Łotrzyki Joe Abercrombie 5,7
ocenił(a) na 54 lata temu George R. R. Martin to marka. Z Dozoisem to już w ogóle, wiadomo. Must have.
Serio?
Człek często przyjmuje rzeczy na wiarę, zwłaszcza gdy młody, głupi i niedoświadczony. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza, inni (w tym rozmaite autorytety) sugerują, popierają i potwierdzają. Z czasem jednak, podświadomie czujesz, że coś nie gra. Początkowo niespecjalnie się zastanawiasz, niemniej drzazga uwiera początkowo delikatnie, potem coraz mocniej, aż przychodzi taki moment, w którym dysonans jest zbyt duży i zaczynamy myśleć. No i ja w końcu zacząłem.
W pierwszym numerze Fantastyki znalazło się opowiadanie Pieśń dla Lyanny uchodzące za ósmy cud świata. Ja tam nie wiem czemu. Opowiadanie jak opowiadanie, podobne tysiącu innych, w miarę poprawne, ale nic specjalnego, bez tego czegoś, co porywa, przynajmniej mnie. Nie zrobiło wrażenia. No trudno, zdarza się. Potem trafiłem na zbiór Piaseczniki. I znów to samo, zestaw przeciętnych, dość przyzwoitych rzeczy, z których nic mi w pamięci nie zostało, poza jednym, poza samymi Piasecznikami. I tu nie mogę powiedzieć ni pół złego, czy choćby lekceważącego, słowa. Piaseczniki to bezdyskusyjna rewelacja, ekstraklasa. Ale wciąż to tylko jedno opowiadanie, raczej przypadek niż reguła. Parę lat później świat (no ok, świat fantastyczny) zaczął przebierać nogami, zacierać ręce i mleć ozorem nad cyklem fantasy Pieśń lodu i ognia. Tom, drugi, trzeci, autor zaczął zwlekać, przedłużać. I nagle nie jeden i nie dwóch, ale całe legiony zaczęły wylewać cysterny atramentu, niechby i wirtualnego, jednocześnie wynosząc autora pod niebiosa i miotając pioruny za opieszałość. Zrodziło się niemal zjawisko społeczne. Cykl miał być tak doskonały, że każda chwila spędzona na oczekiwaniu była męką. Pomyślałem, trzeba sprawdzić. Było już tych pozycji ze cztery a może pięć, niektóre dwutomowe. Przeczytałem pierwszą. Trochę się zdziwiłem, bo ok, nie jest to złe, ale żeby od razu taka histeria? Ot, gawędziarskie czytadło do bezmyślnego łyknięcia. Przy głębszej analizie za grosz kupy się nie trzyma i parafrazując klasyka, błędami i bzdurami nadziana, jak dobra kasza skwarkami. Ale nic, przeczytałem i drugi tom. Taki sam jak pierwszy, nic się nie zmieniło, logika i związki przyczynowo-skutkowe nadal grzecznie siedzą sobie w czwartym i piątym rzędzie. Ale wciąż to dobre, potoczyste, czytadło. Pomyślałem: można kontynuować, choć w międzyczasie był serial, który znudził po kilku pierwszych odcinkach. Od tego czasu minęły ze dwa lata, Martin jest coraz większy, a ja pomyślenia nie zrealizowałem i niespecjalnie mnie ciągnie do owej kontynuacji i gdyby nie Łotrzyki, może całkiem bym o tym zapomniał. Ale dysonans poznawczy przekroczył rozmiary bezmyślnej akceptacji i wystartował procesy pod moją kopułką. Bo złapałem się na nazwisko Martina (i tematykę, i inne nazwiska, ale jednak) i sięgnąłem po Łotrzyki, a przecież nie powinienem. Czym ci ludzie się tak ekscytują, co ich tak pociąga, że nie mogą się doczekać kolejnych martinów? Nie wiem, dumam i nie wiem. Wiem za to, co mnie skłoniło do sięgnięcia po tę pozycję. Bezmyślność i owczy pęd. Przecież niby wiedziałem, że mi z Martinem nie całkiem po drodze, a mimo to z ekscytacją sięgnąłem. Temat i pieczęć wielkiego Dżordża były mimo wszystko wystarczającą gwarancją.
Chwilę dumałem nad sposobem recenzowania tego zbioru. Początkowa myśl, by w krótkich zdaniach opisać każde opowiadanie z osobna, szybko minęła. Za dużo tego, powstałaby mało sensowna wyliczanka. Postanowiłem odnieść się do kilku podzbiorów. Pierwszym z nich są opowiadania wybitne, takie które na długo zapadną nam w pamięć. Niestety jest to zbiór pusty. W sumie nie ma się co dziwić, takie rzeczy powstają, jak mi się wydaje, pod wpływem weny, artystycznego ducha i jakichś drgań czy tarć wewnętrznych. Może czegoś jeszcze, ale raczej nie na zamówienie. W drugim są opowiadania warte uwagi, dobrze napisane, z pomysłem, nastrojem, czasem impresją jaką tudzież głębią inną, albo przynajmniej będące porządną rozrywką. I szczęśliwie, ten zbiór zawiera kilka elementów, niestety niezbyt wiele. Należą do niego opowiadania autorstwa Rothfussa, Willis, Williamsa, Eisenstein i Abrahama. I to wszystko. Jest jeszcze kilka, które są poprawnymi przeciętniakami i reszta którą spokojnie należy sobie darować, nie jest warta lektury. Niestety do tej ostatniej grupy, co jest sporym rozczarowaniem, należą historyjki sygnowane takimi nazwiskami jak Abercrombie, Gaiman czy Lynch.
Do tłumaczenia tego zbioru zatrudniono trzech tłumaczy. Jednym z nich jest pan Piotr Kuś. I krótko mówiąc nie jest to dobry tłumacz. Jego przekłady może i nie szwankują nadmiernie stylistycznie, ale nie w tym problem. Piętą achillesową pana Piotra są idiomy. A raczej fakt, że nie przyjmuje do wiadomości ich istnienia. W przekładanych przez niego tekstach sporo jest przekładów jeden do jednego, bez uwzględniania specyfiki języków angielskiego i polskiego. Niektóre z nich są ewidentne i zadziwia, że również redakcja tekstu nie sprostowała tych błędów ('badass' to naprawdę nie jest 'zła dupa'). Ale cóż, zdarza się.
Edytorsko rzecz wydana solidnie, bardzo przyjemnie i estetycznie. Zniesmacza jedynie grafika okładkowa swym ewidentnie marketingowym nawiązaniem do estetyki Pieśni lodu i ognia, mając się zupełnie nijak do samej treści antologii.
Kilka niezłych rzeczy, dawka przeciętniactwa i trochę kompletnego szmelcu. Czy to zachęcający bilans? Niespecjalnie. Dla mnie to mimo wszystko pewien zysk i nauka. Nazwisko G.R.R. Martina w moim prywatnym rankingu, zupełnie świadomie, przechodzi gdzieś do drugiego, może trzeciego szeregu twórców fantastyki mnie interesującej. Nie, żebym od razu odsądzał od czci i wiary ubliżając grafomanami i tandeciarzami, po prostu różnimy się wrażliwością jak sądzę. Łotrzyki wzbudziły we mnie osobliwość, powstała świadomość tych różnic. Życie nie jest z gumy, muszę uważniej dobierać lektury.
5/10