rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Kto z nas nie lubi eksperymentów? Jedne z lepszym, inne z gorszym skutkiem, wskazują na naszą potrzebę ciągłego poszukiwania, zmieniania, ulepszania. Nie omija to rynku wydawniczego: James Frey i Nils Johnson-Shelton publikacją Endgame wprowadzili na tym polu niemałą rewolucję. Bo jestem niemal pewien, że nie mieliście kontaktu z równie intermedialną książką, co Endgame. Wezwanie.

Cały tom czyta się jak jedno baaardzo długie zadanie tekstowe z matematyki. I nie pozwólcie tu sobie na uprzedzenia - w tym wypadku nikogo głowa raczej nie powinna rozboleć. Formuła projektu opiera się na korelacji świata fikcyjnego i rzeczywistego: opisywane losy bohaterów książki są wskazówkami do rozwiązania konkursowej zagadki umieszczonej w naszym świecie. Geniusz, który jej podoła, zgarnia nagrodę pieniężną. I choć pierwszego zwycięzcę już mamy, to gra wciąż trwa: na przewidzianą trylogię do tej pory wyszły dwa tomy, a każdy jest objęty konkursem. Jednak nie ma lekko: zagadki bywają zagmatwane, niektóre wskazówki wcale wskazówkami nie są, a gra toczy się na skalę światową. Pomijając Wasze indywidualne aspiracje do walki o nagrodę, warto po prostu zwrócić uwagę na samą ideę stworzenia książki, która wykracza poza zwyczajną powieść. Akcja szczególnie łączy się z zapisem, ten z zamieszczonymi ilustracjami-wskazówkami oraz z samym wydaniem książki, dokładamy do tego odwołania do rozgrywki w Internecie i w końcu działanie w świecie rzeczywistym. Niesamowita intermedialność.

Ale to tylko połowa projektu, w której uczestniczyć nie trzeba. Sama historia zawarta w Wezwaniu to mieszanka fantasy, science fiction i akcji wpleciona w młodzieżową konwencję. Grupa młodych ludzi zostaje wybrana do walki o przetrwanie swojego ludu. Gra, do której zostają zmuszeni, zwiastuje początek końca świata, jaki znamy. Każdy z bohaterów ma zupełnie inny charakter, każdy został inaczej przygotowany do walki i każdy inaczej radzi sobie na arenie, którą stała się Ziemia. Wszyscy potraktowani są równo, a udowadnia to styl narracji, jednak wyraźnie na pierwszy plan wysuwa się dwójka nastolatków: Amerykanka Sarah i Peruwiańczyk Jago, którzy zawiązują ze sobą sojusz (a może i coś więcej). I tu wchodzimy w nutę naiwności, która wskazuje na główny target powieści: relacja wspomnianej dwójki przekształca się w trójkątną figurę, gdy za dziewczyną w drogę rusza Christopher, jej ukochany, którego powinna wyrzucić ze swojego życia wraz z pierwszą oznaką rozpoczynającej się gry. Co zrobi Sarah? Kogo wybierze? A kogo powinna wybrać? Typowy młodzieżowy wątek zostaje odratowany w ostatnich rozdziałach, gdzie zostaje rozwiązany w dość niekonwencjonalny sposób.

Do wspomnianego wcześniej sposobu narracji można mieć ambiwalentny stosunek: z jednej strony rozdziały są bardzo krótkie, przynoszą na myśl opisy scenek i sytuacji widocznych na jakimś obrazku. Książkę czyta się przez to bardzo szybko, lecz jednocześnie przychodzą chwilę, gdy owa "mechaniczna" narracja nuży i trzeba Endgame na moment odstawić. Wynagradzają to jednak niesamowite opisy walk: dynamizm i bogactwo tych scen wyciągniętych żywcem z kina akcji to jedna z najjaśniejszych stron powieści. Oprócz tego na uwagę zasługuje erudycja autorów: historia prowadzi nas przez różne części globu ziemskiego, w różnym stopniu zostają nam przybliżone kultura i cechy geograficzne danego miejsca, a zagadka i składające się na nią wskazówki zaprojektowane zostały bardzo przemyślanie. Wszystko to składa się po prostu na dobrą książkę, w której słuszna obawa o znaczny przerost formy nad treścią zostaje obalona: koniec końców o obie te wartości zadbano w równych proporcjach.

Endgame. Wezwanie można porównywać do różnych utworów science fiction, jednak książka ta wyróżnia się na ich tle z więcej niż jednego powodu. Tym głównym jest oczywiście jej wyjątkowa symbioza z innymi mediami, która z czasem może okazać się zapalnikiem do niemałej rewolucji w relacji pomiędzy literaturą a rynkiem literackim. I już samo to zachęca do zapoznania się z eksperymentem panów Jamesa i Nilsa.


http://revievv.blogspot.com

Kto z nas nie lubi eksperymentów? Jedne z lepszym, inne z gorszym skutkiem, wskazują na naszą potrzebę ciągłego poszukiwania, zmieniania, ulepszania. Nie omija to rynku wydawniczego: James Frey i Nils Johnson-Shelton publikacją Endgame wprowadzili na tym polu niemałą rewolucję. Bo jestem niemal pewien, że nie mieliście kontaktu z równie intermedialną książką, co Endgame....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nowa tożsamość, program ochrony świadków i zagrożenie ze strony kartelu narkotykowego - czy to nie za dużo jak na format młodzieżówki? Okazuje się, że nie. Becca Fitzpatrick, autorka popularnej serii Szeptem, powraca z nową historią, po raz kolejny wprowadzając powiew świeżości na rynek literatury dla młodzieży.

Estella dla własnego bezpieczeństwa musi stać się Stellą i przeprowadzić się do miasteczka w Nebrasce. Zupełnie nowa rzeczywistość jest dla dziewczyny ogromnym wyzwaniem, z którym musi zmierzyć się przez całe wakacje. Prawdę zna tylko kilka osób i nastolatka musi postarać się o utrzymanie tego wąskiego kręgu wtajemniczonych za wszelką cenę. W grę wchodzi przyszłość Estelli i jej najbliższych. Schody pojawiają się, gdy na scenę wchodzi miłość i sprawiedliwość...

Ciężko jest pisać o narkotykach dla nastoletniego odbiorcy. Nie do końca wiadomo, co mówić, a czego nie, trudno wyznaczyć pewną granicę. Becca Fitzpatrick balansuje tu na cienkiej linii, z jednej strony ukazując problem dobitnie, a jednak zbyt powierzchownie. Liczne powtórzenia obracające się wokół matki głównej bohaterki bywają irytujące, jednak okazują się konieczne, by wyraźnie przedstawić ciąg przyczynowo-skutkowy akcji. I to idzie autorce świetnie: podaje czytelnikowi odpowiedzi w małych dawkach, stopniując napięcie i powoli odsłaniając prawdę zza mgły. Również kreacje bohaterów zasługują na uznanie, a szczególnie głównej bohaterki: jest to postać dynamiczna, zmieniająca swoje spojrzenie na otaczającą ją rzeczywistość przez całą historię, dojrzewającą na oczach czytelnika. Początkowo irytująca dziewczyna z Filadelfii zaczyna akceptować nowe środowisko i uczy się nowych wartości.

A teraz czas na małe wyznanie każdego z nas: kto oglądał Hannah Montana: Film? Jeśli już przyznacie się do tego sami przed sobą i przypomnicie sobie, że nie ma żadnego powodu do zażenowania, to przypomnijcie sobie fabułę tej produkcji. Znalazłem tu zabawne podobieństwo pomiędzy disneyowskim filmem a książką pani Fitzpatrick. Dziewczyna z podwójną tożsamością, małe wiejskie miasteczko, a w nim atrakcyjny mieszkaniec. Jeśli podobała Wam się słodka historia z Disneya, na pewno z zainteresowaniem poznacie podobne realia w bardziej gorzkiej odsłonie. Autorka realistycznie oddaje klimat małego miasta kontrastującego z wielką Filadelfią, przedstawia mentalność jego mieszkańców i ich obyczaje. Okazuje się, że nie tylko główna bohaterka skrywa jakiś sekret, a to buduje tajemniczość społeczności Thunder Basin. Również Chet, nowy przyjaciel Stelli, ma coś na sumieniu mimo swojego niewiarygodnie czystego wizerunku. Kłamstwa nawarstwiają się, tworząc lepką sieć, z której coraz trudniej się wydostać. Tak czuje się przynajmniej główna bohaterka stojąca pomiędzy młotem a kowadłem: chętnie ujawniłaby swoją prawdziwą twarz, z którą niekoniecznie się identyfikuje, jednak jest zmuszona cały czas nosić maskę w obronie najbliższych, jednocześnie czując wyrzuty sumienia wobec oszukiwania nowych osób, na których jej zależy.

Choć, jak to na literaturę młodzieżową przystało, nie zabrakło schematów, tak autorce udało się zastawić parę pułapek na czytelnika, a także wprowadzić trochę akcji i dramatyzmu, zwłaszcza pod koniec powieści. Fitzpatrick pisze lekko, posługuje się prostym językiem, choć nieraz wprowadza naprawdę ładne metafory. Bardzo trafnie ukazuje zmienne relacje pomiędzy Stellą a jej otoczeniem i ludźmi w jej życiu (konfrontacja dziewczyny z matką to scena-perła), a pierwszoosobowa narracja, mimo znacznej subiektywności, jest tutaj niezastąpiona. Pani Becca umie pisać o młodzieży dla młodzieży.

Niebezpieczne kłamstwa to bardzo ciekawa nowość na rynku. Wnosi ciekawe rozwiązania, które mogą wskazać nową stronę, w jakiej powinna iść literatura młodzieżowa. Becca Fitzpatrick wplata poważne sprawy w lekką i przyjemną historię, idealną na zbliżające się lato.


http://revievv.blogspot.com

Nowa tożsamość, program ochrony świadków i zagrożenie ze strony kartelu narkotykowego - czy to nie za dużo jak na format młodzieżówki? Okazuje się, że nie. Becca Fitzpatrick, autorka popularnej serii Szeptem, powraca z nową historią, po raz kolejny wprowadzając powiew świeżości na rynek literatury dla młodzieży.

Estella dla własnego bezpieczeństwa musi stać się Stellą i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wyzwolona Kristin Cast, Phyllis Christine Cast
Ocena 7,2
Wyzwolona Kristin Cast, Phyll...

Na półkach: ,

Nic nie może przecież wiecznie trwać - czasami na szczęście. Są takie serie, które towarzyszą nam od dawna i wydają się nigdy nie skończyć. Tak było z Domem Nocy. No, może nie jest to formuła na skalę Sagi o Ludziach Lodu, ale dwanaście tomów to jednak trochę jest, prawda? Seria, którą zacząłem w gimnazjum, która długo mnie bawiła, potem irytowała, a potem znowu miała kilka lepszych momentów, w końcu niespodziewanie (bo nie obserwowałem już premier ostatnich tomów na bieżąco) doczekała się tomu ostatecznego. Brzmi to patetycznie nie bez powodu: autorki momentami przesadzają z wyniosłością w książkach młodzieżowych, ale o tym za moment. Czy Wyzwolona jest godnym zakończeniem jednej z najpopularniejszych serii o wampirach? Nie jest źle, o.

Zoey trochę świruje, bo przypada jej rola Tej, Która Musi Uratować Świat Przed Ciemnością (I Tą Zołzą Neferet). Nie sprzyjają jej w tym wewnętrzne konflikty moralne, a wspomniana zołza chce zrobić sobie z Tulsy królestwo, a za tymczasowy pałac służy jej hotel, w którym prowadzi rzeź za rzezią. Na nastoletniej adeptce ciąży wielka presja, prastara magia, która ma jej służyć za pomoc, tylko ją przerasta. Ale na pewno wszystko jakoś będzie trzymać się kupy, dopóki przy dziewczynie stoi jej baranie stadko, przyjaciele, na których zawsze może liczyć.

Dom Nocy to nie lada huśtawka emocji rezerwowana dla czytelnika: seria miała wiele wzlotów i upadków. Wielu z niej zrezygnowało, a część z nas wciąż coś do niej ciągnęło. Jestem osobą, która niemal zawsze brnie do końca ze wszystkim, co zacznie, dlatego po prostu nie mogłem odstawić losów wampirów z Tulsy na półkę przedwcześnie. Co więcej, nie był to przymus: większość tomów spisanych przez duet Cast czytałem w gimnazjum i te ostatnie części czytane w liceum przywodziły mi na myśl wiele przyjemnych odczuć z tamtego czasu. Został mi jakiś sentyment do przygód Zoey i spółki. Dowiadując się o polskiej premierze ostatniego tomu, Wyzwolonej, z jednej strony krzyczałem w duchu "nareszcie!", a z drugiej czułem, że zamyka się kolejny etap mojego późniejszego dzieciństwa (obecnie, w wieku osiemnastu lat mówię o okresie dzieciństwa bardzo późnego i proszę to zaakceptować albo śmiać się ze mnie poza przestrzenią tego tekstu). Nie powiem, byłem ciekaw, co autorki zafundują na zakończenie.

Moje odczucia są trochę mieszane. Poprzedni tom prezentował się naprawdę przyzwoicie. Ten stoi na podobnym poziomie, ale czegoś w nim zabrakło. I mam na to najprostszą, najbardziej błahą i najbardziej subiektywną odpowiedź: zabrakło Afrodyty! Mojej ulubionej bohaterce, która rozjaśniała nawet najsłabsze tomy serii, autorki bardzo poskąpiły miejsca w książce. Owszem, pojawia się regularnie, ale nie mówi już tak wiele, stoi trochę bardziej z boku. Rzeczywiście, trzeba przyznać, że dojrzała, ale nie trzeba była redukować przy tym humoru, za który większość czytelników ją pokochała. Wspominałem na początku o patosie: widoczny jest w całej serii, ale w finale jakoś się uwydatnia. Może to kwestia tłumaczenia, a może nadużycia stylu pisarek. Przez to dialogi bywają sztywne, a opisy obrzędów dość schematyczne.

Da się to jednak przeżyć dla całego humoru i świeżej energii płynącej od bohaterów. Mimo większej dojrzałości, to wciąż ci sami, czasem dziecinni, nastolatkowie. Tu trzeba ukłonić się Kristin Cast: to ona odpowiadała za oddanie młodzieżowych realiów w całej serii i poradziła sobie na tym polu naprawdę dobrze. Częste żarty, lekka wulgarność i typowe dla młodych problemy podtrzymują, że wciąż jest to seria o nastolatkach dla nastolatków. Co lepsze, w tym tomie nie było ani jednej irytującej mnie postaci! Nawet Stark jakoś się uspokoił. Każdy coś robi, stara się o najlepsze dla siebie i bliskich, i w końcu zaczyna się to jakoś układać. Bardzo intrygująca jest ta druga strona: Neferet i jej chore dążenie do władzy. Terror, jaki sieje, jej potęga i charyzma, czasem trochę przerysowana, wciąż wzbudza zainteresowanie w czytelniku i nadaje Wyzwolonej spójność. Ciekawą nową postacią jest Lynette: jedna z ludzkich zakładniczek Neferet, starająca się wkupić w jej łaski, by przetrwać. Zrobiło się tu miejsce na syndrom sztokholmski, a ciekawy wątek tej bohaterki nadawałby się nawet na kolejną nowelkę z cyklu. Lynette stoi gdzieś pomiędzy dobrem tulskiego Domu Nocy, a złem sianym przez Neferet. Wszystkie jej działania są jednak spowodowane obawą o własne życie. Autorki wprowadziły do powieści ciekawy portret psychologiczny, szkoda że tak późno.

Koniec końców, Wyzwolonej będę bronił. Jeśli myślisz nad przeczytaniem jej, na pewno przebrnąłeś już przez wszystkie tomy Domu Nocy niezrażony albo jesteś bliski mety. Nie zrażaj się: finał będzie Ci się czytało przyjemnie i z pewnym spokojem. Autorki zapewniły Ci bardzo miłą okazję do pożegnania się z Zoey i spółką. Możesz przeczytać ten tom w następstwie książkowego kaca albo jak ja: pogodzony z całą Tulsą. To była bardzo długa, ale ciekawa podróż, panie Cast, dziękuję Wam za nią.


http://revievv.blogspot.com

Nic nie może przecież wiecznie trwać - czasami na szczęście. Są takie serie, które towarzyszą nam od dawna i wydają się nigdy nie skończyć. Tak było z Domem Nocy. No, może nie jest to formuła na skalę Sagi o Ludziach Lodu, ale dwanaście tomów to jednak trochę jest, prawda? Seria, którą zacząłem w gimnazjum, która długo mnie bawiła, potem irytowała, a potem znowu miała kilka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Powieści epistolarne pisze się bardzo specyficznie. Czyta również. Nie ma tu tradycyjnej narracji, a zdani jesteśmy jedynie na potok myśli i uczuć bohaterów. Autor takiej książki często ma też problem z ukazaniem konkretnej sceny bez ucieczki do trzecioosobowego narratora. Są jedna pisarze, którzy potrafią sobie z tym poradzić fenomenalnie. Przedstawiam Wam Cecelię Ahern i jej Love, Rosie, które są na to idealnym przykładem.

Znana również pod tytułem Na końcu tęczy opowieść o miłości, problemach i szczęściu kilku pokoleń. Rosie i Alex przyjaźnią się od dziecka. Gdy Alex zmuszony jest wyjechać z rodziną do Stanów, pozostaje im jedynie kontakt na odległość poprzez listy, maile, rozmowy telefoniczne. Choć problematyczne, nie jest to dla nich takie nienaturalne, gdyż praktykują pisanie do siebie listów od dzieciństwa. Jednak scenariusze, jakie napisze im życie okażą się dla tej dwójki nie lada próbą i zmuszą ich do zastanowienia się, kim tak naprawdę jedno jest dla drugiego.

Niektórzy mogą powiedzieć, że napisanie powieści w formie listów to pójście na łatwiznę: przecież rozdziały mogą być króciutkie, można lać wodę, rozegzaltować się, a Ty-ten-tutaj masz to sobie przeczytać i docenić sztukę wysoką. A właśnie, że nie. Czy do reszty zapomniano już, że pisanie listów jest sztuką? Jest to niesamowite medium do przekazania swoich uczuć w piękny, niepowszechny już sposób. A pociągnąć to jeszcze do formatu fabuły? Weźcie kartkę, napiszcie raptem kilka liścików i ułóżcie z nich historię pełną zwrotów akcji, nie posługując się przy tym ani razu żadnym łącznikiem w postaci narracji trzecioosobowej. Prościzna? A może jednak musiałeś trochę to przemyśleć? Tak też myślałem. Powieść epistolarna bardzo ogranicza autora w formie, ale da się czasem wyjść poza ramy. Cecelia postawiła na multimedialność: oprócz pięknych tradycyjnych listów w Love, Rosie mamy transkrypcje rozmów telefonicznych, wiadomości z komunikatorów internetowych czy maile. A przy tym wszystko pozostaje spójne. Naprawdę ciężko uzyskać tak zadowalający efekt.

Love, Rosie to nie tylko genialna forma i bardzo przystępny język. To również fenomenalni bohaterowie. Chociaż Rosie czasem za bardzo przeżywa, pozostaje niesamowicie ciepłą, zabawną osobą, wystarczająco silną, by radzić sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu (a łatwo nie ma...). Podobny jest Alex, pomimo że to do niego los się bardziej uśmiechnął. Emanuje od niego takie ciepło, że aż masz ochotę poznać go osobiście, pisane przez niego wiadomości czynią go jeszcze realniejszym, a po chwili z rozczarowaniem schodzisz na ziemię, zdając sobie sprawę, że to postać fikcyjna. Autorka świetnie przedstawiła też nowe pokolenie i jego tendencje do chodzenia w ślady rodziców. Córka Rosie, Kate jest łudząco podobna do mamy, zarówno z wyglądu jak i charakteru, a ponadto wykazuje się podobnymi wyborami. Co przewrotne, zdarza jej się znaleźć w sytuacji zupełnie przeciwnej tej, w jakiej znajdowała się Rosie i potrafi podejmować wtedy nowe decyzje, dając nam nowe światło na niektóre wydarzenia i nie pozwalając nam nudzić się żadną schematycznością.

Nad jedną z czołowych pozycji spod pióra Ahern można się rozczulać i zachwycać. I nie są to puste stwierdzenia: Love, Rosie to książka fenomenalna, która co kilka stron wzrusza, rozbawia i przede wszystkim daje przyjemność z samego czytania. Ile jest książek, do których masz ochotę wrócić jeszcze nie raz? Ile by ich nie było, jestem prawie pewien, że jeśli lubisz subtelne romanse okraszone solidną dawką śmiechu i łez, Love, Rosie dołączy do tej kolekcji.


http://revievv.blogspot.com

Powieści epistolarne pisze się bardzo specyficznie. Czyta również. Nie ma tu tradycyjnej narracji, a zdani jesteśmy jedynie na potok myśli i uczuć bohaterów. Autor takiej książki często ma też problem z ukazaniem konkretnej sceny bez ucieczki do trzecioosobowego narratora. Są jedna pisarze, którzy potrafią sobie z tym poradzić fenomenalnie. Przedstawiam Wam Cecelię Ahern i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miłość jest piękna: uniesie Cię ponad wszystkich i nie pozwoli Ci zejść z powrotem na ziemię. Miłość jest wieczna: może zacząć się od kołyski i trwać przez całe życie. Miłość jest destrukcyjna: może Cię zmusić do czynów, których nigdy nie odważyłbyś się dokonać, a nawet zabić.

Jodi Picoult napisała powieść bardzo prawdziwą. Historia dwójki nastolatków, Chrisa i Emily, którzy zakochują się w sobie jeszcze zanim dobrze zrozumieją to uczucie, jest bardzo gorzka i przejmująca. Nie przeczytacie tu o radości z samego bycia razem, a o bólu wynikającym ze straty drugiej połówki, a jakby tego było mało, to w dodatku o oskarżeniu za pozbawienie jej życia, choć wiele wskazuje na samobójstwo. Picoult serwuje nam alternatywną wersję Romea i Julii osadzoną w bliskich nam latach dziewięćdziesiątych.

Podobieństwo do dzieła Szekspira nie kończy się na samym akcie miłosnego samobójstwa. Bardzo dokładnie przedstawiona zostaje relacja pomiędzy rodzinami, z których pochodzą Chris i Emily. Owa zażyłość zostaje obrócona o sto osiemdziesiąt stopni po śmierci Emily. Następują bezlitosne, niesprawiedliwe oskarżenia, które prowadzą w końcu do sali sądowej.

Pochwalić trzeba charaktery w powieści: bardzo zróżnicowane, budzące silne emocje. Pogrążona w rozpaczy po stracie jedynego dziecka Melanie popada w lekkie szaleństwo, zachowuje się nieracjonalnie i niesprawiedliwie stara się za wszelką cenę zmieszać z błotem Chrisa, którego obarcza za śmierć Emily. Chris jest momentami niezrównoważony, stara się zachowywać dorośle, a kończy jak niewdzięczny, denerwujący szczeniak. Gus stara się chronić swojego syna mimo wszystko, ale ostatnie wydarzenia osłabiają jej silną osobowość.

Równie dobra jest narracja: autorka podzieliła książkę na przeplatające się ze sobą rozdziały Wtedy i Teraz, które nie tylko jeszcze mocniej odsłaniają nam sylwetki bohaterów, ale też odkrywają coraz więcej faktów z ich przeszłości, w tym z okoliczności śmierci Emily. Picoult okazała się pisarką o niepopularnym talencie do przedstawiania postaci nie tylko przez ich opisy, ale przez same wydarzenia i zachowania.

Do Karuzeli uczuć ciężko się przyczepić. Jedyną obiekcją pozostaje tylko niemrawe polskie tłumaczenie, zarówno tytułu, który z oryginalnym The Pact nie ma nic wspólnego, jak i treści (szyk zdań czasem naprawdę razi w oczy). Tej powieści trzeba też dać trochę czasu: na początku może wydawać się łzawą, nudną historyjką, ale to zdanie zmienia się bardzo szybko. Książka Picoult jest przejmująca, ma rozbudowaną, czasem nawet zawiłą fabułę, a całość wieńczy piękne symboliczne zakończenie. Jest to zdecydowanie powieść, od której warto zacząć badanie twórczości tej autorki, bo nie tylko satysfakcjonuje, ale też zachęca do przyjścia po więcej.


http://revievv.blogspot.com

Miłość jest piękna: uniesie Cię ponad wszystkich i nie pozwoli Ci zejść z powrotem na ziemię. Miłość jest wieczna: może zacząć się od kołyski i trwać przez całe życie. Miłość jest destrukcyjna: może Cię zmusić do czynów, których nigdy nie odważyłbyś się dokonać, a nawet zabić.

Jodi Picoult napisała powieść bardzo prawdziwą. Historia dwójki nastolatków, Chrisa i Emily,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W świecie pełnym znieczulicy nie raz przymyka się oczy na cierpienie grupki ludzi. "Mają pecha, selekcja naturalna", pomyśli ktoś, wyłączy kanał informacyjny i wróci do swoich zajęć. A co, gdy rozmiary tej grupki poszerzą się o niemal cały glob ziemski? Selekcja naturalna? Niekoniecznie. W obliczu potężniejszego wroga wszyscy mamy pecha.

No dobra, to trochę dziwne zestawienie zważywszy na to, że mowa o powieści science fiction i o najeźdźcach z kosmosu. Ale to taka sama sytuacja, osadzona jedynie w bardziej ekstremalnych warunkach. Recenzji pierwszego tomu Piątej fali nie ma na blogu, ale można go szybko streścić. Najeźdźcy z kosmosu upodobali sobie naszą planetę. Nie czekają jednak na nasze zaproszenie do wspólnego życia - stawiają na drastyczny detoks. Czterema falami, które można porównać do plag, szybko likwidują prawie całą ludzkość, pozostawiając jej małą część ukrywającą się w ruinach znanej cywilizacji. Ale to jeszcze nie koniec: piąta fala przyniesie kolejne żniwo - odbierze ludziom resztki zaufania do siebie.

Bezkresne morze to spójna kontynuacja Piątej fali, podzielona na kilka części, rozdziałów i bardzo krótkich podrozdziałów, gdzie bohater, z perspektywy którego poznajemy historię co jakiś czas się zmienia. Akcja drugiego tomu jest spowolniona, prawie statyczna, jednak Rick Yancey bardzo dobrze ją rozplanował, przez co ta lekka statyczność przemawia zdecydowanie na plus powieści. Autor przyciąga nas drobnymi wydarzeniami, którego zaraz okazują się być przełomowe, a po chwili zupełnie zmienia plany, stawiając swojego bohatera w zupełnie niespodziewanej sytuacji. Rozegrane jest to świetnie, przez co brak zaufania do siebie narzucony bohaterom przeskakuje też na czytelnika, który co chwilę musi zastanawiać się "czy ten typ na pewno nie doprowadzi ich do całkowitej zguby?".

Choć pierwszy tom trylogii momentami zbyt przypominał świetnego Intruza Stephenie Meyer, tak tutaj wszelkie obiekcje znikają. Autor wybrnął z tych podobnych motywów zdając się na siebie, złożoną budowę powieści i świetne zwroty akcji. Struktura książki jest świetnie przemyślana: każda część została nazwana symbolicznie i odnosi się do kluczowych elementów zawartej w niej treści, i opowiada historię z perspektywy kolejnego bohatera z grupy, której udało się przetrwać. Czasem, jak na przykład w przypadku Cassiopei, jest to narracja pierwszoosobowa, a czasem, jak na przykład u Evana, jest to narracja trzecioosobowa. Dość zawiły sposób opowiadania historii, ale autorowi udało się wyjść z tego obronną ręką. Bezkresne morze napisane jest lekko, choć porusza bardzo ciężką tematykę, i ze względu na krótkie podrozdziały czyta się je naprawdę szybko. Na ten fakt wpływa również oczywiście sama interesująca historia, która niesamowicie wciąga i na pewno nie jedna osoba będzie w stanie przeczytać ją w jedną noc, o czym w przypadku trylogii Yanceya można już było usłyszeć.

Nie tylko fabuła i styl przemawiają za atrakcyjnością Bezkresnego morza. Bohaterowie książki charakteryzują się wieloma wspólnymi cechami, wykształconymi w nich ze względu na realia, w których przyszło im żyć, ale pod nimi są bardzo różnorodni. Mamy tu introwertyków, ekstrawertyków, pesymistów, realistów, a nawet i optymistów (a może nawet tylko w liczbie pojedynczej). Różnorodni są również pod względem cech zewnętrznych, co autor świetnie zobrazował poprzez ksywki, które bohaterowie sobie nadają. Yancey przedstawił bardzo dużo realizmu w tym niepokojącym obrazie katastrofy.

Ale przerażająca tematyka nie wpływa na przygnębiający odbiór książki. Nie raz można się nawet zaśmiać, zarówno z sytuacji, jak i z ciętych języków niektórych postaci. Przez to Bezkresne morze jest naprawdę atrakcyjną powieścią. Trylogia nie opowiada o typowym najeździe kosmitów. Wróg jest przerażająco ludzki i może kryć się w jednym z naszych sąsiadów. W ten sposób dystopia staje się jeszcze bardziej dystopijna, a Piąta fala ma szansę stać się jedną z bardziej wyróżniających się serii w tym gatunku (pewnie i większe, gdy wyjdzie film). A jak to będzie, zobaczymy w przyszłym roku, po premierze finalnego tomu. Bądźmy cierpliwi. Bo zwycięża ten, kto wytrwa.


http://revievv.blogspot.com

W świecie pełnym znieczulicy nie raz przymyka się oczy na cierpienie grupki ludzi. "Mają pecha, selekcja naturalna", pomyśli ktoś, wyłączy kanał informacyjny i wróci do swoich zajęć. A co, gdy rozmiary tej grupki poszerzą się o niemal cały glob ziemski? Selekcja naturalna? Niekoniecznie. W obliczu potężniejszego wroga wszyscy mamy pecha.

No dobra, to trochę dziwne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wybrani zapowiadali bardzo obiecującą serię dla nastolatków, mimo że dość typową. Mamy tu nastolatkę w nowym środowisku i mamy jej dwóch rycerzy na białych koniach, bo przecież bez nich by się nie obyło. C.J. Daugherty potrafiła jednak wprowadzić do historii dla młodzieży mroczny pierwiastek, który owijał powieść dozą tajemnicy i niepokoju. Idąc w taką stylistykę i łącząc ją z bardzo elitarnym, dla wielu nieznanym, światem nastoletnich bogaczy, autorka stworzyła niesamowity klimat. Nie każdemu jednak udaje się to pociągnąć wystarczająco długo podczas pisania serii. Jak wyszło tutaj, w przypadku drugiego tomu Nocnej Szkoły, Dziedzictwa?

Allie jest w niebezpieczeństwie. Ale dlaczego jest w niebezpieczeństwie? W sumie to ciężko wytłumaczyć. Wszyscy za nią biegają, to ktoś ją gnębi, to ktoś goni po ulicy, ewentualnie próbuje zabić w lesie #ciężkieżyciefejma. No ale nieważne, biegają, a Allie to denerwuje i nie wie co robić. Klasyk. Gdy wraca do Cimmerii, nastrój się zagęszcza, dziewczyna dostaje się do tajemniczej grupy uczniów z Nocnej Szkoły, gdzie uczy się, jak poradzić sobie ze swoimi wrogami. A obok ćwiczą Carter i (Ten, Którego Imienia Właśnie Zapomniałem...) Sylvain i rany, oboje tak super wyglądają przy tych walkach!, rany, Carter mnie ostatnio tłamsi i wnerwia!, cześć Sylvain, chyba już zapomniałam, jak napierałeś na mnie w zeszłym roku, siadaj obok mnie! No i kogo tu wybrać tym razem...? Allie zdecyduje sama, ale Ty nie musisz o tym czytać: po prostu spójrz na okładkę powyżej.

Liczę na to, że mam do czynienia z rozgarniętymi czytelnikami, więc dokładniej tego tłumaczyć nie muszę. W każdym razie rozchodzi się o to, że okładka Dziedzictwa jest aż zbyt dosłowna, wiadomo po niej wszystko. I choć wybory miłosne głównej bohaterki nie powinny być aż tak ważne i pozostawiane jako niespodzianka przy czytaniu, to przy książkach tego typu jest to niestety jeden z fundamentalnych wątków. I jak w Wybranych było to jako tako wygładzone, tak tutaj robi się już typowy dramat nastolatki, którego chłopaka wybrać. Na dłuższą metę staje się to męczące. A jest jeszcze gorzej: sama Allie staje się męcząca.

Nasza bohaterka staje się kłamczuszką (och, jak one szybko dorastają...) i bardzo jej z tym źle. Ale kłamie dalej. Przed kolejnym kłamstwem walczy sama ze sobą, a gdy już skłamie, ubolewa nad swoimi czynami i obawia się skutków. I słusznie, bo choć jej ciągłe kłamanie i użalanie się są irytujące, jednocześnie stają się silnikiem napędowym dla dalszej akcji. Jest to plus, jednak nie zmienia to faktu, że główna bohaterka stała się irytująca i infantylna.

Na szczęście na tym większe przytyki się kończą. Daugherty to wciąż świetna autorka książek dla młodzieży, umie przyciągnąć swoich odbiorców i zatrzymać ich na dłużej. Dziedzictwo czyta się bardzo szybko i lekko, a historia pozostaje wciągająca, zwłaszcza ze względu na coraz bardziej nawarstwiające się tajemnice, których wyjaśnienia autorka dawkuje równomiernie. Nie można też nie wspomnieć humorze, jakim posługuje się Daugherty. Często nie można odżałować sobie odrobiny śmiechu, nawet gdy żarty są kierowane już prędzej do młodszych czytelników. Urzeka postać Jo, a także nowa, Zoe, cudowne dziecko aż nazbyt inteligentne jak na swój wiek, a jednocześnie z dystansem pozyskujące nowych przyjaciół. C.J. wprowadziła tą postacią powiew świeżości do tej serii i oby w następnych tomach również takie powiewy się pojawiały, bo w tym przypadku Zoe świetnie pasuje do klimatu serii, a jednocześnie jest i czymś, i kimś nowym, wzbudzającym nowe zainteresowanie historią.

C.J. Daugherty to bardzo ciekawa postać na rynku powieści młodzieżowych. Niezwykle sympatyczna i dobra w tym co robi. Choć Dziedzictwo wypada trochę słabiej w porównaniu z Wybranymi, cała seria wciąż pozostaje interesująca, a kolejne tomy zapowiadają się obiecująco. Ciężko stwierdzić, czy te gramy infantylności w historii napisanej przez C.J. rzeczywiście są takie rażące, czy to po prostu ja starzeję się już i nie pozostaje mi nic innego jak czytanie Pana Tadeusza i Zbrodni i kary na zmianę, w kółko i w kółko. Jaka prawda by nie była, po Dziedzictwo warto sięgnąć, tak ja i po całą Nocną Szkołę. Bo ja po następny tom sięgnę na pewno, wtedy ponarzekamy albo pozachwycamy się bardziej. W końcu do trzech razy sztuka, no nie?


http://revievv.blogspot.com

Wybrani zapowiadali bardzo obiecującą serię dla nastolatków, mimo że dość typową. Mamy tu nastolatkę w nowym środowisku i mamy jej dwóch rycerzy na białych koniach, bo przecież bez nich by się nie obyło. C.J. Daugherty potrafiła jednak wprowadzić do historii dla młodzieży mroczny pierwiastek, który owijał powieść dozą tajemnicy i niepokoju. Idąc w taką stylistykę i łącząc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dla niektórych to jedyny powód do życia, dla wielu wygląda to tylko na jego brak w gratisie z zachowywaniem się jak psychol. Nieważne, której strony się trzymasz, nie zaprzeczysz, że fandomy stają się coraz popularniejsze. Ale nikt nie pisze o nich książek. I to chyba główny powód dlaczego Fangirl Rainbow Rowell zyskała sławę. Bo na pewno nie dlatego, że jest dobrą książką.

Poznajcie Cath. Cath ma osiemnaście lat i właśnie zaczyna college. Cath ma bliźniaczkę, Wren. Niestety, Cath okazuje się być tą bliźniaczką, która najwyraźniej pobierała za mało składników odżywczych w brzuchu matki, bo teraz, mając osiemnaście lat i idąc do college'u, wciąż ma mentalność dwunastolatki. I nieważne czy chodzi o chłopaka, który jej się podoba/nie podoba/omygyjakionjestsuper/nieniemożemybyćrazem, czy o jej współlokatorkę robiącą wszystko, by uczynić ją mniej "a", a bardziej "społeczną" - Cath dramatyzuje i zachowuje się jak dziecko. Wolałaby umrzeć z głodu niż - o zgrozo! - wyjść ze swojego pokoju do ludzi i - broń Boże! - poznać kogoś nowego. Nie musi się tym przejmować tak długo jak ma przy sobie laptopa i może dalej pisać swoje fanfiction o skomplikowanej relacji pomiędzy czarodziejem a wampirem. Brzmi jak typowa fangirl, prawda?

Cóż, nieprawda. Dawno żaden autor nie nakreślił tak irytującej bohaterki. Dużo nastolatków utożsamia się z Cath, ale to nie do końca prawdziwe. Mogą to robić tylko dlatego, że główna bohaterka posiada rzeczywiście kilka typowych dla fangirl cech charakteru. Jednak pod warstwą obsesji na punkcie ulubionych bohaterów książkowych, obładowywania całego pokoju gadżetami z nimi związanymi i chęci gadania o nich bez końca, pozostaje nieracjonalna dziewczyna wchodząca w dorosły świat z mentalnością dziecka i niesamowicie nudna. Oczywistym jest, że kiedy główny bohater książki nas zanudza, obniża się cała jej jakość. Powieść Rainbow Rowell jest tego doskonałym przykładem. Na szczęście autorka postanowiła oszczędzić nas chociaż tym, że nie musimy cały czas siedzieć w głowie przez te wszystkie kilkaset stron, a wprowadziła narrację trzecioosobową. Co nie zmienia faktu, że język wciąż pozostaje prosty i infantylny. Jedyny wyjątek pojawia się na końcu każdego rozdziału, gdzie autorka zdecydowała się zamieszczać fragmenty historii napisanych między innymi przez Cath (choć i to bywa czasem bez sensu, bo stanowią one bardziej dodatek, a w większości przypadków nie łączą ich żadne motywy z rozdziałami, żebyśmy mogli mówić o jakiejkolwiek intertekstualności). Te utrzymane zostały w fantastycznej konwencji, przez co jednocześnie język staje się bardziej wyszukany.

I tu przechodzimy do innego problemu: obiektu obsesji Cath. Dziewczyna zakochana jest w serii książek napisanych przez fikcyjną autorkę, Gemmę T. Leslie. Rowell postanowiła stworzyć nowy świat bazujący na naszym, by przedstawić środowisko fandomu po swojemu. I za to brawa, jednak kobieta nie musiała czerpać tak silnej inspiracji z tekstów znanych nam aż za dobrze. Idąc tą drogą, książki z serii Simon Snow fikcyjnej Gemmy przypominają tandetną kopię Harry'ego Pottera Rowling. Patrząc z tej strony, wydawać się może wręcz bezczelne, że Rowell zdecydowała się wrzucić kwestię o Harrym do swojej powieści. Oczywiście, mógł to być uśmiech w stronę fanów Pottera, jednak Rowell mogła chociaż zatrzeć tak rażące podobieństwa Simona Snowa do Harry'ego Pottera.

Mimo wszystko, książka nie jest całkowicie beznadziejna. Nie jest żadną nowością, że bohaterowie drugoplanowi okazują się być lepsi od bohatera głównego. Wren, Reagan - szczególnie Reagan! - czy Levi przyciągają czytelnika. I to nie tylko dlatego, że są oni bardziej otwarci - nie ma nic złego w byciu cichym - a przez ich poczucie humoru i historie ukryte za nimi. To wygląda trochę jakby autorka za bardzo skupiła się na stworzeniu postaci prawdziwej fangirl i przesadziła, a gdy zajęła się bohaterami będącymi jedynie tłem dla Cath (ale jakim świetnym tłem!), poszło jej to dużo lepiej. Może to jest kluczem do sukcesu: lekkie podejście do tworzenia swoich bohaterów, ale wciąż tak samo przemyślane. Po prostu bez żadnej presji.

Fangirl nie jest złą książką. Jednak nie jest też książką dobrą. Jest po prostu przeciętna, wręcz żałośnie przeciętna. Przeczytasz ją i zapomnisz o niej po kilku dniach. To była niezła próba przedstawienia fandomowej społeczności, ale niestety niewystarczająco dobra. Ale wydaje się, że Rowell zapoczątkowała dobry kierunek, w którym książki young adult mogą pójść dalej - życie fangirl, życie w fandomie, znaczenie pisania fanfiction... W takim razie kto jest gotów, by kontynuować dzieło Rainbow Rowell, może nawet i lepiej? Przyjmujecie wyzwanie?


Recenzja napisana - również w języku angielskim - na http://revievv.blogspot.com

Dla niektórych to jedyny powód do życia, dla wielu wygląda to tylko na jego brak w gratisie z zachowywaniem się jak psychol. Nieważne, której strony się trzymasz, nie zaprzeczysz, że fandomy stają się coraz popularniejsze. Ale nikt nie pisze o nich książek. I to chyba główny powód dlaczego Fangirl Rainbow Rowell zyskała sławę. Bo na pewno nie dlatego, że jest dobrą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy kiedykolwiek po przeczytaniu książki odczuwałeś czytelniczy kryzys, bo myślałeś, że po ostatniej lekturze żadna następna nie okaże się tak dobra? Ze wstrętem patrzyłeś na kolejne pozycje na półce, bo czekają i czekają na przeczytanie, a Ty tak tylko stałeś tam i z rosnącą pogardą myślałeś "nigdy jej nie dorównacie"? Jeśli nie, to może i lepiej dla Ciebie, bo może nie do końca fajnie by było, gdyby ktoś zauważył Cię w takiej sytuacji (i skończyłoby się na "Bożeeeee, znajdź sobie w końcu dziewczynę"). A jeśli byłeś już w takiej sytuacji, to pozwól, że dobiję Cię i podniosę na duchu jednocześnie. Ostatni tom Przeglądu Końca Świata zapewni Ci dokładnie to samo. Ale to nieważne, bo ta seria naprawdę jest warta popadnięcia w lekką depresję.

Nie ma lekko. Ekipa Przeglądu Końca Świata jest poszukiwana w całym kraju przez rząd zawzięcie planujący swój wielki spisek i nieubłaganie wprowadzający w życie swoje kolejne plany. Jakby tego było mało, do ekosystemu wprowadzone zostają zmutowane komary zdolne przenosić wirus Kellis-Amberlee, a co za tym idzie - więcej zombie na ulicach. Czy może być gorzej? Ano może. Georgia zostaje sklonowana, a stojące za tym CZKC nie zawaha się jej użyć jako przynęty na tęskniącego za swoją zmarłą siostrą Shauna. Koniec jest bliski, nie wiadomo tylko dla kogo okaże się bliższy...

Ta seria to mistrzostwo. W tym momencie recenzję można by już zakończyć, ale mimo wszystko warto pokusić się tu o jakąś argumentację (choć dla tych, którzy Przegląd... czytali, może wydawać się oczywista). Mira Grant w swojej trylogii zawarła wszystko, czym powinny cechować się dobry thriller, dobra dystopia i dobra lektura science fiction. W Blackout dalej popisuje się swoją wiedzą z zakresu wirusologii, horrorów i technologii (oraz, jak zasugerowała w Podziękowaniach, nie boi się uzupełniać swoją wiedzę, pytając i szukając informacji). Zwieńczenie trylogii ma w sobie jednak coś więcej. Coś, czego brakowało w Deadline, a do tej pory pozostawało tylko w Feed. Tym czymś jest narracja. A tym kimś jest postać Georgii.

W drugim tomie trylogii wydarzenia były nam opowiadane tylko przez Shauna. Na dłuższą metę okazało się to trochę męczące. Dlatego opowiadanie historii z Blackout z dwóch perspektyw - Shauna i Georgii, na przemian - okazało się najlepszym kompromisem i oddało ducha pierwszego tomu, który był wręcz idealny. Postać Shauna jest bardzo interesująca, ale specyficzna. Mimo że można się przy nim dobrze bawić, irytujące staje się ciągłe powtarzanie o jego postępującej chorobie psychicznej. Jest to podane w zabawnym tonie, ale wciąż: jak długo można tak wytrzymać, gdy wzmianka o niej następuje co kilka stron? Owszem, problem Shauna jest ważnym elementem historii, ale autorka poświęciła mu zdecydowanie za dużo miejsca. Dlatego mimo że Shaun to świetna, intrygująca postać o niewyparzonym języku, często nie można doczekać się kolejnego rozdziału pisanego z perspektywy Georgii. Tutaj narracja jest mistrzowska: wyważona, przemyślana, niczego nie jest za dużo, niczego nie jest za mało. Georgia to bohaterka równie niesamowita jak Shaun, ale do tego może się pochwalić lepiej rozwiniętym darem do opowiadania historii. Mogło to być zamierzonym zabiegiem pani Miry: w końcu Georgia jest bloggerką Newsie, więc wręcz musi cechować się wyważonym stylem pisania, choć również nie żałuje nam przy tym ironii i poczucia humoru. I za to czytelnik ją uwielbia.

Dlatego do stylu Grant nie można się przyczepić. Jest wszechstronna, subiektywna i obiektywna wtedy, gdy trzeba. Jej bohaterowie są nietuzinkowi, co chwilę pokazują pazury, zabawiają nas i budzą w nas podziw. A czasem irytują, ale tylko w takim stopniu, by pokazać ową wszechstronność autorki. Na uwagę zasługują też rozmaite wiadomości internetowe pisane przez bohaterów książki i dodawane na koniec każdego rozdziału. Każdy z publikujących ma swój unikalny styl, a po jakimś czasie już po kilku zdaniach wiemy, kto napisał kolejną wiadomość. Mamy tu posty z blogów czy wiadomości e-mail. Autorka nawet nimi potrafi wprowadzić do swojej historii takie zamieszanie, że nawet czytając te wiadomości wyczuwamy kolejną intrygę i już sami nie wiemy, komu ufać. Do tego trzeba mieć unikalny talent, Mirze Grant go nie brakuje.

Jeśli jeszcze nie miałeś kontaktu z Przeglądem Końca Świata, proszę, napraw swój błąd. Ta trylogia to literackie objawienie gatunku science fiction ostatnich lat, a w tych słowach nie ma ani grama przesady. Nie czytałeś jeszcze tak niekonwencjonalnej historii o apokalipsie zombie, tak przemyślanej, tak wciągającej i tak intrygującej. A zwieńczenie trylogii pokazuje to, co w stylu pisania Grant najlepsze: kilogramy sarkazmu, imponująca znajomość popkultury, medycyny i nowoczesnych technologii oraz niepowtarzalny sposób snucia swoich opowieści. Historia Georgii i Shauna Cię zaintryguje, przyciągnie do siebie na trzy tomy, a na koniec powali na ziemię tak, że nie będziesz chciał wstać ani chociaż spojrzeć na inną serię, bo nie będzie to Przegląd Końca Świata. I nie będzie to spowodowane niesatysfakcjonującym zakończeniem, wręcz przeciwnie: po prostu będziesz chciał zostać z bohaterami na dłużej. Ale warto przymknąć oko na to chwilowe załamanie, bo jedno jest pewne: nie będziesz żałował ani minuty spędzonej przy książkach Miry Grant.


http://revievv.blogspot.com

Czy kiedykolwiek po przeczytaniu książki odczuwałeś czytelniczy kryzys, bo myślałeś, że po ostatniej lekturze żadna następna nie okaże się tak dobra? Ze wstrętem patrzyłeś na kolejne pozycje na półce, bo czekają i czekają na przeczytanie, a Ty tak tylko stałeś tam i z rosnącą pogardą myślałeś "nigdy jej nie dorównacie"? Jeśli nie, to może i lepiej dla Ciebie, bo może nie do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Świat jest niezwykły. Sam w sobie. Ta mnogość roślin, zwierząt czy nieobliczalnych zjawisk naturalnych od zawsze inspirowała i wciąż inspiruje twórców szeroko pojętej kultury i sztuki. W literaturze to temat rzeka. A twórcy fantastyki to już zupełnie inna bajka... I choć tworzenie zupełnie nowego, buchającego z każdej strony magią świata to nie lada wyzwanie, Trudi Canavan poradziła sobie z tym świetnie już w Trylogii Czarnego Maga. Po zakończeniu jej postanowiła przenieść czytelnika kilkaset lat przed akcję z Gildii Magów, pisząc prequel bestsellerowej trylogii.

W Kyralii znajduje się wioska Mandryn. Tam młoda dziewczyna o imieniu Tessia z ogromną pasją pomaga swojemu ojcu w leczeniu chorych, rannych czy umierających w okolicy. Marzy jej się pójście w ślady ojca, jednak wie, że jako kobieta ma na to bardzo małe szanse w tym patriarchalnym społeczeństwie. Ponadto jej matka na każdym kroku próbuje wybić córce sny o pracy jako uzdrowicielka i stara się przemówić jej do rozumu w sprawie znalezienia męża. Wszystko zmieni się pewnego niezbyt przyjemnego dnia, gdy dziewczyna w obronie przed niebezpiecznym Sachakaninem zdemoluje cały pokój nie robiąc nic...

Ktokolwiek miał przyjemność poznać Trudi Canavan osobiście, wie jaką ciepłą jest osobą. I to samo ciepło wkłada w swoje książki. Ma o tyle specyficzny styl pisania, że w jej opowieściach nawet wydarzenia wojenne osnute są aurą spokoju. To bardzo równoważy książkę i pozwala na wyciszenie w trakcie jej lektury.

Charakterystyczna dla Uczennicy Maga jest wielowątkowość, pomnożona dodatkowo przez przedstawianie wydarzeń przez różnych bohaterów. Początkowo poznajemy przedstawioną już wcześniej Tessię i choć to przede wszystkim wokół niej kręci się cała historia, to już kilkadziesiąt stron później zaznajamiamy się z ciężkim życiem sachakańskiego niewolnika, Hanary, nad którym góruje okrutny Takado. Gdy atmosfera się zagęszcza, a napięcie pomiędzy stronami wzrasta, autorka podsuwa nam jeszcze postać Sterii, która przenosi się do Sachaki, gdzie ojciec chce zmusić ją do małżeństwa. Ten wątek różni się klimatem od pozostałych i stanowi miłą odskocznię od narastającego konfliktu pomiędzy Kyralianami a Sachakanami. Ponadto Canavan znakomicie przedstawia racje poszczególnych stron sporu, prowadząc opowieść naprzemian z perspektywy przedstawicieli owych stron, a przy tym wciąż pozostaje przy narracji trzecioosobowej. Dzięki temu możemy jasno ocenić sytuację i sami opowiedzieć się po jednej ze stron.

Jako że Uczennica Maga to prequel Gildii Magów, ciężko opędzić się od porównań pomiędzy tymi dwiema książkami. Tu prequel jest zdecydowanie na plus. Czuć tu pewną zmianę w kreśleniu bohaterów przez autorkę. I choć typy postaci pozostają podobne, w Uczennicy Maga są one bardziej wyraziste. Trzeba tu zwrócić uwagę szczególnie na Tessię, która jako główna bohaterka wydaje się dużo lepiej przemyślana niż Sonea z Trylogii Czarnego Maga. Ma charakterek, ma poczucie humoru uroczo utrzymane w klimacie fantastycznym, a opisy przeprowadzanych przez nią kuracji czyta się z ponadprzeciętnym zainteresowaniem (tu dodatkowe brawa dla autorki za ładny research odnośnie różnych zachowań w ciele człowieka i jego świetne wykorzystanie przy wspominanych opisach leczenia - zadanie domowe odrobione na piątkę z plusem!). Interesująca jest również jej przewrotna relacja z Jayanem, choć i tak mocno przewidywalna.

Trudi posługuje się charakterystycznym dla fantastyki, lekko patetycznym językiem. Jej bohaterowie często zwracają się do siebie oficjalnie. A opisy potrafią być naprawdę obszerne, choć zazwyczaj nie są to opisy pojedynczych przedmiotów, a wydarzeń czy tego, co siedzi w głowach bohaterów. To trochę dynamizuje akcję, jednak wciąż nie zawsze to wystarcza, bo rozdziały często wydają się być lekko rozwleczone, a akcja chwilami stoi w miejscu. Przez to przy lekturze można się nieraz zmęczyć mimo wspominanego wcześniej emanującego od książki spokoju.

Ale czego Trudi się nie wybacza? Taki styl uwielbia ogrom osób, a jeśli komuś również nie podchodzi, to w Uczennicy Maga znajdzie dla siebie coś innego. Bo jest to również książka bardzo uniwersalna: sięga po feminizm, seksualność, a także wojnę i politykę. Jeśli nie znacie jeszcze pani Canavan, Uczennica Maga to najlepszy kandydat na zapoznanie się z jej twórczością po raz pierwszy. A jeśli dobrze już znacie Trudi i kreowany przez nią świat... to i tak po nią sięgniecie albo już to zrobiliście.


http://revievv.blogspot.com

Świat jest niezwykły. Sam w sobie. Ta mnogość roślin, zwierząt czy nieobliczalnych zjawisk naturalnych od zawsze inspirowała i wciąż inspiruje twórców szeroko pojętej kultury i sztuki. W literaturze to temat rzeka. A twórcy fantastyki to już zupełnie inna bajka... I choć tworzenie zupełnie nowego, buchającego z każdej strony magią świata to nie lada wyzwanie, Trudi Canavan...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dwa lata oczekiwania na kontynuację, coraz częstsze spoglądanie na kalendarz, obgryzanie paznokci w oczekiwaniu na premierę. No, może nie każdy przeżywał ten czas tak intensywnie, ale czekać było trzeba. Sama autorka przyznała, że przesunęła datę premiery drugiego tomu Czasu Żniw, by zapewnić czytelnikom naprawdę dobrą lekturę. Czy wyszło? Boże, jak wyszło! Ten post może przypominać hymn pochwalny, jednak nie jest to w żaden sposób ustawione, a świadczy jedynie o wielkim zachwycie autora posta nad jedną z najlepszych książek wydanych w 2015 roku w jego osobistym, jakże wartościowym rankingu.

Paige Mahoney. Zapamiętaj to nazwisko. Dziewczyna, której udało się zorganizować ucieczkę z kolonii karnej Szeol staje się najbardziej poszukiwaną osobą w Londynie. Uciekinierka chce przekazać wszystko, co zobaczyła w obozie, jednak mało kto chce ją słuchać. Szansę na zabranie głosu dają jej zapowiadane rozgrywki o władzę w elitarnym wśród jasnowidzów Eterycznym Stowarzyszeniu. Ale konkurencja jest silna, walka toczy się na śmierć i życie, a jakby tego było mało Paige swoją kandydaturą może zostać uznana za zdrajczynię swojego mim-lorda, Jaxona. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Ciężko jest wytknąć Shannon jakikolwiek błąd w jej pracy nad tą książką. Można jedynie chwalić ją za rozwijanie się, bo Zakon Mimów jest jeszcze lepszy od Czasu Żniw, który już sam w sobie był świetną lekturą. W drugim tomie serii lepiej poznajemy czarne realia życia jasnowidzów w futurystycznym Londynie. Wszystko jest szare, czarne, granatowe i niebezpieczne. Jasnowidze muszą dbać o swoją anonimowość, a utrudniają im to coraz ostrze zasady postępowania z nimi oraz kolejne rozwiązania technologiczne mające na celu ułatwić wytropienie szczególnie uzdolnionych obywateli.

Agresja, brutalność, nieufność z każdej strony. Paige obraca się w środowisku ludzi opryskliwych, zmuszonych do troszczenia się tylko o siebie. Nie ma miejsca dla słabeuszy, dlatego główna bohaterka chcąc nie chcąc musi pozostać twarda. I taka pozostaje. Nie ma czasu na użalanie się nad sobą, nad innymi, jest ostrożna w tym komu ufa, udoskonala swoje techniki walki, ale jest przy tym też honorowa. Jedyną osobą (a może bardziej istotą?), przez którą jej serce mięknie, jest Naczelnik, z którym bohaterka miała epizod w pierwszym tomie i teraz oboje nie są pewni, co robić z tym faktem dalej. Na szczęścia Shannon wciąż odsuwa romanse na tło powieści, a ckliwych przesłodzonych scenek nie ma tu w żadnym rozdziale, przez co można sobie oszczędzić odruchów wymiotnych, a skupić się na miłości jako na kolejnym problemie, z którym Paige musi się borykać w tych trudnych realiach.

O bohaterach można pisać i pisać, jednak po co się powtarzać? Wszyscy są nakreśleni precyzyjnie, z dominacją zimnych charakterów. Jednak trochę ciepła wprowadzają na przykład Nick i Eliza. Mimo że przez powieść podróżujemy z perspektywy Paige, nie brakuje tu spojrzeń w stronę jej przyjaciół i ich trudnych sytuacji. Chyba największą niewiadomą jest postać Jaxona, szefa gangu Siedmiu Pieczęci. Zagmatwana relacje pomiędzy mim-lordem a faworytą jest jednym z najciekawszych wątków w powieści, a sam Jaxon, pomimo swojego chamstwa, a może właśnie dzięki niemu, przyciąga do siebie jak światło ćmę (o, bardzo trafne porównanie - zrozumiecie dlaczego po przeczytaniu Zakonu...).

Nie brakuje akcji, oj nie brakuje. Autorka nie przynudza, widać że szczegółowo przemyślała fabułę tomu (i miejmy nadzieję, że równie dobrze przemyślała strukturę całej siedmiotomowej serii), przez co historię czyta się z zapartym tchem aż do ostatniej strony (nawet po rozwiązaniu akcji okazuje się, że przed nami trochę jeszcze zostało, a do końca książki przecież jeszcze tylko kilka stron!). Wrażenie robią sceny walki, zwłaszcza tej finałowej: Samantha zręcznie posługuje się językiem, dynamizuje go, a w odpowiednich momentach daję przerwę na odetchnięcie zarówno Paige, jak i czytelnikowi. A do tego opisy, które są po prostu w sam raz: Shannon nie pastwi się przez kilka stron nad kolorem kwiatka, a jednocześnie nie zapomina pokazać czytelnikowi sytuacji tak jak sama chce ją zobaczyć. Zwłaszcza, gdy sięga wykreowanego przez nią sacrum: Zaświaty tętnią energią i dają o sobie znak w profanum. Rozmaite aury, różnorodne duchy, podróż po sennych krajobrazach... po prostu magicznie. A przy tym nie pozwala się czytelnikowi pogubić (choć czasem bywa ciężko, owszem): książka ozdobiona jest mapami kilku stref Sajonu Londyn, listą członków Eterycznego Stowarzyszenia oraz słowniczkiem pojęć, tak jak w Czasie Żniw. Jedyne, czego na tym polu brakuje, to playlista składająca się utworów muzycznych przewijających się przez książkę, którą autorka umieściła w pierwszym tomie.

Zakon Mimów jest książką niesamowitą. Przemyślaną w każdym calu, słowo po słowie. Zachwycająca barwna fantastyka osadzona w klimacie szarej przyszłości imponuje kontrastami, przyciąga akcją i wzbudza emocje przez poczynania bohaterów, a szczególnie głównej bohaterki. Perypetie Paige mogą być odczytywane alegorycznie, pokazując nam obraz zagubionej młodej dziewczyny stawiającej czoła światu bez serca i rozdartej pomiędzy walką o wyższe dobro, a pozostaniem wierną komuś, komu zawdzięcza przetrwanie. Czy warto było czekać na kontynuację Czasu Żniw? Och, jak bardzo było warto!


http://revievv.blogspot.com

Dwa lata oczekiwania na kontynuację, coraz częstsze spoglądanie na kalendarz, obgryzanie paznokci w oczekiwaniu na premierę. No, może nie każdy przeżywał ten czas tak intensywnie, ale czekać było trzeba. Sama autorka przyznała, że przesunęła datę premiery drugiego tomu Czasu Żniw, by zapewnić czytelnikom naprawdę dobrą lekturę. Czy wyszło? Boże, jak wyszło! Ten post może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bezpieczeństwo nie zmalało, ani trochę. Twój cały dotychczasowy światopogląd zostaje zachwiany, już nie wiesz w co wierzyć i komu wierzyć. A do tego czujesz, że musisz coś zrobić, czujesz, że ludzie czegoś od Ciebie oczekują. Nadchodzi chyba moment oderwania się od dotychczasowego życia, musisz zerwać ze wszystkim, co do tej pory uważałeś za słuszne.

Tris próbuje otrząsnąć się po utracie rodziców i jakoś żyć ze świadomością, że zabiła własnego przyjaciela. Nie ma jednak czasu na walkę z poczuciem winy: Erudyci nie próżnują w walce z Niezgodnymi i wszystkimi niezgadzającymi się z ich działaniami, a co najważniejsze, są w posiadaniu informacji, która otworzy oczy na świat całemu społeczeństwu. W powietrzu czuć napięcie, które może zostać rozładowane tylko w jeden sposób...

Po lekturze Zbuntowanej wyraźnie widać, że Veronica Roth dokładniej przemyślała, co chce zawrzeć w tym tomie trylogii. Widać stopniowo zachodzący progres w pisaniu w porównaniu z Niezgodną. Historia nabiera tempa, świat jest bardziej spójny, a także bohaterowie wydają się ciut bardziej wyraziści. Całe szczęście, bo ile infantylnej Tris może cierpliwy człowiek wytrzymać.

Cóż, głównej bohaterce do tolerowanej granicy irytacji jeszcze daleko, ale jest na dobrej drodze ku temu. Wciąż ubolewa nad sobą, jej przemyślenia trzeba notorycznie kwitować prychnięciem, ale powoil staje się waleczna i zaczyna odnajdywać swoje miejsce w tej niecodziennej społeczności. Nie boi się chwycić za broń, trzyma ją coraz pewniej, zazwyczaj myli trzeźwo i potrafi wykazać się sprytem, a w dodatku niejeden raz pokazuje swoją ostrzejszą stronę. Aż chce się rzec, że nasza mała dziewczynka wreszcie dorasta. Niestety, nawet z bazooką na ramieniu nie przysłoni swoich irytujących dramatów miłosnych.

Nad jej związkiem z Tobiasem zawisają czarne chmury. Kłócą się coraz częściej, a nawet to nie do końca udało się autorce przedstawić przyciągająco. Kłótnie także wyglądają czasem dziecinnie, tym bardziej, że prawie pomiędzy każdą nadchodzi moment chwilowego rozejmu i uściskania się. W dodatku sam Cztery nie za wiele zmienił się od pierwszego tomu: wciąż jest to postać sztywna, nakreślona niedokładnie, a jego działania momentami są niedorzeczne, jak gdyby autorka nie sprawdzała dokładnie tego, co napisała. Na szczęście nadrabia to bohaterami drugoplanowymi i epizodyczymi: ci okazują się być lepsi od głównych! Poznajemy kilku nowych przyjaciół Tris z frakcji Nieustraszonych, a niektórych bohaterów z pierwszego tomu mamy okazję poznać lepiej. Tak jest na przykład z bratem Tris, Calebem. Jest to postać bardzo specyficzna, ale przy tym wyrazista i z uśmiechem można obserwować jak przewija się przez całą książkę. Znajomi Tris to festiwal osobowości: każdy jest inny, jednak jak na Nieustraszonych przystało, każdy jest pełen energii i o przewrotnym temperamencie. Tu Veronice udało się popisać.

Historia została zaplanowana sensownie i przedstawiona ciekawie. Niestety, momentami jest bardzo przewidywalna: na podstawie zachowań postaci czy prezentowanych przedmiotów łatwo domyślić się, do czego one doprowadzą. Rekompensuje to jednak intrygujące zakończenie, a szczególnie skrywana przed wszystkimi obywatelami informacja. I tu kolejny plus dla Roth: wykreowany przez nią świat jest bardzo spójny i intrygujący. Świetnie idzie jej opisywanie obyczajowości członków poszczególnych frakcji. Tak jak i w pierwszej części, nie zawodzi jeśli chodzi o pomysły na rozwiązania technologiczne.

Pozytywne wrażenia niszczy polskie tłumaczenie: to między innymi ono jest odpowiedzialne za odbiór całej książki. Styl pisania tłumacza potęguje infantylność powieści (jak gdyby narracja głównej bohaterki nie była wystarczająco infantylna), co degraduje książkę. Może nie razi to tak młodszych nastolatków, jednak patrząc na serię jako na literaturę young adult zastosowany język zasmucająco osłabia jej pozycję w tym gatunku. A tak łatwo można było tego uniknąć...

Zbuntowana nie jest książką bez wad, jednak odczuwa się tę różnicę w jakości, gdy zestawi się ją z Niezgodną. Szału nie ma, ale jest nadzieja i wiara w to, że Veronica Roth rozwija się i będzie się rozwijała. A to na razie wystarczy, bo w przyszłości może zaowocować naprawdę dobrymi powieściami. Patrząc na jej pomysły i wyobraźnię można śmiało powiedzieć, że autorka ma potencjał, który stopniowo wydaje owoce. Zobaczymy, jak będzie w przypadku ostatniego tomu trylogii, Wiernej...


http://revievv.blogspot.com

Bezpieczeństwo nie zmalało, ani trochę. Twój cały dotychczasowy światopogląd zostaje zachwiany, już nie wiesz w co wierzyć i komu wierzyć. A do tego czujesz, że musisz coś zrobić, czujesz, że ludzie czegoś od Ciebie oczekują. Nadchodzi chyba moment oderwania się od dotychczasowego życia, musisz zerwać ze wszystkim, co do tej pory uważałeś za słuszne.

Tris próbuje otrząsnąć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Huczna promocja filmu w mediach dawała nam się ostatnimi czasy we znaki ze wszystkich stron. Plakaty, spoty reklamowe, a nawet organizowane przez hotele walentynki z Greyem (!) mogły wzbudzić w nas niebezpodstawne obawy, że Pan Grey wyskoczy nam niedługo z lodówki (a niektórzy pewnie nawet by nie narzekali, prawda? ;)). Wraz z tą huczną kampanią promocyjną na popularności nie traci ekranizowana książka, o której jest teraz jeszcze głośniej niż wcześniej. Co może wyniknąć ze wrzucenia do internetu fan fiction o znanych ze Zmierzchu Belli i Edwardzie okraszonego sadomasochistycznym seksem? Cóż, wyniknąć może wiele, ale niekoniecznie ze smakiem.

Anastasia Steele, studentka literatury zastępuje swoją przyjaciółkę, która miała przeprowadzić wywiad z wpływowym biznesmenem, Christianem Greyem. Dziewczyna wpada Greyowi w oko, a ten oferuje jej układ, przez który Ana będzie musiała zastanowić się nad swoimi granicami i tym, na ile jest w stanie je przekroczyć.

Cóż, taki opis może brzmieć tajemniczo i powiedzmy, że górnolotnie. Niestety nijak się to ma do treści "dzieła" pani James. Bo o Pięćdziesięciu twarzach Greya ciężko jest mi powiedzieć coś szczerze dobrego. I nie, nie mówię tego jako facet: na tym polu jestem już uodporniony i nic "babskiego" w Greyu mnie nie odepchnęło. Za to autorka nie próżnowała i doskonale wiedziała, jak zniechęcić mnie do swojej powieści z każdej innej strony.

Zacznijmy może od głównych zarzutów. O Anastasii i idiotyzmie tej postaci można napisać cały elaborat. W dodatku, jakby nie wystarczało, że jest beznadziejną bohaterką, to równie beznadziejnie sprawuje się jako narratorka całej historii, więc jesteśmy na nią skazani przez całe sześćset stron książki. Ma 21 lat, kończy studia, a ma mentalność czternastoletniej dziewczynki. Zbytnio ekscytuje się byle drobnostką (Christian Grey wysłał mi oczko!), ma niedojrzale ograniczoną świadomość własnego ciała (Dotknął mnie... Tam!) co kilka stron wzywa Bogu ducha winnego świętego Barnabę, a jej "wewnętrzna bogini" co chwilę podskakuje z triumfem, sprzeczając się z podświadomością, które przypominają aniołka i diabełka siedzących na ramionach bohaterów kreskówek dla małych dzieci. Co chwilę przygryza wargę i przewraca oczami, starając się nie robić tego przy Christianie i czując infantylny triumf i przewagę nad nim, gdy ten tego nie zauważa. Wisienką na torcie jest jej podejście do technologii. Komputer uważa za magiczny obiekt i używa go tylko do pisania maili z Christianem, ekscytując się przy tym jakby co najmniej skakała na bungee. No proszę Was: mamy XXI wiek (a akcja Greya toczy się przecież w czasach współczesnych) i nie wyobrażam sobie, żeby przeciętna dwudziestojednoletnia osoba ledwie potrafiła posługiwać się komputerem (już pomijam fakt, iż pomimo swych, ekhem, ograniczonych zdolności w dziedzinie informatyki, Ana dostaje od bogatego Christiana oczywiście najnowszy model MacBooka, którego ledwie potrafi uruchomić). Anastasia jest bohaterką niesamowicie irytującą i niedopracowaną. Śmiem twierdzić, że nawet Zmierzchowa Bella, na której James wzorowała się przy kreowaniu Any, jest dużo bardziej wyrazista: potrafiła walczyć o swoje i zadzierać nosa, niekoniecznie wyglądając przy tym jak dziecko... no i mimo wszystko Stephenie Meyer potrafi jeszcze pisać.

A skoro już o pisaniu mowa... Tutaj autorka również leży. Nie dość, że nie udali jej się bohaterowie (z wyjątkiem Christiana, bo on na tle pozostałych jeszcze jako tako się wyróżnia, a przynajmniej jest na dobrej drodze do wyróżnienia się), to w Pięćdziesięciu twarzach Greya nie za wiele się dzieje. Po poznaniu się bohaterów i odkryciu dziwnych preferencji Christiana przechodzimy do powtarzających się co chwilę i wyglądających niemal tak samo opisów seksu, różniącymi się od siebie jedynie innymi zabawkami. Zakończenie miało mnie chyba wzruszyć, a wręcz lekko rozbawiło, mimo rozpaczy Anastasii: tutaj bohaterka zdaje sobie sprawę z kim ma do czynienia, jest tego przez cały czas świadoma i podejmuje świadome decyzje, po czym zmienia zdanie na sam koniec. Ale nic tak przecież nie podnosi na duchu jak słowa koniec części pierwszej, przecież jeszcze wszystko będzie dobrze! Samą historię i kreowanie bohaterów - mimo że nieudane - ciężko też oceniać w stu procentach jako oryginalne dzieło James: w końcu każdy bohater z Greya ma swój pierwowzór w Zmierzchu i są oni tam dużo bardziej charakterystyczni (tak na marginesie: z ciekawości szukałem oryginalnego fan fiction James, które dopiero później przekształciło się w recenzowaną tutaj książkę, i przeglądając fragmenty można zauważyć, że po edycji opowiadania na książkę mało co zostało zmienione/poprawione... Czy autorka była tak pewna swojego "geniuszu"? Oczywiście mógł to być wpływ osób trzecich, a może operuję zbyt małą liczbą fragmentów, by móc robić takie porównania). W całej historii pani James udało się jedynie zainteresować mnie mroczną i tajemniczą przeszłością Greya. Mimo że jest to dość tani chwyt, umiała dobrze dawkować informacje na tyle, by być może wykorzystać potencjał tego wątku w kolejnych tomach. Równie interesująca jest postać pani Robinson, o którą Ana jest chorobliwie zazdrosna, nie widząc jej nawet nigdy na oczy (również czytelnik nie ma okazji "spotkać" jej osobiście na stronach książki, co też może zainteresować, jeśli ktoś myśli nad brnięciem dalej w tę trylogię).

I tu przechodzimy do pewnych problemów. Otóż lektura Pięćdziesięciu twarzy Greya może utworzyć w niektórych z nas podświadomie pewien niezdrowy ideał mężczyzny i roli kobiety w związku. Ta uległość może wyglądać śmiesznie/intrygująco/żałośnie na stronach powieści, jednak przestanie być taka lekka, gdy zaczniemy rozglądać się po naszym otoczeniu i wykluczać z naszych zainteresowań osoby, które nie oddadzą ideału przedstawionego przez James. Wiadomo, że nie tyczy się to każdego, ale są też ludzie bardzo podatni na takie wpływy, nawet mimowolnie. Pisarz powinien być odpowiedzialny za swój utwór i być świadomym tego, jaki może mieć wpływ na odbiorcę. Jeszcze inna sprawa, gdy Greya czytają wyżej opisane osoby, ale w wieku nastoletnim (tak, mówcie, że "przecie Grey jest dla dorosłych, to niech się sami pilnujo", ale gdy komuś bardzo zależy na przeczytaniu/obejrzeniu czegoś, to dokopie się do tego tak czy siak). Nasze doświadczenia seksualne generalnie są dosyć ograniczone, a czytanie o relacji pomiędzy Christianem a Anastasią może dać mylne wyobrażenie na temat tego, jak w rzeczywistości wygląda "zwykły" związek i sam seks (to dokładnie taka sama sytuacja jak w przypadku typowej pornografii). I nie, nie chcę tutaj matkować ani nic z tych rzeczy: próbuję tylko podkreślić, jaka odpowiedzialność spada na pisarza przedstawiającego tak odrealnioną sytuację. Owszem, wiek to tylko liczba i każdy powinien umieć rozliczyć się z tego, na ile potrafi odbijać od siebie wpływy, jakie ma na nas kultura masowa i społeczeństwo. Po prostu bądźmy świadomi, że taki problem występuje.

Lektury debiutu E.L. James nie uważam za totalnie stracony czas. Mimo że zawdzięczam mu poznanie własnych Pięćdziesięciu Odcieni Irytacji, tak przyznam bez bicia, że podczas czytania zdarzyło mi się kilka razy prychnąć z rozbawienia (i to nie z przekąsem). A może kolejny tom będzie choć trochę lepszy? Nie wiem jeszcze, czy zamierzam po niego sięgać, ale trzeba się trzymać nadziei, bo tutaj nic innego nie pozostało.

http://revievv.blogspot.com

Huczna promocja filmu w mediach dawała nam się ostatnimi czasy we znaki ze wszystkich stron. Plakaty, spoty reklamowe, a nawet organizowane przez hotele walentynki z Greyem (!) mogły wzbudzić w nas niebezpodstawne obawy, że Pan Grey wyskoczy nam niedługo z lodówki (a niektórzy pewnie nawet by nie narzekali, prawda? ;)). Wraz z tą huczną kampanią promocyjną na popularności...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

John Green jest obecnie uważany za jednego z najpopularniejszych autorów książek dla młodzieży. Papierowe miasta są w Stanach Zjednoczonych tak cenione, że omawia się je nawet w szkole. Powieść towarzyszy interpretacji Źdźbeł trawy Walta Whitmana, zbioru wierszy przewijającego się przez całą książkę Greena. Co przyciąga ludzi do tej powieści? Ekranizacja z uwielbianą przez nastolatków Carą Delevingne na czele już w drodze. Czy historia ma szansę powtórzyć sukces Gwiazd naszych wina?

Quentin - dla przyjaciół Q. - nie przepada za Orlando, miastem, w którym mieszka od dziecka. Trzyma go tu tylko rodzina, dwójka przyjaciół i trwająca od dzieciństwa miłość do mieszkającej obok Margo, najpopularniejszej w szkole dziewczyny. Gdy pewnej nocy nastolatka pojawia się w pokoju Quentina, przebrana w strój ninjy, dla chłopaka rozpoczyna się największa przygoda jego życia.

Cóż, "największa przygoda" jest tu niezłą hiperbolą, bo chodzi głównie o poszukiwanie Margo. Jednak przebieg tych poszukiwań składa się z wielu spontanicznych sytuacji, nieoczekiwanych zwrotów akcji, a pozorna normalność tej historii jest tak niezwykła, że wydaje się niemożliwa do przeżycia dla każdego, co z kolei sprawia, że chyba każdy nastolatek - a nawet nie tylko - chciałby przeżyć coś podobnego. Szczególnie ujmująca jest ostatnia część powieści, ciekawy motyw drogi, relacjonowany godzina po godzinie. A finał jest czystą kumulacją nastoletnich emocji i urywa się w tak niepewnym momencie... Pozostawia wiele pytań i może się wydawać wręcz, że resztę losów Quentina i spółki poznamy w kontynuacji (choć mam wielką nadzieję na to, że Greenowi nie przyjdzie do głowy napisanie Papierowych Miast 2: jestem prawie pewien, że historia straciłaby całą magię).

Za fabułę Miasta można chwalić, można. Jednak przez książkę często przebija się infantylność. Zauważyłem to już u Greena przy czytaniu Gwiazd naszych wina, lecz wtedy usprawiedliwiałem to typem bohaterki. Tutaj jednak ta dziecinność pogłębia się i przewija przez całą treść. Owszem, Green potrafi doskonale przemówić do nastoletniego odbiorcy i chwalę go również za niepomijanie w swojej twórczości tematów często uważanych za tabu (za co zdarzyło mu się nawet oberwać od rodziców jego nastoletnich czytelników), jednak niektóre przedmioty rozmów czy chociażby odzywki wydają się po prostu na poziomie dziecka kończącego podstawówkę. Cóż, może to inna, zagraniczna mentalność, a może po części kwestia średniego przetłumaczenia książki na język polski.

Pochwalić trzeba jednak bohaterów, których Green kreślić umie. Co ciekawe, ma specyficzną zdolność przedstawiania typowych sylwetek nastolatków w nowym świetle: wiemy, co ten bohater sobą reprezentuje, jednak pokazuje to inaczej niż robiono to dotychczas. Ten powiew świeżości przykuwa uwagę i wyróżnia Papierowe miasta na tle innych książek dla młodzieży. O dziwo, bardzo utożsamiałem się z głównym bohaterem, co nie zdarza mi się tak często. I - choć tymi słowami zaatakuję chyba sam siebie - często mnie irytował. Tak, wrażliwy i tak, mający swoje unikalne podejście do świata, ale przy tym niewyrozumiały dla swoich przyjaciół, a momentami wręcz egoistyczny. Może to po prostu złudzenie ze względu na to, że to on jest narratorem powieści, ale przyjaciele Quentina musieli zjawiać się na każde jego zawołanie, w przeciwnym wypadku od razu miał do nich pretensje. Racja, jego kumple również nie są idealni, jednak widać u chłopaka brak zrozumienia i przekonanie, że wszystko musi się kręcić wokół jego poszukiwań Margo. Momentami nawet ja chciałem, żeby po prostu je sobie odpuścił, bo zdarzało się, że przez jego błędne wnioski czy siedzenie w jednym miejscu, akcja kulała. Najbardziej intrygująca jest jednak Margo, i wydaje się to oczywiste już po przeczytaniu samego opisu książki. Typowa szkolna gwiazda, za wszelką cenę pragnąca jednak niezależności i zrozumienia. Choć głównie poznajemy ją dzięki Quentinowi, to tak naprawdę ona prowadzi tę historię. I za ten zabieg również brawa dla Greena.

Papierowe miasta to pozornie normalna, a jednak skrywająca pewną niezwykłość pozycja. Okraszona humorem, dobrze zaplanowana potrafi dotknąć często wspominaną przez bohaterów ostatniej struny czytelnika. Wzbudza pewne uczucie tęsknoty. Tęsknoty za przygodą, której może jeszcze nie przeżyliśmy, a może doświadczymy właśnie w najmniej spodziewanym momencie. To zupełnie inny klimat niż znany z bestselleru Gwiazd naszych wina, może nawet trochę słabszy, jednak dla nastoletniego czytelnika bardzo wartościowy. Więcej takich powieści dla młodzieży, a ilość czytanych przez nastolatków książek wcale nie będzie umniejszała ich jakości i wartości.

http://revievv.blogspot.com

John Green jest obecnie uważany za jednego z najpopularniejszych autorów książek dla młodzieży. Papierowe miasta są w Stanach Zjednoczonych tak cenione, że omawia się je nawet w szkole. Powieść towarzyszy interpretacji Źdźbeł trawy Walta Whitmana, zbioru wierszy przewijającego się przez całą książkę Greena. Co przyciąga ludzi do tej powieści? Ekranizacja z uwielbianą przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W kryminałach trzeba trzymać się stałych struktur. Ogranicza to możliwości pisarzy chcących wprowadzić do tego gatunku coś nowatorskiego. Częsta przewidywalność zakończeń czy świadomość występowania licznych zwrotów akcji nie zniechęca jednak czytelnika do poznawania historii ludzi próbujących rozwikłać zagadki licznych przestępstw. Jest to coś specjalnego tylko dla tego gatunku: podejrzewamy, jak skończy się historia, jednak skupiamy się na tym, jak autor ją prowadzi. Jedwabnik to drugi tom serii o Cormoranie Strike'u autorstwa Roberta Galbraitha (yhyyym...) i jest jeszcze lepszy od tomu pierwszego.

Czy ktoś jeszcze nie wie, kim jest Robert Galbraith? Kto nie wie (a bardzo dziwne, bo kilka miesięcy po jego debiucie w mediach było o nim dość głośno), szybko to nadrabiamy... W sumie nawet nie muszę tego pisać, wystarczy że chwycicie za egzemplarz którejkolwiek książki Galbraitha w wersji polskiej: jak byk napisano, że Robert Galbraith to pseudonim J. K. Rowling. Bardzo dobra akcja promocyjna, której pisarka właśnie chciała uniknąć. Po sukcesie serii o Harrym Potterze i różnym przyjęciu jej jako autorki książek dla dorosłych (Trafny wybór), Rowling postanowiła pisać pod pseudonimem, kreując osobę Roberta Galbraitha. Chcąc skupić się na jakości książki, a nie na popularności jej nazwiska, wydała debiutancki kryminał pod tytułem Wołanie Kukułki, który został oceniony przez krytyków jako bardzo dobry debiut (choć zabawne i zarazem przerażające jest, że początkowo książka została odrzucona przez któreś z wydawnictw - smutne jak wielki wpływ na ocenę ma nazwisko autora). Jakiś czas po premierze książki wyciekła informacja o tym, kto jest jej prawdziwym autorem. Oczywiście Wołanie... automatycznie zyskało na wielkiej popularności i zaczęto sprzedawać prawa do tłumaczenia za granicą (w tym na język polski). Wściekła Rowling nie zrezygnowała jednak z projektu i postanowiła kontynuować serię wciąż pod nazwiskiem Galbraith. I tak oto doszło do wydania Jedwabnika.

Wołania Kukułki nie recenzowałem, ale byłem nim zachwycony. I bez bicia przyznaję się do winy: gdyby nie informacja o tym, kto jest prawdziwym autorem książki, możliwe że długo nie zwróciłbym na nią uwagi. Po prostu ufam Rowling. Pisarce, a nie jej nazwisku. Nie zawiodła mnie do tej pory żadną swoją książką, i nie zawodzi pisząc jako Robert Galbraith.

Do kancelarii Cormorana Strike'a przychodzi żona pisarza Owena Quine'a. Jej mąż zaginął. Twierdzi, że często zdarzało mu się znikać, jednak tym razem kobieta niepokoi się. Niesprzyjające są okoliczności zaginięcia: pisarz niedawno skończył prace nad rękopisem historii, która pod przykrywką metafor i alegoryczności ujawnia brudy środowiska literackiego. Zaintrygowany Strike przyjmuje zlecenie, obawiając się czy w ogóle otrzyma za nie wynagrodzenie. Czy uda mu się powtórzyć sukces rozwiązania sprawy śmierci Luli Landry, co uratowało jego podupadającą kancelarię?

Jedwabnik jest jeszcze lepszy od Wołania Kukułki. Początkowo nie wierzyłem, że ocenię go tak dobrze, bo przez pierwsze rozdziały miałem problem z przestawieniem się na nową sytuację kryminalną i poznaniem nowych bohaterów. Można czuć się przez kilka chwil skołowanym, lecz zaraz potem Galbraith po prostu zachwyca. Trzeba docenić fakt przedstawienia środowiska literatów: rzadko mamy do czynienia z takim tematem, a jeszcze rzadziej możemy poczytać o jego mrocznych stronach opisanych tak szczerze (mimo że nie dosłownie), że trudno oprzeć się wrażeniu, że ten świat rzeczywiście tak działa. Bohaterowie przedstawieni niesamowicie ludzko. Galbraith lubi zagłębiać się w psychologię człowieka, przez co postaci są jeszcze prawdziwsze. Cormoran jest genialnym głównym bohaterem: niepozbawionym słabych stron, ale tak intrygującym, że chce się go poznać bardziej i bardziej. Robin w Jedwabniku bywa momentami męcząca: jej ciągłe zadzieranie nosa usprawiedliwiane niepewnością, czy Strike traktuje ją poważnie, bywa irytujące. Koniec końców jest jednak świetną partnerką, która zachwyca swoją determinacją i umiejętnościami. W Jedwabniku mamy okazję lepiej poznać jej narzeczonego, Matthew. Można go uznać za najbardziej denerwującą postać w całej serii, która zupełnie nie pasuje do klimatu powieści, a jednocześnie jest bardzo potrzebna do ukazania problemów Robin. Całe środowisko literackie generalnie zostało przedstawione jako banda snobów. Do tego praktycznie nikt nie zostaje bez jakiejkolwiek winy w obliczu zbrodni. Po lekturze obu tomów można mieć wrażenie, że Galbraith lubi pisać o zbrodniach w środowiskach bogaczy, ludzi popularnych i jednocześnie aroganckich. Liczę, że wciąż pójdzie tym tropem, bo mimo że w kryminałach otoczenie to jest ukazywane często, jednocześnie czuć co do niego pewien niedosyt. Galbraith ma tu duże pole do popisu w ujawnianiu mrocznej natury takich ludzi, a umieszczanie detektywa w takim elitarnym gronie może ukierunkować całą serię i podkreślić specjalizację Strike'a. Byle tylko nie przesadzić i nie popaść w monotonię.

Czas na chyba największy plus całego Jedwabnika. Galbraith miał tu niesamowite pole do popisu w operowaniu kiczem, kampem i absurdem. Począwszy od szkatułkowego opisu rękopisu napisanego przez zaginionego pisarza a kończąc na powalającym na łopatki opisie okoliczności zabójstwa. Widać tu czysty talent w operowaniu językiem i bezkompromisowość. Książka jest odważna, niektórych może wręcz obrzydzić, ale sprawia to tylko, że jeszcze lepiej pokazuje warsztat pisarski autora.

Przyczepić się można jedynie do pewnej przewidywalności niektórych wydarzeń. I nie mowa tu już o charakterystycznych punktów charakterystycznych dla historii kryminalnych. Tutaj chwilami po prostu wiadomo, kim jest tajemnicza postać, co zrobi, jaki może mieć wpływ na następne wydarzenia. Rekompensuje to jednak zakończenie ujawniające prawdziwego winnego. Nawet teraz czuję dreszcze przypominając sobie, jak autor przez całą powieść podsuwa nam charakterystyczne cechy zbrodniarza, a jednocześnie zwodzi nas nie pozwalając nam się domyślić, kto nim jest, dopóki sam nam tego nie powie. Nie bez powodu niektórzy ludzie lubią najpierw poznać zakończenie kryminału, by później podczas lektury szukać wszystkich poszlak wskazujących na winnego. Po przeczytaniu Jedwabnika aż chce się pluć sobie w brodę, że nie zrobiło się podobnie, bo wskazówki są nam serwowane praktycznie na srebrnej tacy.

Pomiędzy Wołaniem Kukułki a Jedwabnikiem widać bardzo duży progres. Galbraith w powieściach kryminalnych czuje się coraz swobodniej i pozwala sobie na coraz więcej. Drugi tom serii o Cormoranie Strike'u idealnie to pokazuje. Świetna historia, świetni bohaterowie i świetny styl pisania wręcz skazuje Jedwabnika na sukces. Tymczasem ja ze zniecierpliwieniem czekam, czym autor zszokuje i zachwyci mnie w trzecim tomie serii. Jestem prawie pewien, że się nie zawiodę.

http://revievv.blogspot.com

W kryminałach trzeba trzymać się stałych struktur. Ogranicza to możliwości pisarzy chcących wprowadzić do tego gatunku coś nowatorskiego. Częsta przewidywalność zakończeń czy świadomość występowania licznych zwrotów akcji nie zniechęca jednak czytelnika do poznawania historii ludzi próbujących rozwikłać zagadki licznych przestępstw. Jest to coś specjalnego tylko dla tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Banksy to człowiek-zagadka. Uwielbiany jak i nienawidzony, zajmuje się tworzeniem nietuzinkowych murali na ulicach całego świata. Działa incognito, do tej pory nikt z odbiorców jego sztuki nie poznał jego twarzy. Jego tajemniczość intryguje, a tworzone przez niego dzieła często zmuszają do zatrzymania się w codziennym biegu i dłuższego zastanowienia się nad ich przesłaniem, najczęściej odnoszącym się do sytuacji społecznych. Opracowana przez Banksy'ego Wojna na ściany jest świetnym łącznikiem pomiędzy artystą a jego odbiorcami, pozwalającym im na poznanie go na tyle, na ile sam pozwala.

Album nie jest konkretnie podzielony na żadne rozdziały: autor zwinnie przedstawia nam kolejne dzieła, które są ze sobą powiązane tematycznie. Dzięki temu wertując kolejne strony czujemy, że album, który pozornie ma przybliżyć nam twórczość artysty, tak naprawdę przedstawia nam pewną całkiem spójną historię. Do tego dostajemy liczne anegdoty od samego autora, czasem uda nam się dowiedzieć o jakimś fakcie z jego przeszłości, a często - i to nie tylko poprzez murale - poznamy jego nastawienie do świata. Banksy obdarowuje nas również cenionymi przez niego cytatami oraz własnymi ciętymi komentarzami, wśród których można czasem wyłapać nawet jakieś sentencje. Mimo że w książce dominuje obraz, można w niej znaleźć również zadowalającą ilość treści. Banksy pisze językiem prostym, lekkim, czasem wulgarnym, ale bardzo szczerym. W dużej mierze dzięki anonimowości nie musi obawiać się pisania dokładnie tego, co myśli, i jest to jedna z najmocniejszych stron Wojny na ściany.

Polskie wydanie albumu prezentuje się znakomicie: jego format jest bardzo przystępny dla zamieszczonych wewnątrz zdjęć, które same wydrukowane są w bardzo dobrej jakości. Fotografie często są bardzo ciekawie rozmieszczone, tworząc szczególne kompozycje, grając z odbiorcą. Zaplanowany minimalizm w rozkładzie fotografii na czystym białym tle daje nam wrażenie, jakbyśmy oglądali dzieła Banksy'ego w galerii sztuki. Po prostu świetnie wydany album.

Do Wojny na ściany nie mogę się przyczepić o nic, nawet jeśli bym tego chciał. A nie chcę, bo byłem niemalże w stu procentach pewien, czego spodziewać się po tej pozycji. A nie ma niczego lepszego od pokrycia się Twoich oczekiwań z tym, co dostajesz. Banksy w swojej publikacji nie zawiódł mnie ani przez chwilę. Jego dzieła bez dwóch zdań zasługują na uwiecznienie w albumie. I to w jakim albumie! Wszystko przemyślane w każdym calu, nie ma tu miejsca na losowe wrzucanie zdjęć na kolejne strony. Wojną na ściany Banksy zyskuje u mnie jeszcze większy szacunek oraz wdzięczność za to, że pozwolił mi na poznanie go choć odrobinę.

http://revievv.blogspot.com

Banksy to człowiek-zagadka. Uwielbiany jak i nienawidzony, zajmuje się tworzeniem nietuzinkowych murali na ulicach całego świata. Działa incognito, do tej pory nikt z odbiorców jego sztuki nie poznał jego twarzy. Jego tajemniczość intryguje, a tworzone przez niego dzieła często zmuszają do zatrzymania się w codziennym biegu i dłuższego zastanowienia się nad ich przesłaniem,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nieznane przygody Mikołajka René Goscinny, Jean-Jacques Sempé
Ocena 7,5
Nieznane przyg... René Goscinny, Jean...

Na półkach: ,

Mikołajek to postać kultowa wśród bohaterów książek dla dzieci. Do jego zabawnych przygód pozostał mi sentyment z dzieciństwa. Niezmiernie się ucieszyłem, gdy dostałem okazję przeczytania kilku niepublikowanych dawniej historyjek. Humor Goscinnego i ilustracje Sempego - tutaj w kolorze - jak zwykle nie zawodzą.

Książka składa się z dziesięciu opowiadań, w tym z pierwszego kiedykolwiek opublikowanego. Oprócz historyjek i ilustracji Sempego znajdziemy również wstęp od córki pisarza, mowę od tłumaczki, krótkie biografię autorów oraz, odwracając książkę na drugą stronę, dostajemy wszystko w języku francuskim. Nie lada gratka dla każdego posługującego się tym językiem, a także dla dopiero zaczynających z nim przygodę. Możemy dzięki temu poznać oryginalną historię spod pióra Goscinnego, czemu towarzyszy magiczny klimat i uczucie bliższej relacji z autorem. To naprawdę miły dodatek.

Zawsze przy tego typu książkach - a także innych tekstach kultury - wydanych po śmierci twórcy, wydaje się, że te specjalne edycje, zawierające dodatkowe, niepublikowane wcześniej dzieła, są wydawane tylko dla pieniędzy. Tu tego nie widać: to niesamowity prezent zarówno dla obecnych fanów małego Mikołajka, jak i tych, którzy dopiero poznają jego perypetie. Styl Goscinnego jest tu świetny jak zwykle, historyjki są różnorodne, a czytając Mikołajka po latach zauważam częstą ironię i charakterystyczne dla dziecka postrzeganie świata, których nie byłem w stanie odkryć w dzieciństwie. To tak jakbym poznał Mikołajka na nowo.

Kolejne spotkanie z bohaterem z dzieciństwa i jego przyjaciółmi to cudowne przeżycie. Narracja Mikołajka inspirująco pokazuje zdrowe, beztroskie środowisko dziecięce. Opowiadania bawią za każdym razem, tym razem jednak inaczej niż w dzieciństwie. A po przeczytaniu pozostaje wielki sentyment i przygnębiający niedosyt, gdy zdajemy sobie sprawę, że to ostatnie oryginalne historie napisane przez Goscinnego... Co nie zmienia faktu, że Nieznane Przygody Mikołajka to świetny pomysł na prezent (również dla samego siebie!), który przeniesie nas w radosne chwile dzieciństwa, a najmłodszych w wielu przypadkach na pewno zachęci do częstszego czytania!

http://revievv.blogspot.com

Mikołajek to postać kultowa wśród bohaterów książek dla dzieci. Do jego zabawnych przygód pozostał mi sentyment z dzieciństwa. Niezmiernie się ucieszyłem, gdy dostałem okazję przeczytania kilku niepublikowanych dawniej historyjek. Humor Goscinnego i ilustracje Sempego - tutaj w kolorze - jak zwykle nie zawodzą.

Książka składa się z dziesięciu opowiadań, w tym z pierwszego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W Polsce autorzy nie zawsze mają lekko. Owszem, często bywają przeceniani, jednak ta opinia negatywnie wpływa na ogół, przez co niektórzy zostają z kolei niedoceniani. A wielka szkoda, bo na naszym rodzimym rynku można znaleźć nie lada perełki. I jedną z nich jest Marynarka Mirosława Tomaszewskiego.

Główna akcja toczy się w 2005 roku, w Trójmieście. Marynarka charakteryzuje się jednak kompozycją szkatułkową, przez co niejednokrotnie cofamy się w czasie do grudnia 1970 roku, czasu licznych protestów robotników. Motyw historyczny ściśle współgra z całą historią: poznajemy bowiem Jana, który dostaje propozycję napisania książki o wydarzeniach z rewolty grudniowej. Oferta ta może być dla mężczyzny kamieniem milowym w jego do tej pory mało owocnej karierze pisarskiej. Do osiągnięcia celu wykorzystuje swoją pracownicę. Nina, ambitna dziennikarka, w swoich działaniach jest bezwzględna, podejmuje się pracy nad książką, i zaczyna zbierać do niej materiał. Na jej drodze staje Adam: ledwo wiążący koniec z końcem były lider popularnego zespołu rockowego, który odegra ważną rolę w życiu Niny - zarówno zawodowym, jak i prywatnym.

Po przeczytaniu Marynarki zachwyt wzbudza przede wszystkim struktura powieści. Czytelnik zrozumie logiczny ciąg wydarzeń dopiero na końcu. Ciąg przyczynowo-skutkowy jest tutaj nierozerwalny, tak samo jak wątki wielu kluczowych dla historii bohaterów. Wielu wchodzi sobie w drogę, co prowadzi do kolejnych zawiązań i rozwiązań akcji. Pan Tomaszewski poradził sobie z tym trudnym (bo łatwe wydaje się tylko na pierwszy rzut oka) zadaniem znakomicie. Zachwyca również stosowany przez autora język: pełen ironii i eufemizmów. Te ostatnie mogą wydawać się czasem wręcz przesadzone, jednak w niczym to nie przeszkadza, a wręcz sprawia, że styl pisarza jest jeszcze bardziej charakterystyczny. Na uwagę zasługuje również wspomniany wcześniej motyw historyczny: wydarzenia z 1970 roku przekazane są bardzo przystępnie, a dzięki opowiadaniu ich pod kątem postaci udzielających wywiadu Ninie, nabierają one bardziej osobistego i ludzkiego charakteru. Poznajemy ich życie codzienne, a w zestawienie go z walką robotników sprawia, że historia jest jeszcze bardziej bolesna. Tomaszewski umie wzruszyć, a jednocześnie przybliżyć czytelnikowi nie tak odległe zdarzenia z historii naszego kraju.

Nie można zapomnieć również o samych bohaterach. Autor sprostał kreacji wielu bohaterów, nie zapominając przy tym o nadaniu każdemu z nich znaczenia dla całej powieści. Bardzo łatwo wymyślić kilkanaście postaci, po czym zostawić je bez żadnego wyrazu, czy zapomnieć o nich po kilku rozdziałach. Tutaj każdy jest charakterystyczny. Narracja trzecioosobowa może nie jest tak intymna jak pierwszoosobowa, jednak pozwala autorowi poświęcić dużo miejsca na opisanie każdego bohatera. Tomaszewski bardzo przystępnie ukazuje nam psychikę swoich postaci, ich rozumowanie, charakter i przeszłość. Najbardziej wyróżniają się tu Adam (sceny z jego uprzedzeniem do muzyki wykraczającej poza rock są skonstruowane genialnie), Nina ze swoim seksapilem i silnym charakterem oraz Karol, który okazuje się jedną z najważniejszych postaci w książce. Mamy tu też czarny charakter: Witka, którego plany powodują ogromne zamieszanie zwłaszcza pod koniec książki (choć później okazuje się, że postać ta nie pozostawała bez znaczenia już od samego początku książki). Za te kreacje Tomaszewski zasługuje na gromkie brawa.

Marynarka to naprawdę dobra polska książka. Zasługuję na uwagę przede wszystkim za styl autora, świetnie nakreślonych bohaterów i świetnie poprowadzone wątki. Tomaszewski niejeden raz pokazuje nam, że nawet tak pozornie dawne wydarzenia mogę mieć wielki wpływ na nasze obecne życie. W dodatku uświadamia nas o problemach i działaniach z Grudnia '70, co sprawia, że książka jest jeszcze bardziej wartościowa. Dlatego nie pomijajmy polskich autorów, dawajmy im szansę, bo na pewno nieraz pozytywnie nas zaskoczą. A dzięki Marynarce wiem, że mnie na pewno.

W Polsce autorzy nie zawsze mają lekko. Owszem, często bywają przeceniani, jednak ta opinia negatywnie wpływa na ogół, przez co niektórzy zostają z kolei niedoceniani. A wielka szkoda, bo na naszym rodzimym rynku można znaleźć nie lada perełki. I jedną z nich jest Marynarka Mirosława Tomaszewskiego.

Główna akcja toczy się w 2005 roku, w Trójmieście. Marynarka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zombie jeszcze nigdy nie mieli się tak dobrze - z odwrotną proporcją w stosunku do ludzi. Jednak kolejne ofiary wirusa Kellis-Amberlee udostępniają coraz to bardziej interesujące fakty dotyczące epidemii. A na czele intrygujących newsów bardzo dobrze prezentuje się Najprawdziwsza Prawda: w obliczu niebezpieczeństwa ze strony zombie największym zagrożeniem pozostaje wciąż człowiek.

Shaun nie może się pozbierać po stracie Georgii. Zamyka się na świat, nie cieszy go już nawet dźganie zombiaków patykiem - dawniej jego ulubiona rozrywka. Ulgę w cierpieniu daje mu jedynie rozmowa z siostrą siedzącą w jego głowie, co podchodzi pod problemy psychiczne. Jednak wizyta niespodziewanego gościa w jego progach skutecznie odwróci jego uwagę od żałoby chociaż na moment...

Feed okazał się genialny, przez co oczekiwania czytelników wobec jego kontynuacji bardzo wzrosły. I nikt nie powinien być zawiedziony: Deadline to świetny dowód na to, że Mirze Grant nie miała po prostu szczęścia przy pierwszym tomie. Jej warsztat pisarski, oczytanie w dziedzinie wirusologii i celne stosowanie sarkazmu w odpowiednich momentach czynią z niej jedną z bardziej charakterystycznych pisarek z obszaru literatury popularnej. Ja jednak po lekturze drugiego tomu Przeglądu Końca Świata czuję pewien niedosyt. Brakowało mi czegoś, co znalazłem na stronach pierwszego tomu tej świetnej historii.

Chodzi mi tu przede wszystkim o narrację. Owszem, historia z perspektywy Shauna jest tak samo porywająca, jak opowiadana przez Georgię, a pomysł na kreację siostry jako dostępnej tylko do Shauna tulpy, była strzałem w dziesiątkę. Po prostu uważam, że sarkazm Shauna jest tu przesadzony, tak samo jak jego działania w przypływie agresji (choć rozumiem, że zabieg ten ma na celu pokazać nam jego porywczość - uważam tylko, że autorka mogła oszczędzić kilku takich samych reakcji bohatera, unikając przy tym schematyczności). Oprócz tego, wydawało mi się, że akcja została zbyt rozciągnięta: niby patrząc ogółem, fabuła jest świetna, wątki dobrze poukładane, ale w konkretnych rozdziałach akcja po prostu zatrzymuje się. I to nie tylko po to, by nie dostać zadyszki i nie nadążać za natłokiem szokujących wydarzeń: tu podczas tych przerw ewidentnie nic się nie dzieje. Na szczęście ten przytyk zrekompensowało mi świetne zakończenie, przy którym czytelnik nie wyrabia z ilością pytań formujących się w jego głowie.

Te minusy nie pozwoliły jednak na to, by Przegląd Końca Świata stracił w moich oczach. Deadline wciąż jest świetne. Tym razem mamy też okazję bliżej poznać pracowników Przeglądu..., co dało Grant możliwość popisania się swoim kreowaniem bohaterów. W wyniku tego poznajemy często irytującego Alarica, zdolnego do ogromnych poświęceń Dave'a czy waleczną, a przy tym czarującą Becks. Oprócz blogerów na stronach powieści pojawia się tajemnicza doktor Kelly, która okazuje się punktem wyjścia do akcji drugiego tomu, oraz bardzo specyficzną doktor Abbey, którą albo się uwielbia, albo nienawidzi. Tak, medycyna zawsze była ważna w trylogii Grant, a teraz motyw ten został urozmaicony dzięki ciekawym postaciom prosto z laboratoriów i placówek medycznych (owszem, takowe postacie występowały już w pierwszym tomie, jednak tu wychodzą z tła i mają większe znaczenie dla historii). I tu jestem też pod wrażeniem tego, jak wiele autorka wie o działaniu wirusów - nawet, gdy są one wymyślone - a co lepsze, jak potrafi zainteresować tym tematem niekoniecznie obeznanego w owej dziedzinie czytelnika. Na uwagę wciąż zasługuje kreowanie postów na blogi bohaterów książki: jest to świetny dodatek do każdego rozdziału, który przybliża nas do bohaterów, i często lepiej wprowadza nas w aktualne wydarzenia oraz otwiera przed nami ciekawe fakty z przeszłości bohaterów (nie mówiąc już o postach Fikcyjnych, które u w i e l b i a m, między innymi za to, że autorka pokazuje nam swoją wrażliwszą stronę, a zarazem wszechstronność).

Deadline to wciąż ta sama jakość przekazu, jakim Mira Grant obdarowała Feed. Zestawienie człowieka z zombie jeszcze nigdy tak dobrze nie pokazywało, że nawet w takiej sytuacji wciąż człowiek = cZŁOwiek, jak spod pióra utalentowanej pani Grant. A świetnie wykreowana blogosfera może być dla nas, blogerów, utopią zamkniętą w dystopii (a może nawet możliwą do zrealizowania?). Pani Miro, czym jeszcze mnie Pani zaskoczy? Jestem pewien, że niejednym.

http://revievv.blogspot.com

Zombie jeszcze nigdy nie mieli się tak dobrze - z odwrotną proporcją w stosunku do ludzi. Jednak kolejne ofiary wirusa Kellis-Amberlee udostępniają coraz to bardziej interesujące fakty dotyczące epidemii. A na czele intrygujących newsów bardzo dobrze prezentuje się Najprawdziwsza Prawda: w obliczu niebezpieczeństwa ze strony zombie największym zagrożeniem pozostaje wciąż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ciężko zaufać komuś, kto skrywa przed nami sekrety. I choć każdy jakieś ma, nie zmienia to faktu, że przez ten kawałek nas, który jest dla nikogo nieosiągalny, często tracimy w oczach bliskich, bo ciągle może męczyć ich zastanawianie się, co takiego ukrywamy. Z drugiej jednak strony ta tajemniczość czyni nas elektryzującymi i intrygującymi. Bo cóż takiego on(a) może skrywać? Może uda mi się jakoś się tego dowiedzieć? Na pewno zdarza Wam się przyłapać samych siebie na stawianiu takich pytań. I nie ma w tym nic krępującego: kto pyta nie błądzi, nieprawdaż? Lepiej jednak nie naruszać tej chowanej przed całym światem małej przestrzeni drugiej osoby, w której trzyma ona swoje tajemnice... No, chyba że w s z y s c y wokół skrywają przed Tobą coś, o czym wydaje Ci się, że po prostu m u s i s z wiedzieć, bo być może dotyczy to właśnie Ciebie. Tak, wtedy mamy problem. I tak właśnie mniej więcej prezentuje się nowe życie Allie Sheridan, która po przeniesieniu do nowej szkoły co krok spotyka ludzi, którzy wyraźnie coś przed nią ukrywają...

Buntowniczą Allie już kilka razy przenoszono do innej szkoły. Jednak po ostatnim wybryku rodzice jednogłośnie podejmują decyzję: dziewczynę trzeba wysłać do szkoły z internatem. I to nie byle jakiej szkoły, bo do elitarnej Akademii Cimmeria, gdzie dyscyplina i pilna nauka to najwyższe wartości. Początkowo zagubiona, Allie szybko znajduje dla siebie towarzystwo (między innymi pozornie idealny materiał na chłopaka Sylvaina oraz bardzo tajemniczego i czasem wręcz chamskiego Cartera, co oczywiście musi stać się wstępem do nastoletniego trójkąta miłosnego), w którym z czasem zaczyna się dobrze czuć. Wszystko zaczyna się sypać po szkolnym balu, na którym ginie jedna z uczennic, a z czasem wszyscy wokół zaczynają być przy dziewczynie bardzo skryci. Jakie mroczne tajemnice skrywa Akademia Cimmeria i co z tym wszystkim ma wspólnego Allie?

Wśród lawiny młodzieżowych paranormal romance bardzo trudno obecnie znaleźć książkę o bardziej przyziemnych przygodach nastolatków. Dlatego C.J. Daugherty już na starcie otrzymuje u mnie plus: miło w końcu poczytać o codziennej rutynie (która wcale nie musi być nudna!), szkole z internatem i typowych nastoletnich problemach. Jednak autorka nie całkiem ucieka w typowość: zabójstwo, atak na szkołę z zewnątrz i tajemniczy klub, o którym nikt nic nie wie, wprowadzają trochę świeżości w kanon młodzieżowych lektur. Sprawnie poprowadzone wątki czyta się bardzo przyjemnie, a towarzyszący im mroczny klimat szkoły bardzo pozytywnie wpływa na odbiór wydarzeń. Tak, klimat to jeden z największych plusów Wybranych: autorka przez praktycznie cały czas buduje atmosferę tajemniczości nieosiągalnego dla ludzi z zewnątrz miejsca, jakim jest Akademia Cimmeria. Klimat wzmocniony zostaje jeszcze bardziej po zabójstwie, kiedy to zadawanych zostaje jeszcze więcej pytań: "jak to się stało? kto zabił tę dziewczynę? czy tu na pewno jest tak bezpiecznie, jak się wszystkim wydaje?". Autorka nie mogła również wybrać lepszego miejsca do ulokowania akcji swojej powieści. I nie chodzi już tylko o samą szkołę, ale o deszczową i często ponurą Wielką Brytanię, której mglistość i mrok hipnotyzują już z samej okładki.

O ile fabuła wypada świetnie, trochę gorzej prezentuje się główna bohaterka. Z pierwszych stron historii zapowiada się być zbuntowaną nastolatką, która da popalić każdemu. I taką Allie poznawałoby się z dużo większym zainteresowaniem. Jednak po przeniesieniu do Akademii Cimmeria w jednej chwili jej osoba traci wyrazistość. Ten mały zawód umacnia jeszcze jej infantylność: jej interakcje z innymi bohaterami, jej przemyślenia. Po tych kilkunastu stronach odnosi się wrażenie, jakby miało się do czynienia z zupełnie inną postacią. Autorce trzeba jednak zwrócić honor za ciekawe przedstawienie ataków paniki i nerwicy natręctw bohaterki. Jej ciągłe liczenie kroków, kłopoty wynikające z jej ataków sprawiają, że Allie nie jest postacią idealną i nigdy nie miała taka być. To ukazanie jej psychiki bardzo zbliża czytelnika do bohaterki i pozwala ją lepiej zrozumieć. Dużo lepiej prezentują się pozostali bohaterowie. Sylvain i jego słabsza strona zapewniają ciekawy zwrot akcji. Carter również okazuje się różnić od tego, jak jest postrzegany przez innych, i jak sam pozwala siebie postrzegać. Te dualizmy postaci również wprowadzają pewien naturalizm, dzięki któremu pozornie zwykła młodzieżówka przestaje idealizować bohaterów, a pokazuje również ich słabości. Krok w dobrą stronę.

Język, jakim posługuje się autorka, jest lekki i przyjemny. Książkę czyta się bardzo szybko, zwłaszcza gdy akcja nabiera tempa i zbliżamy się do punktu kulminacyjnego. Tu nic nie można pani Daugherty zarzucić. Narracja trzecioosobowa pozwoliła oszczędzić niepotrzebnego użerania się z infantylizmem głównej bohaterki, a zarazem trzeźwiej i obiektywniej przyjrzeć się innym postaciom.

Wybrani całkiem dobrze prezentują się na tle innych książek dla młodzieży. Ba, pod paroma względami nawet wyróżniają się na tym tle. Dlatego jeśli poszukujesz lekkiej lektury, która jednak nie jest kolejnym odgrzewanym kotletem, mogę śmiało polecić debiut C.J. Daugherty. Teraz i Ty możesz dołączyć do elity, grzech nie skorzystać z takiej okazji.

http://revievv.blogspot.com

Ciężko zaufać komuś, kto skrywa przed nami sekrety. I choć każdy jakieś ma, nie zmienia to faktu, że przez ten kawałek nas, który jest dla nikogo nieosiągalny, często tracimy w oczach bliskich, bo ciągle może męczyć ich zastanawianie się, co takiego ukrywamy. Z drugiej jednak strony ta tajemniczość czyni nas elektryzującymi i intrygującymi. Bo cóż takiego on(a) może...

więcej Pokaż mimo to