Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Kiedy kupowałam obie części "Parku Jurajskiego" tak naprawdę kierowałam się wyłącznie sentymentem do serii filmów. Należę do tego typu osób, które źle się czują z myślą, że jeden z ich ulubionych filmów jest na podstawie książki, której nie czytali.
Ale tak szczerze się przyznam, że nie spodziewałam się niczego specjalnego po obu tych pięćsetstronowych cegłach. Wyobrażałam sobie raczej pewnego rodzaju wykład o gatunkach dinozaurów i mnóstwa wyuzdanych biologiczno-archeologicznych anegdotek.
Teraz jestem świeżo po skończeniu już drugiej książki i w końcu chcę się wypowiedzieć o całej dwuczęściowej serii. A więc: BOMBA!!!
Może i koleś (tj. Michael Crichton) jest naprawdę niezły w te klocki o dinozaurach, może w swoich powieściach stara się przede wszystkim przekazać swoje własne poglądy na temat tych wymarłych stworzeń, może momentami jego bohaterowie popadają w nostalgiczne rozmowy typu: "Wszyscy kiedyś zginiemy" lub "Człowiek jest fuj". Ale przede wszystkim Michael Crichton to naprawdę świetny pisarz i to właśnie z tego powodu obie części dinozaurowej sagi są perełkami wśród światowej literatury.
I może współcześnie temat parku jurajskiego jest z lekka oklepany. Ale nie zapominajmy, że to właśnie te powieści go zapoczątkowały. Dla mnie to coś typu "Romea i Julii" Szekspira - pierwowzór dla wszystkich późniejszych pomysłów.
I napiszę jeszcze tylko, że już nie mogę się doczekać czerwcowej premiery kolejnego filmu o Parku Jurajskim :)

Kiedy kupowałam obie części "Parku Jurajskiego" tak naprawdę kierowałam się wyłącznie sentymentem do serii filmów. Należę do tego typu osób, które źle się czują z myślą, że jeden z ich ulubionych filmów jest na podstawie książki, której nie czytali.
Ale tak szczerze się przyznam, że nie spodziewałam się niczego specjalnego po obu tych pięćsetstronowych cegłach. Wyobrażałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Może to kwestia tego, że niedawno czytałam "Za zamkniętymi drzwiami", ale książki te wydają mi się bardzo podobne. Obie opowiadają o mężczyznach tyranach, którzy za wszelką cenę chcą urzeczywistnić swoją wizję szczęścia i rodziny. Ta wizja jednak jest sprzeczna z ogólnie przyjętymi zasadami moralności, wolności ludzkiej i sumienia.
Na początku, znając mniej więcej opis książki, zdziwiłam się, że akcja rozpoczyna się szesnaście lat po ucieczce głównej bohaterki z mokradeł. Spodziewałam się raczej bieżącej historii dziewczynki, która stopniowo dowiaduje się o swoim ojcu okropnej prawdy. Fakt, że od samego początku wiedziałam, jak zakończy się przygoda dziewczynki na mokradłach, okradał książkę z tajemniczości. Trochę szkoda. Zwłaszcza,że zrobiono to w celu ukazania drugiej, równoległej historii dziejącej się w teraźniejszości, która niestety też nie wypadła najlepiej. Dorosła już Helena na własną rękę postanawia złapać zbiegłego z więzienia ojca. I tu trochę się zawiodłam. Gdyby podsumować całą akcję dotyczącą tego wątku, to byłoby tego naprawdę bardzo mało. Zresztą... dzieje się dokładnie jeden dzień, a sam finał przynajmniej mnie nie zadowala. Autorka mogła bardziej zaszaleć. Drugi finał, ten z przeszłości, może jest bardziej widowiskowy. Z tą różnicą, że to zakończenie znamy już od początku.
Dobry pomysł, to na pewno. Jednak jakoś nie do końca to wszystko ze sobą współgra. Momentami książka zamienia się w "Wyspę Nim" swoją beztroską życia na odludziu.
To tyle z moich refleksji. Nie polecam, nie zniechęcam. Uważam, że jest stanowczo za mało powieści poruszające tak trudne tematy. Za to ogromny plus.

Może to kwestia tego, że niedawno czytałam "Za zamkniętymi drzwiami", ale książki te wydają mi się bardzo podobne. Obie opowiadają o mężczyznach tyranach, którzy za wszelką cenę chcą urzeczywistnić swoją wizję szczęścia i rodziny. Ta wizja jednak jest sprzeczna z ogólnie przyjętymi zasadami moralności, wolności ludzkiej i sumienia.
Na początku, znając mniej więcej opis...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dlaczego zainteresowałam się tą książką?
Po pierwsze, uwielbiam Aleksandra Dumasa ojca, więc chciałam zapoznać się z wypocinami jego syna. W pokrewieństwie, jak i zbieżności ich imion jest coś przyciągającego.
Po drugie, jestem wielką fanką musicalu "Moulin Rouge!", a to, jak każdy wie lub wiedzieć powinien, historia miłosna skromnego mężczyzny, który zakochał się w najpopularniejszej paryskiej kurtyzanie cierpiącej na poważną chorobę płuc. Ten opis zadziwiająco pasował mi do tego umieszczonego na tyłach książki "Dama Kameliowa".
Co sobie myślę na temat tej uważanej za szczytowe osiągnięcie melodramatu powieści?
Dno. Kompletne dno. Fabuła jest tak tuzinkowa i uproszczona, że aż dostawałam spazmów podczas czytania.
Miłość od pierwszego wyjrzenia... Masakra, ale kicz! No, może i ja na mężczyznach się nie znam, ale z treści tej książki wnioskuję, że każdy na widok prostytutki zakochuje się w niej po uszy po resztę życia. Co tam jej charakter, zainteresowania, sposób życia czy... no cokolwiek! Wystarczy ładna buźka i miłość od tak. Proste, prawda?
A teraz z drugiej strony - Kurtyzana, która w wieku dwudziestu kilku lat mogła już się pochwalić niejednym związkiem z mężczyzną wyznającym jej miłość, z pewnością powie, że kocha po raz pierwszy w życiu mężczyznę, którego zna od... DWÓCH DNI i z którym związek ogranicza się jak na razie do rozmowy na temat tego, jak to on ją szalenie kocha. Ekhm...
Książka i może nie jest zbyt długa, ale ja i tak odniosłam wrażenie, że autor już nie wiedział co pisać i po prostu grał na zwłokę. No bo serio? Zaczyna się opowieścią jednego narratora. Następnie musimy przejść przez monotonny opis... niczego, by następnie posłuchać historii kolejnego bohatera znikąd. I co dalej? Nagle, kiedy już nie ma się co rozdrabniać nad koleją uczuć niestabilnego emocjonalnie wymoczka, pojawia się... pamiętnik jeszcze kogoś innego, tytułowej kurtyzany. Dobra, okej, może i tam dowiadujemy się czegoś nowego. Ale te informacje zamykają się w dwóch akapitach. A co potem?
Armandzie! Oh, Armandzie!
I to tyle.
Chyba wolę tego Aleksandra Dumasa, którego już znałam.

Dlaczego zainteresowałam się tą książką?
Po pierwsze, uwielbiam Aleksandra Dumasa ojca, więc chciałam zapoznać się z wypocinami jego syna. W pokrewieństwie, jak i zbieżności ich imion jest coś przyciągającego.
Po drugie, jestem wielką fanką musicalu "Moulin Rouge!", a to, jak każdy wie lub wiedzieć powinien, historia miłosna skromnego mężczyzny, który zakochał się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tak szczerze, to zabieranie się za tę książkę akurat w trakcie trwania sesji było naprawdę złym pomysłem. Bo nie da się jej czytać częściowo. Jak już raz sięgniesz, to nie spoczniesz, dopóki nie dobrniesz do ostatniej strony, a wszystkie inne obowiązki czy zajęcia szlag trafia.
Moja siostra przeczytała "Za zamkniętymi drzwiami" przede mną i była tak zachwycona, że i mnie do tego zmusiła. Z początku, przyznaję, dziwiłam się jej podnieceniu. Idealna para zaprasza do siebie znajomych i na każdym kroku udowadnia im, jacy to są idealni. Tak, słowa "idealnie" i "perfekcyjnie" powtarzają się praktycznie bez końca. Oczywiście to napięcie między małżonkami i kompletne porzucenie dawnego życia przez żonę jest podejrzane. No ale cóż... Jej mąż po prostu sprawia wrażenie dążącego do perfekcji za wszelką cenę. I wszystko gra, wydaje mi się, że rozszyfrowałam tę powieść w pierwszym rozdziale.
Ale jest jedna rzecz, która mnie nie dawała mi spokoju.
Dlaczego mężczyzna szukający sobie żony jak z obrazka wybrał kobietę, na której barkach spoczywa odpowiedzialność za młodszą siostrę z zespołem Downa? Przecież to się zupełnie gryzie z idealnie wykreowanym światem państwa Angel.
Kto by przypuszczał, że właśnie to jest kluczem do wszystkiego?

Podoba mi się to, co zresztą już wielokrotnie czytałam w opiniach na temat tej książki - informacje są dawkowane stopniowo, by w krytycznym momencie kompletnie nas zaszokować. Był to o tyle trudny zabieg, że główna bohaterka jest jednocześnie narratorką, a jak to bywa w tego typu przypadkach, już na samym początku poznajemy całe jej życie i wszystkie myśli chodzące jej po głowie. Tu jednak tak nie jest. Może to kwestia tego,że Grace sama przed sobą ukrywa to, co dzieje się w jej domu. Tak czy owak, jestem pod wrażeniem.
Chętnie przeczytałabym podobną historię z punktu widzenia innych osób -koleżanki, chorej siostry, czy choćby samego męża. Nie twierdzę, że oddanie narracji żonie to zły pomysł - wręcz przeciwnie. Dodatkowo twierdzę, że to było postawienie poprzeczki bardzo wysoko.
No i cóż jeszcze napisać...
Czekam na ekranizację :)
A każdego, w kogo ręce trafi ta książka, gorąco zachęcam do przeczytania! Nie zawiedziecie się.

Tak szczerze, to zabieranie się za tę książkę akurat w trakcie trwania sesji było naprawdę złym pomysłem. Bo nie da się jej czytać częściowo. Jak już raz sięgniesz, to nie spoczniesz, dopóki nie dobrniesz do ostatniej strony, a wszystkie inne obowiązki czy zajęcia szlag trafia.
Moja siostra przeczytała "Za zamkniętymi drzwiami" przede mną i była tak zachwycona, że i mnie do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwsze podejście:
Książka opowiada o genialnym naukowcu, który już w momencie odkrycia, jak stworzyć życie, zaczął żałować tego, co stworzył.
Tak, zacznijmy od tego.
Frankenstein uważał, że dokonał tego pod wpływem chwilowego szaleństwa. A swój wytwór zaczął nienawidzić w tym samym momencie, kiedy go skończył, bo wstrząsnęła nim jego brzydota.
Że jak? Przecież to on go zrobił. Cały czas miał widok na to, co majstruje. Nikt u nie założył opaski na oczy.

Drugie podejście:
Potwór najbardziej na świecie pragnął bratniej duszy. Tego, by ktoś go zaakceptował. Jednak ludzie się go bali, a stwórca miał go za bezwzględnego mordercę.
I znowu - o co chodzi? Ja wiem, że książka była wydana w XIX wieku, ale naprawdę ludzie wtedy byli aż tak uprzedzeni? Równie dobrze można było napisać książkę o zniekształconym człowieku, którego nikt nie chciał zaakceptować. Bo o to chodzi - stwór był po prostu brzydki. I tylko dlatego wszyscy mieli go za wcielenie zła.

Trzecie podejście:
Frankenstein stanął przed wyborem, czy stworzyć dla swojego potwora partnerkę, dzięki której tamten znalazłby szczęście, a on sam nie musiałby się już przejmować "błędami młodości".
Rany, czy ten koleś naprawdę ani razu nie mógł spojrzeć na swój wytwór jak na myślącego, czującego człowieka? Z jakiej racji uznał go za niebezpiecznego? Bo zabił kogoś, a kogoś innego w to wrobił. Ale potwór to przecież wytłumaczył. I z tego wynikał jeden podstawowy fakt - zabijając, nie kierował się zwierzęcym instynktem, ale typowo ludzkimi potrzebami, uczuciami. Nikt go nie nauczył, że to w nie taki sposób załatwia się sprawy. Bo niby kto miał go tego nauczyć?
Kiedy komuś non stop wmawiasz, że jest potworem, staje się nim.

Wnioskując - Wiktor Frankenstein to gnida, do tego uprzedzona i kompletnie zacofana. Nie lubię go i nie rozumiem jego sposobu myślenia. Potwór, którego stworzył, miał prawo taki być, bo bez powodu skazano go na zupełną samotność i niezrozumienie.

A tak w ogóle - skoro potwór nauczył się języka tylko z podsłuchiwania i to mniej więcej w okresie trzech lat, to przykro mi bardzo, ale niemożliwe, by władał nim tak płynnie i do tego używał złożonych wielokrotnie zdań i tak wyszukanego słownictwa.

I po prostu nie mogę pominąć jednej rzeczy - pierwszy raz czytałam książkę, w której główny narrator opowiada opowiadanie kogoś innego, kto z kolei cytuje relację jeszcze kogoś innego. No masakra, co to miało w ogóle być?

Pierwsze podejście:
Książka opowiada o genialnym naukowcu, który już w momencie odkrycia, jak stworzyć życie, zaczął żałować tego, co stworzył.
Tak, zacznijmy od tego.
Frankenstein uważał, że dokonał tego pod wpływem chwilowego szaleństwa. A swój wytwór zaczął nienawidzić w tym samym momencie, kiedy go skończył, bo wstrząsnęła nim jego brzydota.
Że jak? Przecież to on go...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Śpiące królewny Owen King, Stephen King
Ocena 6,7
Śpiące królewny Owen King, Stephen ...

Na półkach: , ,

Aż dziwię się, że tę książkę napisało dwóch facetów - bo w gruncie sprawy przedstawiają swoją płeć w dość marnym świetle. Oczywiście na moje kobiece oko, to naprawdę wiele w tym prawdy. I może właśnie za to składam autorom największe uznanie.
Bardzo podoba mi się wykreowany świat "po drugiej stronie Drzewa". Nie utopia, ale miejsce, gdzie kobiety mogą być wolne, prawdziwe. Nieuzależnione od mężczyzn, niepomiatane przez nich. Chyba gdybym ja znalazła się w podobnej sytuacji, określiłabym się po stronie kobiet, które chcą tam zostać.
A teraz mały spoiler:
Uwielbiam literaturę Kinga, ale naprawdę nie rozumiem, co ma przeciwko dobrym zakończeniom. Nawet kiedy niby powieść kończy się dobrze, jak w tym przypadku, to i tak bohaterowie kończą źle - małżeństwa się rozpadają, młodzieńcze miłostki łamią serca, a najważniejsze postaci upijają się w podrzędnym pubie. I po to było to wszystko?
Jeszcze jedno na koniec - nie da się nie zauważyć, że książka jest dość grubawa. 731 stron - to powinno się dziać. No dzieje się, dzieje. Tylko że odniosłam wrażenie, że dość istotne sceny, na przykład czyjaś śmierć, były opisane tak skąpo, jakby liczył się limit słów i to dość oszczędny. Chwila nieuwagi i naprawdę nie wiesz, kto umarł, a kto żyje.
Ale tak w ogóle, to oczywiście polecam :)

Aż dziwię się, że tę książkę napisało dwóch facetów - bo w gruncie sprawy przedstawiają swoją płeć w dość marnym świetle. Oczywiście na moje kobiece oko, to naprawdę wiele w tym prawdy. I może właśnie za to składam autorom największe uznanie.
Bardzo podoba mi się wykreowany świat "po drugiej stronie Drzewa". Nie utopia, ale miejsce, gdzie kobiety mogą być wolne, prawdziwe....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dobra, przeczytałam książkę przed obejrzeniem filmu - punkt dla mnie. Ale film też już obejrzałam i jestem pewna, że gdybym zrobiła to wcześniej, to i tak złapałabym się za książkę. Dlatego cieszę się podwójnie, bo adaptacja tak dobrze oddaje fabułę, że zaspoilerowałaby mi całą powieść.
A teraz moje wrażenia.
Hm. No to muszę zacząć od tego, że jestem w szoku. To dopracowanie każdego szczegółu, nieskazitelna wiedza autora na temat astronomii, botaniki, inżynierii, systemów NASA, termodynamiki, chemii, sytuacji społeczno-politycznej czy obowiązujących reguł prawnych. Do tego dochodzi spójna akcja, przystępny język, wprowadzanie punktów zwrotnych w z pozoru jednolitej fabule. To charakteryzuje naprawdę wybitnego pisarza i wybitne dzieło.
Ale to nie o tym chcę pisać.
Najbardziej ze wszystkiego poruszyła mnie sama kreacja głównego bohatera, Marka Watneya. Człowiek o ogromnym dystansie do siebie, niechowający uraz ani nierozwodzący się nad sprawą sprawiedliwości świata, a co najważniejsze, o niesłabnącej woli walki o życie. Prawda jest taka, że tylko ktoś o jego charakterze byłby w stanie przeżyć to co on. Za to dziękuję autorowi, za stworzenie postaci Marka Watneya, który jest metaforą czegoś większego. Który pokazał, czym jest i ile jest warte życie, który zjednoczył cały świat, całą ludzkość w jednej sprawie, który udowodnił, że niemożliwe może stać się możliwe. Że to wyłącznie kwestia podejścia, wiary w swoje możliwości.
I to dlatego ta książka jest niesamowita.

Dobra, przeczytałam książkę przed obejrzeniem filmu - punkt dla mnie. Ale film też już obejrzałam i jestem pewna, że gdybym zrobiła to wcześniej, to i tak złapałabym się za książkę. Dlatego cieszę się podwójnie, bo adaptacja tak dobrze oddaje fabułę, że zaspoilerowałaby mi całą powieść.
A teraz moje wrażenia.
Hm. No to muszę zacząć od tego, że jestem w szoku. To...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy kupiłam tę książkę, spodziewałam się jakiegoś romansidła, może w stylu "Jane Eyre", oczywiście słabej podróbki. W końcu wiele szczegółów się zgadzało - biedna dziewczyna zatrudnia się u oschłego, starszego od niej wdowca. Co z tego może wyjść, jak nie miłość z paroma nieujawnionymi sekretami?
Ciężko powiedzieć, czy te wnioski, które wysnułam z opisu książki, zachęciły mnie czy zniechęciły do przeczytania. Tak czy owak, przeczytałam, i z pewnością nie żałuję.
"Księga ogni" to nie jest powieść o miłości, ale jednocześnie nią jest. Uważam, że to książka bardzo życiowa, mimo że akcja toczy się w 1752 roku. Opowiada o kłopotach samotnej matki, nie mającej na świecie nikogo bliskiego skorego do okazania wsparcia. O jej desperackich próbach zatuszowania błogosławionego stanu i poszukiwania wszelkich rozwiązań. I o tym, że w najmniej oczekiwanym momencie problemy po prostu znikają, a życie układa się w sposób, jakiego nikt nigdy by nie przewidział.
Nie ma tu magii, choć jest sporo ogni, wybuchów i pirotechnicznych widowisk. Nie ma romansu, ale jest czysta, niewypowiedziana, wypełniona troską miłość. Nie ma fantastycznych przygód i nagłych zwrotów akcji, ale jest życie, i to na tyle interesujące, że nie trzeba niczego więcej.
Gorąco polecam.

Kiedy kupiłam tę książkę, spodziewałam się jakiegoś romansidła, może w stylu "Jane Eyre", oczywiście słabej podróbki. W końcu wiele szczegółów się zgadzało - biedna dziewczyna zatrudnia się u oschłego, starszego od niej wdowca. Co z tego może wyjść, jak nie miłość z paroma nieujawnionymi sekretami?
Ciężko powiedzieć, czy te wnioski, które wysnułam z opisu książki, zachęciły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jako jedyna z całej serii książek na podstawie "Piratów z Karaibów" wnosi coś dodatkowego do historii, coś, czego nie pokazano w filmie. (Mowa tutaj o fragmencie ze wspomnień Salazara.)
Jako jedyna z serii porusza chyba wszystkie wątki (przynajmniej ja nie zauważyłam żadnego pominięcia).
Jako jedyna z serii posiada w miarę adekwatne do filmowego zakończenie. Urywane w połowie wątki (zwłaszcza w trzeciej części) powoli doprowadzały mnie do szału.
Jako jedyna z serii przedstawia bohaterów, którzy prócz oryginalnego w swoim sposobie bycia Sparrowie również mogą poszczycić się ambitniejszym charakterem. Oczywiście chodzi mi tu o Carinę, której zamiłowanie do nauki i zniewaga wszystkiego, co nielogiczne, nawet w tej uproszczonej, nieskomplikowanej fabule zostało moim zdaniem świetnie przedstawione.
Nie jest to może powieść na miarę Pulitzera, ale jak dla mnie bez porównania najlepsza z serii.

Jako jedyna z całej serii książek na podstawie "Piratów z Karaibów" wnosi coś dodatkowego do historii, coś, czego nie pokazano w filmie. (Mowa tutaj o fragmencie ze wspomnień Salazara.)
Jako jedyna z serii porusza chyba wszystkie wątki (przynajmniej ja nie zauważyłam żadnego pominięcia).
Jako jedyna z serii posiada w miarę adekwatne do filmowego zakończenie. Urywane w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pierwszy raz za "Hrabiego Monte Christo" zabrałam się cztery lata temu. Doszłam wtedy tylko do początku drugiego tomu i odłożyłam. Nie wiem dlaczego. Czy było to za długie, czy język zbyt trudny? Czy może wtedy po prostu ja do tego nie dojrzałam? Tak czy owak od tamtego czasu unikałam tej lektury jak ognia, bojąc się, że i przy drugim podejściu się zawiodę.
Przeczytać jednak musiałam, ponieważ nie zniosłabym myśli, że książki, które zaliczają się do mojej kolekcji, tak po prostu leżą na półce i nie znaczą w moim sercu więcej od zwyczajnej makulatury.
Przyznam się, że całość zabrała mi sporo czasu. Czytałam średnio jeden tom na miesiąc (oczywiście przeplatając je innymi książkami). Jednak ja dość często przedłużam czytanie lektur, które podobają mi się najbardziej. Po prostu nie chcę ich kończyć, nie chcę porzucać tych historii. Tak długo, jak je czytam, jestem częścią nich, biorę udział w akcji.
Tak samo było przy "Hrabim Monte Christo". Choć film z 2002 znam praktycznie na pamięć, akcja książki była dla mnie zupełnie zaskakująca i trzymająca w napięciu. Choć poprzednio ubóstwiałam ten film, to teraz wręcz jestem zła na scenarzystów, że zniszczyli takie arcydzieło, jakim niewątpliwie jest trzytomowy utwór Aleksandra Dumasa. Fanom podobnym do mnie, których też zawiodła najnowsza ekranizacja, z całego serca polecam film z 1975 roku z niepowtarzalnym Richardem Chamberlainem w tytułowej roli! (Choć i ta wersja nie jest wierna oryginałowi, pojawia się w niej przynajmniej Walentyna i Cavalcanti, a fabuła aż tak bardzo nie odbiega od pierwowzoru.)
Teraz wiem, że książka po prostu musi być taka długa. Jak inaczej można byłoby zawrzeć w niej tyle niesamowitych wątków - detektywistycznych, miłosnych, politycznych, rodzinnych. Każdy z nich to jakby odrębna historia, ale wszystkie łączy jeden główny wątek - droga ku ostatecznej zemście za utratę wolności.
Dumas to artysta, który nie gaśnie mimo rozwoju cywilizacji i zwiększonej liczbie konkurentów na rynku literackim. A wręcz przeciwnie - jego blask jaśnieje, a dzieła udowadniają, że nic nie może się z nimi równać.
Wstyd mi za początkowe podejście do tej lektury. Teraz z całą szczerością mogę wyznać, że "Hrabia Monte Christo" poruszył mnie do głębi. Z pewnością jeszcze nie raz powrócę do przygód Edmunda Dantesa, by w ten sposób na nowo oddać hołd wielkiemu twórcy, jakim jest Aleksander Dumas.

Pierwszy raz za "Hrabiego Monte Christo" zabrałam się cztery lata temu. Doszłam wtedy tylko do początku drugiego tomu i odłożyłam. Nie wiem dlaczego. Czy było to za długie, czy język zbyt trudny? Czy może wtedy po prostu ja do tego nie dojrzałam? Tak czy owak od tamtego czasu unikałam tej lektury jak ognia, bojąc się, że i przy drugim podejściu się zawiodę.
Przeczytać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wiem, że książka pisana na podstawie filmu to nie to samo co normalna, typowa powieść, ale mimo wszystko nie spodziewałam się czegoś takiego. Przed przeczytaniem widziałam opinie innych czytelników ostrzegające, że książka przedstawia w sumie wyłącznie kadry z filmu i nic więcej nie da się stamtąd dowiedzieć. Uznałam więc, że nie będzie źle. Film uważam za naprawdę dobry, a wielowątkowość w moim przekonaniu powinna bez problemu zapełnić strony książki.
Ale nie spodziewałam się książki pisanej ewidentnie na siłę. Ciężko nawet powiedzieć, że przedstawia wyłącznie kadry z filmu, bo i to jest naciągane. Pamiętam film bardzo dobrze. I z ciężkim sercem stwierdzam, że autorka od tak po prostu usunęła sobie niektóre sceny, skróciła dialogi do minimum. Tak jak w filmie widz ma wrażenie, że od podszewki poznaje głównych bohaterów, tak Elizabeth, jak i Will są zupełnie obdarci z charakterów. Gdyby nie film, nie potrafiłabym powiedzieć o nich nic więcej niż to, że on to kowal, a ona jest córką gubernatora. No naprawdę? A to przecież takie cudowne postaci. Ja sama na teraz potrafiłabym napisać o nich więcej niż to, co mówi o nich książka.
A co z piratami? Z kultowym Jackiem Sparrowem i legendarnym Barbossą? Co jak co, ale skoro już wzorujemy się na filmie, czemu nie ma choćby zdania o ich wyglądzie? Czerwona bandana Jacka, pozaplatane warkoczyki, nieodzowny kapelusz kapitana przysparzający mnóstwo kłopotów czy choćby koraliki we włosach jako pamiątki po dawnych latach? A Barbossa? Przerażający upiór o poharatanej twarzy, ciemnym ubiorze i z chciwym uśmieszkiem? Przecież to postacie z filmu, czyli ich wygląd i zachowanie są z góry ustalone. Myślałam, że to rozumie się samo przez się. Naprawdę nie spodziewałam się, że książka będzie zawierała tylko suche fakty i to wyłącznie te wpływające znacznie na fabułę, jakby pozostałe można było od tak sobie usunąć.
No tragedia. Jestem pewna, że ktokolwiek z czytelników pisujących recenzje na LC byłby w stanie napisać lepszą książkę niż zostało to zrobione.
Nie polecam. Nie psujcie sobie filmu.

Wiem, że książka pisana na podstawie filmu to nie to samo co normalna, typowa powieść, ale mimo wszystko nie spodziewałam się czegoś takiego. Przed przeczytaniem widziałam opinie innych czytelników ostrzegające, że książka przedstawia w sumie wyłącznie kadry z filmu i nic więcej nie da się stamtąd dowiedzieć. Uznałam więc, że nie będzie źle. Film uważam za naprawdę dobry, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Podczas czytania "Złodziejki książek" trochę nasuwało mi się "Zabić drozda". Zastanawiałam się dlaczego, bo przecież to zupełnie co innego. Myślę, że chodzi o wspólną cechę między tymi dwoma książkami, jaką jest przedstawienie poważnej tematyki z perspektywy dziecka.
Ogólnie to książka jest w stanie wiele nauczyć nawet najznakomitszych historyków. Przyjęło się, że to całe Niemcy winne są drugiej wojny światowej i wszyscy ich mieszkańcy bez wyjątku ponoszą odpowiedzialność. A tu okazuje się, że wcale nie. Że tragedia dotyczyła również niemieckich obywateli, że i oni cierpieli w równej mierze co cały świat.
Pojawia się też wątek tytułowej złodziejki książek. Poruszył on mną chyba najbardziej ze względu, że tak jak ona uwielbiam literaturę. Ale ja po prostu idę do księgarni i kupuję. Czasem nawet kilkanaście książek w miesiącu. Nie daję rady nadążyć z czytaniem kupionych pozycji, a co dopiero czytać je po parę razy. A z drugiej strony jest Liesel. Dziewczynka, która kocha czytać, ale, by zdobyć książkę, musi ją ukraść. Ma ich tyle, że może policzyć na palcach. Czyta je któryś raz z rzędu, tylko, by czytać.
I mi aż robi się głupio.

Markus Zusak zasłynął dzięki "Złodziejce książek". Ja od paru lat natykam się na nią w sklepach, bibliotekach i na półkach w domach koleżanek. Trochę mi to zajęło, ale cieszę się, że w końcu się za nią wzięłam.

Podczas czytania "Złodziejki książek" trochę nasuwało mi się "Zabić drozda". Zastanawiałam się dlaczego, bo przecież to zupełnie co innego. Myślę, że chodzi o wspólną cechę między tymi dwoma książkami, jaką jest przedstawienie poważnej tematyki z perspektywy dziecka.
Ogólnie to książka jest w stanie wiele nauczyć nawet najznakomitszych historyków. Przyjęło się, że to całe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałam gdzieś, że "Małe życie" to taka męska wersja "Seksu w wielkim mieście". Było to jeszcze, zanim zabrałam się za lekturę, i przez właśnie to określenie zastanawiałam się poważnie, dlaczego książka zdobyła tyle nagród. Bo... No poważnie? Teraz już wiem, że chyba nie można obrazić tej książki bardziej. Wprawdzie i zaczyna się sympatycznym opisem czterech przyjaciół. Wprawdzie po części opowiada o rozterkach sercowych na tle nowojorskiego życia. Tyle że w tym wszystkim zapomina się o prawdziwej głębi książki, o jej istotnym przesłaniu, którego nie można porównać do czegokolwiek. Bo po prostu włos się jeży.
Autorka pokazała mężczyzn jako tych wrażliwszych, czulszych, bardziej emocjonalnych. To oni dominują w powieści. Wszystko jednak zatacza krąg wokół Jude'a i (w mniejszym stopniu, ale jednak) Willema. Choć akcja rozgrywa się w ciągu wielu lat, choć w finiszu bohaterowie mają ich po pięćdziesiąt parę, ja i tak podczas czytania oczami wyobraźni widziałam ich jako młodych chłopaków. Nie pasowali mi na dojrzałych mężczyzn. Cały czas byli po prostu tymi ambitnymi, pełnymi życia, planów i marzeń dwudziestolatkami (nawet Jude wbrew pozorom).
Nie można nie wspomnieć, że książka naprawdę mocna. Nieźle działa na psychikę. A informacje są dawkowane. Autorka rozegrała to właśnie tak, jak powinno być. Choć docelowa akcja rozgrywa się, gdy Jude rozpoczął normalne życie, zbliżone do wszystkich innych, to jednak wspomnienia zjadają go od środka, wyniszczają. To tymi wspomnieniami żyje, je poznaje czytelnik. Za to wielkie brawa dla autorki!

Ale nie potrafię nie dodać: czy naprawdę Nowy Jork tak wygląda? Naprawdę jest aż tak przeładowany homoseksualistami? Bo w "Małym życiu" co rusz "on z chłopakiem", "ona i jej dziewczyna". Nie wiem, może serio tak jest. Ale jeśli autorka chciała pokazać swój obiektywizm w tej kwestii, to chyba lekko przesadziła :)
Druga kwestia: czy ktoś podczas czytania policzył, ile razy pada słowo "Przepraszam"? Bo serio, dużo tego. Mam wrażenie, że kiedy bohaterowie nie wiedzieli, co powiedzieć, przepraszali. Czasem mieli za co, a czasem tak ot: "a przeproszę sobie". Nie wiem, czy ktoś na to zwrócił uwagę, ale przyszłych czytelników zachęcam :P.

Ale te małe szczególiki nie umywają się do głównej myśli, przekazanej w powieści - ludzie to zwierzęta, a nawet gorzej - to prawdziwe bestie, którymi tak naprawdę rządzi jedno.

A tak w ogóle to w życiu nie widziałam piękniejszej okładki. Jest po prostu cudowna!

I na sam koniec dodam to, co pada chyba w każdej recenzji - "Wcale nie takie małe życie".

Przeczytałam gdzieś, że "Małe życie" to taka męska wersja "Seksu w wielkim mieście". Było to jeszcze, zanim zabrałam się za lekturę, i przez właśnie to określenie zastanawiałam się poważnie, dlaczego książka zdobyła tyle nagród. Bo... No poważnie? Teraz już wiem, że chyba nie można obrazić tej książki bardziej. Wprawdzie i zaczyna się sympatycznym opisem czterech...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak się dość sporo (nałogowo) czyta, po pewnym czasie odnosi się wrażenie, że książki tak po prostu po tobie spływają. Chciałam znów natrafić na coś, co skłoniłoby mnie do refleksji, obudziłoby głębsze emocje. Ta chęć podsunęła mi właśnie "Zanim się pojawiłeś". Powieść promowana jako bestseller 2016. Normalnie jestem uprzedzona raczej do tego typu książek. Określane jako największe hiciory zazwyczaj okazują się szmirą. Nie wiem, co mnie skłoniło. Czy to okazyjna cena? Czy może Sam Claflin na okładce? A może po prostu te ujmujące spojrzenia filmowych postaci? Nie wiem. Cokolwiek to było, sprawiło, że kupiłam tę książkę. I okazała się dokładnie tym, czego szukałam. A nawet bardziej.
Zazwyczaj czytam podczas podróży tramwajem do pracy. Jest to moja godzina dziennie z lekturą. Ale tym razem tak nie mogłam. Po prostu w pewnym momencie byłam zmuszona zamknąć książkę, żeby nie przykuwać uwagi innych ludzi swoim chlipaniem. W pracy na biurku obok komputera kładłam książkę. I spoglądałam na nią od czasu do czasu. Wtedy znów widziałam te rozmarzone spojrzenia bohaterów z okładki i już czułam, że się rozklejam. A w domowym zaciszu, pod kocem i z kubkiem kawy... płakałam (albo raczej beczałam) jak małe dziecko. Ostatnim razem zdarzyło mi się to przy "Jesiennej miłości". Po prostu sama się wstydziłam tego, jaka ze mnie beksa.
Wątpię, czy przez najbliższe parę lat sięgnę ponownie po tę książkę. Nie jest to kwestia tego, że mi się nie podobała. Wręcz przeciwnie... Dawno nie czułam, że określenie "bestseller" zostało użyte sensownie, oddając pełnię niesamowitości powieści. Tyle że nie wiem, czy będę jeszcze raz w stanie zmierzyć się z tą historią, pozwolić, żeby te emocje na nowo ze mnie wypłynęły i to tak intensywnie. Minie sporo czasu, zanim będę mogła spojrzeć na tę pozycję stojącą wśród innych na półce i nie poczuć przyspieszonego tętna i łezki kręcącej się w oku.

Jak się dość sporo (nałogowo) czyta, po pewnym czasie odnosi się wrażenie, że książki tak po prostu po tobie spływają. Chciałam znów natrafić na coś, co skłoniłoby mnie do refleksji, obudziłoby głębsze emocje. Ta chęć podsunęła mi właśnie "Zanim się pojawiłeś". Powieść promowana jako bestseller 2016. Normalnie jestem uprzedzona raczej do tego typu książek. Określane jako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka raczej mało znana. Jeśli w ogóle ktoś o niej słyszał. I te dość nędzne oceny na LC. Przyznaję się, że kupiłam ją pod wpływem emocji, a po zobaczeniu negatywnych opinii zaczęłam żałować. Jednak kiedyś bardzo mądra osoba powiedziała mi, że czytać trzeba wszystko, nie tylko to, co się lubi.
Więc przeczytałam.
Książce zarzucano, że nie ukazuje emocji głównego bohatera. Że opisuje całe jego życie, zresztą bardzo skrupulatnie, ale nie ma w tym za grosz uczucia. Moim zdaniem to prawdziwy atut powieści. Uważam, że świetnie poznałam wykreowanego bohatera poprzez lekturę. I wyciągnęłam z tego zasadniczy wniosek - Marco Timoleon to nie jest osoba, która w życiu kieruje się emocjami. To nie jest nawet osoba, która pozwala, by uczucia wyszły poza bardzo głęboką norkę gdzieś w środku jego wnętrza. Świat, z jakim ma styczność czytelnik, jest światem widzianym oczami głównego bohatera. Przez 320 strony każdy może poczuć się jak ten wyprany z empatii i wszystkiego, mającego namiastkę uczuć, bogacz. Czy to nie właśnie o to chodzi?
Książka niby opowiada o jednym dniu z życia Marca - o tytułowych urodzinach jego córki. Jednak, gdyby podsumować stosunek akcji rozgrywającej się rzeczywiście w tym dniu do opisu biograficznego życia Marca Timoleona i jego najbliższych, z pewnością trzeba by było sporo zmienić w opisówce z tyłu książki.
Mimo wszystko książka mi się podobała. Kolejna nauczka na przyszłość, by nie sugerować się opiniami innych, tylko kreować własną, bardzo często w zupełności odmienną.

Książka raczej mało znana. Jeśli w ogóle ktoś o niej słyszał. I te dość nędzne oceny na LC. Przyznaję się, że kupiłam ją pod wpływem emocji, a po zobaczeniu negatywnych opinii zaczęłam żałować. Jednak kiedyś bardzo mądra osoba powiedziała mi, że czytać trzeba wszystko, nie tylko to, co się lubi.
Więc przeczytałam.
Książce zarzucano, że nie ukazuje emocji głównego bohatera....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To tak - przeczytałam. Ostatnia część trylogii. (Nie powiem, że moja przygoda z osobliwcami się kończy, bo jeszcze przecież "Baśnie osobliwe :P)
Moje wrażenia?
Po pierwsze - autor najwyraźniej kompletnie nie radzi sobie z wieloma bohaterami jednocześnie, dlatego postanowił pozbyć się większości mniej więcej na 4/5 akcji.
Po drugie - nie dociera do mnie ta kretyńska sprawa z Fioną! Po licho w ogóle to było? Nie rozumiem intencji autora, naprawdę.
Po trzecie - zakończenie zbiło mnie z nóg. Nie chcę spoilerować, ale tego się nie spodziewałam. I nie powiem, żeby mnie zaskoczyło w pozytywnym sensie. Jak dla mnie lekko naciągane.
Po czwarte - Enoch jest najlepszą postacią w całym cyklu, jedyny ma oryginalny charakter (czego w ogóle nie da się wywnioskować po przeczytaniu tej części.) Dlaczego ograbiono tę książkę z jego cudownej osobowości?
Po piąte - pierwsze dobre "po". Bardzo podoba mi się wątek z Biblioteką Dusz. Niezłe to, takie podsumowujące całe jestestwo osobliwców. Też te tłumaczenie o prawdziwych pobudkach upiorów wydaje mi się naprawdę pomysłowe. Trafia do mnie bardziej niż wersja: "Nie lubimy ymbrynek, chcemy się zemścić i wysadzić po raz drugi pół kontynentu". Tak, teraz wszystko nabiera kształtów. Duży plus dla autora.
I to chyba na tyle z moich wrażeń. A tak w ogóle to nie kumam tego pomysłu z wyciąganiem dusz przez stopy :P
Tak, jak pisałam w recenzjach poprzednich części, bardzo podoba mi się sam pomysł na tę serię. Osobliwe zdolności i gromadka tych dzieciaków (zwłaszcza Enoch! Jestem jego wielką fanką) podbiła moje serce. Jednak do sposobu ich kreacji i samego pisania nie sposób się nie przyczepić. To chyba takie podsumowanie :)
Mimo wszystko polecam zapoznanie się z tą serią każdemu zainteresowanemu. To nie będą zmarnowane godziny :) Choć pozostawią wiele do życzenia.

To tak - przeczytałam. Ostatnia część trylogii. (Nie powiem, że moja przygoda z osobliwcami się kończy, bo jeszcze przecież "Baśnie osobliwe :P)
Moje wrażenia?
Po pierwsze - autor najwyraźniej kompletnie nie radzi sobie z wieloma bohaterami jednocześnie, dlatego postanowił pozbyć się większości mniej więcej na 4/5 akcji.
Po drugie - nie dociera do mnie ta kretyńska sprawa z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Druga część serii.
Tak jak w przypadku na przykład "Powrotu do przyszłości" akcja rozgrywa się dosłownie w momencie skończenia pierwszej części. Jednak między "Osobliwym domem pani Peregrine" a "Miastem cieni" jest jedna zasadnicza różnica - tam cała fabuła skupiała się na głębi sekretu skrywanego przez dziadka Jacoba i osobliwych dzieciach, tutaj wszystkie te sekrety są już jakby znane od podszewki (tak w sumie dopiero pod koniec jest nawiązanie, że dla Jacoba to wszystko zupełna nowość, a tak to jest starym, dobrym druhem, jakby się urwał z choinki), a książka to książka drogi. I tyle. Tę różnicę widać nawet na fotografiach umieszczonych w książce. Pierwsza część wypełniona była zdjęciami osobliwców, druga natomiast w większości zawiera zdjęcia z wojny. Coś nie tego.
To, co przeszkadzało mi w poprzedniej części, to zbicie w jedną masę większości dzieci z sierocińca. W tej książce problem ten się rozwiązuje. Podczas podróży ujawnione są charaktery postaci, jednak i tak nie jest to to, o co mi chodziło. Po pierwsze - już po paru rozdziałach znikają nam dwie bohaterki - Claire i Fiona (Dlaczego? Czyżby były za mało interesujące dla autora, by zajmowały kolejne strony powieści? A w zamian pozostawiły wolne miejsce dla kogoś ciekawszego - telekinetyczni i nierozłącznych, dość krzykliwych braciszków?). Po drugie - ich charaktery są zbyt uproszczone. Bronwyn po prostu jest dla wszystkich mamusią i tyle. Millard się mądrzy i wie wszystko, jak leci. Horace się boi, a próbuje udowodnić, że nie. Olive jest głupiutko odważna. Hough ma dziwny problem ze swoimi pszczołami. Enoch (nadal go uwielbiam, ale...) narzeka, narzeka i jeszcze raz narzeka. Emma to szefowa (zawsze wyobrażam ją sobie ze ściągniętymi brwiami), Jacob pełni rolę wybawcy. Koniec. I to tyle? Czy prawdziwi ludzie są właśnie tacy? Mają jedną określoną cechę i nic poza tym? Już chyba wolałam pierwszą wersję, gdzie przynajmniej autor nie bawił się w "charakteryzację".
Wojna przyćmiła całą tematykę. Trochę mi zajeżdża: "Nauczmy czegoś współczesną młodzież o historii, żeby ich zaciekawiło". Ekhm.
Świat osobliwców stał się jakoś bardziej złożony niż poprzednio. Karne pętle, jakieś "magiczne" linie telefoniczne, zarządy ymbrynek i tym podobne. Oprócz tego, że nie trzyma się to wszystko kupy, to nie przemawia to do mnie. Wolałam prosty, nieskomplikowany świat, a nie jakąś chorą, osobliwą społeczność.
Podobał mi się natomiast fragment, kiedy to dzieci opowiadały o swojej przeszłości. Prócz tego, że zdają się być zbyt uproszczeni, to dobrze jest wiedzieć, że było coś przed pętlą i domem pani Peregrine. Że każdy z nich coś przeżył. To tworzy ich bardziej ludzkimi. Na miejscu autora poszłabym bardziej w tym kierunku. No bo ok, mają przeszłość, ale czemu ona nijak nie wpływa na ich osobowość? Halo, przecież rodzice Emmy zamknęli ją i uwiązali! Ja bym miała z tym jakiś problem.
Tyle narzekam (zupełnie jak Enoch), a mimo to daję tak wysoką ocenę. Hmm, nie wiem dlaczego tak, ale nie potrafię dać innej. Sama koncepcja tych osobliwych dzieciaków do głębi mnie ujęła. Wprawdzie uważam, że została nie w pełni wykorzystana, ale to nie ważne. Fantastyczny pomysł i tyle. Z tego powodu nie jestem w stanie kliknąć ani jednej gwiazdki mniej.

Druga część serii.
Tak jak w przypadku na przykład "Powrotu do przyszłości" akcja rozgrywa się dosłownie w momencie skończenia pierwszej części. Jednak między "Osobliwym domem pani Peregrine" a "Miastem cieni" jest jedna zasadnicza różnica - tam cała fabuła skupiała się na głębi sekretu skrywanego przez dziadka Jacoba i osobliwych dzieciach, tutaj wszystkie te sekrety są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Co tu dużo gadać? Uwielbiam historie tego pokroju - łączące w sobie odrobinę magii, stare czasy mające tę niespotykaną współcześnie klasę, mroczny klimat i romans ukryty gdzieś w tle. "Osobliwy dom..." właśnie to wszystko ma. Tak to odebrałam w filmie, tak i również teraz w książce.
Jednak myślę, że to była zła kolejność. Zawsze to, co w książce, uważałam za prawdę dotyczącą danej opowieści. Niestety tym razem wolałabym wersję filmową. I to przede wszystkim kwestia,że w dziele Tima Burtona po prostu pokochałam wykreowanych tam Olive i Enocha. Ona w ogromnych, skórzanych rękawicach nieumiejąca kontrolować niszczycielskiej mocy, a przy tym przeurocza i spokojna, zawsze przejęta i miła. A Enoch? W filmie po prostu miał charakter i go pokazywał. Nie był tylko jednym z dzieci, ale prawdziwą, istotną postacią, która wpływała na losy i dawała się we znaki na każdym kroku. Wszystkiego dopełniał wątek uczucia rodzącego się między tą dwójką. Wiem, że to wyłącznie wymysł Burtona. Dodatkowo nie mam pojęcia, jak sprawa ma się w kolejnych częściach (raczej słabo ze względu na to, że Enoch jest dwunastolatkiem, a Olive oryginalnie ma inną osobliwość), ale brakuje mi tego i jestem zawiedziona, jako że w moim przekonaniu to wszystko nieprawda, skoro nie ma tego w pierwotnej historii.
W wersji książkowej i tak to właśnie Enoch podbił moje serce. Prócz Emmy i Millarda jako nieliczny odznaczył się w tej powieści. Prócz tych chwilowych wybuchów Bronwyn, pozostałe dzieciaki to po prostu zbita masa wyróżniająca się tylko opisem osobliwości. Gdyby pozamieniać ich kwestie, nikt by nawet nie zauważył. Nikt by nie pomyślał: "Coo? Przecież ta postać by tego nie powiedziała, to do niej nie pasuje". Bo tak naprawdę wszyscy ci drugoplanowi bohaterowie (prócz właśnie Enocha!) to przemiłe, głupiutkie, wystraszone świata dzieciaczki.
Jeszcze o jeden ubytek będę się czepiać - gdzie te przerażające bliźniaki ze zdjęć?!
Kto to czyta, niech sobie nie myśli, że książka mi się nie podobała, bo tak nie jest. Podobała mi się ogromnie, tylko mój problem polega na tym, że za bardzo uwierzyłam w film. Chciałam sobie ponarzekać na te braki, które moim zdaniem mocno dają się we znaki. Ale książką jestem zachwycona. Wielkie brawa dla autora, bo właśnie rozpoczął walkę z "Harry'm Potterem" i w moim mniemaniu już ją wygrał.

Co tu dużo gadać? Uwielbiam historie tego pokroju - łączące w sobie odrobinę magii, stare czasy mające tę niespotykaną współcześnie klasę, mroczny klimat i romans ukryty gdzieś w tle. "Osobliwy dom..." właśnie to wszystko ma. Tak to odebrałam w filmie, tak i również teraz w książce.
Jednak myślę, że to była zła kolejność. Zawsze to, co w książce, uważałam za prawdę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak w większości przypadków, najpierw natknęłam się na film "Love, Rosie". Bardzo mi się spodobał, ale typowo sama sobie zabroniłam kupowania i czytania książki, jako że bez sensu jest to robić w tej kolejności. Książka jest o wiele ciekawsza, kiedy nie wiesz, co się za chwilę stanie, i nie wyczuwasz wciąż różnic z filmem. Jednak przeglądnęłam cały Internet apropos tej książki, przed czym po prostu nie umiałam się powstrzymać.
Co mnie skłoniło do przeczytania jej? Forma. Wprawdzie czytałam już powieści epistolarne ("Cierpienia młodego Wertera", "Niebezpieczne związki"), jednak w obu przypadkach opowiadały one o dość dawnych czasach, a fabuła przedstawiała się wyłącznie za pomocą długich, poetyckich listów. "Love, Rosie" to zupełnie coś innego. Autorka udowadnia, jak wiele mówią o nas nasze własne listy, maile czy prywatne wiadomości. Tak naprawdę każdy z nas jest pisarzem własnej historii. Czy we współczesnym świecie byłoby trudno pozbierać dostępne nam pisemne czy internetowe wiadomości, by stworzyć coś podobnego? Czy to, co sami byśmy złożyli, aż tak bardzo różniłoby się od historii Rosie i Alexa?
W najmniejszym stopniu nie żałuję, że przeczytałam tę książkę. Była jedyna w swoim rodzaju i z pewnością wzbogaciła mój dorobek literacki w domowej biblioteczce. Książka ma w sobie wiele ukrytych treści. Pomijam jednak te związane z niewykorzystanymi szansami, czyli głównym motywem książki. Powieść Cecelii Ahern uczy, że każda historia jest warta, by ją opowiedzieć. Liczy się tylko podejście i forma. Ta, użyta przez autorkę, w zupełności mnie przekonuje. :)

Jak w większości przypadków, najpierw natknęłam się na film "Love, Rosie". Bardzo mi się spodobał, ale typowo sama sobie zabroniłam kupowania i czytania książki, jako że bez sensu jest to robić w tej kolejności. Książka jest o wiele ciekawsza, kiedy nie wiesz, co się za chwilę stanie, i nie wyczuwasz wciąż różnic z filmem. Jednak przeglądnęłam cały Internet apropos tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miałam tego nie pisać, bo aż mi głupio, no ale trudno. To w końcu Dickens... Od dawna marzyłam, żeby przeczytać tę książkę. Znaczy, kiedy uznałam, że ktoś, kto uwielbia książki, powinien znać Dickensa, sięgnęłam po "Olivera Twista". "Wielkie nadzieje" pojawiły się na mojej liście, kiedy to podczas przewijania programów moja mama trafiła na serial na podstawie tej książki. Zobaczyłam wtedy jedną scenkę z trupio bladą, z lekka przerażającą kobietą w sukni ślubnej. Mama wtedy powiedziała, że to opowieść o szalonej kobiecie bojącej się światła i chłopaku, który zakochany w jej podopiecznej, próbuje odkryć sekret posiadłości. Zabrzmiało to tak ciekawie, że mogłabym poruszyć niebo i ziemię, by zdobyć tę książkę. Teraz wiem, że, co prawda, mama nie kłamała, ale to ja wyciągnęłam pochopne wnioski. Zmylił mnie również tytuł, w którym słowo "nadzieje" mija się ze znaczeniem mi znanym.
Nie znam chronologii powstawania powieści Dickensa, ale "Wielkie nadzieje" i "Oliver Twist" mają ze sobą wiele wspólnego. Tylko że cechy, które w drugim przypadku zamieniały powieść w lekką, humorystyczną i momentami ironiczną, w "Wielkich nadziejach" wydały mi się nie na miejscu, jakby szablonowe. Historia Olivera miała być opowiadaniem dla dzieci, pełnym morałów, stereotypów i jasnych postaci - tym właśnie była. "Wielkie nadzieje" to natomiast poważna powieść o złudnych szansach, zmarnowanych okazjach, źle obranych celach. I nie jestem przekonana, czy to zadanie zostało wykonane tak, jak tego oczekiwałam. Począwszy od tego, o czym pisałam wcześniej, że zapierający dech w piersiach wątek skrzywdzonej w dzień wesela kobiety został zepchnięty na plan dalszy, a z niej zrobiono tylko starą wariatkę i złośnicę. Skończywszy na tym, że wyjawiane na końcu sekrety, podobnie co w przypadku "Olivera Twista", są moim zdaniem tylko jakimś bezsensownym dodatkiem. Bo co z tego, że główny bohater poznał prawdę, skoro nijak nie wpływa to na losy ludzi bezpośrednio związanych? Akcja też mnie nie urzekła. Czy w całej powieści pojawił się wątek, który można by uznać za główny? Pip z początku staje wobec pokusy opuszczenia bliskich i stania się wielkim panem. Potem nagle pojawia się sprawa Estelli, też taka jakaś nijaka, nieskończona, niesatysfakcjonująca. A później cała akcja skupia się na dobroczyńcy i jakichś wrogach Pipa, którzy w ogóle nie mają nic wspólnego z główną problematyką.
Jak już wspomniałam, nie chciałam pisać tej opinii, żeby nie przyznawać się publicznie, że Dickens mnie nie uraczył. Jednak uznałam, że to byłoby niezgodne z moim sumieniem. Zresztą każdy ma własny gust i nauczyłam się, że nie można ślepo podążać za cudzym, nawet tym ściśle utartym. Okropnie jest mi to pisać, ale cóż poradzić. Po prostu spodziewałam się czegoś innego.

Miałam tego nie pisać, bo aż mi głupio, no ale trudno. To w końcu Dickens... Od dawna marzyłam, żeby przeczytać tę książkę. Znaczy, kiedy uznałam, że ktoś, kto uwielbia książki, powinien znać Dickensa, sięgnęłam po "Olivera Twista". "Wielkie nadzieje" pojawiły się na mojej liście, kiedy to podczas przewijania programów moja mama trafiła na serial na podstawie tej książki....

więcej Pokaż mimo to