-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński6
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać9
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
Nie ma chyba osoby, która nie kojarzyłaby Audrey Hepburn. Aktorka, modelka, działaczka humanitarna. Matka. Kobieta, która podchodziła do życia bez parcia na szkło, a jej urok osobisty i wrodzona klasa sprawiły, że powszechnie uważana jest za ikonę stylu. W marcu na rynku pojawiła się jej najnowsza biografia. Biografia inna, niż wszystkie, bo napisana przez jej syna.
Na początek warto zaznaczyć, że Audrey w domu nie przypomina typowego życiorysu. Jak mówi sam tytuł - to bardziej wspomnienia dziecka o matce. Dlatego też okres, któremu poświęca się tu najwięcej miejsca to czas po urodzeniu drugiego syna, a zarazem autora tej książki - Luci. Główny układ chronologiczny życia aktorki przełamany zostaje różnego rodzaju wtrąceniami czy mniej znaczącymi wątkami, dodającymi całości jeszcze bardziej osobistego charakteru.
Jest to bowiem pozycja osobista do szpiku kości. Poznajemy w niej jakoby drugie oblicze Audrey Hepburn. Nie jako aktorki czy modelki, a przede wszystkim matki. Nie znajdziemy tu stylu typowego dla biografistów, czy prób dociekania informacji. Wszystkie wspomnienia serwowane są nam z pierwszej ręki, przez co mamy wrażenie pewnego autentyzmu. Stajemy się nie tylko czytelnikami, ale również świadkami zdarzeń. Dzięki takiemu ujęciu poznajemy bardziej prywatną wersję tej znanej aktorki. Kobiety, która kochała gotować, najlepiej czuła się w swej posiadłości La Paisible, a dla rodziny zrezygnowała z pracy i kariery.
Niewątpliwym atutem tej pozycji jest jej oprawa graficzna. Pojawia się tutaj wiele niepublikowanych wcześniej zdjęć z rodzinnego albumu, które nie tylko cieszą oko, ale są też prawdziwą gratką dla fanów. Ciekawym pomysłem jest zawarcie w książce prywatnych przepisów Audrey, z których każdy łączy się w jakiś sposób z opisywanymi wspomnieniami. Wśród nich znajdziemy na przykład Hutspot, który jedzono podczas wojny, czy słynny makaron z sosem pomidorowym i ciasto czekoladowe, bez których Audrey nie mogła się obejść. Czyż w możliwości przygotowania dań gotowanych przez samą Audrey Hepburn nie ma czegoś magicznego?
Audrey w domu. Wspomnienia o mojej matce to z pewnością pozycja inna niż wszystkie. Swoją konstrukcją, która przedstawia przed czytelnikami różnego rodzaju wspomnienia, przepisy i niepublikowane zdjęcia zaskakuje odbiorców i pokazuje im bardziej prywatny obraz Audrey Hepburn. Dla każdego fana jest to pozycja obowiązkowa!
Nie ma chyba osoby, która nie kojarzyłaby Audrey Hepburn. Aktorka, modelka, działaczka humanitarna. Matka. Kobieta, która podchodziła do życia bez parcia na szkło, a jej urok osobisty i wrodzona klasa sprawiły, że powszechnie uważana jest za ikonę stylu. W marcu na rynku pojawiła się jej najnowsza biografia. Biografia inna, niż wszystkie, bo napisana przez jej syna.
Na...
Kilka miesięcy temu poznałam w końcu pierwszą część kultowej kryminalnej trylogii Stiega Larssona - Millennium. Zachwytów nie było końca, więc sięgnięcie po kolejną część było dla mnie rzeczą oczywistą. Do tak skonstruowanych historii po prostu chce się wracać!
Akcja Dziewczyny, która igrała z ogniem dzieje się mniej więcej rok po zakończeniu wydarzeń z poprzedniego tomu. Lisbeth Salander postanawia wybrać się na roczne wakacje i odciąć od całego świata. A w szczególności od Mikaela Blomkvista. Po powrocie w Szwecji czeka na nią prawdziwa burza. Zamordowany zostaje dziennikarz i jego narzeczona, którzy pracowali nad tematem traffickingu. O morderstwo zostaje oskarżona Salander, a jedyną osobą, która zdaje się wierzyć w jej niewinność, jest Blomkvist.
Podobnie, jak w Mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet, tak i tutaj akcja nabiera tempa bardzo powoli. W dość długim wstępie poznajemy sekrety podróży Lisbeth i codzienne sprawy Mikaela związane z pracą w "Millennium". W żadnym razie jednak początek nie nudzi! To wszystko za sprawą stylu autora, który nawet opisem robienia zakupów wzbudza moją ciekawość. I właśnie w tym długim wstępie zawiązuje się cała późniejsza akcja. Do głosu dochodzą wydarzenia, nad którymi będziemy potem nie raz się głowić. Jedyną rzeczą, do której się mogę przyczepić to pewne zdarzenie podczas wakacji Lisbeth. Takie małe śledztwo, będące zapowiedzią późniejszych wydarzeń. Sądziłam jednak, że autor jakoś później do niego nawiąże. Tak się niestety nie stało i cała sytuacja okazała się bezsensowna dla książki. No chyba, że coś wypłynie w tomie kolejnym...
Kolejny raz będę zachwycać się nad skonstruowaniem zagadki i przebiegiem "śledztwa". Tutaj po prostu każdy najmniejszy szczegół, każda wzmianka ma jakiś sens. Wiele tropów przygotował przed nami autor, pokazał wiele ścieżek, którymi można pójść i tym samym nieustannie zmusza swego czytelnika do zastanowienia i rozmyślania nad faktycznym przebiegiem zdarzeń. I właśnie dlatego tak bardzo uwielbiam te książki. Nie ma tu miejsca na trywialne problemy czy bezmyślne działania. Podczas czytania mózg pracuje na najwyższych obrotach, bo właśnie elokwencja autora nas do tego zmusza. Nie tylko zagadka skonstruowana jest z najwyższą precyzją. Nie można nie zachwycić się też bohaterami. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Lisbeth Salander. W Dziewczynie, która igrała z ogniem poznajemy jej przeszłość i dowiadujemy się znacznie więcej na temat jej nawyków i codziennych działań. Po prostu uwielbiam tę postać! Wyraźna, nieugięta, z własnymi zasadami i swoim własnym poczuciem moralności. Takich bohaterów się zapamiętuje!
W twórczości Stiega Larssona nie brak brutalności. Autor bez skrupułów opisuje rzeczywistość. W tym tomie porusza nieco bardziej problem traffikingu. Choć nie jest to powieść dokumentalna, a kryminalna i wszelkie fakty odbieramy zgoła inaczej, to nie sposób nie zastanowić się nad sytuacją kobiet w ówczesnym świecie. Do tego dochodzą społeczne uprzedzenia i głęboko zakorzenione stereotypy. Właśnie dzięki pokazaniu takich sytuacji możemy wyciągnąć pewne wnioski.
Początkowo miałam wrażenie, że Dziewczynie, która igrała z ogniem czegoś brakuje. Że nie dorównuje poprzedniczce. Szybko jednak opuściło mnie to wrażenie. Lektura pochłonęła mnie całkowicie i kolejny raz nie mogę przestać zachwycać się zdolnościami Stiega Larssona. Wiem też, że z ogromną chęcią sięgnę po zakończenie tej trylogii.
Kilka miesięcy temu poznałam w końcu pierwszą część kultowej kryminalnej trylogii Stiega Larssona - Millennium. Zachwytów nie było końca, więc sięgnięcie po kolejną część było dla mnie rzeczą oczywistą. Do tak skonstruowanych historii po prostu chce się wracać!
Akcja Dziewczyny, która igrała z ogniem dzieje się mniej więcej rok po zakończeniu wydarzeń z poprzedniego tomu....
Bardzo łatwo przyzwyczaić się do dobrego życia. Nad istnieniem pewnych rzeczy już się niemal nie zastanawiamy. Taki prąd na przykład. Naciskamy włącznik i jest. Albo Internet. Odpalamy komputer a przed nami rozciąga się niczym Ocean Spokojny cały zasób informacji, które aż proszą, żeby z nich skorzystać. Wyobrażacie sobie podróż do obcego miasta bez Google Maps i Jak dojadę? Ja też nie! Albo kultura. Całe zbiory dziedzictwa narodów, z których możemy korzystać i je podziwiać. A gdyby to wszystko miało nagle zniknąć? Gdyby zostało nam odebrane, a cywilizacja cofnęła się o setki lat? Co byśmy zrobili?
Właśnie taki świat pozostawiła przed nami Emily St. John Mandel. Pokazała, że w jednej chwili wszystko może zniknąć. Nasi bliscy mogą odejść, a nam przyjdzie żyć w polowych warunkach, zdobywać rzeczy, które wcześniej były na wyciągnięcie ręki i każdym okruchem silnej woli walczyć o przetrwanie. Historię poznajemy za pośrednictwem kilku osób: Arthura Leandera - aktora, który w dzień katastrofy umiera na zawał serca na scenie, Jeevana Chaudhary - byłego paparazzi, uczącego się teraz na ratownika medycznego, który wbiega na scenę, aby uratować aktora oraz Kirsten Raymonde - dziecięcej aktorki, która piętnaście lat po ataku wirusy grypy gruzińskiej wędruje wraz z Podróżującą Symfonią i wystawia sztuki Szekspira w osadach nowego świata.
To, co najbardziej pokochałam w tej książce, to jej wielowymiarowość. Opowieść nie toczy się w typowy sposób. Autorka skacze pomiędzy wydarzeniami i czasem ciężko rozgryźć, co jest historią właściwą. Tak naprawdę bowiem, świat po ataku wirusa to tylko przykrywka do przedstawienia losów ludzkich. Do zobrazowania blasków i cieni popularności, dylematów moralnych związanych z pracą i wszelkich zakrętów, do których doprowadzi nas życie. Stacja jedenaście ma kilka czasów akcji, które ciągle się przeplatają, a wiadomości, które z nich uzyskujemy, tworzą doskonałą całość.
Autorka bardzo barwnie maluje rzeczywistość. Czytając książkę, miałam wrażenie, że wszystko mogło się wydarzyć rzeczywiście, a nie, że jest tylko wizją autorki. Nietrwałość świata silnie oddziałuje na emocje czytelnika i zmusza do zastanowienia nad tym, co naprawdę w życiu się liczy. Bo gdyby świat miałby się jutro skończyć, co chcielibyśmy ocalić? Takie tematy pojawiały się już nie raz, ale dopiero ta książka tak realistycznie pokazała mi ten aspekt. W Stacji jedenaście pokazane mamy też próby odbudowy cywilizacji i wszelkie trudy, jakie wiążą się z życiem w zupełnie nowym świecie. W świecie, w którym każda stała została człowiekowi odebrana. Całość wypełniona jest subtelnością i klasą, a z każdą stroną, chcemy więcej!
Stacja jedenaście to po prostu piękna powieść! Wybija się spośród wszelkich książek o zagładzie i końcu świata i pokazuje, co tak naprawdę takie wydarzenie znaczyłoby dla ludzkości. Nie brak tu momentów, które budzą przemyślenia. A wszystko napisane jest z niespotykanym wdziękiem. Takie książki naprawdę chce się czytać!
Bardzo łatwo przyzwyczaić się do dobrego życia. Nad istnieniem pewnych rzeczy już się niemal nie zastanawiamy. Taki prąd na przykład. Naciskamy włącznik i jest. Albo Internet. Odpalamy komputer a przed nami rozciąga się niczym Ocean Spokojny cały zasób informacji, które aż proszą, żeby z nich skorzystać. Wyobrażacie sobie podróż do obcego miasta bez Google Maps i Jak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Szum wokół świątecznych przygotowań ma zarówno przeciwników, jak i zwolenników. Ja zdecydowanie należę do tej drugiej grupy. Uwielbiam świąteczne piosenki, dekoracje i tę niezwykłą atmosferę. Naiwne przekonanie, że wszystko się może zdarzyć i jest całkowicie możliwe. Dlatego nie wahałam się ani chwili przed sięgnięciem po Podaruj mi miłość. Wiedziałam, że to będzie wybór idealny na tę porę.
Książka składa się z 12 opowiadań napisanych przez takich autorów, jak: Gayle Forman, David Levithan, Stephanie Perkins czy Rainbow Rowell. Główną tematyką są oczywiście święta i perypetie bohaterów z nimi związane. Mamy elfy, gwiazdę, która uciekła od menedżera, zagubioną studentkę, która niespodziewanie znajduje miłość czy młodocianego przestępcę zmuszonego do przygotowywania jasełek. Będzie śmiesznie, wzruszająco i emocjonująco. Jak widzicie tematyka jest dość różnorodna i każdy znajdzie coś dla siebie.
Nie wiem, czy to magia świąt, czy umiejętności pisarzy sprawiły, że książka tak bardzo przypadła mi do gustu. Nie każde opowiadanie mi się spodobało. Były takie, które strasznie mi się dłużyły, jak chociażby "Dziewczyna, która obudziła Śniącego", czy takie, które zwyczajnie do mnie nie trafiły, na przykład "Dama i lis". W większości jednak prostota historii i ich wszechobecny urok niezwykle mnie urzekły. Jak sugeruje sam tytuł, miłość to temat przewijający się w każdym opowiadaniu. Autorzy pokazują, że szczęście czeka tuż za rogiem, wystarczy tylko dać mu szansę. Słodycz to coś, czego tutaj nie zabraknie, ale nie martwcie się! Ani przez chwilę nie jest zbyt cukierkowo. Może po prostu świąteczna atmosfera sprawia, że zaczęłam mieć większą tolerancję na tego typu historie. Lekkość pióra, sprawne dialogi, charyzmatyczni bohaterowie i magia. Czego chcieć więcej od opowiadań świątecznych?
Jeżeli chodzi o moich ulubieńców, to mam ich kilku. Na samym początku zachwyciła mnie Rainbow Rowell i jej opowiadanie Północ. Potem dałam się porwać Matt de la Pena i Aniołom na śniegu. Bardzo przyjemnie czytało mi się też Cud Charliego Browna i Coś ty narobiła, Sophie Roth? Każde z tych opowiadań w jakiś sposób do mnie przemówiło. Czy to przez przeuroczą sytuację, którą wykreowali autorzy, czy przez tematykę, która w jakiś sposób mnie dotyczyła. Niezależnie od powodów, radość płynąca z lektury towarzyszyła mi od początku do końca.
Zbiór opowiadań Podaruj mi miłość to pozycja, która idealnie sprawdzi się w przedświątecznym okresie. Lekka, przyjemna i wywołująca ogromną radość u czytelnika. Takich historii chciałoby się czytać znacznie więcej. Z pewnością za rok wrócę do opowiadań jeszcze raz. A Wam naprawdę gorąco je polecam! Piękne wydanie sprawi, że książka sprawdzi się idealnie jako mikołajkowy czy gwiazdkowy prezent.
Szum wokół świątecznych przygotowań ma zarówno przeciwników, jak i zwolenników. Ja zdecydowanie należę do tej drugiej grupy. Uwielbiam świąteczne piosenki, dekoracje i tę niezwykłą atmosferę. Naiwne przekonanie, że wszystko się może zdarzyć i jest całkowicie możliwe. Dlatego nie wahałam się ani chwili przed sięgnięciem po Podaruj mi miłość. Wiedziałam, że to będzie wybór...
więcej mniej Pokaż mimo to
O trylogii Millennium pierwszy raz usłyszałam dzięki trailerowi, na który natknęłam się niedługo przed premierą filmu. Już wtedy wiedziałam, że będę zachwycona tą historią. Przed obejrzeniem ekranizacji wzbraniałam się jednak rękami i nogami, bo czułam, że w tym wypadku najpierw muszę sięgnąć po książkę. Trochę mi to zajęło, trzeba przyznać, ale warto było czekać.
Fabuła, choć na pierwszy rzut oka niepozorna i mało zachęcająca, nagle staje się tajemnicza i pełna mroku, kiedy tylko się w nią wgłębimy. Całość skupiona jest wokół Mikeala Blomkvista i Lisbeth Salander. Mężczyzna, pracujący jako dziennikarz, właśnie dostał wyrok za zniesławienie. Propozycja dawnego giganta przemysłu zdaje się więc nadejść w idealnym czasie. Henrik Vanger prosi Mikeala, aby zajął się sprawą zniknięcia 16-letniej dziewczyny, która miała miejsce czterdzieści lat temu. Ma mu w tym pomóc pewna młoda kobieta, która na co dzień pracuje, jako researcherka. Outsiderka, która z prawem nie zawsze żyje w zgodzie, będzie dla niego nieocenioną pomocą.
Akcja zawiązuje się tu dość powoli. Co nie znaczy, że na początku jest nudno. Po prostu stopniowo, małymi kroczkami, poznajmy, o czym tak naprawdę jest mowa. A każdy kroczek pokonujemy w zawrotnym tempie. Późniejsze dochodzenie do rozwiązania jest podobne. Po nitce, po nitce, dochodzimy w końcu do kłębka. Ani przez chwilę jednak nie czujemy zniecierpliwienia. Każdy ruch, każde posunięcie i decyzja pochłaniają stuprocentowo naszą uwagę. Nawet najmniejszy trop prowokuje do myślenia i niekończących się zastanowień, co sprawia, że nie sposób odłożyć tej książki na bok. Choć jest to powieść kryminalna i na pierwszy plan wysuwa się właśnie kryminalna zagadka, to autor poruszył tu jeszcze jeden, naprawdę ważny problem. Jak już sam tytuł sugeruje, w książce poruszony został problem mężczyzn, którzy wykorzystują kobiety na tle seksualnym. Na początku każdego rozdziału zostały pokazane statystyki i okazuje się, że w Szwecji, to naprawdę poważny problem. Swoje odbicie w powieści sytuacja ta ma za sprawą Lisbeth i kłopotów, z którymi musi się zmierzyć. Te fragmenty, ze względu na emocjonalny bagaż, czytało się naprawdę ciężko.
Dobry pomysł na fabułę byłby niczym, gdyby wykonanie było złe. Tutaj nie ma o tym nawet mowy. Z każdego słowa bije doświadczenie dziennikarskie pisarza. Widać też doskonałe przemyślenie całości. Autor zmarł przed premierą na atak serca. Naprawdę szkoda, że nie miał okazji zobaczyć, jaki sukces odniosła jego praca. Ogrom wysiłku można też zaobserwować na przykładzie bohaterów, którzy są skonstruowani w każdym najmniejszym szczególe. Nie raz ogarniała mnie zazdrość, gdy czytałam o umiejętnościach Lisbeth. Hakerstwo jednak ma w sobie coś fascynującego... Jeżeli do tego dodamy surowy klimat Szwecji, otrzymamy niezapomnianą mieszanką.
Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet to książka, którą powinnam była przeczytać już dawno temu. Jest po prostu genialna! Dawno żadna lektura mnie tak nie zachwyciła. Tutaj zostałam wessana do przedstawionego świata i nie mogłam wyjść jeszcze długo po skończeniu książki. Kolejnym częściom na pewno nie pozwolę tak długo czekać!
O trylogii Millennium pierwszy raz usłyszałam dzięki trailerowi, na który natknęłam się niedługo przed premierą filmu. Już wtedy wiedziałam, że będę zachwycona tą historią. Przed obejrzeniem ekranizacji wzbraniałam się jednak rękami i nogami, bo czułam, że w tym wypadku najpierw muszę sięgnąć po książkę. Trochę mi to zajęło, trzeba przyznać, ale warto było czekać.
Fabuła,...
Każdy z nas ma jakieś tajemnice. Mniejsze czy większe. Czasem ciężko jest być otwartą księgą i pozwalać światu na pełne przeczytanie siebie. Gdy jednak tajemnice są zbyt duże może pojawić się problem. Może się okazać, że tak naprawdę wcale kogoś nie znamy. Tak było w przypadku Noelle z książki Diane Chamberlain. Kobieta popełnia samobójstwo, które odsłania jej drugą twarz. Twarz, o której nikt nie miał pojęcia. Emerson i Tara będą starały się poznać powody śmierci przyjaciółki, która przecież kochała swoje życie. Te poszukiwania jednak odkryją więcej, niż można się było spodziewać na początku.
Lubię książki Diane Chamberlain. Kiedy tylko przeczyta się jedno zdanie napisane przez tę autorkę, jest się pewnym, że ta kobieta robi dokładnie to, co powinna. Pasja, klimat i doświadczenie w kreśleniu opowieści to coś, za co ją uwielbiam! I w Tajemnicy Noelle nie mogło tego zabraknąć. Ta autorka naprawdę wie, jak pisać. W jakiej kolejności przedstawiać fakty, z której strony przedstawić wydarzenie, aby wzbudzić zainteresowanie. Powoduje, że nie można nie czytać dalej i nie być ciekawym dalszego ciągu. Tematy, które porusza Diane Chamberlain, to szeroko pojęte tematy życiowe. Takie, które mogą dotyczyć każdego z nas. Właśnie dlatego tak szybko przy czytaniu włączają się nasze emocje. Dlatego tak szybko zaczynamy utożsamiać się z bohaterami. W tej powieści pisarka postanowiła przybliżyć nam życie położnych i wszelkie trudy tego zawodu. Poświęciła dużo miejsca matczynym uczuciom i ich walce o przeżycie dziecka. Ale to tajemnice tu dominują.
Bo było ich tu naprawdę sporo. I jak dla mnie, szczerze mówiąc, nawet za dużo. Wielokrotnie zastanawiałam się, ile jedna kobieta może mieć sekretów. Ile faktów, może skrywać przed światem. Właśnie taka była Noelle. Pełna tajemnic. Choć chciała czynić dobro, to jednak nie mogła uniknąć błędów. I mimo że tych zawiłości było momentami za wiele, to sposób ich przedstawienia był naprawdę mistrzowski. Autorka wielokrotnie potrafiła mnie zaszokować, wzbudzić podejrzenia i ochotę na rozwiązanie zagadki. Na poznanie wszystkich sekretów Noelle. Ta powieść naprawdę porusza. Mąci w głowie i wywleka z człowieka emocje! Tak bardzo współczułam bohaterom! I choć nie rozumiałam czasem ich wyborów, a wielu nie popierałam, to nad skutkami ich działań nie można było się nie wzruszyć.
Tajemnica Noelle ma w sobie zgrzyty, które nie pozwalają mi jej w pełni pokochać. Mimo to historia, którą dostałam po otworzeniu książki, umocniła mnie w przekonaniu, że Diane Chamberlain to genialna pisarka! Bo kiedy czuć radość z pisania, a doskonałość w każdym słowie potwierdza umiejętności, to nie można się nie zachwycać. I naprawdę tylko takie obyczajówki chcę czytać!
Każdy z nas ma jakieś tajemnice. Mniejsze czy większe. Czasem ciężko jest być otwartą księgą i pozwalać światu na pełne przeczytanie siebie. Gdy jednak tajemnice są zbyt duże może pojawić się problem. Może się okazać, że tak naprawdę wcale kogoś nie znamy. Tak było w przypadku Noelle z książki Diane Chamberlain. Kobieta popełnia samobójstwo, które odsłania jej drugą twarz....
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie odkryję tu Ameryki stwierdzając, że wszystko kiedyś musi się skończyć. Tak już jest. Nawet najlepsze rzeczy nie mogą trwać wiecznie. Bo z pewnością gdyby trwały, cały ich urok gdzieś by uleciał. Przyszedł też moment zakończenia mojej pierwszej przygody z papierowymi wersjami Harry'ego Pottera.
Co znajdziemy wewnątrz Insygniów Śmierci? Oczywiście tak długo oczekiwane ostateczne starcie Harry'ego z Vodemortem. Ale zanim do niego dojdzie trójka przyjaciół będzie musiała odnaleźć i zniszczyć horkruksy, co wcale nie jest łatwe, kiedy nie wie się, gdzie szukać. W obliczu śmiertelnego zagrożenia i opanowania świata czarodziejów przez śmierciożerców na ich drodze stanie wiele przeszkód, nie tak wcale łatwych do pokonania.
Ta część różni się od pozostałych. Nie ma tu już tak uwielbianego przeze mnie Hogwartu. Nie ma peronu 9 i 3/4, nie ma quidditcha i chatki Hagrida. I muszę przyznać, że naprawdę mi tego brakowało. Nie znaczy to jednak, że książka przez to staje się gorsza. Autorka znów zaskakuje nas nowinkami ze świata czarodziejów, kreuje nowe fakty i rzuca inne spojrzenie na stare. Powtarzałam to przy okazji opinii o każdej z poprzednich części i powiem to i teraz. Stworzenie tego wszystkiego, dopracowanie każdego szczegółu i pozornie nic nieznaczącego faktu, wykreowanie oddzielnego świata to naprawdę geniusz i kocham autorkę za to! W tej najbardziej dojrzałej części doskonale widać przemianę bohaterów. Nie tylko tych głównych. Patrząc na Kamień Filozoficzny i Igrzyska Śmierci można zaobserwować, jak wszyscy się zmienili. Jak ta długa droga, którą musieli przejść, ich ukształtowała. Szczególnie rzuciła mi się tu metamorfoza Nevilla. A z innych bohaterów, w tej części szczególnie zasłużył się Snape. Przez całą moją przygodę z książkami miałam naprawdę sprzeczne uczucia względem niego, a tu taka bomba na koniec...
W Insygniach Śmierci było o wiele więcej akcji niż poprzednio. Tyle spraw wymagało rozwiązania, tyle kwestii trzeba było zamknąć. I kiedy jeszcze pierwszą połowę czytało mi się względnie spokojnie i potrafiłam pomiędzy czytaniem robić jeszcze coś innego, to kiedy doszłam do drugiej, cały świat zniknął i jak w transie zmuszona byłam do poznawania historii dalej. I kiedy we wcześniejszych częściach tak często towarzyszył mi klimat kominka, herbatki i kocyka, to tutaj zapanował mrok i groza. Z jednej strony brakowało mi tego poprzedniego wrażenia, ale z drugiej... Tyle emocji nie miałam chyba przy żadnym z poprzednich tomów. I choć bardzo ciężko było mi się pogodzić z niektórymi decyzjami autorki, to jednak właśnie takie rozwiązania sprawiają, że całość staje się tak doskonała.
Żałuję, że książki o Harry'm Potterze czytałam dopiero teraz. Wiem jednak, że jeszcze nie raz do nich wrócę. Po skończeniu Igrzysk Śmierci poczułam ogromny smutek, że to już koniec, że nie przeczytam już o niczym nowym. Dlatego teraz udam się do księgarni, zaopatrzę we wszystkie części i będę udawać, że czytam je znów pierwszy raz.
Nie odkryję tu Ameryki stwierdzając, że wszystko kiedyś musi się skończyć. Tak już jest. Nawet najlepsze rzeczy nie mogą trwać wiecznie. Bo z pewnością gdyby trwały, cały ich urok gdzieś by uleciał. Przyszedł też moment zakończenia mojej pierwszej przygody z papierowymi wersjami Harry'ego Pottera.
Co znajdziemy wewnątrz Insygniów Śmierci? Oczywiście tak długo oczekiwane...
Przygodę z książkowymi wersjami Harry'ego Pottera przeżywam dopiero pierwszy raz. Oglądałam jednak filmy po kilka razy i to nimi się zachwycałam. Dzięki ekranizacjom wiedziałam też, czego spodziewać się po książkach. I choć papierowe wersje pokochałam już od pierwszego tomu, to dopiero po szóstym w końcu zrozumiałam, dlaczego każdy fan wspomina to słynne oczekiwanie na kolejną część.
Myślę, że fabuły tej książki nie trzeba streszczać. Nie trzeba naświetlać biegu wydarzeń. Gdyby jednak ktoś Was nie znał do tej pory tej serii, powiem tylko, że w tej części dowiemy się wielu rzeczy na temat młodości Lorda Voldemorta. On sam postanowi przystąpić do ataku i zaatakować jednego ze swoich wrogów. A trójka naszych przyjaciół będzie się musiała zmierzyć z podręcznikiem Księcia Półkrwi i knuciem Malfoy'a.
Kolejny raz zastanawiam się nad tym, dlaczego dopiero teraz sięgnęłam po książki z tej serii? Jak mogło mnie tyle ominąć? Nad światem stworzonym przez J. K. Rowling zachwycałam się już w opiniach o poprzednich tomach. I teraz nie mogłoby być inaczej! Hogwart to wykreowany w najdrobniejszych szczegółach odrębny świat. Świat, który żyje własnym życiem i w którym z wielką chęcią bym się znalazła. I myślę, że nie tylko ja. Ta część potwierdza też to, o czym wiedziałam już wcześniej. Autorka miała genialny pomysł na serię i z tomu na tom realizowała go w niezwykle przemyślany sposób. Wszystko tam się zgadza. Wszystko ma swoje miejsca. To po prostu majstersztyk!
Ten tom wydaje się takim wstępem przed ostateczną rozgrywką. Ale co to był za wstęp! Ile emocji się tam przewijało! Uwielbiam tę część za wszystkie wspomnienia o Voldemorcie. Za dojrzałe wersje Harry'ego, Rona i Hermiony i wszystkie ich sercowe rozterki. I to zakończenie na koniec! Choć wiedziałam przecież, że tak będzie, to i tak nie mogłam się pozbyć rozdarcia w sercu i uczucia zdruzgotania. Im bliżej końca, tym coraz mniej jest sielanki znanej z początku. Wszyscy przygotowują się na ostatnie starcie i mimo, że już widziałam ekranizację, to i tak emocjonalnie przygotowuję się na książkową wersję.
Harry Potter i Książę Półkrwi pochłonął mnie tak bardzo, że czym prędzej odwiedzę bibliotekę i sięgnę po kolejny tom. Czuję, że nie zaznam spokoju, dopóki tego nie zrobię! Ta seria to nawet nie powiew geniuszu, ale prawdziwy podmuch, któremu naprawdę warto się poddać!
Przygodę z książkowymi wersjami Harry'ego Pottera przeżywam dopiero pierwszy raz. Oglądałam jednak filmy po kilka razy i to nimi się zachwycałam. Dzięki ekranizacjom wiedziałam też, czego spodziewać się po książkach. I choć papierowe wersje pokochałam już od pierwszego tomu, to dopiero po szóstym w końcu zrozumiałam, dlaczego każdy fan wspomina to słynne oczekiwanie na...
więcej mniej Pokaż mimo to
O Love, Rosie słyszał chyba każdy za sprawą głośnej ekranizacji. Choć powieść wydana była w Polsce już wcześniej, to prawdziwy szum na jej punkcie zrobił się dopiero niedawno w związku z kinową premierą. Sama najpierw obejrzałam film i choć muszę przyznać, że spodziewałam się czegoś innego, to i tak produkcja narobiła mi ochoty na książkę. W końcu nadszedł czas i na papierową wersję.
Cecelia Ahern opowiada nam historię dwójki przyjaciół. Rosie i Alex znali się od dziecka. Wspierali się, byli ze sobą w trudnych chwilach. Rodzice Alexa postanowili jednak przeprowadzić się z Irlandii do Ameryki, a przyjaciele musieli zmierzyć się z rozłąką. Nie oznaczało to jednak końca ich przyjaźni. Ich relacja stała się nawet silniejsza, a wszystkie kłody, które postawiło przed nimi życie, dzięki niej stawały się łatwiejsze do przeskoczenia.
Na początku warto zaznaczać, że jest to powieść epistolarna. Nie często mam z takim gatunkiem do czynienia i raczej nie jestem tak w stu procentach do niego przekonana, ale muszę przyznać, że nie miałam najmniejszych problemów z przyswajaniem fabuły. Listy pisane były tu nie tylko przez Rosie i Alexa, ale także przez rodzinę Rosie czy znajomych. Dzięki temu można było nabrać szerszego spojrzenia i nie odczuwało się braku aktualnej akcji. Taka forma była z pewnością bardzo pouczająca i odkrywcza. I czytało się świetnie!
W powieści poruszonych mamy kilka wątków. Jest oczywiście przyjaźń. Jest miłość i macierzyństwo. Są więzi rodzinne, ból rozstania i wszelkie trudy, którym człowiek musi sprostać. Sprawia to, że książka jest po prostu o życiu. I dlatego jest tak realistyczna, tak do bólu prawdziwa i szczera. Nie ma mowy o słodzeniu i łatwych happy endach. Każda radość, to radość wywalczona łzami. I właśnie dzięki takim sytuacjom autorka pokazuje, że życie, mimo trudów, może być piękne, a z każdej chwili da się wyciągnąć jakiś pozytywny aspekt. Sama historia nie należy do łatwych i przyjemnych. Jest jednak podana w taki sposób, że nie można oderwać się od lektury. Każdą porażkę przeżywamy razem z bohaterami. Z każdej radości cieszymy się razem z nimi. I właśnie przez te wszechobecne emocje książka jest tak dobra!
Bardzo się cieszę, że miałam okazję poznać Love, Rosie. Cecelia Ahern opowiedziała piękną historię o życiu, trudnych wyborach i konsekwencjach swoich działań. Opowiedziała ją w taki sposób, że czytanie dalej staje się koniecznością. Właśnie takie książki lubię! A ta z pewnością pozostanie ze mną na bardzo długi czas!
O Love, Rosie słyszał chyba każdy za sprawą głośnej ekranizacji. Choć powieść wydana była w Polsce już wcześniej, to prawdziwy szum na jej punkcie zrobił się dopiero niedawno w związku z kinową premierą. Sama najpierw obejrzałam film i choć muszę przyznać, że spodziewałam się czegoś innego, to i tak produkcja narobiła mi ochoty na książkę. W końcu nadszedł czas i na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dobry thriller nie jest zły. Zgodzicie się chyba ze mną, prawda? Sama nie czytam ich często, ale nie mogłabym powiedzieć, że ten gatunek w zupełności mi nie pasuje. Tajemnica, dreszczyk grozy, ciekawi bohaterowie i historia, która pochłania w całości. Jak tu przejść obojętnie obok takiej mieszanki? Zaginiona dziewczyna jest świetnym jej przykładem.
Nick i Amy to małżeństwo z pięcioletnim stażem. Dzień rocznicy ślubu nie będzie jednak pełen sielanki. Kiedy Amy znika w tajemniczych okolicznościach, głównym podejrzanym staje się Nick. Okazuje się, że małżeństwo tych dwojga wcale nie było idealne. Kłamstwa coraz trudniej jest oddzielić od prawdy, a ustalenie faktycznego stanu rzeczy staje się niemal niemożliwe. Na jaw wyjdą rzeczy, o których nikt nie miał pojęcia, a o odkrytej prawdzie można niemal zapomnieć.
Kilka miesięcy temu widziałam ekranizację tej książki, więc historia była mi już jako tako znana. I choć w innych przypadkach oglądanie filmu najpierw jak najbardziej mi odpowiada, tak w przypadku Zaginionej dziewczyny trochę popsuło mi to czytanie. Nie pamiętałam wszystkich faktów, ale te najważniejsze pozostały w mojej pamięci, co sprawiło, że nie byłabym już tak zaskoczona. A w tego typu książkach motyw zaskoczenia to bardzo ważna rzecz. Muszę zapamiętać, że moja zasada "Najpierw film, potem książka" nie dotyczy thrillerów.
Mimo tego faktu, jestem pod ogromnym wrażeniem pomysłu autorki. Stworzyła tak zawiłą, złożoną i dopracowaną historię, że to aż nieprawdopodobne. Każdy fakt ma tam znaczenie, każdy liczy się dla opowieści, choć dowiadujemy się o tym dopiero później. Autorka odkrywa je stopniowo, rysuje pewną wizję, która potem i tak zostaje zburzona. Czytając nabrałam przeświadczenia, że Gillian Flynn to nieprzebrana skarbnica pomysłów. Kiedy już coś zaczęło się krystalizować, autorka znów wyskakiwała z nowym faktem i snuła sobie intrygę, jakby nigdy nic. Ach! Tego się nie da opisać w kilku zdaniach!
Świetny pomysł został poparty równie świetnym wykonaniem. Historia pisana jest z punktu widzenia Nicka, jak i w formie pamiętnika Amy, dzięki czemu możemy nabrać szerszego pojęcia o wszystkim. Autorka doskonale wie, jakiego języka użyć, o czym powiedzieć nam teraz, a o czym później, żeby wzbudzić ciekawość i wywołać gęsią skórkę. Do tego kreacja postaci. Nie mogę wyjść z podziwu! Amy jest chyba najbardziej zagadkową postacią z jaką miałam do czynienia. Ta kobieta to taka bomba, nawet nie zdajemy sobie sprawy, co ma w środku. Teraz dopiero podziwiam Rosamund Pike, bo zagranie jej to z pewnością nie była bułka z masłem.
Zaginiona dziewczyna to książka, która ze strony na stronę odkrywa przed nami swoje tajemnice, a na koniec i tak mamy wrażenie, że nie wszystko zostało powiedziane. Że gra wciąż się toczy. Takie książki chciałabym czytać zawsze! Na pewno jeszcze wrócę do pióra autorki. A Wam gorąco polecam Zaginioną dziewczynę!
Dobry thriller nie jest zły. Zgodzicie się chyba ze mną, prawda? Sama nie czytam ich często, ale nie mogłabym powiedzieć, że ten gatunek w zupełności mi nie pasuje. Tajemnica, dreszczyk grozy, ciekawi bohaterowie i historia, która pochłania w całości. Jak tu przejść obojętnie obok takiej mieszanki? Zaginiona dziewczyna jest świetnym jej przykładem.
Nick i Amy to małżeństwo...
W końcu nadszedł ten czas. W końcu mogłam powrócić do świata wykreowanego przez Samanthę Shannon. Świata, gdzie każdy drobiazg jest dopracowany. Gdzie wszystko ma swoje miejsce, a jedno logicznie wynika z drugiego. Po skończeniu poprzedniej części nie mogłam się wprost doczekać, kiedy będę mogła w końcu sięgnąć po kolejny tom. I stało się. Przeczytałam go. A teraz znowu muszę cierpliwie czekać...
Paige udało się uciec z kolonii karnej. Koniec jednych kłopotów staje się początkiem kolejnych. Dziewczyna jest teraz najbardziej poszukiwaną osobą w Londynie. Ma jednak zadanie do wykonania. Świat musi dowiedzieć się o istnieniu Rafaeitów i Emmitów. Dowiedzieć się i podjąć walkę przeciw nim. Proste z pozoru przedsięwzięcie przysporzy Paige wielu problemów. W samym Syndykacie zaś wszystkich czekają bardzo poważne zmiany, w które zostaną wplątani nasi bohaterowie.
Nigdy chyba nie wyjdę z podziwu wyobraźni, jaką dysponuje autorka. Ona nie wymyśliła pierwszej lepszej fantastycznej historii. Ona stworzyła wszystko od nowa. Wykreowała cały świat w najdrobniejszych szczegółach. Siedem kategorii jasnowidzenia, dziesiątki różnych jasnowidzów, podział podziemia, gangi, władze, nawet uzasadnienie opowiadanej historii w przeszłości. Wszystko to stworzyła wyobraźnia Pani Shannon. Może to co prawda powodować wrażenie chaosu, tym bardziej, jeżeli od czytania poprzedniej części minęło trochę czasu, jak w moim przypadku. Nie ukrywam, momentami ciężki mi się było odnaleźć, ale wierzcie mi, dla możliwości znalezienia się w tym fantastycznym świecie i poznania kolejnych pomysłów autorki, naprawdę warto poświęcić czas!
W tym tomie akcja ani na moment nie ustępuje tej z Czasu Żniw. Tym razem nie toczy się już w kolonii karnej. Przybliżone mamy tu bardziej metody działania samego Syndykatu i Sajonu. Fabuła skupia się na nowych wątkach związanych właśnie z tymi organizacjami. Nie zabraknie też kontynuacji tematów z poprzedniej części. Wszystko to ładnie się ze sobą przeplata, także nie ma mowy o nudzie. Nie można też narzekać na powierzchowne skonstruowanie bohaterów czy na to, że nas irytują. Wszystko tu jest tak, jak być powinno. Jest akcja, jest tajemnica, magiczny świat i element zaskoczenia. Książka jednak nie należy do tych, które się połyka od razu. Może to przez nagromadzenie wątków czy wszystkie fantastyczne nowości wykreowane przez autorkę. Warto jednak posmakować tego, co zostało dla nas stworzone, bo całość zachwyca do głębi!
Zakończenie natomiast sprawia, że oczekiwanie na kolejny tom staje się niesamowicie trudne. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, chciałoby się od razu sięgnąć po kontynuację i przeczytać dalszy ciąg historii. A tu znów trzeba czekać. Jeżeli chcecie poznać wszystkie drobiazgi, które dla swoich czytelników wykreowała Samantha Shannon, a potem dotrzymać mi towarzystwa w oczekiwaniu na kolejną część, sięgnijcie koniecznie po tę serię!
W końcu nadszedł ten czas. W końcu mogłam powrócić do świata wykreowanego przez Samanthę Shannon. Świata, gdzie każdy drobiazg jest dopracowany. Gdzie wszystko ma swoje miejsce, a jedno logicznie wynika z drugiego. Po skończeniu poprzedniej części nie mogłam się wprost doczekać, kiedy będę mogła w końcu sięgnąć po kolejny tom. I stało się. Przeczytałam go. A teraz znowu...
więcej mniej Pokaż mimo to
Długo zastanawiałam się, w jaki sposób oddać wszystkie emocje, które towarzyszyły mi podczas czytania. Jak przedstawić tę gamę wrażeń, które autorka pozostawiła przed czytelnikiem. I stwierdziłam, że nie potrafię. Nie potrafię w kilku słowach wytłumaczyć, jak piękna i do głębi przejmująca jest ta powieść. Colleen Hoover bardzo lubi pogrywać sobie z uczuciami czytelników, to fakt niezaprzeczalny. Postaram się jednak nieco naświetlić Wam, co czeka na Was w środku.
Główną bohaterką powieści jest Sydney, której w dniu dwudziestych drugich urodzin wali się cały świat. Dowiaduje się, że chłopak, z którym była od dwóch lat, zdradza ją z najlepszą przyjaciółką a zarazem współlokatorką. W jednej chwili pozostaje też bez dachu nad głową. Przez ostatnie dwa tygodnie dziewczyna obserwowała balkonowe próby gry na gitarze swojego sąsiada Ridge'a . Napisała nawet do jednej piosenki słowa. To właśnie u niego Sydney postanawia się zatrzymać na jakiś czas, a przy okazji pomóc przy tekstach dla jego zespołu. Ten układ nie pozostanie jednak taki prosty. Rodzące się uczucie będzie dla bohaterów prawdziwym sprawdzianem siły woli.
Autorka w Maybe someday poruszyła bardzo wiele tematów i przedstawiła całość w taki sposób, że zyskała mój szczery szacunek. Kolejny raz nie unikała trudnych kwestii i trudnych sytuacji. W książce znajdziemy między innymi problem niepełnosprawności i tego, jak wygląda życie z nią. Po raz kolejny możemy się utwierdzić w przekonaniu, że każdy ma prawo do szczęścia i nie ważne, jakie widmo nad nim wisi i tak może żyć pełnią życia. Na kartach powieści będziemy obcować z ludźmi, dla których pasja - w tym wypadku do muzyki - jest nieodłącznym elementem istnienia. Ja jestem wręcz zakochana w umiejętności bohaterów do odzwierciedlania swych przeżyć w muzyce. Sama kreacja świata przedstawionego jest świetna! W zwykłych czynnościach autorka przemyca tyle uroku, że aż ciężko to opisać. Codzienność bohaterów należy do tych, której zdecydowanie chciałabym być częścią. Mogę nawet spać na wycieraczce!
Jednak to, co najbardziej uderza w strukturze książki, to potrzeba zrobienia tego, co właściwe. Konieczność wywiązywania się z obietnic i pozostania po lepszej, bardziej moralnej stronie. Walka między tym, czego się pragnie, a tym, co powinno się zrobić. I właśnie to tak bardzo zniewala czytelnika. Bowiem czujemy się rozdarci wraz z bohaterami. I przeżywamy wszystko razem z nimi. Można by pewnie powiedzieć, że Maybe someday, to romans. Ale porównywanie powieści do innych, przeciętnych pozycji z tego gatunku, byłoby olbrzymim minięciem się z prawdą. Bo Maybe sameday tak naprawdę nie można przypisać do żadnego gatunku. W każdym bowiem będzie się wybijać i w każdym będzie znaczyć o wiele więcej od swoich koleżanek po fachu. Romans oczywiście pełni tu ważną rolę. Autorka umiejętnością doskonałego posługiwania się językiem sprawiła, że nie można nie pokochać uczucia, które połączyło bohaterów.
Muszę też jeszcze raz wspomnieć o soundtracku do książki. Muzyka w powieści to bardzo ważny temat. Bez niej Maybe someday byłoby zupełnie inną pozycją. Dlatego też możliwość słuchania utworów wykonywanych przez Griffina Petersona było świetnym dopełnieniem lektury. Sama lubię łączyć muzykę z książkami, więc fakt, że Maybe someday ma własny soundtrack cieszy mnie niezmiernie!
Wiem, że wszystko to, co napisałam, nie odda klimatu i piękna tej powieści. Żadne słowa nie odzwierciedlą emocji, które towarzyszyły mi podczas lektury. Nie wiem, jak Colleen Hoover to robi, ale jej słowa docierają do najgłębszych zakamarków mojego serca i zostawiają w nim trwały ślad. Nie jestem w stanie udowodnić Wam, jak cudowna jest ta książka! Żeby się o tym przekonać, trzeba po prostu ją przeczytać! Nie ma innego wyjścia!
Długo zastanawiałam się, w jaki sposób oddać wszystkie emocje, które towarzyszyły mi podczas czytania. Jak przedstawić tę gamę wrażeń, które autorka pozostawiła przed czytelnikiem. I stwierdziłam, że nie potrafię. Nie potrafię w kilku słowach wytłumaczyć, jak piękna i do głębi przejmująca jest ta powieść. Colleen Hoover bardzo lubi pogrywać sobie z uczuciami czytelników, to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lily nigdy nie miała szczęśliwego dzieciństwa. Od bardzo dawna dręczyło ją poczucie winy, że przez nią zginęła jej matka. Na dodatek po tym feralnym wydarzeniu przyszło jej żyć z apodyktycznym ojcem, który nigdy ani przez moment nie okazał córce miłości. Pewnego dnia dziewczynka postanawia wyrwać się z okrutnego położenia. Razem ze swoją nianią, korzystając ze wskazówki zostawionej przez matkę, ucieka do małego miasteczka - Tiburon w Karolinie Północnej. Tam pozna, co znaczy rodzinne ciepło, spotka miłość i zakocha się w zawodzie pszczelarki.
Jakiś czas temu zachwycałam się Czarnymi skrzydłami tej autorki - książcą o niewolnictwie, uprzedzeniach i walce o siebie. Nie powinna zatem nikogo dziwić moja wielka ochota, aby zapoznać z kolejnym dziełem pisarki wydawanym w Polsce. Sekretne życie pszczół, choć w podobnym klimacie i z podobnymi odniesieniami, jest książką zdecydowanie inną. Sama tematyka nie skupia się tu na problemach segregacji rasowej, jak w Czarnych skrzydłach. I tu ten temat ma duży wydźwięk i odgrywa swoją rolę, jednak pierwsze skrzypce przekazane są innym sprawom. Autorka pisze w tej powieści o próbach odnalezienia własnego miejsca na ziemi. Pokazuje, jaki wpływ na człowieka mają wyrzuty sumienia, podkreśla rolę rodziny i opowiada o dojrzewaniu. Taka mieszanka tworzy naprawdę wciągającą powieść.
Nie można też nic zarzucić zdolnością pisarskim autorki. Kocham jej pióro i sposób, w jaki przenosi nas do innego świata. Tym razem była to Karolina Południowa z lat 60. XX w. Miasteczko Tiburon żyło nie tylko na kartach powieści, ale i w mojej głowie, gdy o nim czytałam. Czułam zapach pasieki i wszechobecny miód. Widziałam różowy dom, gdzie mieszkały bohaterki. Wszystko kreowało się w mojej wyobraźni bardzo łatwo i w najdokładniejszych szczegółach. Z czytaniem samej historii jest podobnie, jak było z Czarnymi skrzydłami. Nie można z nią gonić i pochłonąć w kilka godzin. Takimi powieściami się po prostu delektuje i przeżywa każde wydarzenie w spokoju. Bardzo podobało mi się też zamieszczenie na początku każdego rozdziału cytatu z książek o pszczelastwie, które odzwierciedlały samą akcję, Przy okazji miałam okazję dowiedzieć się czegoś o tej dziedzinie.
Piękny w tej książce jest również fakt, że wypełniona jest nadzieją. Nadzieją na lepszą przyszłość, na to, że wszystko może się kiedyś ułożyć. Pokazuje, że choć teraz jest źle, że choć dręczą nas nasze własne demony, to nic nie jest jeszcze przesądzone i każdy z nas może znaleźć swoje szczęście. I choć przez to książka staje się momentami lekko przewidywalna, a szczęśliwe zakończenie jest z góry przesądzone, to właśnie w takiej formie staje się najdoskonalsza i właśnie z takiego obrotu wydarzeń cieszymy się najbardziej.
Gdybym miała się do czegoś przyczepić, byłaby to kult Czarnej Madonny w łańcuchach. Zgadzam się z twierdzeniem, które pojawiło się w powieści, że każdy potrzebuje takiego Boga, z którym może się utożsamiać, jednak przeszkadzały mi formy kultu, sprawowane przez bohaterki - smarowanie figury miodem czy własne obrządki. Mogę się nawet pokusić o stwierdzenie, że momentami przypominało to sektę, którym, jako osoba wierząca, mówię stanowcze nie!
Mimo to Sekretne życie pszczół to kolejna książka autorki, którą pokochałam całym sercem. I chcę przeczytać zdecydowanie więcej jej powieści! Ważne tematy, świetne wykonanie i historia, która zostawia ślad w pamięci. O takich książkach trzeba mówić i trzeba je czytać!
Lily nigdy nie miała szczęśliwego dzieciństwa. Od bardzo dawna dręczyło ją poczucie winy, że przez nią zginęła jej matka. Na dodatek po tym feralnym wydarzeniu przyszło jej żyć z apodyktycznym ojcem, który nigdy ani przez moment nie okazał córce miłości. Pewnego dnia dziewczynka postanawia wyrwać się z okrutnego położenia. Razem ze swoją nianią, korzystając ze wskazówki...
więcej mniej Pokaż mimo to
Do tej pory nie zrecenzowałam na blogu żadnej lektury szkolnej. W sumie sama nie wiem dlaczego. Ostatnio przeczytałam jednak taką, która sprawiła, że poczułam wręcz przymus, aby podzielić się z Wami moim zachwytem. Mowa oczywiście o nieocenionym Mistrzu i Małgorzacie.
Książka ta jest tak pełna wątków i różnorodnych płaszczyzn, że aż trudno to opisać. Samą fabułę ciężko zawrzeć w kilku zdaniach i jednocześnie uniknąć zdradzenia niepotrzebnych szczegółów. Wszystko zaczyna się od spotkania dwójki literatów z siłą nieczystą. To wydarzenie i niespodziewana śmierć jednego z mężczyzn pociągają za sobą całą serię nieprawdopodobnych i ociekających drwiną z ówczesnego świata wydarzeń. Znajdziemy tu także wiele innych tematów. Chociażby miłość dwójki tytułowych bohaterów czy rozważania odnośnie roli artysty, a wszystko to w towarzystwie diabelskich kompanów.
Nie od początku pokochałam tę książkę. Muszę przyznać, że najpierw czytało mi się ją dość ciężko. Do groteski, która ją wypełnia, trzeba się po prostu przyzwyczaić, a mnie zajęło to kilkanaście stron. Potem jednak zaczęłam już w pełni doceniać geniusz Bułhakowa. Naprawdę nie sposób określić jednoznacznie, dlaczego ta książka odniosła tak wielki sukces. Składa się na niego wiele czynników. Chociażby wspomniana już wcześniej przeze mnie mnogość wątków. Bo jest ich naprawdę sporo, co dodatkowo podkreślają dwie płaszczyzny książki. Pierwsza to rzeczywiste wydarzenia, które toczą się w mieście, a druga to opowieść Mistrza o Poncjuszu Piłacie. Każdy temat intryguje, a kiedy już przyciągnie naszą ciekawość, zachwyca do głębi. Muszę przyznać, że osławiona historia miłosna jest warta wszystkich zachwytów. W poszukiwaniach Małgorzaty, która jest gotowa naprawdę na wszystko, żeby odnaleźć ukochanego, jest swego rodzaju magia, która zdobywa serca czytelników. Autor w ironiczny sposób demaskuje sytuację w kraju. Daje też powody na istnienie Boga, którego w ateistycznym państwie starano się wymazać i pokazuje los twórców.
Tytuł sugeruje, że Mistrz i Małgorzata to główni bohaterowie książki, ale tak naprawdę nie grają głównych skrzypiec od początku do końca. Spajają wydarzenia, to fakt, ale ważnych postaci było jeszcze kilka. Chociażby wielobarwny Woland, który wymyka się przypisanej mu roli i stanowi chyba jedną z bardziej wyraźniejszych postaci. Trzeba też wspomnieć o kocie Behemocie, o którym słyszałam już na długo przed przeczytaniem książki. Nie da się go nie polubić! Do tego dochodzi jeszcze wiele innych postaci, którymi nie sposób się nie zachwycać. Są tak wyraziści i realni, że nieraz to aż przeraża. Do całości dochodzi piękny, wielobarwny język, którym autor maluje przed nami wydarzenia. Każda dobra historia, nie byłaby nią, gdyby nie została opowiedziana w odpowiedni sposób. Mistrzowi i Małgorzacie tego z pewnością nie brakuje.
Mało jest szkolnych lektur, które szczerze i dogłębnie by mnie zachwyciły. Były lepsze i gorsze. Niektóre znienawidziłam, inne polubiłam, ale takich, które szczerze pokochałam jest dosłownie kilka. Mistrz i Małgorzata się do nich zalicza. Nie powiem, że od początku do końca powieść była dla mnie doskonała. Były cięższe momenty, kiedy śmiałam się z groteski wydarzeń i nie mogłam zrozumieć sensu danej sytuacji. Mimo to, rozumiem fenomen powieści i w pełni się z nim zgadzam. To jedna z tych książek, które po prostu trzeba przeczytać - na spokojnie, z otwartym umysłem i szczerym zapałem. Geniusz wylewający się z jej kart naprawdę zachwyci!
Do tej pory nie zrecenzowałam na blogu żadnej lektury szkolnej. W sumie sama nie wiem dlaczego. Ostatnio przeczytałam jednak taką, która sprawiła, że poczułam wręcz przymus, aby podzielić się z Wami moim zachwytem. Mowa oczywiście o nieocenionym Mistrzu i Małgorzacie.
Książka ta jest tak pełna wątków i różnorodnych płaszczyzn, że aż trudno to opisać. Samą fabułę ciężko...
Po genialnym Hopeless nie mogłam otrząsnąć się z emocji. Autorka rozbiła moje serce na drobne kawałeczki i potem pozostawiła z koniecznością pozbierania ich znowu do kupy. Nie było łatwo. Kiedy jednak dowiedziałam się, że na polskim rynku zostanie wydana kontynuacja powieści, wiedziałam, że będę ją musiała jak najszybciej przeczytać. Losing Hope to w zasadzie nie kontynuacja, ale ta sama historia opowiedziana z punktu widzenia Holdera. Pokazuje nowe spojrzenie na całość i przybliża niektóre fakty.
Z reguły nie lubię za nadto wgłębiać się w opisy książek. Czytam oczywiście opisy nowo wydawanych pozycji, ale jeżeli chodzi o kolejne części, to unikam tego, jak ognia. Nie chcę bowiem zaserwować sobie jakiegoś soczystego spojleru i potem przez to cierpieć. Nie wgłębiałam się też zanadto w tematykę Losing Hope. Wiedziałam, że będzie to kontynuacja z punktu widzenia Holdera. Nic ponadto. Dlatego, gdy przyszło co do czego, zirytowałam się nieco na sposób reklamowania tej powieści, bo kontynuacji tu w sumie żadnej nie ma. Jest to świetne uzupełnienie serii, ale nie kontynuacja.
Autorka pokazuje nam fakty z Hopeless, które przedstawione z punkty widzenia Holdera, nabierają nowego sensu. Po przeczytaniu książki widzę, jak niepełna byłaby ta historia, bez uzupełnienia jej przeżyciami naszego męskiego bohatera. Dopiero teraz, wszystko jest przedstawione w odpowiedni sposób, bez niedopowiedzeń i niewyjaśnionych kwestii. Obawiałam się trochę, że książka będzie mnie nudzić, bo już przecież znam tę historię. Tak się na szczęście nie stało. A co więcej, przeżywałam ją na nowo. I na nowo zakochiwałam się w każdym słowie, które autorka postanowiła przelać na papier. Na nowo czułam też ból, który towarzyszył bohaterom. Trudne tematy nie mogły tu zostać pominięte. Colleen Hoover przedstawiła wiele tragedii i pociągnęła tym za najczulsze struny czytelników. Bardzo podobały mi się też listy Holdera do siostry. Przybliżały one więź, która ich łączyła i podkreślały ból po stracie. Naprawdę bardzo trafiony zabieg. Jeżeli chodzi o bohaterów, to ze względu na narrację, postać Holdera zostaje nam przybliżona znacznie bardziej, niż w Hopeless. Nie da się nie docenić jego wrażliwości i nie cierpieć razem z nim. Jeżeli chodzi o jego związek ze Sky, to podobnie jak poprzednio jest pełen fajerwerków. Muszę napisać jednak, że ta słodycz i uwielbienie, którą Holder prezentował, momentami zaczęła mnie irytować. Niestety.
Losing Hope to doskonałe dopełnienie Hopeless. Obie pozycje po prostu nie istnieją bez siebie. Nie muszę więc chyba pisać, że każdy kto czytał Hopeless, powinien czym prędzej sięgnąć i po Losing Hope. A tym, którym historia jest nieznana powiem po prostu: przeczytajcie ją! Przeczytajcie, aby zmiażdżyła Wam serce, bo dla takich opowieści warto je znów składać w całość!
Po genialnym Hopeless nie mogłam otrząsnąć się z emocji. Autorka rozbiła moje serce na drobne kawałeczki i potem pozostawiła z koniecznością pozbierania ich znowu do kupy. Nie było łatwo. Kiedy jednak dowiedziałam się, że na polskim rynku zostanie wydana kontynuacja powieści, wiedziałam, że będę ją musiała jak najszybciej przeczytać. Losing Hope to w zasadzie nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02-15
iewolnictwo to temat, który boli. Boli przyznanie się do faktu, że jeszcze w XIX wieku, a nie w starożytności, było zjawiskiem powszechnym w Stanach Zjednoczonych. Równie bardzo boli czytanie o takiej sytuacji i pogodzenie się z zaściankowym sposobem myślenia ówczesnych ludzi. Tym bardziej należą się hołdy dla autorki, że postanowiła poruszyć ten temat.
Sara Grimke pochodzi z bogatej rodziny w Karolinie Południowej. Na jedenaste urodziny dostaje swoją własną niewolnicę. Nie chce jednak takiego prezentu. Nie godzi się z możliwością posiadania drugiego człowieka. Dziewczynka ma niecodzienne marzenia - chce zostać prawnikiem, podobnie jak ojciec i bracia. Kiedy dowiaduje się, że jako kobieta, nie będzie mogła go zrealizować, jej świat rozpada się. Te wydarzenia będą miały wielki wpływ na jej późniejsze życie. Przyjaźń z niewolnicą Szelmą i niecodziennie bliska wieź z siostrą Niną pokierują losem Sary w sposób, którego nikt by się nie spodziewał.
Autorka w swej powieści poruszyła kilka bardzo ważnych tematów. Nie tylko niewolnictwo i segregacja rasowa mają tu coś do powiedzenia, choć to one odgrywają pierwsze skrzypce. Autorka włożyła wiele pracy, aby zobrazować tę sytuację jak najrealniej. Pokazała różne jej aspekty i różne poglądy, które się kształtowały. Widać, że nie chciała poruszać jedynie losu głównych bohaterkek, ale i dotknąć problemu znacznie szerzej. Pani Kidd poświęciła też czas sytuacji kobiet w tamtym czasie i ich próbom dążenia do równouprawnia. W jej powieści znajdziemy także problemy dojrzewania, zawiedzione dziecięce marzenia, jak i chęć walki o siebie i zachowanie swojej osobowości.
Narracja powieści prowadzona jest przez dwie osoby - Sarę i Szelmę. Dzięki temu mamy możliwość poznawania historii zarówno z punktu widzenia osoby, która walczy, jak i tej, o którą się walczy. Wolnej i uciśnionej. Sprawiało to, że historia stawała się o wiele ciekawsza. Mieliśmy też okazję obserwować wiele różnych wątków, których jedna narratorka wprowadzić by nie mogła. Autorka zdecydowanie wie, jak stworzyć pasjonującą powieść. Nie czytałam jej jednak z zapartym tchem. Ale wyjaśnijmy coś sobie. To nie jest książka, którą powinno się tak czytać. To książka, którą się delektuje. Podziwia historię, zastanawia nad nią i coś z niej wyciąga. Autorka opisuje życie dwóch kobiet, które czasem pędzi galopem, czasem wolno kroczy. Ani na chwilę jednak nie nudzi. Dodatkowy zachwyt nad książką pojawił się u mnie kiedy przeczytałam dodatek od autorki na końcu powieści. Dowiedziałam się, że Sara i jej siostra Nina były postaciami autentycznymi. Ich dom istniał naprawdę i wiele faktów z życia naprawdę się wydarzyło. To sprawiło, że podziwiam je nie jak wymyślone postaci, ale prawdziwych ludzi, z których powinno się brać przykład.
Czarne skrzydła to książka, o której zdecydowanie powinno być o wiele głośniej. Pokazuje piękną, nieraz niezwykle okrutną historię. Porusza ważne tematy, a co więcej, zostawia ślad w pamięci. Więcej takich powieści poproszę!
iewolnictwo to temat, który boli. Boli przyznanie się do faktu, że jeszcze w XIX wieku, a nie w starożytności, było zjawiskiem powszechnym w Stanach Zjednoczonych. Równie bardzo boli czytanie o takiej sytuacji i pogodzenie się z zaściankowym sposobem myślenia ówczesnych ludzi. Tym bardziej należą się hołdy dla autorki, że postanowiła poruszyć ten temat.
Sara Grimke...
Zabić drozda chciałam przeczytać już od jakichś pięciu lat. Czułam, że może to być książka, którą pokocham, ale jednak stale coś stawało mi na przeszkodzie, żeby po nią sięgnąć. Aż w końcu zmobilizowałam się. Powiedziałam sobie "Dosyć wymówek!" i wypożyczyłam tę długo planowaną książkę z biblioteki.
Akcja dzieje się w latach trzydziestych XX wieku. Narratorem jest tu kilkunastoletnia Jean Louis Finch, która przedstawia swoje dzieciństwo. Opowiada o chwilach spędzonych z bratem Jemem i kolegą Dillem. Przybliża szkolne losy i perypetie z żyjącym w odosobnieniu sąsiadem Radleyem. Wszystko to jednak przyćmiewa pewna sprawa sądowa, którą prowadzi ojciec rodzeństwa. Atticus bowiem broni pewnego Murzyna, który został niesłusznie posądzony o gwałt. Zdarzenie to będzie próbą dla tolerancji i objawi wartości, którymi ludzie powinni się kierować.
Nie macie pojęcia, jak bardzo się cieszę, że w końcu przeczytałam tę książkę. Z drugiej strony ogromnie żałuję, że zrobiłam to dopiero teraz. Była dokładnie tak genialna, jak tego oczekiwałam. Dostarczyła mi wielu emocji i stanowiła świetny materiał do przemyśleń. Naprawdę ciężko było czasem czytać o tym, jak ludzie potrafili być nietolerancyjni i małostkowi. Jak potrafili zamykać się w swoich małych klitach uprzedzeń i nie wychodzić poza nie. W opozycji do takiej postawy dostajemy rodzinę Finchów, która uczy nas wartości, które są w życiu ważne. Atticus to zdecydowanie mój superbohater ostatnimi czasy. Fakt, że potrafił się sprzeciwić utartym stereotypom i uczyć dzieci wyrozumiałości i współczucia naprawdę zasługuje na podziw. Nie szedł za tłumem, miał własne zasady i ściśle się ich trzymał. Dobroć się z niego po prostu wylewała. Naprawdę ciężko nie wyciągnąć z jego postawy jakichś wniosków i nie nauczyć się pewnych rzeczy. Nie tylko Atticus wyróżnia się na tle społeczności. Trzeba też koniecznie wspomnieć o głównej bohaterce, która ze swoją dziecinną naiwnością w prosty, ale też dobitny i prawdziwy sposób przedstawiała całą historię. Dziewczynka należy do tych postaci, których nie sposób nie polubić.
Mogłoby się wydawać, że początkowe zwykłe opisywanie dzieciństwa pewnego rodzeństwa okaże się nudne. Nic bardziej mylnego. Autorka ma dar do przedstawiania prostych rzeczy w niezwykle interesujący sposób. Takim też sposobem każda sytuacja rosła na miarę przygody, od poznawania której nie można się oderwać. Nie wspomnę już o zakończeniu. Jedną z końcowym scen czytałam w busie wracając do domu i tylko otaczający mnie z każdej strony ludzie powstrzymywali mnie od wybuchnięcia płaczem na taki obrót spraw. Autorka posługuje się w swojej powieści niezwykle malowniczym i sugestywnym językiem. Jest pełen pięknych myśli i cytatów, które samoczynnie zapadają w pamięci.
Zabić drozda będę polecała każdemu. Dosłownie każdemu. Jest to historia do głębi piękna, zaskakująco mądra i pełna emocji, która nie może się nie spodobać. Z pewnością nie powinna zostać pominięta przez żadnego miłośnika czytania! Dlatego też, jeżeli jeszcze jej nie czytaliście, zróbcie to natychmiast! Ja tymczasem rozpoczynam polowanie na mój własny, prywatny egzemplarz!
Zabić drozda chciałam przeczytać już od jakichś pięciu lat. Czułam, że może to być książka, którą pokocham, ale jednak stale coś stawało mi na przeszkodzie, żeby po nią sięgnąć. Aż w końcu zmobilizowałam się. Powiedziałam sobie "Dosyć wymówek!" i wypożyczyłam tę długo planowaną książkę z biblioteki.
Akcja dzieje się w latach trzydziestych XX wieku. Narratorem jest tu...
Mało jest książek, które w prosty sposób przekazywałyby ważną prawdę. Takich, które uciekając się do dziecięcej naiwności, pokazywałyby rzeczy ważne w dorosłym życiu. Jedną z nich jest Moja siostra mieszka na kominku - książka będąca moim odkryciem tego roku.
W rodzinie Jamie'ego zdarzyła się tragedia. Jego siostra zginęła w zamachu, z czym nikt oprócz Jamie'ego zdaje się nie radzić. Matka odeszła i związała się z innym partnerem, ojciec pije, a druga siostra pofarbowała włosy na różowo. Kiedy ojciec z dziećmi decyduje się na przeprowadzkę, pojawia się nadzieja na ułożenie sobie życia na nowo. Nic jednak nie będzie takie proste, a droga rodziny do lepszego jutra okaże się dłuższa, niż mogłoby się wydawać na początku.
Ten wieloznaczny tytuł pozostawia czytelnika z zastanowieniem, o czym tak naprawdę będzie książka, jakie wartości przekaże. I już na samym początku trzeba zaznaczyć, że nie jest to lekka powieść dla nastolatków. Stawia przed odbiorcami motyw śmierci i radzenia sobie z nią, tęsknoty za drugim człowiekiem, społecznych uprzedzeń i odrzucenia. Nie są to zatem tematy łatwe, a co zatem idzie sposób, w jaki się o nich opowiada, musi być na najwyższym poziomie.
Tak było w tym przypadku. Ukazanie tak ważnych tematów oczami dziecka porusza najdelikatniejsze strony duszy. Zmusza do zastanowienia nad rzeczywistym obrazem radzenia sobie z odejściem drugiej osoby i pokazuje, że nie dla każdego może być ono takie samo. Autorka stworzyła powieść, gdzie wrażliwość miesza się brutalnym obrazem świata, gdzie dziecięca naiwność próbuje poradzić sobie z problemami. I to wszystko właśnie tak chwyta za serce. Jeżeli dodać do tego bardzo sprawny warsztat pisarski, który sprawił, że od książki nie można się było oderwać, powstanie powieść wysokiej klasy.
Moja siostra mieszka na kominku jest jak baśń, gdzie trudne wydarzenia mieszają się z tymi pięknymi. Ta pozycja daje z pewnością solidną lekcję. I może pomoże komuś w podobnej sytuacji? Na mnie zrobiła naprawdę duże wrażenie! I może jej ostatnie wznowienie przez Wydawnictwo Papierowy Księżyc nie tylko mnie o niej przypomni. Bo przeczytać naprawdę warto!
Mało jest książek, które w prosty sposób przekazywałyby ważną prawdę. Takich, które uciekając się do dziecięcej naiwności, pokazywałyby rzeczy ważne w dorosłym życiu. Jedną z nich jest Moja siostra mieszka na kominku - książka będąca moim odkryciem tego roku.
więcej Pokaż mimo toW rodzinie Jamie'ego zdarzyła się tragedia. Jego siostra zginęła w zamachu, z czym nikt oprócz Jamie'ego zdaje się...