-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać189
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2021-10-07
2018-03-12
2017-10-09
2016-09-13
2015-11-27
2015-09-01
2015-08-04
Czy kiedykolwiek po przeczytaniu książki odczuwałeś czytelniczy kryzys, bo myślałeś, że po ostatniej lekturze żadna następna nie okaże się tak dobra? Ze wstrętem patrzyłeś na kolejne pozycje na półce, bo czekają i czekają na przeczytanie, a Ty tak tylko stałeś tam i z rosnącą pogardą myślałeś "nigdy jej nie dorównacie"? Jeśli nie, to może i lepiej dla Ciebie, bo może nie do końca fajnie by było, gdyby ktoś zauważył Cię w takiej sytuacji (i skończyłoby się na "Bożeeeee, znajdź sobie w końcu dziewczynę"). A jeśli byłeś już w takiej sytuacji, to pozwól, że dobiję Cię i podniosę na duchu jednocześnie. Ostatni tom Przeglądu Końca Świata zapewni Ci dokładnie to samo. Ale to nieważne, bo ta seria naprawdę jest warta popadnięcia w lekką depresję.
Nie ma lekko. Ekipa Przeglądu Końca Świata jest poszukiwana w całym kraju przez rząd zawzięcie planujący swój wielki spisek i nieubłaganie wprowadzający w życie swoje kolejne plany. Jakby tego było mało, do ekosystemu wprowadzone zostają zmutowane komary zdolne przenosić wirus Kellis-Amberlee, a co za tym idzie - więcej zombie na ulicach. Czy może być gorzej? Ano może. Georgia zostaje sklonowana, a stojące za tym CZKC nie zawaha się jej użyć jako przynęty na tęskniącego za swoją zmarłą siostrą Shauna. Koniec jest bliski, nie wiadomo tylko dla kogo okaże się bliższy...
Ta seria to mistrzostwo. W tym momencie recenzję można by już zakończyć, ale mimo wszystko warto pokusić się tu o jakąś argumentację (choć dla tych, którzy Przegląd... czytali, może wydawać się oczywista). Mira Grant w swojej trylogii zawarła wszystko, czym powinny cechować się dobry thriller, dobra dystopia i dobra lektura science fiction. W Blackout dalej popisuje się swoją wiedzą z zakresu wirusologii, horrorów i technologii (oraz, jak zasugerowała w Podziękowaniach, nie boi się uzupełniać swoją wiedzę, pytając i szukając informacji). Zwieńczenie trylogii ma w sobie jednak coś więcej. Coś, czego brakowało w Deadline, a do tej pory pozostawało tylko w Feed. Tym czymś jest narracja. A tym kimś jest postać Georgii.
W drugim tomie trylogii wydarzenia były nam opowiadane tylko przez Shauna. Na dłuższą metę okazało się to trochę męczące. Dlatego opowiadanie historii z Blackout z dwóch perspektyw - Shauna i Georgii, na przemian - okazało się najlepszym kompromisem i oddało ducha pierwszego tomu, który był wręcz idealny. Postać Shauna jest bardzo interesująca, ale specyficzna. Mimo że można się przy nim dobrze bawić, irytujące staje się ciągłe powtarzanie o jego postępującej chorobie psychicznej. Jest to podane w zabawnym tonie, ale wciąż: jak długo można tak wytrzymać, gdy wzmianka o niej następuje co kilka stron? Owszem, problem Shauna jest ważnym elementem historii, ale autorka poświęciła mu zdecydowanie za dużo miejsca. Dlatego mimo że Shaun to świetna, intrygująca postać o niewyparzonym języku, często nie można doczekać się kolejnego rozdziału pisanego z perspektywy Georgii. Tutaj narracja jest mistrzowska: wyważona, przemyślana, niczego nie jest za dużo, niczego nie jest za mało. Georgia to bohaterka równie niesamowita jak Shaun, ale do tego może się pochwalić lepiej rozwiniętym darem do opowiadania historii. Mogło to być zamierzonym zabiegiem pani Miry: w końcu Georgia jest bloggerką Newsie, więc wręcz musi cechować się wyważonym stylem pisania, choć również nie żałuje nam przy tym ironii i poczucia humoru. I za to czytelnik ją uwielbia.
Dlatego do stylu Grant nie można się przyczepić. Jest wszechstronna, subiektywna i obiektywna wtedy, gdy trzeba. Jej bohaterowie są nietuzinkowi, co chwilę pokazują pazury, zabawiają nas i budzą w nas podziw. A czasem irytują, ale tylko w takim stopniu, by pokazać ową wszechstronność autorki. Na uwagę zasługują też rozmaite wiadomości internetowe pisane przez bohaterów książki i dodawane na koniec każdego rozdziału. Każdy z publikujących ma swój unikalny styl, a po jakimś czasie już po kilku zdaniach wiemy, kto napisał kolejną wiadomość. Mamy tu posty z blogów czy wiadomości e-mail. Autorka nawet nimi potrafi wprowadzić do swojej historii takie zamieszanie, że nawet czytając te wiadomości wyczuwamy kolejną intrygę i już sami nie wiemy, komu ufać. Do tego trzeba mieć unikalny talent, Mirze Grant go nie brakuje.
Jeśli jeszcze nie miałeś kontaktu z Przeglądem Końca Świata, proszę, napraw swój błąd. Ta trylogia to literackie objawienie gatunku science fiction ostatnich lat, a w tych słowach nie ma ani grama przesady. Nie czytałeś jeszcze tak niekonwencjonalnej historii o apokalipsie zombie, tak przemyślanej, tak wciągającej i tak intrygującej. A zwieńczenie trylogii pokazuje to, co w stylu pisania Grant najlepsze: kilogramy sarkazmu, imponująca znajomość popkultury, medycyny i nowoczesnych technologii oraz niepowtarzalny sposób snucia swoich opowieści. Historia Georgii i Shauna Cię zaintryguje, przyciągnie do siebie na trzy tomy, a na koniec powali na ziemię tak, że nie będziesz chciał wstać ani chociaż spojrzeć na inną serię, bo nie będzie to Przegląd Końca Świata. I nie będzie to spowodowane niesatysfakcjonującym zakończeniem, wręcz przeciwnie: po prostu będziesz chciał zostać z bohaterami na dłużej. Ale warto przymknąć oko na to chwilowe załamanie, bo jedno jest pewne: nie będziesz żałował ani minuty spędzonej przy książkach Miry Grant.
http://revievv.blogspot.com
Czy kiedykolwiek po przeczytaniu książki odczuwałeś czytelniczy kryzys, bo myślałeś, że po ostatniej lekturze żadna następna nie okaże się tak dobra? Ze wstrętem patrzyłeś na kolejne pozycje na półce, bo czekają i czekają na przeczytanie, a Ty tak tylko stałeś tam i z rosnącą pogardą myślałeś "nigdy jej nie dorównacie"? Jeśli nie, to może i lepiej dla Ciebie, bo może nie do...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-05
Dwa lata oczekiwania na kontynuację, coraz częstsze spoglądanie na kalendarz, obgryzanie paznokci w oczekiwaniu na premierę. No, może nie każdy przeżywał ten czas tak intensywnie, ale czekać było trzeba. Sama autorka przyznała, że przesunęła datę premiery drugiego tomu Czasu Żniw, by zapewnić czytelnikom naprawdę dobrą lekturę. Czy wyszło? Boże, jak wyszło! Ten post może przypominać hymn pochwalny, jednak nie jest to w żaden sposób ustawione, a świadczy jedynie o wielkim zachwycie autora posta nad jedną z najlepszych książek wydanych w 2015 roku w jego osobistym, jakże wartościowym rankingu.
Paige Mahoney. Zapamiętaj to nazwisko. Dziewczyna, której udało się zorganizować ucieczkę z kolonii karnej Szeol staje się najbardziej poszukiwaną osobą w Londynie. Uciekinierka chce przekazać wszystko, co zobaczyła w obozie, jednak mało kto chce ją słuchać. Szansę na zabranie głosu dają jej zapowiadane rozgrywki o władzę w elitarnym wśród jasnowidzów Eterycznym Stowarzyszeniu. Ale konkurencja jest silna, walka toczy się na śmierć i życie, a jakby tego było mało Paige swoją kandydaturą może zostać uznana za zdrajczynię swojego mim-lorda, Jaxona. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo.
Ciężko jest wytknąć Shannon jakikolwiek błąd w jej pracy nad tą książką. Można jedynie chwalić ją za rozwijanie się, bo Zakon Mimów jest jeszcze lepszy od Czasu Żniw, który już sam w sobie był świetną lekturą. W drugim tomie serii lepiej poznajemy czarne realia życia jasnowidzów w futurystycznym Londynie. Wszystko jest szare, czarne, granatowe i niebezpieczne. Jasnowidze muszą dbać o swoją anonimowość, a utrudniają im to coraz ostrze zasady postępowania z nimi oraz kolejne rozwiązania technologiczne mające na celu ułatwić wytropienie szczególnie uzdolnionych obywateli.
Agresja, brutalność, nieufność z każdej strony. Paige obraca się w środowisku ludzi opryskliwych, zmuszonych do troszczenia się tylko o siebie. Nie ma miejsca dla słabeuszy, dlatego główna bohaterka chcąc nie chcąc musi pozostać twarda. I taka pozostaje. Nie ma czasu na użalanie się nad sobą, nad innymi, jest ostrożna w tym komu ufa, udoskonala swoje techniki walki, ale jest przy tym też honorowa. Jedyną osobą (a może bardziej istotą?), przez którą jej serce mięknie, jest Naczelnik, z którym bohaterka miała epizod w pierwszym tomie i teraz oboje nie są pewni, co robić z tym faktem dalej. Na szczęścia Shannon wciąż odsuwa romanse na tło powieści, a ckliwych przesłodzonych scenek nie ma tu w żadnym rozdziale, przez co można sobie oszczędzić odruchów wymiotnych, a skupić się na miłości jako na kolejnym problemie, z którym Paige musi się borykać w tych trudnych realiach.
O bohaterach można pisać i pisać, jednak po co się powtarzać? Wszyscy są nakreśleni precyzyjnie, z dominacją zimnych charakterów. Jednak trochę ciepła wprowadzają na przykład Nick i Eliza. Mimo że przez powieść podróżujemy z perspektywy Paige, nie brakuje tu spojrzeń w stronę jej przyjaciół i ich trudnych sytuacji. Chyba największą niewiadomą jest postać Jaxona, szefa gangu Siedmiu Pieczęci. Zagmatwana relacje pomiędzy mim-lordem a faworytą jest jednym z najciekawszych wątków w powieści, a sam Jaxon, pomimo swojego chamstwa, a może właśnie dzięki niemu, przyciąga do siebie jak światło ćmę (o, bardzo trafne porównanie - zrozumiecie dlaczego po przeczytaniu Zakonu...).
Nie brakuje akcji, oj nie brakuje. Autorka nie przynudza, widać że szczegółowo przemyślała fabułę tomu (i miejmy nadzieję, że równie dobrze przemyślała strukturę całej siedmiotomowej serii), przez co historię czyta się z zapartym tchem aż do ostatniej strony (nawet po rozwiązaniu akcji okazuje się, że przed nami trochę jeszcze zostało, a do końca książki przecież jeszcze tylko kilka stron!). Wrażenie robią sceny walki, zwłaszcza tej finałowej: Samantha zręcznie posługuje się językiem, dynamizuje go, a w odpowiednich momentach daję przerwę na odetchnięcie zarówno Paige, jak i czytelnikowi. A do tego opisy, które są po prostu w sam raz: Shannon nie pastwi się przez kilka stron nad kolorem kwiatka, a jednocześnie nie zapomina pokazać czytelnikowi sytuacji tak jak sama chce ją zobaczyć. Zwłaszcza, gdy sięga wykreowanego przez nią sacrum: Zaświaty tętnią energią i dają o sobie znak w profanum. Rozmaite aury, różnorodne duchy, podróż po sennych krajobrazach... po prostu magicznie. A przy tym nie pozwala się czytelnikowi pogubić (choć czasem bywa ciężko, owszem): książka ozdobiona jest mapami kilku stref Sajonu Londyn, listą członków Eterycznego Stowarzyszenia oraz słowniczkiem pojęć, tak jak w Czasie Żniw. Jedyne, czego na tym polu brakuje, to playlista składająca się utworów muzycznych przewijających się przez książkę, którą autorka umieściła w pierwszym tomie.
Zakon Mimów jest książką niesamowitą. Przemyślaną w każdym calu, słowo po słowie. Zachwycająca barwna fantastyka osadzona w klimacie szarej przyszłości imponuje kontrastami, przyciąga akcją i wzbudza emocje przez poczynania bohaterów, a szczególnie głównej bohaterki. Perypetie Paige mogą być odczytywane alegorycznie, pokazując nam obraz zagubionej młodej dziewczyny stawiającej czoła światu bez serca i rozdartej pomiędzy walką o wyższe dobro, a pozostaniem wierną komuś, komu zawdzięcza przetrwanie. Czy warto było czekać na kontynuację Czasu Żniw? Och, jak bardzo było warto!
http://revievv.blogspot.com
Dwa lata oczekiwania na kontynuację, coraz częstsze spoglądanie na kalendarz, obgryzanie paznokci w oczekiwaniu na premierę. No, może nie każdy przeżywał ten czas tak intensywnie, ale czekać było trzeba. Sama autorka przyznała, że przesunęła datę premiery drugiego tomu Czasu Żniw, by zapewnić czytelnikom naprawdę dobrą lekturę. Czy wyszło? Boże, jak wyszło! Ten post może...
więcej mniej Pokaż mimo to
W kryminałach trzeba trzymać się stałych struktur. Ogranicza to możliwości pisarzy chcących wprowadzić do tego gatunku coś nowatorskiego. Częsta przewidywalność zakończeń czy świadomość występowania licznych zwrotów akcji nie zniechęca jednak czytelnika do poznawania historii ludzi próbujących rozwikłać zagadki licznych przestępstw. Jest to coś specjalnego tylko dla tego gatunku: podejrzewamy, jak skończy się historia, jednak skupiamy się na tym, jak autor ją prowadzi. Jedwabnik to drugi tom serii o Cormoranie Strike'u autorstwa Roberta Galbraitha (yhyyym...) i jest jeszcze lepszy od tomu pierwszego.
Czy ktoś jeszcze nie wie, kim jest Robert Galbraith? Kto nie wie (a bardzo dziwne, bo kilka miesięcy po jego debiucie w mediach było o nim dość głośno), szybko to nadrabiamy... W sumie nawet nie muszę tego pisać, wystarczy że chwycicie za egzemplarz którejkolwiek książki Galbraitha w wersji polskiej: jak byk napisano, że Robert Galbraith to pseudonim J. K. Rowling. Bardzo dobra akcja promocyjna, której pisarka właśnie chciała uniknąć. Po sukcesie serii o Harrym Potterze i różnym przyjęciu jej jako autorki książek dla dorosłych (Trafny wybór), Rowling postanowiła pisać pod pseudonimem, kreując osobę Roberta Galbraitha. Chcąc skupić się na jakości książki, a nie na popularności jej nazwiska, wydała debiutancki kryminał pod tytułem Wołanie Kukułki, który został oceniony przez krytyków jako bardzo dobry debiut (choć zabawne i zarazem przerażające jest, że początkowo książka została odrzucona przez któreś z wydawnictw - smutne jak wielki wpływ na ocenę ma nazwisko autora). Jakiś czas po premierze książki wyciekła informacja o tym, kto jest jej prawdziwym autorem. Oczywiście Wołanie... automatycznie zyskało na wielkiej popularności i zaczęto sprzedawać prawa do tłumaczenia za granicą (w tym na język polski). Wściekła Rowling nie zrezygnowała jednak z projektu i postanowiła kontynuować serię wciąż pod nazwiskiem Galbraith. I tak oto doszło do wydania Jedwabnika.
Wołania Kukułki nie recenzowałem, ale byłem nim zachwycony. I bez bicia przyznaję się do winy: gdyby nie informacja o tym, kto jest prawdziwym autorem książki, możliwe że długo nie zwróciłbym na nią uwagi. Po prostu ufam Rowling. Pisarce, a nie jej nazwisku. Nie zawiodła mnie do tej pory żadną swoją książką, i nie zawodzi pisząc jako Robert Galbraith.
Do kancelarii Cormorana Strike'a przychodzi żona pisarza Owena Quine'a. Jej mąż zaginął. Twierdzi, że często zdarzało mu się znikać, jednak tym razem kobieta niepokoi się. Niesprzyjające są okoliczności zaginięcia: pisarz niedawno skończył prace nad rękopisem historii, która pod przykrywką metafor i alegoryczności ujawnia brudy środowiska literackiego. Zaintrygowany Strike przyjmuje zlecenie, obawiając się czy w ogóle otrzyma za nie wynagrodzenie. Czy uda mu się powtórzyć sukces rozwiązania sprawy śmierci Luli Landry, co uratowało jego podupadającą kancelarię?
Jedwabnik jest jeszcze lepszy od Wołania Kukułki. Początkowo nie wierzyłem, że ocenię go tak dobrze, bo przez pierwsze rozdziały miałem problem z przestawieniem się na nową sytuację kryminalną i poznaniem nowych bohaterów. Można czuć się przez kilka chwil skołowanym, lecz zaraz potem Galbraith po prostu zachwyca. Trzeba docenić fakt przedstawienia środowiska literatów: rzadko mamy do czynienia z takim tematem, a jeszcze rzadziej możemy poczytać o jego mrocznych stronach opisanych tak szczerze (mimo że nie dosłownie), że trudno oprzeć się wrażeniu, że ten świat rzeczywiście tak działa. Bohaterowie przedstawieni niesamowicie ludzko. Galbraith lubi zagłębiać się w psychologię człowieka, przez co postaci są jeszcze prawdziwsze. Cormoran jest genialnym głównym bohaterem: niepozbawionym słabych stron, ale tak intrygującym, że chce się go poznać bardziej i bardziej. Robin w Jedwabniku bywa momentami męcząca: jej ciągłe zadzieranie nosa usprawiedliwiane niepewnością, czy Strike traktuje ją poważnie, bywa irytujące. Koniec końców jest jednak świetną partnerką, która zachwyca swoją determinacją i umiejętnościami. W Jedwabniku mamy okazję lepiej poznać jej narzeczonego, Matthew. Można go uznać za najbardziej denerwującą postać w całej serii, która zupełnie nie pasuje do klimatu powieści, a jednocześnie jest bardzo potrzebna do ukazania problemów Robin. Całe środowisko literackie generalnie zostało przedstawione jako banda snobów. Do tego praktycznie nikt nie zostaje bez jakiejkolwiek winy w obliczu zbrodni. Po lekturze obu tomów można mieć wrażenie, że Galbraith lubi pisać o zbrodniach w środowiskach bogaczy, ludzi popularnych i jednocześnie aroganckich. Liczę, że wciąż pójdzie tym tropem, bo mimo że w kryminałach otoczenie to jest ukazywane często, jednocześnie czuć co do niego pewien niedosyt. Galbraith ma tu duże pole do popisu w ujawnianiu mrocznej natury takich ludzi, a umieszczanie detektywa w takim elitarnym gronie może ukierunkować całą serię i podkreślić specjalizację Strike'a. Byle tylko nie przesadzić i nie popaść w monotonię.
Czas na chyba największy plus całego Jedwabnika. Galbraith miał tu niesamowite pole do popisu w operowaniu kiczem, kampem i absurdem. Począwszy od szkatułkowego opisu rękopisu napisanego przez zaginionego pisarza a kończąc na powalającym na łopatki opisie okoliczności zabójstwa. Widać tu czysty talent w operowaniu językiem i bezkompromisowość. Książka jest odważna, niektórych może wręcz obrzydzić, ale sprawia to tylko, że jeszcze lepiej pokazuje warsztat pisarski autora.
Przyczepić się można jedynie do pewnej przewidywalności niektórych wydarzeń. I nie mowa tu już o charakterystycznych punktów charakterystycznych dla historii kryminalnych. Tutaj chwilami po prostu wiadomo, kim jest tajemnicza postać, co zrobi, jaki może mieć wpływ na następne wydarzenia. Rekompensuje to jednak zakończenie ujawniające prawdziwego winnego. Nawet teraz czuję dreszcze przypominając sobie, jak autor przez całą powieść podsuwa nam charakterystyczne cechy zbrodniarza, a jednocześnie zwodzi nas nie pozwalając nam się domyślić, kto nim jest, dopóki sam nam tego nie powie. Nie bez powodu niektórzy ludzie lubią najpierw poznać zakończenie kryminału, by później podczas lektury szukać wszystkich poszlak wskazujących na winnego. Po przeczytaniu Jedwabnika aż chce się pluć sobie w brodę, że nie zrobiło się podobnie, bo wskazówki są nam serwowane praktycznie na srebrnej tacy.
Pomiędzy Wołaniem Kukułki a Jedwabnikiem widać bardzo duży progres. Galbraith w powieściach kryminalnych czuje się coraz swobodniej i pozwala sobie na coraz więcej. Drugi tom serii o Cormoranie Strike'u idealnie to pokazuje. Świetna historia, świetni bohaterowie i świetny styl pisania wręcz skazuje Jedwabnika na sukces. Tymczasem ja ze zniecierpliwieniem czekam, czym autor zszokuje i zachwyci mnie w trzecim tomie serii. Jestem prawie pewien, że się nie zawiodę.
http://revievv.blogspot.com
W kryminałach trzeba trzymać się stałych struktur. Ogranicza to możliwości pisarzy chcących wprowadzić do tego gatunku coś nowatorskiego. Częsta przewidywalność zakończeń czy świadomość występowania licznych zwrotów akcji nie zniechęca jednak czytelnika do poznawania historii ludzi próbujących rozwikłać zagadki licznych przestępstw. Jest to coś specjalnego tylko dla tego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Banksy to człowiek-zagadka. Uwielbiany jak i nienawidzony, zajmuje się tworzeniem nietuzinkowych murali na ulicach całego świata. Działa incognito, do tej pory nikt z odbiorców jego sztuki nie poznał jego twarzy. Jego tajemniczość intryguje, a tworzone przez niego dzieła często zmuszają do zatrzymania się w codziennym biegu i dłuższego zastanowienia się nad ich przesłaniem, najczęściej odnoszącym się do sytuacji społecznych. Opracowana przez Banksy'ego Wojna na ściany jest świetnym łącznikiem pomiędzy artystą a jego odbiorcami, pozwalającym im na poznanie go na tyle, na ile sam pozwala.
Album nie jest konkretnie podzielony na żadne rozdziały: autor zwinnie przedstawia nam kolejne dzieła, które są ze sobą powiązane tematycznie. Dzięki temu wertując kolejne strony czujemy, że album, który pozornie ma przybliżyć nam twórczość artysty, tak naprawdę przedstawia nam pewną całkiem spójną historię. Do tego dostajemy liczne anegdoty od samego autora, czasem uda nam się dowiedzieć o jakimś fakcie z jego przeszłości, a często - i to nie tylko poprzez murale - poznamy jego nastawienie do świata. Banksy obdarowuje nas również cenionymi przez niego cytatami oraz własnymi ciętymi komentarzami, wśród których można czasem wyłapać nawet jakieś sentencje. Mimo że w książce dominuje obraz, można w niej znaleźć również zadowalającą ilość treści. Banksy pisze językiem prostym, lekkim, czasem wulgarnym, ale bardzo szczerym. W dużej mierze dzięki anonimowości nie musi obawiać się pisania dokładnie tego, co myśli, i jest to jedna z najmocniejszych stron Wojny na ściany.
Polskie wydanie albumu prezentuje się znakomicie: jego format jest bardzo przystępny dla zamieszczonych wewnątrz zdjęć, które same wydrukowane są w bardzo dobrej jakości. Fotografie często są bardzo ciekawie rozmieszczone, tworząc szczególne kompozycje, grając z odbiorcą. Zaplanowany minimalizm w rozkładzie fotografii na czystym białym tle daje nam wrażenie, jakbyśmy oglądali dzieła Banksy'ego w galerii sztuki. Po prostu świetnie wydany album.
Do Wojny na ściany nie mogę się przyczepić o nic, nawet jeśli bym tego chciał. A nie chcę, bo byłem niemalże w stu procentach pewien, czego spodziewać się po tej pozycji. A nie ma niczego lepszego od pokrycia się Twoich oczekiwań z tym, co dostajesz. Banksy w swojej publikacji nie zawiódł mnie ani przez chwilę. Jego dzieła bez dwóch zdań zasługują na uwiecznienie w albumie. I to w jakim albumie! Wszystko przemyślane w każdym calu, nie ma tu miejsca na losowe wrzucanie zdjęć na kolejne strony. Wojną na ściany Banksy zyskuje u mnie jeszcze większy szacunek oraz wdzięczność za to, że pozwolił mi na poznanie go choć odrobinę.
http://revievv.blogspot.com
Banksy to człowiek-zagadka. Uwielbiany jak i nienawidzony, zajmuje się tworzeniem nietuzinkowych murali na ulicach całego świata. Działa incognito, do tej pory nikt z odbiorców jego sztuki nie poznał jego twarzy. Jego tajemniczość intryguje, a tworzone przez niego dzieła często zmuszają do zatrzymania się w codziennym biegu i dłuższego zastanowienia się nad ich przesłaniem,...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-23
2014-08-05
Zombie rosną w siłę... I nie mam tu jeszcze na myśli wręcz wyczekiwanej przez niektórych apokalipsy z plagą żywych trupów w roli głównej, ale o modę w popkulturze. Po wampirach, wilkołakach, aniołach do seriali, filmów i oczywiście książek z dużo większym natężeniem niż dawniej wkraczają nieumarli. Nowa przejściowa moda? Nie wiem, ale pozwólcie, że przedstawię wam wspaniałą Mirę Grant i jej Przegląd Końca Świata.
Wynalezienie lekarstwa na raka przyniosło dość nieprzyjemne skutki... Wirus Kellis-Amberlee sprawia, że każdy, kto wejdzie z nim w kontakt po śmierci powraca do stanu, który z życiem nie ma niewiele wspólnego. Zombie rozprzestrzeniają się jak grzyby po deszczu i zarażają każdego, kto znajdzie się w ich pobliżu.
Po dwudziestu latach w świecie mass mediów następują spore zmiany. Pozycja blogerów wzrasta i są oni traktowani tak samo jak celebryci (choć akurat ro dzieje się już na naszych oczach). Newsy z blogów informacyjnych są na wagę złota, ponieważ ludzie uważają ich właścicieli za niezależnych od nikogo dziennikarzy. I tu wkraczają Georgia - Newsie, blogerka, dla której prawda jest najcenniejszą wartością - i Shaun - Irwin, czyli bloger, który nie boi się ryzyka i nieustannie dzieli się ze światem swoimi przygodami z zombie - rodzeństwo, przed którymi staje szansa na zdobycie większego rozgłosu w blogosferze dzięki kampanii startującego na prezydenta Stanów Zjednoczonych Petera Rymana. Gdy postanawiają wziąć w niej udział, mimowolnie piszą się na dochodzenie w celu rozwiązania zagadki, kto stoi za atakami terrorystycznymi z wykorzystaniem zombie, które mają miejsce właśnie w czasie wybierania nowego przywódcy kraju. Jednak przez całą książkę przewija się pytanie zadawane przez obu głównych bohaterów: czy było warto?
Rzadko która książka wywołuje we mnie tyle intensywnych i sprzecznych emocji: podczas lektury Feed chciało mi się śmiać i płakać, zachwycać i dołować, czytać jak najszybciej, by poznać odpowiedzi na nurtujące pytania, ale też czytać jak najwolniej, by nie rozstawać się całą historią. Pani Grant genialnie wykorzystała swoje zainteresowanie horrorami i wirusologią przelewając swoją wiedzę na papier i dodając świetnie skonstruowaną, przemyślaną w każdym calu historię z nietuzinkowymi bohaterami, a także wątkiem politycznym, który zainteresował nawet mnie, osobę, której z polityką w ogóle nie po drodze. Książka jest określana jako thriller polityczny, ale ja uważam, że posiada także elementy powieści detektywistycznych: dochodzenie w sprawie ataków terrorystycznych też przedstawione jest w bardzo ciekawy sposób, zwłaszcza w połączeniu z bohaterką, dla której prawda jest najważniejsza.
Rozwijając kwestię bohaterów: są niesamowici! Rodzeństwo przedstawia chyba najzdrowszą wersję relacji, jaka może między nim istnieć, czyli ciągłe kłótnie i wyzwiska, pod pancerzem których wiadomo, że Georgia nie może żyć bez Shauna i vice versa. Narracja pierwszoosobowa z perspektywy obu bohaterów nie przynosi Grant żadnych problemów, przyciąga uwagę czytelnika tak samo silnymi opisami przeżyć i mocnym sarkazmem, bez którego Feed nie byłby już taki dobry.
Autorka dzięki swoim zabiegom znalazła też miejsce, by wpleść przesłanie, które można odczytać ze wszystkich wydarzeń. Pani Grant pokazuje, że nawet w świecie zrujnowanym przez strach i same zombie, to wciąż człowiek jest największym wrogiem i zagrożeniem. Mimo że jest to historia o nieumarłych, to po zinterpretowaniu całej powieści wraz z tym przesłaniem zombie schodzą na dalszy plan, ustępując miejsca niebezpiecznemu człowiekowi, który może być taką samą infekcją jak żywe trupy. Innym zarzutem skierowanym przeciw człowiekowi jest tu nieustanna pogoń za liczbami: statystyki na blogach, popularność i pieniądze. Świetnie wpleciono ten problem właśnie z wykorzystaniem blogosfery: ludzie walczą o wyświetlenia na swoich stronach, posuwając się coraz dalej, odrzucając przy tym swoje wyznawane wcześniej wartości.
Jeśli miałbym wskazać choć jedną rzecz, która w Feed mi się nie podobała, byłoby to zakończenie. I nie piszę tego krytycznie: zakończenie i sam punkt kulminacyjny tak mną wstrząsnął, że wręcz złamał mi serce swoją brutalnością i nieprzewidywalnością. Do tej pory nie mogę się po tym pozbierać i chyba jeszcze żadna książka tak na mnie nie podziałała. Punkt kulminacyjny był tak zaskakujący, ale zarazem tak szczery, że wstrząsnął mną niesamowicie mocno. Nie chcąc spoilerować, powiem tylko, że autorka posunęła się do jednego z najrzadziej przewidywanych i stosowanych zabiegów w literaturze popularnej. Swoją odwagą i zawziętością przełamała uznawane standardy, jeszcze bardziej wpływając na emocje czytelników. Jakkolwiek bardzo mnie to zraniło, jestem pod wrażeniem tej siły i braku obawy o reakcję odbiorców.
Do tej pory walczę sam ze sobą, czy sięgać po kontynuację. Muszę to rozstrzygnąć właśnie teraz. Bieg wydarzeń tak mnie zdołował, że nie mogłem wręcz myśleć, że mogę ciągnąć to przez jeszcze dwa tomy. Jednak kunszt i szczerość pani Grant tak mnie zachwycił, że chcę więcej i więcej. Dlatego postanowione: nie mogę się doczekać, aż Deadline, drugi tom Przeglądu Końca Świata, wpadnie w moje ręce. A Wam, jeśli wciąż z Feedem macie nie po drodze, polecam tę książkę gorąco. Bo jakkolwiek ją odbierzecie, jednego jestem pewien: powieść podziała niesamowicie mocno na Wasze emocje.
http://www.revievv.blogspot.com
Zombie rosną w siłę... I nie mam tu jeszcze na myśli wręcz wyczekiwanej przez niektórych apokalipsy z plagą żywych trupów w roli głównej, ale o modę w popkulturze. Po wampirach, wilkołakach, aniołach do seriali, filmów i oczywiście książek z dużo większym natężeniem niż dawniej wkraczają nieumarli. Nowa przejściowa moda? Nie wiem, ale pozwólcie, że przedstawię wam wspaniałą...
więcej mniej Pokaż mimo to
Są książki, przy których śmiejemy się do łez. Są i takie, przy których wzruszamy się do łez. Jeśli już jednak w ten sposób dzielimy książki, nie możemy zapomnieć o trzeciej kategorii: są bowiem i takie, przy których możemy się śmiać i wzruszać na przemian. I Gwiazd naszych wina bezapelacyjnie należy do tej trzeciej kategorii.
Nie lubię książek o chorobach. Można powiedzieć, że mam wręcz fobię jeśli chodzi właśnie o takie pozycje. Gdy tylko natknę się na takową, w mojej głowie od razu tworzą się najgorsze scenariusze dotyczące mnie czy najbliższych mi osób. Zahacza to niemal o hipochondrię. Jednak z książką Gwiazd naszych wina jest inaczej. Owszem, głównym motywem przewijającym się przez jej strony jest rak, jednak nie jest to książka o raku. Jest to książka o odnajdywaniu siebie, pokonywaniu swoich słabości oraz czerpania z życia, ile tylko się da, choć czasem jest ciężko. John Green nie przygnębia - John Green daje nadzieję.
(...)
Trudno mi ubrać w słowa to, co czuję po przeczytaniu Gwiazd... Już pominę fakt, że kończy się tak, że po odłożeniu jej odczułem głęboką pustkę i pragnąłem się dowiedzieć, co działo się dalej. Pewnie był to celowy zabieg, przypominający to, z czym borykała się Hazel przy swojej ulubionej książce. Gdybym miał opisać całą historię jednym słowem, byłoby to słowo przepiękna. Banalne, choć to też jest jej zarzucane: ludzie uważają, że to słodka historyjka dla smutnych nastolatek, mająca wpisać się w oklepany kanon młodzieżowych czytadeł podnoszących na duchu. Ja powiem jednak inaczej: ta historia naprawdę podnosi na duchu, a nie jest sztuczna ani wyraźnie pisana pod konkretne grono odbiorców. Mimo że głównymi bohaterami są nastolatkowie i również taki język tu dominuje, moim zdaniem dorośli również nie powinni wahać się, czy powinni w ogóle tracić czas na przeczytanie tego. John Green spisał się niesamowicie.
(...)
Po pełną recenzję zapraszam tu: http://revievv.blogspot.com/2014/05/gwiazd-naszych-wina.html :)
Są książki, przy których śmiejemy się do łez. Są i takie, przy których wzruszamy się do łez. Jeśli już jednak w ten sposób dzielimy książki, nie możemy zapomnieć o trzeciej kategorii: są bowiem i takie, przy których możemy się śmiać i wzruszać na przemian. I Gwiazd naszych wina bezapelacyjnie należy do tej trzeciej kategorii.
Nie lubię książek o chorobach. Można...
2014-03-23
Po całość opinii zapraszam tu: http://revievv.blogspot.com/2014/03/legenda-patriota.html :)
Tak jak wszystko ma swój początek, tak kiedyś musi mieć swój koniec. I choćbyśmy bardzo, bardzo chcieli to odciągnąć, nie mamy na to wpływu. A co dopiero gdy mamy do czynienia z tak dobrą serią jak Legenda Marie Lu? Wtedy mamy poważny problem, naprawdę.
Patriota, trzecia część trylogii o Dayu i June, dwójce nastolatków, którym przyszło żyć w świecie, gdzie nie do końca wiadomo komu można ufać a komu nie, to wspaniałe zwieńczenie trylogii, pozostawiające czytelnikowi niedosyt i ból z powodu konieczności pożegnania się z tą historią. Tak przynajmniej było w moim przypadku: ogromnie przywiązałem się do June i Daya, do lekkiego stylu autorki i do zapierających dech w piersiach wydarzeniach, wręcz stworzonych do scenariusza dobrego filmu akcji. To przywiązanie tylko spotęgowało smutek z powodu nieuchronnego rozstania się z bohaterami, co martwiło mnie coraz bardziej, gdy przewracałem kolejne strony książki.
A z czym w ogóle mamy do czynienia w finale serii? Przed Dayem znów staje poważny dylemat. W Koloniach wybucha bowiem wirus, za który kraj oskarża Republikę, co prowadzi do wypowiedzenia jej wojny. Jedynym ratunkiem dla ojczyzny Daya i June jest jak najszybsze znalezienie antidotum przeciw wirusowi. Nie będzie to jednak proste: bowiem jedyną osobą, która może w tym pomóc, jest Eden, młodszy brat Daya, którego chłopak dopiero co odzyskał po tym, gdy był królikiem doświadczalnym w tworzeniu poprzedniego wirusa. Day musi zdecydować, co jest dla niego ważniejsze: brat czy losy całego państwa. Nie pomaga mu też fakt, że z dnia na dzień jest coraz bliższy śmierci, o czym dobrze wie...
Po całość opinii zapraszam tu: http://revievv.blogspot.com/2014/03/legenda-patriota.html :)
Tak jak wszystko ma swój początek, tak kiedyś musi mieć swój koniec. I choćbyśmy bardzo, bardzo chcieli to odciągnąć, nie mamy na to wpływu. A co dopiero gdy mamy do czynienia z tak dobrą serią jak Legenda Marie Lu? Wtedy mamy poważny problem, naprawdę.
Patriota, trzecia część...
"Wybraniec" to drugi tom debiutanckiej trylogii Marie Lu. Gdy autor pisze trylogię, jednym z jego największych problemów jest to, czy drugi tom dorówna sukcesowi pierwszego (mam tu na myśli oczywiście scenariusz, gdy ten pierwszy tom rzeczywiście odniósł sukces). Ciągłe myślenie "co tu jeszcze wpleść, by było dobrze?", nieprzespane noce, spędzone przed laptopem/rękopisem/maszyną do pisania (kto co woli) z kubkiem kawy i ciągła presja ze strony odbiorców: "co będzie dalej, co?" - żadna z tych rzeczy nie sprzyja bezstrsowemu napisaniu godnemu pochwały tomu. A jak poradziła sobie z tym trudnym zadaniem pani Lu? Ja odpowiedź znam, i chętnie podzielę się z wami swoimi głębokimi przemyśleniami.
W drugim tomie trylogii Day i June dołączają do Patriotów. Day liczy na to, że pomogą mu odbić jego młodszego brata, Edena, z rąk władz Republiki. A June? June kieruje kwitnące uczucie do Daya i chęć pomszczenia własnego brata, który zginął jako ofiara intryg dystopijnego kraju. Wtedy następuje rzecz nieoczekiwana: władca Republiki, Elektor Primo umiera. Na jego miejsce wstępuje syn Elektora, Anden. Nie ma on jednak latwo: rebelianci zagrzani do walki o swoje pod wpływem Daya dają się we znaki i nie chcą zaakceptować rządów nowego Elektora. Okazuje się jednak, że nie jest on taki jak się wszystkim wydaje: proponowane przez niego reformy dają szansę na rozkwit Republiki i mogą wszystkim wyjść na dobre. O prawdziwym obliczu Andena najbardziej przekonuje się June, która zostaje wysłana do młodego Elektora, by zdobyć jego zaufanie, dzięki czemu Patrioci będą mogli wcielić w życie swój plan dokonania zamachu na nowej głowie państwa. Teraz June musi stanąć przed trudnym wyborem: komu powinna zaufać, Patriotom i Dayowi, czy Andenowi, który naprawdę ma szanse wskrzesić podupadły kraj?
(...)
Często drugie tomy wszelakich serii nie wprowadzają nic nowego, są pisane ma siłę. W Wybrańcu tak nie jest: historia wciąż ma swój czar i wciąga czytelnika aż do ostatniej strony. Niektóre wydarzenia i zwroty akcji szokują, aż czuć żal do autorki z powodu losu, jaki wybrała dla niektórych bohaterów. Podoba mi się także zmiana w osobie Tess: nie jest już tak bezbarwna jak w Rebeliancie. Dziewczyna dojrzewa i zaczyna pokazywać swój charakter, mieszając tym także w głowie Daya.
(...)
Rozdziały zostały podzielone tak samo jak w pierwszym tomie: jeden pisany z perspektywy Daya, jeden z perspektywy June. I uważam to za najlepsze wyjście, bo dzięki temu lepiej wczuwamy się w emocje głównych bohaterów oraz dało to autorce większe pole do popisujeśli chodzi o "karmienie" odbiorcy informacjami: dowiadujemy się o czymś, o czym drugi bohater nie ma zielonego pojęcia.
Po pełną recenzję zapraszam tu: http://revievv.blogspot.com/2013/12/legenda-wybraniec.html :)
"Wybraniec" to drugi tom debiutanckiej trylogii Marie Lu. Gdy autor pisze trylogię, jednym z jego największych problemów jest to, czy drugi tom dorówna sukcesowi pierwszego (mam tu na myśli oczywiście scenariusz, gdy ten pierwszy tom rzeczywiście odniósł sukces). Ciągłe myślenie "co tu jeszcze wpleść, by było dobrze?", nieprzespane noce, spędzone przed...
więcej mniej Pokaż mimo to
Powieści epistolarne pisze się bardzo specyficznie. Czyta również. Nie ma tu tradycyjnej narracji, a zdani jesteśmy jedynie na potok myśli i uczuć bohaterów. Autor takiej książki często ma też problem z ukazaniem konkretnej sceny bez ucieczki do trzecioosobowego narratora. Są jedna pisarze, którzy potrafią sobie z tym poradzić fenomenalnie. Przedstawiam Wam Cecelię Ahern i jej Love, Rosie, które są na to idealnym przykładem.
Znana również pod tytułem Na końcu tęczy opowieść o miłości, problemach i szczęściu kilku pokoleń. Rosie i Alex przyjaźnią się od dziecka. Gdy Alex zmuszony jest wyjechać z rodziną do Stanów, pozostaje im jedynie kontakt na odległość poprzez listy, maile, rozmowy telefoniczne. Choć problematyczne, nie jest to dla nich takie nienaturalne, gdyż praktykują pisanie do siebie listów od dzieciństwa. Jednak scenariusze, jakie napisze im życie okażą się dla tej dwójki nie lada próbą i zmuszą ich do zastanowienia się, kim tak naprawdę jedno jest dla drugiego.
Niektórzy mogą powiedzieć, że napisanie powieści w formie listów to pójście na łatwiznę: przecież rozdziały mogą być króciutkie, można lać wodę, rozegzaltować się, a Ty-ten-tutaj masz to sobie przeczytać i docenić sztukę wysoką. A właśnie, że nie. Czy do reszty zapomniano już, że pisanie listów jest sztuką? Jest to niesamowite medium do przekazania swoich uczuć w piękny, niepowszechny już sposób. A pociągnąć to jeszcze do formatu fabuły? Weźcie kartkę, napiszcie raptem kilka liścików i ułóżcie z nich historię pełną zwrotów akcji, nie posługując się przy tym ani razu żadnym łącznikiem w postaci narracji trzecioosobowej. Prościzna? A może jednak musiałeś trochę to przemyśleć? Tak też myślałem. Powieść epistolarna bardzo ogranicza autora w formie, ale da się czasem wyjść poza ramy. Cecelia postawiła na multimedialność: oprócz pięknych tradycyjnych listów w Love, Rosie mamy transkrypcje rozmów telefonicznych, wiadomości z komunikatorów internetowych czy maile. A przy tym wszystko pozostaje spójne. Naprawdę ciężko uzyskać tak zadowalający efekt.
Love, Rosie to nie tylko genialna forma i bardzo przystępny język. To również fenomenalni bohaterowie. Chociaż Rosie czasem za bardzo przeżywa, pozostaje niesamowicie ciepłą, zabawną osobą, wystarczająco silną, by radzić sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu (a łatwo nie ma...). Podobny jest Alex, pomimo że to do niego los się bardziej uśmiechnął. Emanuje od niego takie ciepło, że aż masz ochotę poznać go osobiście, pisane przez niego wiadomości czynią go jeszcze realniejszym, a po chwili z rozczarowaniem schodzisz na ziemię, zdając sobie sprawę, że to postać fikcyjna. Autorka świetnie przedstawiła też nowe pokolenie i jego tendencje do chodzenia w ślady rodziców. Córka Rosie, Kate jest łudząco podobna do mamy, zarówno z wyglądu jak i charakteru, a ponadto wykazuje się podobnymi wyborami. Co przewrotne, zdarza jej się znaleźć w sytuacji zupełnie przeciwnej tej, w jakiej znajdowała się Rosie i potrafi podejmować wtedy nowe decyzje, dając nam nowe światło na niektóre wydarzenia i nie pozwalając nam nudzić się żadną schematycznością.
Nad jedną z czołowych pozycji spod pióra Ahern można się rozczulać i zachwycać. I nie są to puste stwierdzenia: Love, Rosie to książka fenomenalna, która co kilka stron wzrusza, rozbawia i przede wszystkim daje przyjemność z samego czytania. Ile jest książek, do których masz ochotę wrócić jeszcze nie raz? Ile by ich nie było, jestem prawie pewien, że jeśli lubisz subtelne romanse okraszone solidną dawką śmiechu i łez, Love, Rosie dołączy do tej kolekcji.
http://revievv.blogspot.com
Powieści epistolarne pisze się bardzo specyficznie. Czyta również. Nie ma tu tradycyjnej narracji, a zdani jesteśmy jedynie na potok myśli i uczuć bohaterów. Autor takiej książki często ma też problem z ukazaniem konkretnej sceny bez ucieczki do trzecioosobowego narratora. Są jedna pisarze, którzy potrafią sobie z tym poradzić fenomenalnie. Przedstawiam Wam Cecelię Ahern i...
więcej Pokaż mimo to