fakt, ale właśnie ta odmienność sprawia, że jest tak genialnym zakończeniem serii. Trylogię gorąco Wam polecam! Jeżeli jeszcze nie mieliście okazji jej przeczytać, nie traćcie czasu! Z pewnością się nie zawiedziecie!
Po długim odwlekaniu, na początku tego roku zabrałam się w końcu za trylogię Suzanne Collins. Dwa pierwsze tomy przeczytałam w zawrotnym tempie, aż w końcu przyszedł czas na ostatnie spotkanie. Już na początku uświadamiamy sobie, że ta część będzie inna od pozostałych. Katniss mieszka teraz wraz z rodziną w Trzynastym Dystrykcie, który do tej pory uważany był za zniszczony....
więcej mniej Pokaż mimo to
Długo zastanawiałam się, w jaki sposób oddać wszystkie emocje, które towarzyszyły mi podczas czytania. Jak przedstawić tę gamę wrażeń, które autorka pozostawiła przed czytelnikiem. I stwierdziłam, że nie potrafię. Nie potrafię w kilku słowach wytłumaczyć, jak piękna i do głębi przejmująca jest ta powieść. Colleen Hoover bardzo lubi pogrywać sobie z uczuciami czytelników, to fakt niezaprzeczalny. Postaram się jednak nieco naświetlić Wam, co czeka na Was w środku.
Główną bohaterką powieści jest Sydney, której w dniu dwudziestych drugich urodzin wali się cały świat. Dowiaduje się, że chłopak, z którym była od dwóch lat, zdradza ją z najlepszą przyjaciółką a zarazem współlokatorką. W jednej chwili pozostaje też bez dachu nad głową. Przez ostatnie dwa tygodnie dziewczyna obserwowała balkonowe próby gry na gitarze swojego sąsiada Ridge'a . Napisała nawet do jednej piosenki słowa. To właśnie u niego Sydney postanawia się zatrzymać na jakiś czas, a przy okazji pomóc przy tekstach dla jego zespołu. Ten układ nie pozostanie jednak taki prosty. Rodzące się uczucie będzie dla bohaterów prawdziwym sprawdzianem siły woli.
Autorka w Maybe someday poruszyła bardzo wiele tematów i przedstawiła całość w taki sposób, że zyskała mój szczery szacunek. Kolejny raz nie unikała trudnych kwestii i trudnych sytuacji. W książce znajdziemy między innymi problem niepełnosprawności i tego, jak wygląda życie z nią. Po raz kolejny możemy się utwierdzić w przekonaniu, że każdy ma prawo do szczęścia i nie ważne, jakie widmo nad nim wisi i tak może żyć pełnią życia. Na kartach powieści będziemy obcować z ludźmi, dla których pasja - w tym wypadku do muzyki - jest nieodłącznym elementem istnienia. Ja jestem wręcz zakochana w umiejętności bohaterów do odzwierciedlania swych przeżyć w muzyce. Sama kreacja świata przedstawionego jest świetna! W zwykłych czynnościach autorka przemyca tyle uroku, że aż ciężko to opisać. Codzienność bohaterów należy do tych, której zdecydowanie chciałabym być częścią. Mogę nawet spać na wycieraczce!
Jednak to, co najbardziej uderza w strukturze książki, to potrzeba zrobienia tego, co właściwe. Konieczność wywiązywania się z obietnic i pozostania po lepszej, bardziej moralnej stronie. Walka między tym, czego się pragnie, a tym, co powinno się zrobić. I właśnie to tak bardzo zniewala czytelnika. Bowiem czujemy się rozdarci wraz z bohaterami. I przeżywamy wszystko razem z nimi. Można by pewnie powiedzieć, że Maybe someday, to romans. Ale porównywanie powieści do innych, przeciętnych pozycji z tego gatunku, byłoby olbrzymim minięciem się z prawdą. Bo Maybe sameday tak naprawdę nie można przypisać do żadnego gatunku. W każdym bowiem będzie się wybijać i w każdym będzie znaczyć o wiele więcej od swoich koleżanek po fachu. Romans oczywiście pełni tu ważną rolę. Autorka umiejętnością doskonałego posługiwania się językiem sprawiła, że nie można nie pokochać uczucia, które połączyło bohaterów.
Muszę też jeszcze raz wspomnieć o soundtracku do książki. Muzyka w powieści to bardzo ważny temat. Bez niej Maybe someday byłoby zupełnie inną pozycją. Dlatego też możliwość słuchania utworów wykonywanych przez Griffina Petersona było świetnym dopełnieniem lektury. Sama lubię łączyć muzykę z książkami, więc fakt, że Maybe someday ma własny soundtrack cieszy mnie niezmiernie!
Wiem, że wszystko to, co napisałam, nie odda klimatu i piękna tej powieści. Żadne słowa nie odzwierciedlą emocji, które towarzyszyły mi podczas lektury. Nie wiem, jak Colleen Hoover to robi, ale jej słowa docierają do najgłębszych zakamarków mojego serca i zostawiają w nim trwały ślad. Nie jestem w stanie udowodnić Wam, jak cudowna jest ta książka! Żeby się o tym przekonać, trzeba po prostu ją przeczytać! Nie ma innego wyjścia!
Długo zastanawiałam się, w jaki sposób oddać wszystkie emocje, które towarzyszyły mi podczas czytania. Jak przedstawić tę gamę wrażeń, które autorka pozostawiła przed czytelnikiem. I stwierdziłam, że nie potrafię. Nie potrafię w kilku słowach wytłumaczyć, jak piękna i do głębi przejmująca jest ta powieść. Colleen Hoover bardzo lubi pogrywać sobie z uczuciami czytelników, to...
więcej mniej Pokaż mimo to
O trylogii Millennium pierwszy raz usłyszałam dzięki trailerowi, na który natknęłam się niedługo przed premierą filmu. Już wtedy wiedziałam, że będę zachwycona tą historią. Przed obejrzeniem ekranizacji wzbraniałam się jednak rękami i nogami, bo czułam, że w tym wypadku najpierw muszę sięgnąć po książkę. Trochę mi to zajęło, trzeba przyznać, ale warto było czekać.
Fabuła, choć na pierwszy rzut oka niepozorna i mało zachęcająca, nagle staje się tajemnicza i pełna mroku, kiedy tylko się w nią wgłębimy. Całość skupiona jest wokół Mikeala Blomkvista i Lisbeth Salander. Mężczyzna, pracujący jako dziennikarz, właśnie dostał wyrok za zniesławienie. Propozycja dawnego giganta przemysłu zdaje się więc nadejść w idealnym czasie. Henrik Vanger prosi Mikeala, aby zajął się sprawą zniknięcia 16-letniej dziewczyny, która miała miejsce czterdzieści lat temu. Ma mu w tym pomóc pewna młoda kobieta, która na co dzień pracuje, jako researcherka. Outsiderka, która z prawem nie zawsze żyje w zgodzie, będzie dla niego nieocenioną pomocą.
Akcja zawiązuje się tu dość powoli. Co nie znaczy, że na początku jest nudno. Po prostu stopniowo, małymi kroczkami, poznajmy, o czym tak naprawdę jest mowa. A każdy kroczek pokonujemy w zawrotnym tempie. Późniejsze dochodzenie do rozwiązania jest podobne. Po nitce, po nitce, dochodzimy w końcu do kłębka. Ani przez chwilę jednak nie czujemy zniecierpliwienia. Każdy ruch, każde posunięcie i decyzja pochłaniają stuprocentowo naszą uwagę. Nawet najmniejszy trop prowokuje do myślenia i niekończących się zastanowień, co sprawia, że nie sposób odłożyć tej książki na bok. Choć jest to powieść kryminalna i na pierwszy plan wysuwa się właśnie kryminalna zagadka, to autor poruszył tu jeszcze jeden, naprawdę ważny problem. Jak już sam tytuł sugeruje, w książce poruszony został problem mężczyzn, którzy wykorzystują kobiety na tle seksualnym. Na początku każdego rozdziału zostały pokazane statystyki i okazuje się, że w Szwecji, to naprawdę poważny problem. Swoje odbicie w powieści sytuacja ta ma za sprawą Lisbeth i kłopotów, z którymi musi się zmierzyć. Te fragmenty, ze względu na emocjonalny bagaż, czytało się naprawdę ciężko.
Dobry pomysł na fabułę byłby niczym, gdyby wykonanie było złe. Tutaj nie ma o tym nawet mowy. Z każdego słowa bije doświadczenie dziennikarskie pisarza. Widać też doskonałe przemyślenie całości. Autor zmarł przed premierą na atak serca. Naprawdę szkoda, że nie miał okazji zobaczyć, jaki sukces odniosła jego praca. Ogrom wysiłku można też zaobserwować na przykładzie bohaterów, którzy są skonstruowani w każdym najmniejszym szczególe. Nie raz ogarniała mnie zazdrość, gdy czytałam o umiejętnościach Lisbeth. Hakerstwo jednak ma w sobie coś fascynującego... Jeżeli do tego dodamy surowy klimat Szwecji, otrzymamy niezapomnianą mieszanką.
Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet to książka, którą powinnam była przeczytać już dawno temu. Jest po prostu genialna! Dawno żadna lektura mnie tak nie zachwyciła. Tutaj zostałam wessana do przedstawionego świata i nie mogłam wyjść jeszcze długo po skończeniu książki. Kolejnym częściom na pewno nie pozwolę tak długo czekać!
O trylogii Millennium pierwszy raz usłyszałam dzięki trailerowi, na który natknęłam się niedługo przed premierą filmu. Już wtedy wiedziałam, że będę zachwycona tą historią. Przed obejrzeniem ekranizacji wzbraniałam się jednak rękami i nogami, bo czułam, że w tym wypadku najpierw muszę sięgnąć po książkę. Trochę mi to zajęło, trzeba przyznać, ale warto było czekać.
Fabuła,...
„...słowa żyją tak długo, jak długo ludzie je pamiętają.”
Poprzednią część serii - Dotyk Juli, przeczytałam prawie dwa lata temu. Liczyłam wtedy na pozycję naprawdę genialną i wykraczającą poza standardy. I choć była to naprawdę dobra książka, to nie sprostała moim wygórowanym oczekiwaniom. Może właśnie ten fakt sprawił, że tak ociągałam się z przeczytaniem drugiego tomu. Zbliżająca się premiera trzeciej części spowodowała, że w końcu postanowiłam nadrobić zaległości.
W Sekrecie Julii nasza główna bohaterka po ucieczce z kwatery Komitetu Odnowy znajduje się w Punkcie Omega, wśród ludzi takich, jak ona. Niestety troski przeszłości uniemożliwiają jej zaaklimatyzowanie się w nowym środowisku. Atmosfera tego nie ułatwia. Nad światem wisi bowiem groźba wojny, a wszyscy oczekują od dziewczyny, że weźmie w niej udział. Tymczasem Adam odkrywa szokujące fakty o sobie, które znacząco wpłyną na jego związek z Julią.
Kolejna książka, która ostatnio skradła moje serca. Kolejna, o której nie wiem, co napisać, aby oddać ogrom emocji towarzyszący mi podczas czytania. Zacznę może od stylu Tahereh Mafi, bo to on tak bardzo wybija tę książkę ponad przeciętność. Przekreślenia, pisanie tylko jednego wyrazu w linij, zostawianie pół wolnej strony czy zabawa słowem, to tylko niektóre z morza przykładów tego niesamowitego pisarstwa. Autorka pozostawiła dla wypowiedzi Julii proste słownictwo, aby pokazać jej izolację od świata. Całość może się wydać nieco chaotyczna, ale to tylko podkreśla akcję i te wszystkie sprawy, którym nasza wyobraźnia musi podołać.
Pomysł na tematykę również zdobył moje uznanie. Choć motyw super mocy jest już dość znany, to ja mało miałam z nim do czynienia, dlatego więc ten w wydaniu pani Mafi, osadzony w antyutopijnych klimatach, uważam za interesujący. Sprawy z zabójczym dotykiem czy izolacją Julii od świata naprawdę rozbudzają ciekawość i oczekiwanie na więcej. Można grać uparciucha i próbować wpisać książkę w schematy, ale po co być upierdliwym? Nie ma to najmniejszego sensu, a jedyne co pozostaje przy Sekrecie Julii to przyznać, że całość jest naprawdę genialna. Do tego akcja na najwyższym poziomie. Mogłoby się wydawać, że mało się dzieje. Taki już urok drugich części trylogii, wszystko czeka na wielkie bum w ogólnym zakończeniu. W tym wypadku autorka zrobiła co mogła, aby wydarzenia przykuwały uwagę. Pociągnęła wątki z pierwszej części, dodała nowe i stworzyła pozycję, od której naprawdę nie sposób się oderwać. Całość jest niewyobrażalnie świeża, choć też nie pozbawiona swoistej głębi. Tyle pięknych cytatów dołączyło do grona moich ulubionych, tyle przemyśleń...
Julia w tej części musi zmierzyć się z nowymi przeciwnościami. Musi otrząsnąć się z widma przeszłości i stawić czoło temu, co czai się tuż za rogiem. Wszystko to sprawia, że ewoluuje, jako osoba. Staje się bardziej samodzielna, świadoma, mniej naiwna, a tym samym i mniej denerwująca. Tak, Julia z pierwszej części i początku drugiej była czasem nie do zniesienia. Na szczęście się to zmieniło. Mam nadzieję, że w trzecim tomie dziewczyna nie wróci do pierwotnej postawy. Autorka skupiła się także na postaciach męskich, aby wykreować trójkąt miłosny. Adam - romantyczny i delikatny (jak dla mnie zbyt kobiecy) i Warner - zdecydowany, skomplikowany i intrygujący. Takich trójkącików było już sporo, ale co ja biedna zrobię, że powstał kolejny, który podbił moje serce (powiedzmy sobie szczerze, zrobił to Warner;))? Nie mogłabym pominąć Kenji'ego, którego po prostu ubóstwiam! Istnieje Team Kenji? Mam nadzieję, że tak, bo zamierzam się zapisać i być najaktywniejszą członkinią.
Sekret Julii porwał moje serce o wiele bardziej, niż tom poprzedni. Stało się tak pewnie dlatego, że w tym wypadku nie miałam aż tak wielkich oczekiwań. Teraz właśnie mogę w pełni docenić styl autorki, który w połączeniu z wartką akcją, pomysłem i stopniem zaangażowania w lekturę, nie może być oceniony inaczej, niż jak arcydzieło. Myślę, że dla Sekretu Julii taka ocena jest jak najbardziej zasłużona!
„Nadzieja. Jest jak kropla miodu, jak pole kwitnących tulipanów na wiosnę. Jak orzeźwiający deszcz, wyszeptana obietnica, bezchmurne niebo, idealny znak przestankowy na końcu zdania. Jedyne, co mnie trzyma przy życiu.”
„...słowa żyją tak długo, jak długo ludzie je pamiętają.”
Poprzednią część serii - Dotyk Juli, przeczytałam prawie dwa lata temu. Liczyłam wtedy na pozycję naprawdę genialną i wykraczającą poza standardy. I choć była to naprawdę dobra książka, to nie sprostała moim wygórowanym oczekiwaniom. Może właśnie ten fakt sprawił, że tak ociągałam się z przeczytaniem drugiego tomu....
Przeczytane prawie dwa miesiące temu Igrzyska śmierci wywarły na mnie kolosalne wrażenie. Całe szczęście kolejne tomy znajdują się na mojej półce, dlatego gdy tylko znalazłam w końcu czas, aby spokojnie oddać się lekturze, od razu postanowiłam wrócić do Panem i odkryć, co też autorka postawiła przed czytelnikiem w kolejnej części swej trylogii.
Do naszych bohaterów wracamy pół roku po zakończeniu akcji z tomu pierwszego. Katniss i Peeta zwyciężyli Głodowe Igrzyska, jednak przy okazji przeciwstawili się władcom państwa. Ich nieposłuszeństwo stanowiło iskrę zapalną do wybuchu powstańczych nastrojów w dystryktach. Teraz przed parą ,,zakochanych" Turnee Zwycięzców, w trakcie którego będą musieli uspokoić nastroje społeczeństwa. Nie będzie to łatwe, bowiem mleko już się wylało, a ludzie podświadomie wyczuwają prawdę. Turnee to nie jedyna trudność na drodze bohaterów. Choć może się wydawać, że najgorsze już minęło, okaże się, że była to dopiero rozgrzewka.
Każdy chyba wie, jak to jest z kontynuacjami książek. Bardzo często czuć już z daleka, że są pisane jedynie dla pieniędzy albo autorowi brakuje weny, żeby dorównać poprzedniej części, strony dłużą się w nieskończoność, a wydarzenia są tak mdłe, jak utarte już wyrażenie ,,flaki z olejem". Sytuacji tej nie możemy w żadnym razie podpiąć pod trylogię Suzanne Collins. Muszę przyznać, że niepokoił mnie kolejny tom i to, czy spodoba mi się równie, jak pierwszy. Teraz zdaję sobie sprawę, że zupełnie niepotrzebnie. Autorka doskonale wie, jak poprowadzić akcje, aby książki nie można było odłożyć na bok, jak zakończyć rozdział, żeby czytelnik zastanawiał się, czy to naprawdę się stało. Jej językowi również niczego nie można zarzucić. W każdym momencie jest dokładnie tak, jak powinno być. Mogę jedynie przyczepić się do faktu, że książka ma tak mało stron. Takie historie chciałoby się czytać o wiele dłużej.
W pierścieniu ognia obfituje w o wiele więcej wydarzeń, niż Igrzyska śmierci. Tam widzieliśmy głównie wątki związane z akcją na arenie, tutaj choć pewne motywy się powtarzają, to dostajemy też bardzo dużo innych zaskakujących rzeczy. Wkradają się powstańcze nastroje i zdecydowanie więcej wątku miłosnego, a tym samym nowe okazje do przekazywania ważnych treści i przemyśleń. Właśnie to tak bardzo odróżnia całą trylogię Igrzysk śmierci od innych antyutopii. Oprócz akcji i napięcia towarzyszącego wydarzeniom, książka niesie ze sobą coś więcej. Autorka niezwykle zgrabnie potrafi wpleść istotne treści w czasem banalne momenty. Dzięki temu, często nawet nie zdajemy sobie sprawy, kiedy przekaz do nas dociera.
Bohaterowie również nie zawodzą. Już przy okazji recenzji poprzedniej części przekonywałam Was, jak bardzo są różnorodni i intrygujący. Tutaj nic się nie zmieniło. Katniss pozostała tą silną, walczącą o siebie i bliskich dziewczyną, a Peeta chłopakiem, który zrobi dla niej wszystko, nawet za ceną własnego życia. Pozostaje jeszcze Gale, którego uwielbiam i wciąż ubolewam, że jest go tak mało. Mam nadzieję, że w Kosogłosie poczytam sobie o nim więcej. Żaden z bohaterów nie jest pozbawiony wad. Niektórych może to irytować, ale jak dla mnie, fakt ten tylko wyraźniej potwierdza, jaką prawdziwością każdy z nich się odznacza.
W pierścieniu ognia to genialna kontynuacja Igrzysk śmierci. Emocje, ciągłe napięcie i przekaz znane z pierwszej części pozostają i tutaj. Nowe wydarzenia, także nie odbiją się bez echa. Tej trylogii naprawdę nie można nie polecić. Książki pani Collins zachwycają, o czym przekonało się już bardzo wielu czytelników. Jeżeli jeszcze nie należycie do tej grupy, nie traćcie czasu i szybko zabierajcie się za czytanie!!
Przeczytane prawie dwa miesiące temu Igrzyska śmierci wywarły na mnie kolosalne wrażenie. Całe szczęście kolejne tomy znajdują się na mojej półce, dlatego gdy tylko znalazłam w końcu czas, aby spokojnie oddać się lekturze, od razu postanowiłam wrócić do Panem i odkryć, co też autorka postawiła przed czytelnikiem w kolejnej części swej trylogii.
Do naszych bohaterów wracamy...
2014-02-01
Wichrowe Wzgórza zachwycają już od ponad 150 lat. Ciągle ktoś postanawia po nie sięgnąć i zatraca się w klimacie stworzonym przez Emily Brontë. Wielokrotne ponowne wydania i liczne ekranizację mogą jak najbardziej świadczyć o ich sukcesie. Sama miałam na nie ochotę już od bardzo dawna, aż w końcu udało mi się po nie sięgnąć.
Autorka przedstawia nam pana Lockwooda, który postanawia wynająć domek w jakimś odosobnionym miejscu. Wybór pada na Thrushcross Grange, której to posiadłości właścicielem jest niejaki pan Heathcliff. Sam mieszka w Wuthering Heights i to właśnie tam nasz narrator wybiera się, aby zacieśnić więzi z gospodarzem. Pierwsze spotkanie jednak nie przebiega po jego myśli, a w jego konsekwencji nabawia się on długiej choroby. Aby umilić Lockwoodowi cierpienia jego gospodyni - pani Dean - opowiada mu historię Heathcliffa. Dawny właściciel Wuthering Heights - Earnshaw - znalazł go porzuconego w trakcie podróży do Liverpoolu i przygarnął. Chłopak od początku wzgardzony przez mieszkańców nie miał łatwego życia. Pomiędzy nim i córką Earnshawa Catherine wywiązała się wielka miłość, jednak nie miała racji bytu. Odcisnęła ona na Heathcliffie wielkie piętno, z którym musiał mierzyć się całe swoje późniejsze życie.
Książka rozpoczyna się intrygująco już od samego początku. Wiedziałam wcześniej mniej więcej jakiej historii mogę się spodziewać, dlatego wprowadzenie mało znaczącego bohatera, jako narratora, który na dodatek opowiada historię nie z pierwszej ręki, trochę mnie zaskoczyło. Co prawda początek ten może się trochę dłużyć i wprowadzać w zamęt, jednak późniejsza akcja nam to wszystko rekompensuje. Emily Brontë potrafi zainteresować czytelnika opowiadaną historią i nieraz wywołuje w nim sprzeczne emocje. Widzimy, jak zgrabnie posługuje się słowem. Nie czytałam Wichrowych Wzgórz wcześniej w innym tłumaczeniu, ale myślę, że to Piotra Grzesika bardzo dobrze oddaje ducha epoki, chociażby przez gwarę starego służącego Josepha, którego nieraz ciężko było zrozumieć.
Wichrowe Wzgórza są z pewnością wyjątkową pozycją. Świadczy o tym chociażby ich tematyka. Cała powieść przesycona jest brutalnością i prawdziwością cierpienia, które wpija się w każdą część ciała czytelnika. Jeżeli szukacie opowieści o szczęśliwej miłości, to z pewnością nie pozycja dla Was. Tutejsza miłość rani do żywego. Zachwyca zarówno swą prawdziwością, jak i nieosiągalnością. Choć zakochani z przyczyn naturalnych nie mogą być razem i tak na swój sposób oddziałują na siebie, co wywołuje swego rodzaju podziw i na pewno zachwyca. Powieść ukazuje psychikę głównych bohaterów i to, jak szereg niekorzystnych wypadków na nich wpłynął. Autorka stworzyła pozycję pełną symboli i cytatów, które zapadają w pamięci. Jest tu także wiele spraw, które intrygują, a które mamy wyjaśnione w posłowiu. Wichrowe Wzgórza są zdecydowanie inne, niż pozostałe książki sióstr Brontë, które miałam okazję czytać. Są znacznie bardziej brutalne, brak tu małomiasteczkowe klimatu czy typowego obejścia, a niektóre działania bohaterów mogą zakrawać o skandal czy herezje. Nie mówię, że to źle, bowiem klimat ten bardzo przypadł mi do gustu. Surowy krajobraz wzgórz, znalazł odzwierciedlenie w wymowie dzieła i nie ukrywam, że zachwyciło mnie to.
Bohaterowie, tak jak i cała reszta są bardzo charakterystyczni. Chociażby Heathcliff, który jest bardzo tajemniczą postacią. Nie wiemy nic o jego pochodzeniu czy wieku. Widzimy, jak niespełniona miłość i opinia innych na niego wpłynęły i jak dążenie do zemsty go zmieniło. Catherine to bardzo przewrotna kobieta. Pełna gwałtowności i życia na początku, potem zmieniona przez chorobę. Nie ukrywam, że jej decyzja, kierowana impulsem i zachcianką niezbyt przypadła mi do gustu, ale cóż ja mogłam zrobić. Tak naprawdę bohaterowie nie należeli do tych sympatycznych, których łatwo możemy polubić. Irytowali bardzo często, ale takie ich zamknięcie w kajdanach niespełnionej miłości i jej skutków miało swój urok, a sympatia do nich rodziła się pomimo wad. Emily Brontë ukazuje postaci na przestrzeni lat. Jedni odchodzą, drudzy przychodzą, może to się podobać lub nie. Ja pozostaję neutralna w tej kwestii i stwierdzam, że przez takie powiązania rodzinne autorka wyniosła książkę na jeszcze wyższy poziom.
W Wichrowych Wzgórzach nie wszystko jest takie, jakby się chciało. Jak pisałam, nie jest to szczęśliwa historia miłosna, ale wielkie, nieraz brutalne uczucie, które porusza i na pewno zostaje w pamięci. Całość stworzona została tak, że śmiało można ją ochrzcić mianem genialnej. Ze mną historia ta pozostanie z pewnością bardzo długi czas. Jeżeli jeszcze jej nie czytaliście, nie traćcie czasu! Wichrowe Wzgórza wypada znać!
Wichrowe Wzgórza zachwycają już od ponad 150 lat. Ciągle ktoś postanawia po nie sięgnąć i zatraca się w klimacie stworzonym przez Emily Brontë. Wielokrotne ponowne wydania i liczne ekranizację mogą jak najbardziej świadczyć o ich sukcesie. Sama miałam na nie ochotę już od bardzo dawna, aż w końcu udało mi się po nie sięgnąć.
Autorka przedstawia nam pana Lockwooda, który...
Zabić drozda chciałam przeczytać już od jakichś pięciu lat. Czułam, że może to być książka, którą pokocham, ale jednak stale coś stawało mi na przeszkodzie, żeby po nią sięgnąć. Aż w końcu zmobilizowałam się. Powiedziałam sobie "Dosyć wymówek!" i wypożyczyłam tę długo planowaną książkę z biblioteki.
Akcja dzieje się w latach trzydziestych XX wieku. Narratorem jest tu kilkunastoletnia Jean Louis Finch, która przedstawia swoje dzieciństwo. Opowiada o chwilach spędzonych z bratem Jemem i kolegą Dillem. Przybliża szkolne losy i perypetie z żyjącym w odosobnieniu sąsiadem Radleyem. Wszystko to jednak przyćmiewa pewna sprawa sądowa, którą prowadzi ojciec rodzeństwa. Atticus bowiem broni pewnego Murzyna, który został niesłusznie posądzony o gwałt. Zdarzenie to będzie próbą dla tolerancji i objawi wartości, którymi ludzie powinni się kierować.
Nie macie pojęcia, jak bardzo się cieszę, że w końcu przeczytałam tę książkę. Z drugiej strony ogromnie żałuję, że zrobiłam to dopiero teraz. Była dokładnie tak genialna, jak tego oczekiwałam. Dostarczyła mi wielu emocji i stanowiła świetny materiał do przemyśleń. Naprawdę ciężko było czasem czytać o tym, jak ludzie potrafili być nietolerancyjni i małostkowi. Jak potrafili zamykać się w swoich małych klitach uprzedzeń i nie wychodzić poza nie. W opozycji do takiej postawy dostajemy rodzinę Finchów, która uczy nas wartości, które są w życiu ważne. Atticus to zdecydowanie mój superbohater ostatnimi czasy. Fakt, że potrafił się sprzeciwić utartym stereotypom i uczyć dzieci wyrozumiałości i współczucia naprawdę zasługuje na podziw. Nie szedł za tłumem, miał własne zasady i ściśle się ich trzymał. Dobroć się z niego po prostu wylewała. Naprawdę ciężko nie wyciągnąć z jego postawy jakichś wniosków i nie nauczyć się pewnych rzeczy. Nie tylko Atticus wyróżnia się na tle społeczności. Trzeba też koniecznie wspomnieć o głównej bohaterce, która ze swoją dziecinną naiwnością w prosty, ale też dobitny i prawdziwy sposób przedstawiała całą historię. Dziewczynka należy do tych postaci, których nie sposób nie polubić.
Mogłoby się wydawać, że początkowe zwykłe opisywanie dzieciństwa pewnego rodzeństwa okaże się nudne. Nic bardziej mylnego. Autorka ma dar do przedstawiania prostych rzeczy w niezwykle interesujący sposób. Takim też sposobem każda sytuacja rosła na miarę przygody, od poznawania której nie można się oderwać. Nie wspomnę już o zakończeniu. Jedną z końcowym scen czytałam w busie wracając do domu i tylko otaczający mnie z każdej strony ludzie powstrzymywali mnie od wybuchnięcia płaczem na taki obrót spraw. Autorka posługuje się w swojej powieści niezwykle malowniczym i sugestywnym językiem. Jest pełen pięknych myśli i cytatów, które samoczynnie zapadają w pamięci.
Zabić drozda będę polecała każdemu. Dosłownie każdemu. Jest to historia do głębi piękna, zaskakująco mądra i pełna emocji, która nie może się nie spodobać. Z pewnością nie powinna zostać pominięta przez żadnego miłośnika czytania! Dlatego też, jeżeli jeszcze jej nie czytaliście, zróbcie to natychmiast! Ja tymczasem rozpoczynam polowanie na mój własny, prywatny egzemplarz!
Zabić drozda chciałam przeczytać już od jakichś pięciu lat. Czułam, że może to być książka, którą pokocham, ale jednak stale coś stawało mi na przeszkodzie, żeby po nią sięgnąć. Aż w końcu zmobilizowałam się. Powiedziałam sobie "Dosyć wymówek!" i wypożyczyłam tę długo planowaną książkę z biblioteki.
Akcja dzieje się w latach trzydziestych XX wieku. Narratorem jest tu...
W dzisiejszych czasach jest wiele rzeczy, o których zwyczajnie nie chce się rozmawiać. Rzeczy te są spychane na drugi tor, zapominane, uznawane za takie, nad którymi możemy się zastanowić później. Jedną z takich spraw jest religia. Zastanów się teraz Drogi Czytelniku, jaka jest Twoja wiara? Nie myśl sobie, że będę Ci wypominać błędy, które popełniłeś. Nie, każdy z nas ma jakieś na swoim koncie. Ale co byś powiedział, gdyby karą za nie było ponowne ich doświadczanie, bez możliwości ich naprawy? Po prostu obserwacja i nakaz akceptacji tego wszystkiego, co zrobiłeś. Nie byłoby już tak ciekawie, czyż nie?
Właśnie w takiej sytuacji znalazła się Margot. Umarła, ale nie odeszła. Stała się własnym Aniołem Stróżem. Od teraz, jako Ruth będzie musiała stawić czoło wszystkim swoim błędom. Gdyby była przykładną obywatelką, przeciętną osobą wszystko byłoby w porządku. Margot jednak nie była święta za życia. Jej licznik grzechów przekroczył średnią już kiedy była nastolatką. Teraz ma cztery zadania odnośnie swojej podopiecznej: obserwować, chronić, rejestrować, kochać. Ani słowa o zmienianiu wydarzeń. Czy Ruth się to uda? Czy ocali siebie i swoich bliskich przed nieuchronnym losem?
Akcja książki dzieje się w trzech, jakże malowniczych miejscach: Anglii, USA, a dokładniej w Nowym Jorku oraz w Australii. Opowieść tą czytamy z punktu widzenia Ruth. Dzięki temu widzimy, jaką była osobą w przeszłości, a jaką stała się teraz. Nie mogę nic zarzucić stylowi pisania pani Jess-Cooke. Język jest przystępny dla każdego. Z łatwością możemy się wciągnąć w fabułę. Ani przez moment nie miałam ochoty odłożyć książki na bok. Nie miałam też uczucia, że jeżeli w tej chwili nie przeczytam do końca, to zwariuję, ale było tak z jednego zasadniczego powodu. Otóż "Zawsze przy mnie stój", to książka nad którą trzeba się zastanowić. Przetrawić wszystkie informacje, pozwolić, aby wydarzenia w niej zawarte na Ciebie wpłynęły. A na to wszystko potrzeba czasu. Połknięcie jej w jeden dzień byłoby grzechem. Śmiem nawet twierdzić, że w pełni nie dotarłaby do naszych umysłów, gdy ktoś tak zrobił.
Bardzo trudnym zadaniem jest scharakteryzowanie głównych bohaterek - Margot i Ruth. To swego rodzaju jedna osoba w dwóch ciałach. Ruth jest dojrzalszą wersją Margot. Przeżyła swoje życie i teraz pomaga je przeżyć swojemu wcześniejszemu wcieleniu. Nieraz ma ochotę zainterweniować, wie bowiem, co będzie konsekwencją danych wyborów. Teraz, gdyby mogła pokierowałaby swoim życiem inaczej. Kto z nas nigdy nie czuł czegoś takiego? Nie miał ochoty cofnąć czasu i zmienić przeszłości? Chyba każdy czegoś takiego doświadczył, dlatego łatwiej nam zrozumieć, w jak trudnej sytuacji była Ruth. Margot - "wersja Ruth sprzed lat" jest tą, która popełnia błędy. Korzysta z życia, jak tylko się da i ma na swoim koncie bardzo wiele win. Wszyscy jednak zapominają, że nie miała łatwego dzieciństwa. Przeszła więcej niż dziesięciu zwykłych ludzi razem wziętych. Nie chce się teraz odegrać, po prostu to, co przeszła odcisnęło w jej dorosłym życiu swoje piętno. Obie bohaterki bardzo polubiłam. Staram się je zrozumieć i wczuć w ich sytuacje. Mimo że nieraz mnie denerwowały, a moje wybory różniłyby się od ich, to i tak zapadną mi w pamięci na długo.
"Zawsze przy mnie stój" to książka, z której da się wyciągnąć nie jeden wniosek. Każdy z momentów daje przesłanie, o którym nie chcemy zapominać. Ani w jednej chwili, nie miałam wrażenia, że to jakiś duchowy przewodnik, czego można by się spodziewać, po tylu mądrościach. Ta książka daje do myślenia, jednak robi to w tak subtelny sposób, że można to uznać za mistrzostwo. Po jej lekturze chcę zapamiętać jedną, ważną rzecz: mianowicie, że nikt z nas nie jest sam, nawet w momentach największej samotności, ktoś z nami jest i nad nami czuwa. Jest to pozycja pełna pocieszenia dla ludzi, wypełniona ciepłem, ale też nie pozbawiona zwrotów akcji i momentów pełnych napięcia i wyczekiwania, co przyniesie następna strona. Jednym słowem: arcydzieło.
Okładka książki jest prosta, ale jakże hipnotyzująca. Niebieskie tło, oplatające dziewczynkę, o białej skórze i ciemnych włosach. Dziewczynkę, która patrzy na Ciebie, tak, jakby Cię o coś prosiła. A gdy odwzajemniasz spojrzenie, wiesz, że nie mógłbyś jej niczego odmówić. Całość genialnie dopasowana, do tematyki książki według mnie.
Już dawno żadna książka nie wywarła na mnie take wrażenia. Wszystko tam jest takie, jak być powinno. Książka daje nam do myślenia i skłania do zastanowienia się nad swoim życiem. Nie mogłabym Wam jej nie polecić. Jeżeli chcecie, powiem to wprost: zróbcie wszystko, aby ją przeczytać. Watro, a nawet trzeba się z nią zapoznać!
W dzisiejszych czasach jest wiele rzeczy, o których zwyczajnie nie chce się rozmawiać. Rzeczy te są spychane na drugi tor, zapominane, uznawane za takie, nad którymi możemy się zastanowić później. Jedną z takich spraw jest religia. Zastanów się teraz Drogi Czytelniku, jaka jest Twoja wiara? Nie myśl sobie, że będę Ci wypominać błędy, które popełniłeś. Nie, każdy z nas ma...
więcej mniej Pokaż mimo to
Każdy z nas ma takie książki, które chodzą za nim od bardzo dawna, ale zawsze znajdzie się coś, co uniemożliwia przeczytanie ich. Dla mnie jedną z takich pozycji była do niedawna Duma i uprzedzenie. Chciałam ją przeczytać od dobrych kilku lat, ale los chciał, że uczyniłam to dopiero kilka dni temu.
Jane Austen w swoim dziele przedstawia nam państwa Bennet, mających pięć dorosłych córek. Nie mogą one dziedziczyć majątku, dlatego matka chce wydać je jak najlepiej za mąż. Kiedy w sąsiedztwie pojawia się pan Bingley - majętny kawaler - staje się on najlepszą partią dla panien Bannet. Na jednym z bali los łączy go z najstarszą z sióstr - Jane. Jego przyjaciel - pan Darcy - również zostanie zauroczony Bennetówną. Elizabeth olśni go swą bystrością umysłu i ciętą ripostą. Ich uczucie będzie jednak musiało przeskoczyć wielkie kłody, postawione przez dumę i uprzedzenie tych dwojga.
Lubię Anglię z dziewiętnastego wieku. Podoba mi się tamten klimat, kurtuazja zachowań i magia obyczajów. Nic więc dziwnego, że byłam zachwycona historią wykreowaną przez Jane Austen. Jej styl różni się znacznie od chociażby sióstr Brontë. Brak w nim powolnego kreślenia akcji i swego rodzaju melancholii. Jane Austen piszę bardziej zwięźle i na temat. Przedstawia w historii tylko to, co dla niej ważne, ale fakt ten wcale nie znaczy, że nie możemy zakochać się w jej języku. Ja byłam zachwycona sposobem kreowania wydarzeń i budowania opisów. Dodawało to swego rodzaju akcji do błahych z pozoru wydarzeń. Bo choć w Dumie i uprzedzeniu ważne jest zwyczajne życie, to my śledzimy je z wypiekami na twarzy i łakniemy każdej następnej strony.
Wszystko to pewnie przez historię ukazaną przez autorkę. Można by rzec, że był to romans, jakich wiele, ale fakt, że stał się on już tak ponadczasowy, uniemożliwia nam to stwierdzenie. Elizabeth i pan Darcy mają w sobie bardzo wiele dumy i uprzedzeń, które stoją na przeszkodzie do stworzenie wymarzonego związku. Oboje muszą się bardzo wiele nauczyć, aby uświadomić sobie własne błędy i pełni dobrych intencji być w końcu razem. To właśnie te ich perypetie obserwuje się z bijącym sercem. Nie są opisane w sposób błahy czy powtarzalny i dlatego tak przypadły mi do gustu. Duma i uprzedzenie to jednak nie tylko romans. Autorka zagłębiła się tu nad rolą pieniądza, pozycją społeczną i mentalnością ludzką, co również wznosi książkę na wyżyny.
Trzeba jeszcze wspomnieć słówko o bohaterach, bowiem książka ta to prawdziwa galeria osobowości. Charakter każdego z nich opisany jest po prostu w mistrzowski sposób. I wcale nie znaczy, że aby to zrobić autorka musiała zagłębiać się nad każdym przez kilka stron. Wystarczyło podanie dwóch cech, aby w mojej głowie zrodził się obraz danej postaci, co potem podtrzymywane było wnioskami płynącymi z ich zachowania. Byłam po prostu zachwycona tym faktem. Nie każdy z bohaterów był miły. Jane Austen genialnie łączyła tych dobrych i złych, jak i przeplatała te przeciwne cechy w jednej postaci, aby powstała realistyczna osobowość.
Jestem niesamowicie urzeczona Dumą i uprzedzeniem. Klimatem stworzonym przez autorkę, jej stylem, bohaterami i w końcu samym romansem. Rozumiem teraz, dlaczego ta książka uważana jest za arcydzieło. Jest po prostu genialna! Nie muszę chyba mówić, że każdy powinien ją poznać? Po prostu trzeba to zrobić.
Każdy z nas ma takie książki, które chodzą za nim od bardzo dawna, ale zawsze znajdzie się coś, co uniemożliwia przeczytanie ich. Dla mnie jedną z takich pozycji była do niedawna Duma i uprzedzenie. Chciałam ją przeczytać od dobrych kilku lat, ale los chciał, że uczyniłam to dopiero kilka dni temu.
więcej Pokaż mimo toJane Austen w swoim dziele przedstawia nam państwa Bennet, mających pięć...