-
Artykuły
Plenerowa kawiarnia i czytelnia wydawnictwa W.A.B. i Lubaszki przy Centrum Nauki KopernikLubimyCzytać2 -
Artykuły
W świecie miłości i marzeń – Zuzanna Kulik i jej „Mała Charlie”LubimyCzytać1 -
Artykuły
Zaczytane wakacje, czyli książki na lato w promocyjnych cenachLubimyCzytać2 -
Artykuły
Ma 62 lata, jest bezdomnym rzymianinem, pochodzi z Polski i właśnie podbija włoską scenę literackąAnna Sierant6
Biblioteczka
2013-02-22
2013-05-24
2013-11-15
2013-05-25
2013-03-17
2013-10-11
2013-08-23
2013-09-12
2013-01-20
2013-05-24
2013-12-27
2013-06-16
2013-12-24
2013-12-23
2013-03-31
2013-12-15
W kolejnych książkach nurtu science fiction dość często przewijają się te same motywy ― podróże kosmiczne, pierwszy kontakt z obcą rasą, postęp technologiczny, robotyka, socjologia. Zrealizowane lepiej lub gorzej, powierzchownie lub dogłębnie, mniej lub bardziej ambitnie. Ale lingwistyka? Bariery komunikacyjne z mieszkańcami innych planet rozwiązuje zazwyczaj stworzenie odpowiedniego programu tłumaczącego lub transfer wiedzy między mózgami zainteresowanych jednostek, same zaś języki różnią się między sobą w podobnym stopniu, w jakim odbiegają od siebie mowy różnych nacji na naszej planecie. Skoro więc każdy jest w stanie w krótszym bądź dłuższym czasie nauczyć się fińskiego lub swahili, nic nie stoi na przeszkodzie, by zgłębił także język napotkanych kosmitów. Tymczasem China Miéville rozumuje zupełnie inaczej.
To, co dla Ziemian jest tylko językiem, dla Gospodarzy jest Językiem, a ten lingwistyczny konstrukt nie przypomina niczego, z czym ludzkość zetknęła się kiedykolwiek wcześniej. Język, myśl i rzeczywistość są dla nich nierozerwalnie związane, stąd Ariekeni nie potrafią kłamać czy mówić o rzeczach nieistniejących. Nie dokonują rozróżnienia między langue a parole. By rozwijać i wzbogacać swoją mowę, potrzebują namacalnych porównań ― osób, które regularnie coś robią lub którym coś się przydarzyło. A choć ludzie są w stanie rozpoznawać wydawane przez obcych dźwięki i rozumieć ich komunikaty, nie mogą ich w prosty sposób odtworzyć ani syntezować. Stąd potrzeba istnienia Ambasadorów, sztucznie hodowanych dubli o identycznych ciałach i umysłach; obydwa osobniki myślą to samo, a równocześnie wypowiadają inne sylaby, tworzące jedno słowo. Spokojna, wieloletnia egzystencja Gospodarzy i ludzi zamieszkujących Ambasadorię zmienia się jednak w mgnieniu oka, gdy pojawia się EzRa ― pierwszy Ambasador, który nie składa się z klonów.
„Ambasadoria” to rzecz jasna nie tylko powieść o języku, a utwór traktujący o zderzeniu dwóch całkowicie obcych sobie kultur, próbujących w jakiś sposób nawiązać nić porozumienia i koegzystować. Zachodzące tu mechanizmy więcej mają wspólnego z prawdziwymi wydarzeniami znanymi z przeszłości niż literacką fikcją. Wszechobecna polityka, bunty i zamieszki, a także bardzo czytelne przedstawienie tego, w jaki sposób drobny błąd jest w stanie doprowadzić do zagłady całej nacji sprawiają, że powieść Miéville’a można czytać niczym złożoną metaforę socjologiczną. Nie zabrakło też znanego już z innych pozycji science fiction (by wspomnieć „Mówcę umarłych” Orsona Scotta Carda) dylematu wytyczenia granicy między komunikacją a ingerencją; rolą Ambasadorów nie jest bowiem poznanie i zrozumienie Ariekenów, a jedynie porozumienie się z nimi na tyle, by umożliwić wymianę handlową, co budzi wątpliwości niektórych bohaterów.
Niewielkie zastrzeżenia podczas lektury budzą jedynie nierówne tempo akcji oraz stosunkowo mało odkrywcze zakończenie utworu. Początkowo można także odczuwać dezorientację spowodowaną wrzuceniem czytelnika na głęboką wodę oraz niechronologiczną pierwszoosobową narracją, ale zagubienia stopniowo zanika, gdy wraz z główną bohaterką Avice Benner Cho (jej inicjały nieprzypadkowo składają się na ABC) lepiej poznajemy Język i Gospodarzy. Pisarz poświęcił też sporo miejsca opisom złożonej konstrukcji świata, nie tylko planecie Ariekenów i Ambasadorii, ale również temu, co znajduje się poza nimi, czyli enigmatycznemu Nurtowi. Historia opowiadana jest językiem przystępnym, ani nie nadmiernie kunsztownym, ani zbyt prostym, by mógł do lektury zniechęcać.
China Miéville nie podąża utartymi szlakami ― on je wytycza, co udowadnia nie po raz pierwszy, by przywołać choćby równie oryginalne „Miasto i miasto”. Jednocześnie to powieść zupełnie inna od swoich poprzedniczek, może nawet najlepsza w dorobku brytyjskiego pisarza. Próbując opisać tę książkę, czytelnik szybko zorientuje się, że język jest jednak szalenie ubogim narzędziem i trudno oddać w prostych słowach bogactwo wizji autora. Może gdybyśmy mówili Językiem Ariekenów, byłoby to łatwiejszym zadaniem?
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
W kolejnych książkach nurtu science fiction dość często przewijają się te same motywy ― podróże kosmiczne, pierwszy kontakt z obcą rasą, postęp technologiczny, robotyka, socjologia. Zrealizowane lepiej lub gorzej, powierzchownie lub dogłębnie, mniej lub bardziej ambitnie. Ale lingwistyka? Bariery komunikacyjne z mieszkańcami innych planet rozwiązuje zazwyczaj stworzenie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-18
Peter Watts na polskim rynku zadomowił się na dobre. Trzy edycje „Ślepowidzenia”, do tego także wydanie trylogii o Ryfterach (z czego „Rozgwiazda” ze wznowieniem na koncie), częste publikacje w prasie fantastycznej. Nie dziwi więc fakt, że to właśnie w naszym kraju zadebiutował pierwszy zbiór opowiadań kanadyjskiego autora, prezentujący krótkie formy tworzone przez niego na przestrzeni siedemnastu lat. Choć niektóre z tekstów można było znaleźć już w „Krokach w nieznane” i „Nowej Fantastyce”, nie do przecenienia jest możliwość prześledzenia pisarskiej drogi Wattsa zaprezentowanej w pełni w „Odtrutce na optymizm”.
Szesnaście opowiadań uporządkowano chronologicznie, co pozwala zaobserwować ewolucję, jaka dokonała się zwłaszcza na polu warsztatu oraz umiejętnego puentowania krótkich form przez pisarza. Utwory końcowe wypadają dużo lepiej niż początkowe, sprawiają wrażenie dogłębniej przemyślanych i sprawniej skonstruowanych. Najjaśniejszym punktem „Odtrutki…” jest napisana w 2009 roku „Wyspa”, której tak tematyka, jak i scenografia natychmiast przywodzą na myśl rewelacyjne „Ślepowidzenie” — a opowiadanie nie jest ani trochę słabsze od uznanej powieści. Motyw przewodni stanowi kontakt z bardzo nietypową formą życia, tym samym powracają więc rozważania dotyczące inteligencji obcych, a także kwestia nadrzędności jednych zasad moralnych na innymi podczas takich nieprzewidzianych spotkań. Jako że jest to najdłuższy z tekstów, Watts miał czas na pełniejsze odmalowanie tła i dokładniejsze osadzenie bohaterów w kontekście; widać, że rozbudowane formy wychodzą mu zdecydowanie najlepiej, a „Wyspa” na tym znacznie skorzystała.
Na wyróżnienie zasługują także „Jętka jednodniówka”, „Nowina dla pogan”, „Oczy Boga” i miniatura „Hillcrest kontra Velikovsky. Siła wyższa?”. Jeśliby szukać w nich punktu wspólnego, niewątpliwie będą nim możliwości ludzkiego mózgu, którego niepoznany wciąż w pełni potencjał wyraźnie fascynuje pisarza. Częstokroć powraca temat manipulacji, inteligencji i świadomości— również w innych utworach ze zbioru — zazwyczaj w duecie z zagadnieniami dotyczącymi granic etycznego postępowania czy wolnej woli. Nie należy się jednak spodziewać po Wattsie jednoznacznych odpowiedzi czy przekonywania czytelnika do zajęcia określonego stanowiska, raczej skonfrontowania bohaterów z możliwościami złymi i jeszcze gorszymi; to jeden z elementów stanowiących o sile i jakości jego prozy.
Warto też zwrócić uwagę na nietypowe „Cosie”, znane już, choć w innym przekładzie i pod tytułem „Rzeczy”, z „Kroków w nieznane 2010”. Utwór, korzystając z zabiegów charakterystycznych dla retellingu, przedstawia historię znaną ze słynnego filmu „The Thing” w reżyserii Johna Carpentera z perspektywy obcej formy życia opanowującej ludzkie organizmy. Przemyślenia kosmity nadają opowieści głębi, nieobecnej w pierwowzorze, a jednocześnie przedstawiają go w zupełnie innym świetle, gdzie to Coś czuje się zaatakowane przez nieprzyjazny świat, do którego trafiło, a nie odwrotnie, czuje się zaszczute i zagrożone. To także jedno z opowiadań najlepszych pod względem stylistycznym.
Na tle wymienionych utworów słabiej wypada początek tomu. Opowiadania z lat 90. pozbawione są wyrazistych sylwetek bohaterów czy mocnych, zapadających w pamięć zakończeń. Znajdziemy w nich prostsze pomysły, wizje mniej pełne i o niewielkim rozmachu, nieco słabsze pióro niedoświadczonego jeszcze pisarza. Należy jednak pamiętać, że nawet w gorszej formie Watts i tak wypada lepiej od wielu innych fantastów, a dodatkowo przez cały czas pozostaje bardzo blisko nauki. Biologia, matematyka, fizyka kwantowa, astronomia — wydaje się, że każda z tych dziedzin pasjonuje autora i jest przyczynkiem do snucia fantastyczno-naukowych teorii, sprawiających wrażenie — przynajmniej z punktu widzenia laika — logicznych i wystarczająco przekonujących do zawieszenia niewiary. Przed lekturą dobrze więc nastawić się na sporą dawkę terminologii i uważne śledzenie kolejnych akapitów.
Nietrudno zauważyć, jak trafnie został zatytułowany ten zbiór; w prozie Petera Wattsa rzeczywiście trudno doszukiwać się optymistycznych brzmień, a jego wizje przyszłości — czy to bliższej, wzbogaconej zaledwie o kilka wynalazków, czy też dalszej, w której ludzkość od dawna bada przestrzeń kosmiczną — niosą ze sobą smutek, zwątpienie, nierzadko tragedię. Zarówno pierwszy kontakt z obcymi bytami, jak i badanie nieodkrytych dotąd meandrów nauki nieuchronnie prowadzą do rozczarowań, pomyłek, nawet śmierci. Ten minorowy nastrój doskonale znany jest tym, którzy sięgnęli wcześniej po trylogię o Ryfterach czy „Ślepowidzenie”; Kanadyjczyk po raz kolejny udowadnia, że najbardziej odpowiadają mu wizje przepełnione pesymizmem i melancholią. Również bohaterowie opowiadań nie odbiegają od typów postaci, do jakich Watts zdążył nas przyzwyczaić. Degeneraci, psychopaci, pedofile, osoby aspołeczne, wyzute z emocji bądź nadmiernie im ulegające — próżno szukać jednostek o pogodnych życiorysach czy udanych relacjach międzyludzkich. Takiej psychiki potrzeba jednak do przeżycia w kreowanych przez pisarza światach i warunkach, gdzie czyha na nich widmo nieuchronnej klęski.
Jeśli nie znacie jeszcze twórczości Petera Wattsa, „Odtrutka na optymizm” stanowi zgrabną syntezę charakterystycznych dla autora motywów i koncepcji, będących idealną przystawką przed sięgnięciem po dłuższe formy, w których pisarz wypada jeszcze lepiej. Nie jest to prosta i lekka fantastyka, nie ma tu światów lepszych od naszego, do jakich można by tęsknić. A jednak ten typ literatury ma w sobie coś niepokojąco pociągającego i intrygującego. Z tego też względu czytelników, którzy mieli już okazję zaznajomić się z prozą Wattsa, do lektury pewnikiem zachęcać nie trzeba.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Peter Watts na polskim rynku zadomowił się na dobre. Trzy edycje „Ślepowidzenia”, do tego także wydanie trylogii o Ryfterach (z czego „Rozgwiazda” ze wznowieniem na koncie), częste publikacje w prasie fantastycznej. Nie dziwi więc fakt, że to właśnie w naszym kraju zadebiutował pierwszy zbiór opowiadań kanadyjskiego autora, prezentujący krótkie formy tworzone przez niego na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-12-11
2013-12-05
Gdy myślimy o realistycznej powieści angielskiej osadzonej w dziewiętnastym wieku, ukazującej ówczesne stosunki społeczne i przyglądającej się bliżej przedstawicielom wybranych profesji, przywołujemy pewnikiem Charlesa Dickensa, a może też kilku innych pisarzy epoki wiktoriańskiej, choćby Williama Thackeraya, Thomasa Hardy’ego czy Elizabeth Gaskell. Mimo że klasyka literatury uchodzi za ponadczasową, trudno wyobrazić sobie, by współcześni autorzy regularnie powracali do dawnych manier pisarskich i umiejętnie oddawali klimat minionej epoki, co pozwoliłoby postawić ich w jednym szeregu ze wspomnianymi wyżej twórcami. Tym bardziej cieszą więc pojedyncze perełki, które pojawiają się na rynku ― w zeszłym roku „Drood” Dana Simmonsa, w tym zaś „Jonathan Strange i pan Norrell” Susanny Clarke. Powieść Angielki przenosi czytelnika do imperium brytyjskiego pod rządami Jerzego III, z tą drobną zmianą, iż integralny element tamtych czasów stanowi magia. Magia, w którą bez problemu można uwierzyć.
W najobszerniejszej jak dotąd pozycji w serii Uczta Wyobraźni śledzimy poczynania dwóch angielskich magów i ich skomplikowaną, ewoluującą relację. Gilbert Norrell, dzięki któremu po wiekach zapomnienia powróciła do Anglii magia praktyczna, to osobnik zamknięty w sobie, wiodący raczej samotnicze życie, egoistyczny i łasy na pochlebstwa, szczególnie te dotyczące jego czarodziejskich umiejętności. Jonathan Strange, choć z początku wywiera bardziej korzystne wrażenie i potrafi zjednać sobie londyńską socjetę, bywa dumny, kapryśny i nieprzejednany. Zdawałoby się, że trudno o gorszy materiał na powieściowych protagonistów, tymczasem duet oddanych księgom dżentelmenów pierwszorzędnie radzi sobie z tym zadaniem, a mimo charakterów dalekich od kryształowych potrafi także wzbudzić sympatię. Łącząca ich nietypowa więź, od zależności uczeń-mistrz, po przyjaźń, a wreszcie gorzką, niekiedy nieczystą rywalizację, jest jedną z głównych sił napędowych książki.
Kolejny z jej najjaśniejszych punktów stanowią niewątpliwie dzieje samej magii i doskonale dobrany do ich przedstawienia rodzaj narracji. Choć akcja utworu toczy się między 1806 a 1817 rokiem, nie zabrakło w niej wzmianek dotyczących historii angielskiej sztuki magicznej obejmującej wiele wcześniejszych wieków. „Jonathana Strange’a i pana Norrella” można zaklasyfikować do powieści auktorialnych; narratorka nie ukrywa swojej obecności i nie stroni od własnych komentarzy do wydarzeń ze świata przedstawionego, dysponuje wiedzą o ich następstwach i konsekwencjach. Chętnie wplata też do swojej relacji liczne dygresje i wtrącenia ― czy to cytaty z innych dzieł napisanych w książkowym uniwersum, czy też opowieści dotyczące przeszłych zdarzeń związanych z magią. Dzięki tym pisarskim zabiegom Susanny Clarke ― zabiegom najwyższej próby, dodajmy, a gdyby nie data wydania w stopce, nietrudno byłoby przyjąć, że mamy do czynienia z autentycznym tekstem dziewiętnastowiecznym i stylem typowym dla ówczesnych powieści społeczno-obyczajowych ― niezwykle łatwo przychodzi zatracenie się w lekturze.
Elementem umacniającym iluzję naśladowania powieści realistycznej jest zręczne splecenie wydarzeń i postaci historycznych z fikcyjnymi. Łatwo uwierzyć w rolę, jaką magia odegrała podczas wojny z Napoleonem w Hiszpanii czy w bitwie pod Waterloo albo jako inspiracja poematu „Manfred” Lorda Byrona. Prócz tego wielkiego pisarza czasów romantyzmu oraz księcia Wellingtona na kartach „Jonathana Strange’a i pana Norrella” spotkamy też między innymi szalonego króla Jerzego III, malarza Thomasa Lawrence’a czy premiera Zjednoczonego Królestwa, lorda Liverpoola. Na przeciwnym biegunie mamy zaś autorską fantazję, zgodnie z którą częścią Anglii władał niegdyś legendarny Król Kruków, a elfy nie mają nic wspólnego z ich zakorzenionym we współczesnej popkulturze obrazem stworzonym przez Tolkiena — u Clarke ich wizerunek bliższy jest raczej dawnym legendom i folklorystycznym przedstawieniom.
Susanna Clarke pracowała nad „Jonathanem Strange’em i panem Norrellem” przez dekadę, i to cyzelowanie bije z każdej stronicy. Równie powoli warto się nią rozkoszować i rozsmakowywać się dojrzałym stylem, umiejętnie podszytym dawką humoru i tchnącym magicznym, nomen omen, klimatem. Polecający książkę Neil Gaiman twierdzi, iż jest to „Bez wątpienia najwspanialsza angielska powieść fantastyczna, jaką napisano na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu lat”. Nawet jeśli ten komplement jest w pewnym stopniu hiperbolizacją, miłośnicy fantastyki niebanalnej i literatury w starym stylu nie powinni przejść obok tej pozycji obojętnie.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Gdy myślimy o realistycznej powieści angielskiej osadzonej w dziewiętnastym wieku, ukazującej ówczesne stosunki społeczne i przyglądającej się bliżej przedstawicielom wybranych profesji, przywołujemy pewnikiem Charlesa Dickensa, a może też kilku innych pisarzy epoki wiktoriańskiej, choćby Williama Thackeraya, Thomasa Hardy’ego czy Elizabeth Gaskell. Mimo że klasyka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-12-03
Któż pilnować będzie samych strażników?
Nie znam się na komiksach. W porównaniu do ilości pochłanianych książek prawie ich nie czytuję, a komiksu amerykańskiego chyba nawet nigdy wcześniej w rękach nie miałam (obcowałam za to z japońskimi i europejskimi). Paradoksalnie, nie przeszkadza mi to w uwielbianiu superbohaterów i wyczekiwaniu na premierę każdej nowej produkcji filmowej mającej związek z tym tematem. Nie mogłam więc nie znać i nie widzieć adaptacji „Strażników” w reżyserii Zacka Snydera, którzy w 2009 roku trafili na ekrany kin. Automatycznie założyłam wówczas, że pewnie komiksowy pierwowzór jest niewiele starszy, a jedynie utrzymany w retroklimacie lat 80. Pierwszy błąd — seria ukazała się po raz pierwszy w 1986 i 1987 roku. Fakt, że w ogóle tego po niej nie widać, a jej problematyka — choć fabularnie powiązana z aktualnymi wówczas wydarzeniami i obawami — nie zestarzała się ani trochę, jest pierwszym z argumentów przemawiających za ponadczasowością (szumne słowo, ale czyż komiksy superbohaterskie nie starzeją się relatywnie szybko?) noweli graficznej autorstwa Alana Moore’a i narysowanej przez Dave’a Gibbonsa.
W świecie, gdzie pozarządowa działalność superbohaterów została zakazana, Richarda Nixona wybrano prezydentem na trzecią kadencję, a wojna nuklearna między USA a Związkiem Radzieckim wisi na włosku, ginie Komediant, jeden z byłych członków rozwiązanych w 1977 roku Strażników. Policja szybko gubi trop, ale pozostający poza prawem Rorschach zaczyna podejrzewać, że wcale nie było to przypadkowe morderstwo, a część spisku mającego na celu wyeliminowanie dawnych herosów. Wkrótce jego podejrzenia zaczynają się sprawdzać, ale nikt nie ufa tym przypuszczeniom…
W tej pozornie prostej historii kryminalnej wiele elementów zasługuje na uwagę. Pierwszym, najbardziej widocznym, jest dekonstrukcja etosu superbohatera. Członkowie Strażników to w większości żadne „supermeny”, tak pod względem możliwości i zdolności, jak i moralności. Życiowi wykolejeńcy, psychopaci, pazerni na sławę czy pieniądze, złamani idealiści, borykający się z demonami przeszłości, tworzący niezdrowe relacje z bliskimi. Przywdziewanie kostiumu herosa niszczy i degeneruje, czasem stanowi drogę ucieczki od innych problemów, czasem staje się usprawiedliwieniem dla sadystycznych skłonności. Wreszcie — każe zastanowić się nad tym, jakie właściwie Zło należy unicestwić, szczególnie w świecie, gdzie ludzie nie są czarno-biali, a za przeciwników nie ma się papierowych czarnych charakterów, próbujących dla kaprysu zyskać władzę nad światem.
Przedstawiona w komiksie złożoność i niejednoznaczność ludzkich emocji to kolejny z mocnych punktów. Bohaterom bliżej tu do antybohaterów, a ich decyzje czy postępki częściej niż uznanie wzbudzą w nas grymas niechęci. Każdy z nich inaczej postrzega świat i inne zachowanie uznaje za właściwe czy opłacalne, poszczególne sytuacje obserwujemy więc w różnym świetle i pod różnym kątem. Dzięki temu zamiast często spotykanej w tego typu medium jednowątkowej i linearnej fabuły otrzymaliśmy historię pełną retrospekcji i retardacji, splecioną z kilku, pozornie niezwiązanych ze sobą nici. Jednym z ciekawszych eksperymentów jest wkomponowany szkatułkowo komiks w komiksie, a przedstawiona w nim opowieść o rozbitku, który za wszelką cenę próbuje ochronić swoją rodzinę przed piratami, wydaje się całkowicie niezwiązana z główną historią. Do czasu, aż nie spojrzymy na nią w szerszym kontekście.
Jak wspominałam na początku, na komiksach się nie znam. O ile warstwę fabularną — rozbudowaną, pełną tekstu, nie tylko dialogowego, ale i obecnego w postaci kilkustronicowych pisanych wstawek dodawanych do każdego rozdziału, stylizowanych na fragmenty książek, wywiady z gazet czy prywatną korespondencję bohaterów — mogę oceniać tą samą miarą, którą przykładam do literatury, pozostaje jeszcze druga, równorzędna płaszczyzna, graficzna. Nie użyję tu żadnych mądrych słów i nie nazwę profesjonalnie tego, co widzę. Choć w żadnym stopniu nie przeszkadza mi to w zachwycaniu się nieco surowymi rysunkami, żywymi kolorami i przemyślaną kompozycją kolejnych kadrów.
W dalszym ciągu nie planuję zostać komiksowym fanatykiem, ale do serii o „Strażnikach” wrócę z całą pewnością. Sięgnę też po planowaną serię prequeli, której pierwszy tom („Strażnicy — Początek: Gwardziści. Jedwabna zjawa”) ukazał się już na rynku. I Wam polecam to samo — nawet jeśli nie lubicie superbohaterów, nawet jeśli nigdy wcześniej nie mieliście w rękach powieści graficznej, nawet jeśli komiksy kojarzą się Wam tylko z Kaczorem Donaldem z lat dzieciństwa. Jeżeli jakiemuś tytułowi warto dać szansę mimo nieznajomości tematyki lub uprzedzeń do tej formy przekazu, to będzie to właśnie arcydzieło Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Któż pilnować będzie samych strażników?
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNie znam się na komiksach. W porównaniu do ilości pochłanianych książek prawie ich nie czytuję, a komiksu amerykańskiego chyba nawet nigdy wcześniej w rękach nie miałam (obcowałam za to z japońskimi i europejskimi). Paradoksalnie, nie przeszkadza mi to w uwielbianiu superbohaterów i wyczekiwaniu na premierę każdej nowej produkcji...