-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik1
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej, by móc otrzymać książkę Ałbeny Grabowskiej „Odlecieć jak najdalej”LubimyCzytać4
-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
Biblioteczka
2014-05-28
2014-05-14
2014-04-17
2014-04-03
2014-03-05
2014-01-17
2013-12-20
2013-12-17
2013-12-13
2013-12-10
2013-12-06
2013-11-22
2013-11-12
2013-11-07
Zjadłam książkę w 48 godzin, głównie przez to, że miałam zajęcia i nie bardzo mogłam czytać w ich trakcie, ryzykowałabym tym samym odebranie książki i, nie wiem, wyrzucenie jej przez okno albo co. Tak więc grzecznie czekałam do dnia wczorajszego na zakończenie zajęć i w autobusie, w drodze Krakowskie Przedmieście-PKP Włochy, skończyła się moja przygoda z bezbarwnym Tsukuru Tazakim. Czy rzeczywiście był on taki pozbawiony koloru?
Tsukuru Tazaki to typowy everyman, pozbawiony znaków szczególnych, przypominający, jak zwykle, każdego bohatera Murakamiego. W liceum miał czworo przyjaciół i razem tworzyli bardzo zwartą grupę. Ciekawym jest fakt, że nazwisko każdego z całej czwórki było oparte na jakimś kolorze. Jedynie Tazaki miał nazwisko pozbawione barwy; stąd to pierwsze znaczenie tytułu „Bezbarwego Tsukuru Tazakiego i lat jego pielgrzymstwa”. Jednakże kiedy Tsukuru wyprowadził się do Tokio na studia, a pozostali zostali w rodzinnym mieście – Nagoi, ich drogi nie tylko się rozeszły – Tsukuru po prostu został wyrzucony z grupy i jasno poinformowany, że nikt nie chce mieć z nim do czynienia. Bez wytłumaczenia, z dnia na dzień, Tsukuru został zupełnie sam, pozbawiony przyjaciół.
Filary powieści stanowią różne płaszczyzny, na których poznajemy głównego bohatera. Spotykamy się z nim jak ma lat -naście (kiedy przyjaźń między całą piątką rozkwita), dwadzieścia (moment odrzucenia) i trzydzieści sześć, choć przywoływane są wątki również z innych okresów jego życia. Czas aktualny powieści, ten, który ma największe znaczenie dla całego utworu, znajduje się w momencie, kiedy Tsukuru dobiega czterdziestki i spotyka się ze starszą od niego o dwa lata Sarą.
Sara pojawia się rzadko, niewiele o niej wiemy – pracuje w biurze podróży, jest atrakcyjna i elegancka. To właśnie ona namawia Tsukuru na odbycie dziwnej podróży; podróży głównie w głąb siebie, by stawić czoła wydarzeniom sprzed szesnastu lat. Bo Tsukuru nie wie, dlaczego przyjaciele się od niego odwrócili i nie ma pojęcia, w jaki sposób mógłby rozwiązać ten problem. Sara mówi wprost: jedź do Nagoi, porozmawiaj z nimi, albo inaczej już nigdy nie pójdziesz ze mną do łóżka. I nasz biedny chłopaczyna nie bardzo ma wyjście – wraca do rodzinnego miasta (a potem i do Finlandii, gdzie grasują złe krasnale!) i stawia czoła przeszłości.
Książka jest napisana uroczo i bardzo ciepło; to tradycyjny Murakami, który przywiązuje wagę do codzienności, do małych wydarzeń. To też ten Murakami, który bardzo klinicznie opisuje stosunki seksualne i tworzy takie postacie, z którymi każdy może się utożsamić (przykładowo: mamy szczupłą, delikatną dziewczynę, która kocha grać na fortepianie i jest uosobieniem dobroci, a dla kontrastu mamy też niską, pulchną, bardzo wygadaną kobitkę, kochającą książki – większość czytelniczek Murakamiego bez problemu może się poczuć jak jedna bądź druga). Ale ja mam z Murakamim problem przeogromny. Z jednej strony uwielbiam sposób, w jaki on pisze (choć bardziej odpowiedni byłby zwrot: sposób, w jaki tłumaczy go pani Anna Zielińska-Elliot), z drugiej natomiast, prawie za każdym razem, kiedy kończę powieść, czuję w ustach taki dziwny, literacki niesmak. Może nie niesmak, a bardziej takie poczucie pustki, nieskończonych wątków. I ja rozumiem, że to może być cecha charakterystyczna tego pisarza – rozmyte zakończenia, kilka niedopowiedzeń. Ale, no do cholery, nie powinno być tak, że główny wątek nie zostaje w ogóle pociągnięty i tak po prostu książka się urywa, a ja mam poczucie, że może mój egzemplarz jest niekompletny. Dosłownie – zabrakło CZTERECH stron, może nawet mniej. Wystarczyło po prostu opisać to (spoiler) cholerne spotkanie po trzech dniach.
Niestety nie widzę sensu tej książki. To znaczy, dostrzegam ten ładny sens metaforyczny – że każda przyjaźń zawarta w dzieciństwie musi się skończyć, bo każdy z nas wybiera inną drogę życia. I później, kiedy obserwujemy życie naszych przyjaciół na nowo, z perspektywy swojego – nudnego, BEZBARWNEGO życia (drugie znaczenie tytułu), to to należące do nich jest zlepkiem różnych dziwnych wydarzeń, tak niepodobnych do tego, co było wcześniej, że czasami nawet sam styl ubierania się tej drugiej osoby sprawia, że jej nie jesteśmy w stanie poznać. Tak, jak Niebieski zmienia się ze szkolnego sportowca w sprzedawcę samochodów z brzuszkiem, tak zmienia się każdy z nich; tylko my (a raczej tak nam się zdaje) pozostajemy tacy sami.
Ale ponadto, nie dostrzegam nic więcej w tej powieści. Po co zagadka? Po co morderstwo? Po co cała zabawa z Lisztem i latami pielgrzymstwa w tytule? Po co opowieść Haidy i amulet z szóstych palców? Tylko po to, by zrobić klimat? To troszkę za mało, nawet jak na takiego pisarza jak Murakami, bo, niestety, zaczyna zakrawać to o grafomanię, o taki egoizm pisarski, że „a niech się domyślają, bo ja jestem taki genialny, że nie muszę nikomu niczego tłumaczyć”. Wszystkie te płaszczyzny, które on tworzy, są... płaskie. Płaskie i nijakie, bo nie wnoszą żadnego sensu. Żadna z płaszczyzn nie daje czytelnikowi satysfakcji i w końcu ja sama nie wiem, czy (spoiler) Tsukuru zabił Białą czy nie, i na jakiej płaszczyźnie to się w(ydarzyło.
Zaczynam zauważać smutny fakt, że pan Murakami trzyma się jednego schematu pisania powieści. Jego identyczni w każdej powieści bohaterowie i ich problemy z kobietami (+ obecny motyw z jakąś młodszą dziewczyną, w przypadku Tsukuru oniryczny, co znowu przypomina mi Fukaeri z „1Q84”), dziwne wydarzenia, przeplatające się z przeżyciami z dzieciństwa, troszeczkę fantastyki (ale nie za dużo, żeby nie zniechęcić do siebie czytelników nie przepadających za gatunkiem) i niejasne, dziwne, ROZCZAROWUJĄCE zakończenie.
I nie chcę, żeby wyszło, że się czepiam, bo ja naprawdę uwielbiam prozę Murakamiego. Mam obok siebie, na stoliczku nocnym, wszystkie jego książki, do pełnego przeczytania brakuje mi tylko „Końca świata i Hard-boiled Wonderland”, ale, no kurczę... czuję się tak, jakbym po raz kolejny czytała następny wariant jednej powieści, powielony, ozdobiony i w innej, choć bardzo ładnej (za co bardzo dziękuję polskiemu wydawnictwu), okładce.
Na zakończenie – ulubiony fragment:
"- Chińczyk? - zapytała wysoka po angielsku.
- Japończyk – odpowiedział Tsukuru. - Blisko, ale trochę co innego.
Obie wyglądały, jakby nie bardzo rozumiały.
- A wy Rosjanki? - zapytał Tsukuru.
Obie pokręciły głowami.
- Finki - odparła poważnie piegowata.
- No to tak samo – powiedział Tsukuru. - Blisko, ale trochę co innego."
(Murakami H., "Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa", tłum. Anna Zielińska-Elliot, MUZA S.A., Warszawa 2013, s. 256)
Zjadłam książkę w 48 godzin, głównie przez to, że miałam zajęcia i nie bardzo mogłam czytać w ich trakcie, ryzykowałabym tym samym odebranie książki i, nie wiem, wyrzucenie jej przez okno albo co. Tak więc grzecznie czekałam do dnia wczorajszego na zakończenie zajęć i w autobusie, w drodze Krakowskie Przedmieście-PKP Włochy, skończyła się moja przygoda z bezbarwnym Tsukuru...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-10-29
2013-10-17
2013-10-10
2013-10-06
2013-09-30
2013-09-13
Choć "Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland" to jedna z pierwszych książek Murakamiego, niemal sprzed 30 lat, to sięgnęłam po nią jako ostatnią z całego jego dorobku. Wiele słyszałam, że science fiction, że "inny Murakami" i mnie to ciągle odrzucało. Aż w końcu nie wypadało mówić "mam jego wszystkie książki i przeczytałam również wszystkie POZA JEDNĄ", prawda?
Książka, jak to książka pana M., jest... dziwna. Nie ma w niej zbyt wielu wyjaśnień, koniec jest mglisty i urwany, co, o dziwo, nie złości, jak w jego pozostałych tytułach. Bohaterowie (bądź bohater, w zależności od interpretacji) są zagubieni, wrzuceni w kompletnie obce im okoliczności, pozbawieni możliwości ucieczki czy choćby najmniejszego wyboru. Targani ciągłymi wydarzeniami, których nikt nawet im nie raczy wyjaśnić, nie są w stanie nawet się porządnie wyspać, bo wciąż ich ktoś bezczelnie budzi.
To, co przyciąga mnie jako wierną i ślepą fankę Murakamiego, to ta wszechogarniająca melancholia. Smutek w "Końcu Świata..." bije z każdej strony, jest bardzo gorzki i ironiczny; przejawia się to między innymi w braku jakichkolwiek nazw własnych. Bohater jest bezimienny, jego kochanki są bezimienne, bezimienne jest nawet Miasto czy imiona innych, napotkanych ludzi. Bardzo się zdziwiłam, że na jakieś sto stron od końca książki pojawiają się nazwy dzielnic Tokio - to troszkę psuje atmosferę pewnego "uniwersalizmu", bo przecież rzecz nie musi koniecznie toczyć się w Japonii.
Ale mały zgrzyt w onomastyce nie razi, ja sama jestem w tej chwili wypełniona infantylnym entuzjazmem, bo bardzo długo szukałam u Murakamiego takiego nastroju, takich wydarzeń i takiej opowieści, która wchłonęłaby mnie w całości.
O czym właściwie jest "Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland"?
To proste. O samotności. Bo o czym mógłby pisać współczesny pisarz, jeśli nie o największym problemie dzisiejszego świata, problemie, który coraz bardziej się powiększa, a nie możemy znaleźć na niego najmniejszego nawet antidotum?
Choć "Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland" to jedna z pierwszych książek Murakamiego, niemal sprzed 30 lat, to sięgnęłam po nią jako ostatnią z całego jego dorobku. Wiele słyszałam, że science fiction, że "inny Murakami" i mnie to ciągle odrzucało. Aż w końcu nie wypadało mówić "mam jego wszystkie książki i przeczytałam również wszystkie POZA JEDNĄ", prawda?
więcej Pokaż mimo toKsiążka,...